20 maja 2025

122. Wyrok

Początek kwietnia minął jak z bicza strzelił. Informacje napływające z Kairu i sprawa Czarnej Różdżki całkowicie zamgliły radość z nadchodzących urodzin Silasa i Tota. Voldemort też zdawał się nie zaprzątać tym sobie głowy - a właściwie myślał tylko i wyłącznie o jednym. Spodziewałam się, że wyruszy w kolejną długą podróż i wróci z niej za kilka tygodni, bogatszy o całą dostępną ludzkości wiedzę na temat różdżek, ale on tylko zamykał się w swoim gabinecie, otoczony księgami, które z pewnością już wcześniej przeczytał. Nieobecny i całkowicie pogrążony we własnych myślach. 

Nawet śmierciożercy przestali krążyć w okolicy jego komnat. 

Tego dnia też był sam. Zapukałam z grzeczności, choć narastające wokół tej sytuacji napięcie zaczynało działać mi na nerwy. Nie usłyszałam zaproszenia, ale i tak nacisnęłam klamkę. W środku zastałam widok jak z kilku poprzednich dni. Każda dostępna powierzchnia zawalona starymi, nadgryzionymi rolkami pergaminów, stosy ksiąg i papirusów piętrzących się wysokimi kolumnami, jakby Voldemort ściągnął tu pół biblioteki. A w tym wszystkim on - nie przy biurku przy rozwiniętym zwoju zapełnionym znakami przypominającymi grekę, lecz w fotelu pod ścianą. Siedział i dumał, przyglądając się swojej starej cisowej różdżce. 

Zamknęłam za sobą drzwi i w tym momencie wydarzyło się kilka rzeczy. W długich palcach zamiast cisowej różdżki nagle pojawiła się różdżka z czarnego bzu. Voldemort odwrócił głowę i już pędziła w moim kierunku srebrna strzała skumulowanej energii. Uchyliłam się w ostatniej chwili i teraz w miejscu, gdzie przed chwilą była moja głowa, w drzwiach zionęła wielka dziura o nadpalonych brzegach. Z sercem tłukącym się w okolicy przełyku, wściekła i drżąca warknęłam ostro: 

- Testuj to na swoich śmierciożercach, jeśli łaska. Mogę liczyć, że rozwiążesz tę zagadkę do urodzin twoich synów? Czy na gości też będziesz rzucał klątwy? 

Spojrzał na mnie z dołu i choć twarz miał spokojną, w oczach płonęły niebezpieczne ogniki. 

- Nie robię tego tylko dla siebie - syknął w odpowiedzi. 

Parsknęłam złym, wymuszonym śmiechem. 

- O nie, robisz to PRZEDE WSZYSTKIM dla siebie - prychnęłam. Przeszłam zamaszyście przez pokój i zatrzymałam się dopiero przy oknie, przez które wyjrzałam. Suchy wiatr znad pustyni owionął mi twarz i choć nie chłodził skóry, ostudził nieco wściekłość. Przełknęłam resztkę emocji i dodałam sucho: - Też ostatnio dużo o tym myślałam i obawiam się, że problem nie tkwi w samej różdżce, a w tym, że nie służy ci w pełni. 

Uniósł głowę i spojrzał na mnie z uwagą, unosząc jedną brew, jakby coś porównywał. 

- Historia każdego poprzedniego znanego właściciela Czarnej Różdżki kończy się jego śmiercią - kontynuowałam z nieprzyjemnym uciskiem w brzuchu. - Przyszło mi do głowy, że skoro Snape zabił Dumbledore’a… Jest prawdopodobne, że to on jest jej prawowitym właścicielem. 

Spodziewałam się, że atmosfera stanie się gęsta i niezręczna, kiedy już to wypowiem, ale Voldemort schował bez słowa różdżkę i złożył ręce na twardych podłokietnikach. Palce lewej dłoni zabębniły niecierpliwie o drewno. 

- Widzę, że myślimy podobnie - mruknął tonem zupełnie wypranym z emocji. 

Z jakiegoś powodu zrobiło mi się go żal. Nie Snape’a. Voldemorta - jakby pod łatwą do udźwignięcia obojętnością był jakiś cień żalu. A może tylko chciałam, żeby tam był, skoro ja przez ostatnie trzy lata naprawdę polubiłam tego człowieka? Czy Czarny Pan czuł to samo? Czy czuł cokolwiek w związku z tym, co być może musiał uczynić, nie wysługując się nikim? 

Podeszłam, żeby usiąść mu na kolanach. Żadnego napięcia. Żadnego drżenia, jak gdyby wcale nie chodziło o życie jego najbardziej oddanego zwolennika. Siedział wyprostowany i czujny, ale nie sztywny jak posąg, prawie zrelaksowany - jak podczas interesującej dyskusji na ciekawy temat. Nieporuszony tym, że musiał zrobić to własnoręcznie. 

Nagle stanął mi przed oczami rozmazany zarys pochylającej się sylwetki, wspomnienie tych pewnych, niespodziewanie delikatnych rąk, które poiły mnie w piwnicy kwatery Zakonu Feniksa i poczułam znajome, ale bardzo, bardzo delikatne ukłucie bólu. Tego samego bólu, który towarzyszył mi podczas procesu Heather, ale to miało iść o krok dalej. 

- Czeka cię bardzo trudna decyzja do podjęcia. Współczuję ci, bo sama chyba nie byłabym w stanie tego zrobić - powiedziałam, gładząc palcami odsłonięty fragment skóry na jego szyi. - Cokolwiek zdecydujesz, poprę cię. 

Poczułam rękę sunącą powoli w górę wzdłuż mojej talii. 

- Nie masz wyboru - wymruczał. 

- Nie - przyznałam z lekkim uśmiechem. Wbiłam paznokcie w to samo miejsce, aż syknął. W czerwonych oczach błysnął ogień, a dłoń ześlizgnęła się niżej i spoczęła na pośladku, ale nie odpowiedziałam na to z entuzjazmem. - Nigdy więcej nie rzucaj we mnie zaklęciem bez ostrzeżenia. Nigdy. 


*


- I twierdzi pani, że przez całą noc była pani we własnym łóżku. We własnym domu. 

- Tak. 

- Ktoś to może potwierdzić? 

- Moje domowe skrzaty i osoby, które zatrudniam. 

- Hmm, domowe skrzaty. Domowe skrzaty mogą powiedzieć wszystko, co ich właściciel sobie zażyczy, co? 

Mężczyzna w oliwkowym uniformie spojrzał na nią znacząco znad wielkich, prostokątnych okularów, a jego brwi zatańczyły płynnie prawie w połowie wysokiego czoła. Przypominały dwie tłuste, czarne gąsienice. 

Zivit westchnęła cicho i rozłożyła ręce. Odpowiadała na te same pytania już trzeci raz. 

- Mieszkam sama. 

Gąsienice wróciły na swoje miejsce tuż nad obwisłymi powiekami Ahmeda, kiedy się wyprostował i zerknął w stare zeznania. Zacmokał karcąco, kręcąc głową jak zawiedziony nauczyciel. 

- Na poprzednim przesłuchaniu mówiła pani, że oskarżony pomieszkiwał u pani. Cytuję: “Czasami wychodził rano do pracy, wieczorem wracał i zostawał do rana” - odczytał. 

Bogowie wiedzieli, ile kosztował ją ten wymuszony uśmiech. 

- Czasami nocował. Daleko temu do “pomieszkiwania” - zakomunikowała, siląc się na spokój. - Proszę mnie posłuchać. To nie jest psychopatyczny morderca. Nie wierzę, że mógł to zaplanować. 

Ahmed zignorował, co powiedziała. 

- Jak układało mu się z żoną? - zapytał. 

Stłumiła kolejne westchnienie. Zerknęła z nadzieją na stary zegar zawieszony nad drzwiami - nie mogła uwierzyć, że dobiegała trzynasta trzydzieści. Do sali przesłuchań weszła o pierwszej, a miała wrażenie, jakby siedziała tu od zeszłego tygodnia. Jakim cudem Mardam siedział przy stole tak spokojnie? Mały, duszny pokoik zagracony szafami pełnymi papirusowych teczek, stawał się z minuty na minutę coraz ciaśniejszy i coraz bardziej przesiąknięty smrodem potu i zniecierpliwienia. 

- Nie wiem - odparła zimno, ale ton jej głosu ani odrobinę nie schłodził atmosfery w gabinecie. - Nie wtrącałam się w ich małżeństwo. 

I tak trwało to jeszcze przez następne pół godziny - jak kolejne tygodnie wyjęte z jej życia. Za pierwszym razem wyszła stąd drżąca i zlana zimnym potem, szczerze przerażona tym, co mówił Ahmed. Trzecie przesłuchanie było jak nudna lekcja z irytującym profesorem. Teraz już wiedziała, że kolejne wezwania służyły wyłącznie pokazówce. 

Rozstali się z Mardamem zaraz za bramą aresztu. Adwokat teleportował się, życząc jej krótko dobrego dnia, zupełnie niezainteresowany tym, jak się czuła. Ali Mardam cuchnął czosnkiem, był mrukliwy i cholernie drogi, ale przełknęła te niedogodności ze względu na rzetelność. Poza tym opłacała go Dżahmes, więc Zivit musiała znosić tylko te dwie z trzech okropnych cech. 

Zresztą sama nie miała ochoty na rozmowy. 

Zapowiadała się wyjątkowo gorąca wiosna. Niesamowicie gorąca - był dopiero początek kwietnia, a w Kairze temperatury już przekraczały trzydzieści stopni. Powietrze stało. Miała ochotę natychmiast wrócić do Arismad-Arismad, gdzie czekał na nią pełny barek, chłodzony taras nad basenem i prawie całkowity brak ludzi, ale niechętnie teleportowała się na Plac Ozyrysa. 

To już ostatni raz, powtarzała sobie w głowie. 

Szczęka natychmiast zacisnęła się jej na widok skupiska nowoczesnych, białych apartamentowców. Wszystkie wyglądały tak samo - pełne olbrzymich balkonów i tarasów ze zwisającą roślinnością, z do przesady zadbanymi trawnikami i dyskretnym ogrodzeniem. Zivit poczuła delikatne łaskotanie, kiedy brama, przez którą przeszła, zmieniła się w dym. 

Budynek z apartamentem Hurija (za wszelką cenę powstrzymywała się przed myśleniem - z naszym apartamentem) wciąż był prawie w całości niezamieszkany, ale cisza, jaka tu panowała, wywoływała nieprzyjemne napięcie. Ze ściśniętym żołądkiem ruszyła cicho przez jasny hol dalej w głąb mieszkania, rozglądając się po meblach i ścianach, jakby chciała się upewnić, że to tu. A przecież doskonale znała te wnętrza. Sama wybierała zasłony i komplet wypoczynkowy do salonu, przyniosła tu swoje książki, które teraz bez gadania wskoczyły do wyczarowanego na szybko kartonu. To samo spotkało dwie pary szpilek, tiarę, kilka wyjściowych szat… Wszystkie te rzeczy były dla niej bezwartościowe. Równie dobrze mogła je tu zostawić, żeby czekały, aż Samah odkryje ich obecność i zapewne spali rytualnie w wannie na górze. Zivit mogłaby tu już więcej nie przychodzić, nie katować się widokiem truchła przyszłości, jakiej nigdy nie będzie tu wiodła. 

Stanęła na tarasie i oparła się łokciami o metalową poręcz. Potrzebowała to uciąć. Być może sama wrzuci w ogień te dwie pary szpilek i tiarę z białego adamaszku, ale nie będzie tańczyć, upijać się i płakać. Wróci do swojej codzienności jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby Hurij nigdy nie zamordował Amal. Jakby nigdy nie wrócił do jej życia. 

Mogła zostać w Banhie. Mogła się stamtąd nigdy nie wyprowadzać, żyć sobie spokojnie pod płaszczykiem własnej śmierci, nie pielęgnować w sobie już żadnych ambicji, skoro kończyły się zawsze czyjąś śmiercią. Zacisnęła powieki, czując bolesne ukłucie w okolicy serca. Dopiero teraz zrozumiała, co Dżeser miał na myśli, mówiąc o śmiertelnych skutkach ubocznych aspiracji. I wcale nie pocieszała jej świadomość, że nie była w tym jedyna. Ile ludzkich istnień postradał Czarny Pan w drodze do miejsca, w którym się znalazł? Ile Dżahmes? Jak potrafili zasypiać, widząc tyle twarzy wiszących nad nimi przed snem? Ją Nathir nawiedzał prawie codziennie gdzieś między jawą i snem. 

Poczuła kolejne ukłucie i drgnęła, jakby obudziła się z głębokiego snu oblana kubłem zimnej wody. 

Tak, mogła wtedy zostać w Banhie. 

Odwróciła się i wymaszerowała z balkonu, celowo nie odwracając się za siebie. Nie będzie więcej sentymentów, ostatnich rzewnych spojrzeń. Skinęła różdżką, a pudło z ubraniami poderwało się z podłogi i pofrunęło za nią jak dobrze wytresowana papuga. Tych rzeczy też nie spali. To by znaczyło, że wspomnienia dni w tym domu coś dla niej znaczyły. Że Hurij coś znaczył. 

A jednak coś w środku rwało gwałtownie, szarpało i gniotło, jakby miało zamiar wyrwać jej serce. 

Skierowała swe kroki ku windzie, analizując drugą część dnia. Skoro już tu przyszła, mogłaby upiec wszystkie pieczenie na jednym ogniu i napisać do Samah. Nie chciała mieć z tym miejscem już nic wspólnego. 

Tak, pójdzie na pocztę i odetnie ostatnią nić łączącą ją z Hurijem. 

- Zivit? 

Zatrzymała się raptownie, słysząc swoje imię wypowiedziane w samym centrum Ityhii. Rozejrzała się i zobaczyła mężczyznę zmierzającego w jej kierunku przez zielony, zacieniony skwerek. Imhotepa najwyraźniej nie kłopotały kwestie bezpieczeństwa, bo szedł sobie jak gdyby nigdy nic z rękami w kieszeniach, uśmiechając się nonszalancko swoimi własnymi olbrzymimi zębami. Natychmiast rzuciło się jej w oczy, że mocno schudł, a w czarnej brodzie błysnęły pierwsze srebrne nitki, kiedy wkroczył w plamę ostrego słońca. 

- Tak myślałem, że to ty - dodał, lustrując wzrokiem jej formalną szatę i unoszące się nad ramieniem pudło. 

- A ty co tu robisz? - zapytała. - Bez eliksiru wielosokowego? 

Nie uraziła go jej oschłość. Zarechotał, wyciągając jedną rękę z kieszeni i wskazując nią na jeden z apartamentowców po drugiej stronie parku. 

- Mieszkam tu. O, tam, widzisz ten pusty taras? To mój - odparł. - A ty? Nie boisz się obnosić z twarzą swojej siostry? 

Poczuła się dotknięta, zwłaszcza że zaśmiał się, jakby opowiedział jakąś zabawną anegdotkę. Jednak Zivit szybko zauważyła, że mimo pogodnego uśmiechu był cichszy, bardziej przygaszony, niż zapamiętała. Może to wina zapadniętych policzków, a może braku iskry w ciemnych oczach? A może jedno i drugie? W każdym razie świetnie udawał. Dużo lepiej od niej. 

Wzruszyła ramionami. 

- A jednak mnie poznałeś - mruknęła. - Napijesz się piwa? 

Znów się roześmiał, tym razem bardziej szczerze, a kwadrans później już siedzieli w pobliskiej knajpce przy wąskim stoliku w kącie, sącząc cudownie zimny, chmielowy napój. Sala była ciasna i skąpo oświetlona, ale półmrok przyjemnie koił nadwyrężone słońcem oczy. Zivit z przyjemnością odchyliła się na wygodnym, drewnianym krześle. Choć loftowe wnętrza nie do końca wpadały w jej gust, czuła się przytłoczona tymi wysokosklepionymi komnatami z ultranowoczesnymi meblami i białymi ścianami obwieszonymi sztuką współczesną. 

Milczeli, spoglądając na siebie z ukosa. Było niezręcznie. Bardziej niezręcznie, niż się spodziewała, proponując mu piwo. 

- Nie powinieneś być w Sacher? - zapytała cicho. 

Parsknął po raz trzeci, wyraźnie nerwowo, stukając palcami w do połowy opróżniony kufel. 

- A ty nie powinnaś być w Arismad-Arismad? 

Uśmiechnęła się i pokręciła lekko głową. Oto siedzieli wspólnie w taniej knajpie, ba, to ona wyszła z propozycją wspólnego wyjścia, a nawet go nie lubiła. I to wszystko przez te zapadnięte policzki, które - musiała to przyznać - nie szpeciły go. Przeciwnie. Teraz, kiedy Imhotep nie rechotał głupkowato, nie szczerzył się złośliwie i nie rzucał kąśliwych uwag, wydawał się znośny. Dojrzalszy. 

- Byłam na przesłuchaniu - odpowiedziała. - Pomyślałam, że zabiorę resztę swoich rzeczy z jego mieszkania. 

Nie znalazła w jego oczach zaskoczenia, co oznaczało, że wiedział, gdzie znajdował się nowy apartament Hurija. Spodziewała się, że nawet jakoś to skomentuje - och, oczywiście w pogardliwy sposób, jak zwykle - ale on tylko się uśmiechnął. 

- Wróciłem z Sacher, miałem dość zieleni - odparł i jednym haustem opróżnił jedną trzecią szklanki. 

- Bez względu na to, co powie moja siostra? - rzuciła uszczypliwie. 

W ciemnych oczach zamigotały figlarne iskierki. 

- Bez względu na to, co powie. 

Z jakiegoś niewiadomego powodu czuła, że nie opowie Dżahmes o tym spotkaniu - i nie chodziło o wzajemność. Wydawał się dużo bardziej zdystansowany, a Zivit dobrze znała ten rodzaj obojętności, kiedy dochodziło się do granicy, gdzie po przekroczeniu czekało tylko wypalenie. 

- Byłam na pogrzebie - odezwała się i ją samą zaskoczyła zmiana tonu. - Nie udało mi się wtedy tego powiedzieć, ale przykro mi. 

- Dziękuję. Mnie też jest przykro - odpowiedział krótko z dziwnie współczującym uśmiechem, spoglądając na leżący na krześle karton. Zivit uniosła brwi, więc dodał: - Oboje wtedy kogoś straciliśmy. 

Nagle spłynęła na nią świadomość - tak oczywista, że to niewiarygodne, jakim cudem nie zmiarkowała tego od razu. Jej narzeczony pozbawił życia jego żonę, a Imhotep siedział sobie naprzeciwko niej, uśmiechał się i kończył pierwsze piwo - zupełnie tego świadomy. 

Poczuła gorąco oblewające jej twarz, a zaraz po nim zimny dreszcz i krew odpływającą z policzków. 

- Ach, tak… tak… - wydusiła. - Ja… nie mam już z nim kontaktu. 

- To tak, jak ja z rodziną Teti - odparł ze spokojem, choć Zivit usłyszała w jego głosie żal. - Strata kogoś, z kim w teorii nic już cię nie powinno łączyć, jest trudniejsza, niż myślałem. Chociaż chyba nie tak trudna, jak strata kogoś, kto siedzi w areszcie podejrzany o dwa zabójstwa. 

Wiedziała, że nie powinna była czuć się głupio. Imhotep też o tym wiedział, a jednak było jej głupio. Wstyd wypłynął rumieńcem na szyję i czoło, jakby to ona podsunęła Hurijowi pomysł porwania Tetiszeri. Co jakiś czas wracała do tego. O dziwo, żal z powodu jej śmierci dotykał boleśniej niż wtedy, gdy myślała o Amal, choć przecież to, co spotkało Amal, spotkało ją po części z powodu Zivit. 

Parsknęła ironicznie, obejmując kufel z resztką piwa obiema rękami. Miała wrażenie, że ciche mruczenie rockowej muzyki zza baru zagłuszało głośny łomot jej serca. 

- Nie jestem pewna, czy powinnam w ogóle o tym myśleć - mruknęła, wpatrując się w krople wilgoci spływające powoli po szkle. - O jakiejkolwiek stracie. To było moje trzecie przesłuchanie i na każdym dają mi do zrozumienia, że jestem szaloną narzeczoną, która wymogła na Huriju pozbycie się pierwszej żony. 

- Gdybym go nie znał, pomyślałbym tak samo - odparł, a jeden kącik ust drgnął mu zawadiacko do góry. 

- To budujące, dzięki. 

Wydęła usta w odpowiedzi na jego uśmiech. Uniosła wzrok i zauważyła, że intensywnie się jej przyglądał - jakby prześwietlał ją spojrzeniem na wylot. Maleńkie włoski na karku uniosły się nieco, pobudzone zimnym dreszczem przebiegającym po plecach i Zivit zdała sobie sprawę, że w identyczny sposób przeszywało ją spojrzenie Hurija. Wypiła to, co zostało na dnie szklanki, żeby ukryć zakłopotanie. 

- Ale rozumiem cię - dodał już bardziej poważnym tonem i wycelował w naczynia i oba napełniły się piwem. - Poniekąd. Wyobrażam sobie, że ból po stracie kogoś, kogo nienawidzi połowa kraju, nie jest łatwy. Planujesz zostać? 

Wzruszyła ramionami. 

Myślała o tym. Nawet spodziewała się wizyty Farisa, który zapewne bardzo chętnie poruszyłby z nią ten temat, kiedy już w Kairze wszystko ucichnie, ale czy mogła podejrzewać, że Imhotep zapyta ją tak wprost? 

Ostatecznie… tak. 

- Nie wiem - powiedziała zgodnie z prawdą. - Nie wiem, czy coś mnie tu jeszcze trzyma. A ty? 

- Ja nie mam komfortu bycia siostrą królowej - odparł, śmiejąc się. Nie mogła powstrzymać ironicznego uśmieszku, a on pochylił się do przodu. Na jego twarzy pojawiła się serdeczność - szczera i naturalna, jakby naprawdę często ostatnio tam gościła. - Dżahmes bardzo cię kocha. Myślę, że duma nie pozwala jej tego okazać, ale niby jak inaczej mogłaby po tym wszystkim z tobą żyć? 

Zaskoczył ją tą bezpośredniością. I to tak, że w pierwszej chwili była w stanie mruknąć coś podobnego do “Mmm, aaha”, ale zaraz jak na komendę wystrzeliły w jej głowie pytania - jak dużo wiedział? Od kogo i jak długo? Wiedział o Nathirze? O Banhie i o tym, dlaczego z niej wróciła? Dla kogo wróciła? 

Odetchnęła ciężko i zarechotała, próbując zamaskować tym zdenerwowanie. 

- Jakie by jej uczucia nie były, nie wiem, czy potrafimy żyć obok siebie dłużej niż dwa dni - mruknęła. - To wszystko z Hurijem… To było niepotrzebne. 

- Następnym razem po prostu znajdź sobie normalnego męża - stwierdził i oboje parsknęli w swoje kufle. 

- Jedno małżeństwo i jedno narzeczeństwo to chyba dla mnie już dość. Poczekam, aż zapadnie wyrok i wyjadę. - Spojrzała na niego z ukosa, mrużąc oczy. - Przypomnij mi, dlaczego cię nie znosiłam? 

Twarz Imhotepa odzyskała ten sam zawadiacki, lekko złośliwy wyraz, który Zivit tak dobrze pamiętała ze szkolnych korytarzy. 

- Bo byłaś przemądrzałą, złośliwą, wścibską dziewuchą, a ja wspaniałym młodzieńcem o czystym sercu - odparł melodyjnym głosem, teatralnie przykładając dłoń do piersi. - Doprawdy nie mam pojęcia, jak mogłaś mnie nie lubić. 

Wybuchnęła śmiechem nie wiedziała już który raz. Już dawno nie było jej tak lekko. 


*


Czuju musiał podejrzewać, że i w tym roku przypadnie mu rola głównego organizatora urodzin bliźniaków, bo kiedy tylko Heather przekazała mu moją wolę, miał gotowe pół tuzina pomysłów, a drugie tyle wstępnie zarysowane w swoim opasłym, powycieranym notatniku. Silas i Tot wybrali Lodową Krainę - o ile w przypadku dwulatków można było mówić o świadomym dokonaniu wyboru. W każdym razie najwięcej lepkich śladów małych rączek zostawili na ilustracjach przedstawiających zimowe krajobrazy i oblepione śniegiem zamki. 

Nie przejmowałam się tym, co zastanę szóstego kwietnia w sali tronowej - w tym roku urodziny chłopców były obchodzone zupełnie kameralnie i prywatnie, a większą część moich myśli nadal zajmował Snape. Ale nawet on musiał na moment wycofać się w cień, kiedy w poniedziałek wczesnym popołudniem zeszliśmy na dół. 

Wszystko - łącznie z głównymi schodami i balustradami - było skute lodem. Zniknęły kolorowe malowidła na ścianach, posągi z marmuru i złota, smukłe, mosiężne lampy. Ich miejsce zajęły posągi zatrzymanych w biegu skrzydlatych koni - lśniących i przezroczystych jak wykonanych z diamentów, ale kiedy zbliżyło się rękę, czuć było bijący od nich chłód. Chłodne odcienie srebra, bieli i błękitu aż biły po oczach. Osiem długich stołów ustawiono wzdłuż przeciwległych ścian, tak, by przez środek sali było dość miejsca na wieczorne rozrywki dla dorosłych, ale teraz znajdowała się tam ogromna karuzela w stylu retro - dwanaście ożywionych koni z białego drewna galopowało w kółko po błyszczącej obręczy, potrząsając grzywami z mieniących się sznurów szklanych paciorków. Nie tylko dzieci były pod wrażeniem. Zachwyceni goście wodzili wzrokiem po połyskujących ścianach, które zostały zaczarowane tak, by przypominały lodowe wodospady. Choć obchodziliśmy drugie urodziny moich synów, to Czuju wyglądał na najbardziej szczęśliwego. Sam odziany w błękitny, żakardowy płaszcz - ciężki od futrzanych obszyć, pereł i szklanych koralików - przechadzał się królewskim krokiem między ludźmi, pocąc się lekko w wielkiej, okrągłej czapce z lisa. Mignął mi kilka razy, gdy opowiadał o czymś z przejęciem, żywo przy tym gestykulując. Przywykł już - jak i reszta stałych pałacowych bywalców - do częstszych wizyt śmierciożerców, a ja mogłabym przysiąc, że duma na okrągłej twarzy architekta była efektem podziwu, jaki odmalował się na twarzach kilku Anglików. 

Jak na prywatny charakter uroczystości sala tronowa została zapełniona do ostatniego krzesła. Oczywiście najwięcej miejsca zajmowała rodzina Quasima, ulokowana przy dwóch z ośmiu stołów, choć niektórych członków dało się wypatrzeć przy pozostałych. Nie zdziwiła mnie nieobecność Samah, która jej mąż niezbyt przekonująco wytłumaczył chorobą, tak, jak i nie byłam zaskoczona, kiedy wyłowiłam go wzrokiem z tłumu, stojącego daleko od wszystkich i rozmawiającego z moją matką. Miałam wrażenie, że delikatne, sztuczne uśmiechy, które przykleiły im się do twarzy, tylko mnie wydały się podejrzane. 

- Jak długo będziesz drżeć przed własną matką? 

Z trudem odwróciłam wzrok od Earth i przeniosłam go na Voldemorta. Siedział tuż obok w wysokim, przypominającym lodową skałę krześle na wysokiej platformie i teraz to on przyglądał się mnie. 

- Kochają ją - odpowiedziałam. 

- Łatwo jest kochać kogoś, kto nie dzierży władzy - oznajmił, a ja prychnęłam cicho. Wydawał się zupełnie niewzruszony. 

- Oboje mamy swoje zmartwienia - mruknęłam. 

- Oczywiście. Ale dąsanie się na nie na przyjęciu naszego syna to chyba nie jest odpowiedni czas. 

- Synów. Naszych synów - poprawiłam go, ale on tylko parsknął krótkim, ironicznym śmiechem. 

Powędrowałam wzrokiem za jego spojrzeniem, które spoczęło na trójce śmierciożerców skupionych daleko od stołu, który Czuju przygotował dla przybyszów z Anglii. Rowle i Amycus Carrow wydawali się ożywieni i zupełnie pogrążeni w rozmowie, a towarzyszący im Snape - dla kontrastu - wyglądał na lekko znudzonego. Tylko czarne oczy połyskujące spomiędzy kotar tłustych włosów śledziły czujnie kręcących się w pobliżu gości. Raz czy dwa zatrzymały się na dłużej w okolicy Sokarisa i Ivy. Przyklejona do męża, wyraźnie speszona rzucała wylęknione spojrzenia za czuwającymi nad dziećmi Ardethem i młodszą córką, która zupełnie nie przejmowała się barierą językową i doskonale bawiła się na karuzeli z Silasem, Totem i trudną do policzenia gromadą z rodziny Quasima. 

- Nie szkoda ci jego talentów na Hogwart? - zapytałam. 

Voldemort podniósł rękę, którą podpierał się o podłokietnik, pogładził się końcem palca po prawie białej wardze i zmrużył oczy jak krawiec oceniający krój szaty. 

- Jestem zadowolony z tego, jak się tam sprawuje - rzekł. - Wyłączając ministerstwo, dla mojej sprawy Hogwart jest kluczowym ośrodkiem. Łatwiej jest kształtować umysł od podstaw, niż próbować korygować niewłaściwe poglądy. Snape zna szkolne zwyczaje, kadrę pracowniczą i ma autorytet, który nie bazuje wyłącznie na tępym strachu przed Mrocznym Znakiem. 

Westchnęłam cicho. 

- Szkoda. 

- Szkoda. 

Zeszłam między gości, ale na liczne pozdrowienia odpowiedziałam tylko krótkim skinieniem głowy. Nie musiałam podchodzić do Snape’a, wystarczyło, że wyłowił z tłumu moje spojrzenie i pojawił się przy moim boku jak domowy skrzat - niezauważalnie i bezgłośnie. Jako jeden z niewielu nie dostosował się ubiorem do klimatu przyjęcia. W swojej niezmiennie czarnej, obszernej szacie - dużo za ciężkiej i pospolitej - o dziwo nie pocił się i nie rumienił jak pozostali, co pozwoliło mi przypuszczać, że przed przybyciem pomyślał o rzuceniu zaklęć chłodzących. 

- Twój pierwszy rok szkolny na stanowisku dyrektora niebawem dobiegnie końca - zagaiłam, kiedy ruszyliśmy wolno w głąb sali. - Od początku byłam ciekawa: jak radzisz sobie z komunikacją z dyrektorami innych szkół? Obecna sytuacja w Wielkiej Brytanii, pewne niepokojące informacje wymykające się za granicę… Rozmowy muszą być niezręczne, mam rację? 

Uśmiechnął się łagodnie, z pewną nostalgią wodząc dłonią po lodowej ścianie. 

- Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się większych zmian - odpowiedział. - Oczywiście dyrektorka Maxime potępiła moje mianowanie, ale poza nią nie doszły do mnie żadne skargi. Wiele szkół praktykuje nauczanie teorii czarnej magii, niektóre, w szczególności Durmstrang, od wieków pielęgnują nauczanie praktyki i w żadnym z tych regionów nie odnotowano wzrostu zabójstw czy choćby łamania prawa. Oczywiście cała scena polityczna jest teraz pod obserwacją reszty Europy, ale wielkie zmiany zawsze idą ramię w ramię z pewnym… niezadowoleniem. 

- Czarny Pan jest z ciebie zadowolony - powiedziałam, przyglądając mu się uważnie. - Jesteś jego oczami i uszami w Hogwarcie, a Hogwart bardzo sobie ceni. Za dziewięć lat poślemy tam naszych synów. 

Jak zwykle nie okazał zaskoczenia, choć krótkie milczenie przed odpowiedzią wydało mi się znaczące. Wyglądało na to, że Voldemort nigdy nie poruszył ze Snape’em tego tematu. 

- To wielkie szczęście móc przygotować szkołę na przybycie książąt - rzekł, chyląc lekko głowę. W kącikach wąskich warg pojawił się cień uśmieszku. - Wielki zaszczyt i obawa, jeśli Czarny Pan postanowi zachować mnie na tym stanowisku. 

- Z całą pewnością będziesz lepszy od większości z nich - odparłam, wskazując niedbałym gestem na Rowle’a i Carrowa za naszymi plecami. - Ach, Faris. Od dawna chciałam cię przedstawić, Snape. Poznaj mojego wezyra, najwyższego kapłana Kemmhyt, kapłan Totha oraz Magistra Urokmistrza. 

Faris, który zmaterializował się przed nami tak samo niespodziewanie jak Snape, pochylił lekko głowę, analizując bladą twarz śmierciożercy znad swoich okrągłych okularów. Śmierciożerca zrobił to samo, choć nie miał okularów. Stali tak przez sekundę lub dwie, lustrując się nawzajem, a napięcie, jakie się między nimi pojawiło, wydało mi się dziwnie satysfakcjonujące. 

- Magister? - zapytał cicho Snape, unosząc lekko jedną brew. - Studiował pan we Francji? 

- Zgadza się. W Lyonie i w Paryżu. 

- Severus też jest uczonym. Poniekąd - dopowiedziałam, odwzajemniając sztuczne uśmiechy mężczyzn. - Jest Mistrzem Eliksirów, szkolił się u tego samego mistrza co ja, dobrze pamiętam? 

- Tak. Miałem szczęście być ostatnim podopiecznym Horacego Slughorna. 

- Ponadto - dodałam - na prośbę Czarnego Pana profesor Snape piastuje teraz stanowisko dyrektora w Hogwarcie. Można powiedzieć, że jest jego… prawą ręką w Wielkiej Brytanii. 

Snape zachichotał. 

- Dużo przesady w tych słowach, moja pani - rzekł. - Jestem zawsze tam, gdzie rozkaże mi być Czarny Pan. Teraz umieścił mnie w Hogwarcie, a gdzie będę za rok? To wie tylko on sam. 

Poczułam na policzku wzrok Farisa - trwające ułamek sekundy, ledwo wyczuwalne, ale znaczące spojrzenie, którego Snape nie dostrzegł, bo ponad szykownymi tiarami i wyszywanymi diamentami turbanami pojawiła się biała, bezwłosa głowa Voldemorta - swą bladością idealnie wpasowała się w klimat lodowej groty. Znacznie bardziej od pereł i żakardów Quasima. 

- O tak, jego plany są doprawdy nieodgadnione - odparłam tonem na granicy patosu i ironii. 

Nic nie odpowiedział, tylko ukłonił się lekko, by pojawić się przy swoim panu dokładnie w momencie, gdy ten na niego skinął. Przez chwilę obserwowaliśmy z Farisem, jak odchodzili - obaj ponadprzeciętnie wysocy i chudzi, identycznie powiewając połami swoich czarnych, ciężkich szat. Nie próbowałam powstrzymać złośliwego uśmieszku. Było w nim coś teatralnego. W jednym i drugim. Czy Voldemort odczuwał żal, planując egzekucję swego najwierniejszego sługi? Jak zamierzał to zrobić? Chyba wolałam nie wiedzieć. 

- To on? - zapytał cicho Faris. - Skłamałbym, że właśnie tak go sobie wyobrażałem, ale coś w nim jest. 

- Co takiego? 

- Coś, co buduje zaufanie. 

Wsunęłam dłoń pod jego ramię i oboje odeszliśmy w inną stronę, kierując się ku drzwiom. Normalnie wychodziły na korytarz prowadzący do głównego westybulu, ale teraz białe, oświetlone lodowymi lampkami przejście kierowało prosto do palmowych ogrodów na tyłach pałacu. Po zmianach wprowadzonych przez Quasima park ani trochę nie przypominał siebie. Drzewa nachylone pod ciężarem ciężkich, ośnieżonych wierzchołków tworzyły nad ścieżkami wdzięczne łuki połyskujące w promieniach ciepłego, popołudniowego słońca. Choć z nieba lał się żar, gruba warstwa szronu pokrywająca każdy liść, każdy kawałek pnia, była niewzruszona, podobnie wspaniałe, lodowe rzeźby sfinksów i smoków ustawionych na zmianę wzdłuż głównej alei. W mijanej dopiero co fontannie woda zamarzła i teraz jej połyskujące kaskady wyglądały jak zatrzymane w czasie. Doprawdy czarujące. Skręciliśmy w węższą dróżkę prowadzącą w głąb ogrodu, nie odzywając się do siebie, dopóki Selwyn i Travers snujący się za grupką kuzynek Quasima nie zniknęli nam z oczu. 

- Nie dziwię się sympatii Czarnego Pana - dodał Faris, nieczuły na piękno otaczającego nas krajobrazu. - Bogowie szczodrze go obdarowali. Wielka moc rzadko kiedy idzie w parze z rozsądkiem, a ten człowiek zdaje się mieć go na tyle, by szczerze radzić swojemu panu. 

Zerknęłam na niego, uśmiechając się zaczepnie. 

- Widzę pewne podobieństwo. 

Jego usta zadrgały lekko, ale nie odpowiedział, bo gdzieś z oddali dobiegły nas odgłosy rozmów. Wszelkie ślady zadowolenia spełzły z twarzy Farisa, gdy zza zakrętu spomiędzy oblepionych śniegiem pni palm wyłoniła się Zivit - zaskakująco uśmiechnięta i zaskakująco rozluźniona, zważywszy na towarzyszącego jej Imhotepa. Oboje byli tak pogrążeni w rozmowie, że wydawali się nas nie dostrzegać. Przecięli ścieżkę i zaraz znów zniknęli między drzewami. 

Poczułam dwie rzeczy na raz: nieprzyjemny skurcz w żołądku i intensywny wzrok Farisa na policzku. 

- Wszystko jest pod kontrolą - powiedziałam cicho, wpatrując się w miejsce, gdzie zniknął rąbek peleryny siostry. - Spotkał ją na Placu Ozyrysa w Kairze. Po sprawie Hurija ma zamiar wyjechać. W każdym razie tak mu powiedziała. To dobrze dla nas wszystkich. Nasze relacje wyglądają tym lepiej, im dalej od siebie jesteśmy. Ot, taka specyfika naszej siostrzanej miłości. 

Skoro wszystko było pod kontrolą, dlaczego ten ucisk wciąż trwał? I dlaczego mocniej zacisnęłam palce na przedramieniu wezyra? 

- Moim zdaniem - rzekł - warto jest podtrzymać tę kontrolę. 

Uśmiechnęłam się. 

- Dobrze się składa, ponieważ bardzo się liczę z twoim zdaniem. 

Poczułam miłe ciepło jego dłoni na mojej. Weszliśmy zbyt głęboko w ogród. Pochylające się nad ścieżką przyprószone śniegiem palmy i akacje prawie całkowicie odcięły dopływ ciepłego światła, zmieniając alejki w coś na kształt korytarzy w labiryncie. Ta zaprowadziła nas na przestronny placyk z fontanną Izydy, który dla odmiany tonął w złocistych promieniach słońca. I tym razem nie zostaliśmy dostrzeżeni, ale mogłam wybaczyć to bez żalu. Obserwowana przez Amenię Jasmina demonstrowała przed moimi rodzicami wszystko, co nauczyła się przez ostatnie tygodnie. Pióra hipogryfa niemal zlewały się ze śniegiem, po którym biegał w kółko i przyklękał na przednie kolano na komendy małej dziewczynki. Przystanęliśmy na moment, przyglądając się, jak z niesamowitą gracją wskoczyła na jego grzbiet, objęła ramionami za szyję i wbiła pięty w boki zwierzęcia. Hipogryf zamachał skrzydłami i wystrzelił w powietrze jakieś dwadzieścia stóp nad ziemią, by płynnie okrążyć kilka razy cały placyk. Entuzjastyczne oklaski ojca przyćmiły powściągliwy uśmiech jego żony. Jako jedyna z całej czwórki prawie natychmiast nas dostrzegła i twarz nieco jej stężała. 

Olśniewała w ozdobionym przeroczystymi szkiełkami turbanie i pasującej do niego prostej, pasującej do niego lejącej się szacie. W ruchu przypominała płynne srebro pięknie kontrastujące z jej smukłą, opaloną nogą, która migała regularnie w wysokim rozcięciu długiej spódnicy. Earth ruszyła leniwie w naszym kierunku i jedno jej spojrzenie wystarczyło, by Faris ulotnił się dyskretnie, znikając za fontanną bogini matki. 

- Imponujące - powiedziała, kiwając z uznaniem głową. 

Poprowadziła mnie w stronę ścieżki, z której przyszłam, ale nie protestowałam. 

- Efekty godne urodzin następcy tronu. Zainspirowały mnie nasze ferie w Anglii, ale słowa uznania za przygotowanie pałacu należą się Czuju - odparłam. 

- Duży wydatek? 

- Owszem, ale od kiedy ustabilizowała się sytuacja w ministerstwie, królewski skarbiec nie cierpi - odparłam zdawkowo. - Mam nadzieję, że jeżeli Ibn-Raham zostanie na kolejną kadencję, nasza współpraca pozostanie tak samo owocna. 

Śnieg chrupał cicho pod podeszwami naszych butów, kiedy szłyśmy przez chwilę w milczeniu. Wiedziałam, do czego zmierzała ta rozmowa, ale nie zamierzałam matce niczego ułatwiać, a ona chyba szybko to zrozumiała, bo mruknęła, nie patrząc na mnie: 

- A ja mam nadzieję, że nie muszę ci przypominać, co przysięgałaś… 

- Mam w Kemmhyt dość problemów - przerwałam jej ze spokojem, ale serce zabiło mi mocniej w okolicy przełyku. - To żadna tajemnica, że prawie cały Górny Egipt otwarcie popiera Ibn-Rahama. 

- Królestwa poparłyby każdego, kto apropowałby utrzymanie ich niezależności. 

- Dziwi cię to? Każdy chce zachować swoje dziedzictwo i żyć według prawa, które zna - skwitowałam niefrasobliwie. - Nie czynię ze swego ludu swoich niewolników. Każdy ma prawo żyć tutaj według zasad albo wynieść się do Dolnego Egiptu. Jak Hurij i Zivit. Ale wtedy niech nie miesza się w sprawy królestwa. 

Atmosfera błyskawicznie zgęstniała, krok matki stał się szybszy i bardziej energiczny. Dotarłyśmy tam, gdzie chciała. Sama poprowadziła mnie tam za rączkę, a teraz wyglądała tak, jakby była wściekła, że dałam się tam zaprowadzić. 

- Dobrze wiesz, że to nie wina Zivit. - Za wszelką cenę chciała zachować pozory spokoju, ale wielki kłąb pary buchnął z jej ust wraz z przeciągłym sapnięciem. - Postąpiłaś wobec nich za ostro. 

Pierwsze struny drgnęły we mnie niespokojnie, ale przełknęłam nerwy, zanim na dobre się rozszalały. Tym razem nie będzie na mnie patrzeć w ten mocny, trzeźwy sposób, jak gdybym znów miała szesnaście lat. Jej syrenie oczy nie będą powtarzać: już dość tej histerii, Victorio

- Jak wobec tego mam się zachować? - zapytałam z taką obojętnością, której Earth mogłaby mi teraz pozazdrościć. Sama zatrzymała się raptownie. Jedna powieka jej drgała. - Zgodnie z przysięgą czy twoją wolą? 

- To ty ją sprowokowałaś - wyszeptała bez cienia zawahania. - Sama podjudzałaś ją do tego ślubu. Wiedziałaś, że to tak się skończy. 

Stałyśmy naprzeciwko siebie: ja niewzruszona, z nieco wymuszonym ironicznym uśmieszkiem na ustach, matka ogarnięta lodowatym gniewem. Parsknęłam pod nosem, ale zupełnie bez humoru. Cień zdenerwowania wciąż we mnie żył, napędzany przeszywającym spojrzeniem tych zielonych oczu. 

- Zivit jest dorosła - oznajmiłam przez lekko zaciśnięte gardło. Nie odwróciłam wzroku, choć szesnastoletnia Victoria bardzo chciałaby to zrobić. - I będzie musiała wypić piwo, którego nawarzyła. A ty nie wchodź między nas i nie próbuj nami dyrygować, bo nie masz o niczym pojęcia. Zivit sama z nim knuła i teraz jesteśmy kwita. Znała konsekwencje. 

Przestrzeń między nami wypełniła półprzezroczysta para - jak kotara poruszana niespokojnie przez wiatr zapowiadający burzę. Earth nie wyglądała na wstrząśniętą. Już widziałam na jej twarzy podobny wyraz - wiele, wiele razy, zawsze wtedy, kiedy coś nie szło po jej myśli. Jak gdyby była rozczarowana, ale i spodziewała się właśnie takiego scenariusza. 

- A co z tą drugą kobietą? 

- Mówisz o Tetiszeri? - spytałam tylko dlatego, by przerwać podniosłość tej chwili. - To był nieszczęśliwy wypadek i poza jej rodziną nie ma nikogo, kto bardziej by bolał nad jej śmiercią. Hurij jest ignorantem - po prostu. I skończył tak, jak skończy każdy, kto będzie próbował spiskować przeciwko mnie. Od dwóch lat mam do stracenia więcej niż ładne krzesło i ciężką obręcz na głowę. Życzę ci dobrej zabawy, matko. 

Zostawiłam ją na rozstaju alejek i sama pomaszerowałam śmiało z powrotem w kierunku fontanny Izydy, za którą Jasmina już pokazywała mojemu ojcu, jak wprowadzała w galop swojego hipogryfa. 


*


Kwiecień dobiegł końca, a wraz z nim budowa korytarza dla Królowej. Nie przekonało jej to do zaprzestania patrolowania nieba nad miastem, ale mieszkańcy odetchnęli, jak gdyby sama perspektywa smoczej jaskini wysiedlonej poza jego mury dawała poczucie bezpieczeństwa. Nie pamiętałam, kiedy byłam tak szczęśliwa. Do wyborów został niecały miesiąc, rozprawa Hurija miała rozpocząć się tuż po nich, Sacher otrzymało zgodę na transport drzewa do Dolnego Egiptu. Nareszcie mogłam odetchnąć, bez żalu spędzać czas w powietrzu na smoczym grzbiecie, latać razem z synem, nie martwiąc się, jaką wiadomość przyniesie mi do gabinetu Faris. Spotkania rady przebiegały w lżejszej atmosferze i nawet Ahmose Tuto nie siedział już tak sztywno na swoim krześle. 

Wszyscy tego potrzebowaliśmy. 

Słońce wciąż wisiało wysoko, wysoko nad horyzontem, choć dzień chylił się już ku końcowi. Zbliżający się zachód, kiedy promienie rozlewały się krwią po pomarańczowych wydmach, był moją ulubioną porą na powietrzne wycieczki. Właśnie wtedy najbardziej dało się odczuć obecność bogów - jak gdyby Ra wyciągał rękę i za pomocą słońca gładził swoje dzieci po głowach. Nawet niebo barwiło się na złoto. 

Pokierowałam Królową w stronę ziemi i w mig zrozumiała, bo nieśpiesznie zwróciła łeb w stronę kompleksu niewysokich skał wystających z piasku, po których jeszcze kilka tygodni temu nie było śladu. Z pozoru ciasne wejście - na tyle duże, by przecisnął się przez nie wygodnie dorosły smok - prowadziło do ciemnego tunelu biegnącego w kierunku miasta. W połowie drogi nieopodal muru docierało się do przestronnej komnaty - znacznie większej, ale bliźniaczo podobnej do tej, w której dotychczas mieszkała Królowa. Jak ufne dziecko szybko przywykła do nowego lokum, z ciekawością eksplorując labirynt korytarzy i dogodnych półek pod skalnym sklepieniem, gdzie chętnie odpoczywała po dłuższych wyprawach. 

Poza mną i kapłanami Tota pojawiających się tu tylko po to, by z ciekawością badać jej zwyczaje, nikt tu nie schodził, dlatego drgnęłam w siodle na widok obracającej się, odzianej w czerń postaci. 

Ach tak, oczywiście. 

Królowa pochyliła się do przodu, tak, bym mogła swobodnie zsunąć się po jej boku, trzymając Silasa w ramionach, tymczasem Voldemort podszedł bliżej, by pogładzić jej wielkie, czerwone nozdrza. W rozedrganej plamie światła bijącego z wielkiej misy pełnej ognia jego biała twarz i dłonie wyglądały jak wykonane ze złota. Zacmokałam z niezadowoleniem, puszczając wyrywającego się Silasa, który co sił pobiegł boso po wyślizganej kamiennej podłodze wprost do Czarnego Pana, krzycząc w podekscytowaniu: 

- Latam… Latam smokiem! Latam smokiem i… i latałem już… już cztery, pięć… pięć! 

Wybuchnął śmiechem, gdy Czarny Pan podniósł powoli rękę, a wraz z nią w powietrze uniósł się jego syn. Królowa poruszyła się niespokojnie na dźwięk piskliwego śmiechu, który poniósł się echem po całej jaskini. Ześlizgnęłam się szybko z rogatego zgięcia skrzydła smoczycy i w dwóch susach byłam już przy Silasie, który wymachiwał radośnie nogami. Wyglądał jak wielka ozdoba zawieszona na niewidzialnej lince na olbrzymiej, niewidzialnej choince na święta. 

- Już latałeś pięć razy, zgadza się, słonko - powiedziałam, stawiając go na ziemi. Jak bardzo żywy bąk obrócił się i znów musiałam go złapać. Pokazałam palcem na przejście po drugiej stronie jaskini - znacznie węższe niż to, które prowadziło na pustynię. - Tam idziemy, Królowa jest zmęczona i pójdzie spać. 

Wyrwał mi się z okrzykiem “Nie! Sam!”, który mógł potrzaskać szklaną zastawę, znów okręcił się wokół własnej osi, jakby chciał się teleportować, po czym popędził w stronę wyjścia. Popatrzyłam z uśmiechem na Voldemorta, ale on na mnie nie patrzył. Mrużąc lekko oczy, obserwował Silasa wskakującego bez wysiłku na zdecydowanie zbyt wysokie kamienie. 

- Szybko rośnie - stwierdziłam z dumą, prostując się. Dopiero wtedy na mnie spojrzał. - Ma dopiero dwa lata. To cudowne dziecko. 

- Kto? - zapytał, a oczy rozbłysły mu czerwienią. - Silas czy Królowa? 

- Oboje. 

Zaśmiał się prawie zupełnie niezłośliwie. 

- Mam już armię olbrzymów, wilkołaków i dementorów. Teraz możemy stworzyć armię smoków. 

- Wątpię, by każdy smok był tak naiwne jak Królowa - odparłam, poklepując ją po szyi. Uniosła łeb, śledząc z zainteresowaniem poczynania jej nowego małego jeźdźca, który był już przy wejściu i próbował wspiąć się na jeden z kamiennych filarów. - Kradzieże jaj lub małych smoków są bardzo niebezpiecznie i gdyby to było takie proste, smoki byłyby już dawno oswojone. Ale jeśli chcesz, możesz spróbować jednego oswoić. W przeszłości faktycznie myślałam o tym, że Królowej przydałoby się towarzystwo, prawda? 

Nie odpowiedziała - jak gdybym mogła się tego po niej spodziewać. Wciąż przyglądała się Silasowi, marszcząc i wydymając nozdrza - chłopiec był już na filarze jakieś cztery stopy nad podłogą. Voldemort sprowadził go na ziemię jednym machnięciem różdżki. 

- Smoki są bardzo inteligentne. 

- Więc spróbuj go przegadać. 

Spostrzegłam dziwny cień na jego twarzy. I gdyby nie powaga w jego głosie, mogłabym uznać to za kolejny ironiczny żart, a cień za ruch światła. Zbliżyłam się, by wsunąć ręce pod jego ramiona i przytulić się. Szybko mi uległ, bo w odpowiedzi poczułam na plecach łagodny dotyk sunący powoli w górę i w dół. 

- Wstrzymaj konie - dodałam bardzo cicho. - Mamy wszystko, czego chcieliśmy. Moglibyśmy się tym nacieszyć, zanim zdecydujemy, jakich niebezpiecznych stworzeń potrzebuje twoja armia. 

- Wszystko oprócz Pottera - wtrącił zjadliwie, a jego uścisk stężał. 

- Ile razy Potter wpadł w ręce twoich śmierciożerców, od kiedy Snape zabił Dumbledore’a? Sześć razy? - Przesunęłam uspokajająco ręką po jego ramieniu. - To kwestia czasu. Sam mówiłeś, że on nigdy nie odpuści, więc chłopak sam się znajdzie. Skup się lepiej na różdżce. Nic ci po Potterze, skoro różdżka nie słucha cię tak, jak powinna. 

Nie spodobało mu się to, co powiedziałam, bo prychnął niecierpliwie, ale nie odepchnął mnie. Wężowe nozdrza wydęły się jak poprzednio Królowej, gdy na moment zacisnął już i tak wąskie wargi. 

- Wiem już wszystko - rzucił lakonicznie, a wszelkie emocje spełzły mu z twarzy, upodabniając ją do złotej nagrobnej maski. 

- Nie znalazłeś żadnej innej drogi? - Pokręcił głową i choć spodziewałam się takiej odpowiedzi, poczułam ukłucie żalu. - Na przyjęciu przedstawiłam Snape’a Farisowi. Nie potrafiłabym go zabić, nawet gdybym miała dzięki temu zyskać wielką moc. 

- Nawet wtedy, gdyby to miało ocalić Kemmhyt przed upadkiem? 

- Najpierw musi nasunąć się pytanie: dlaczego Kemmhyt miałoby upaść? 

- Nawet gdyby ministerstwo odkryło jego słodką tajemnicę i potraktowało ją jako kartę przetargową? - doprecyzował. 

Jego głos był jak trucizna - zwodniczo cichy, aksamitny i przesiąknięty czymś, co budziło grozę. Uniosłam głowę, żeby spojrzeć mu w oczy, ale znalazłam w nich tylko lód. 

- Pozbyłabym się ministra i każdego, kto wysunąłby takie żądania… 

Zacmokał karcąco. 

- Nie wszystkich możesz zabić, Dżahmes - powtórzył mi moje własne słowa, na które nie wiedziałam, co odpowiedzieć, ale postanowił więcej się nade mną nie pastwić. - Jestem właśnie w takiej sytuacji. Snape jest panem Czarnej Różdżki. Nie chodzi tylko o Pottera, ale zagraża też nam. Nie sprawi mi to przyjemności. Lubię Snape’a. Cenię jego talenty i jego śmierć będzie dużą stratą, ale byłem przygotowany, że niektóre wybory będę musiał okupić poświęceniem. 

- Kiedy chcesz to zrobić? 

Wtem twarz znów mu się zmieniła. Syknął cicho i drgnął, jakby coś go zapiekło. Żołądek podskoczył mi do gardła na widok gniewu, który zapłonął ogniem w jego oczach. 

- Lepiej dla nich, by mieli Pottera - wycedził. 

Zrozumiałam, że ktoś musiał go wezwać. Serce zabiło mi mocniej - a jeśli…? 

A jeśli po tym, co wydarzyło się w Malfoy Manor, postanowili wynagrodzić swojemu panu stratę i naprawdę złapali Harry’ego Pottera? Najwidoczniej myślał podobnie, bo ruszył prędko ku wyjściu, gdzie Silas trzymał się jedną ręką kamiennej poręczy przy schodach i niecierpliwie kręcił się wokół. 

- Mam iść z tobą? - wydyszałam. 

- Nie. Jeśli złapali Pottera, zdążysz zobaczyć, jak chłopak ginie. 

Wróciliśmy do zamku długim, ciemnym korytarzem, ale nie zamieniliśmy więcej ani słowa. Tam odór spalonych kości, siarki i piasku, którym pachniała Królowa, ale wyraźnie czułam coś jeszcze - narastającą w Voldemorcie irytację. Cokolwiek czekało na niego w Anglii, dla tych, którzy go wezwali, było najlepiej, by czekał też Harry Potter. 

Z podziemi wynurzyłam się z Silasem na rękach. Nie chciał iść sam i szybko zaczął marudzić, ale Czarny Pan nie powiedział ani słowa. Jego woskowa twarzy przybrała dziwnie zadumany wyraz - bez śladu gniewu czy podekscytowania. Czyżby zamierzał najpierw odwiedzić Snape’a? A może to on go wzywał? 

Poczułam się dziwnie ze świadomością, że nasze ostatnie spotkanie zakończyło się tak niespodziewanie, choć przecież od miesiąca żyłam z myślą o jego rychłej śmierci. Nie powinnam przywiązywać się do śmierciożerców - przekonałam się o tym po wydarzeniu w Dolinie Godryka. Ale trudno jest nie przywiązać się do człowieka, który wyrwał mnie ze szponów wroga. 

Gabinet tonął w złotych promieniach słońca. Pełzały po podłodze i ścianach, obejmowały bibeloty na komodach, zaglądały do kominka. Posadziłam syna na krześle za biurkiem i sama oparłam się tyłem o krawędź blatu - vis-a-vis portretu Dżahmes. Wpatrzony w okno profil drgnął lekko. 

- Uznał, że utrzyma go na stanowisku do końca semestru - zwróciłam się do niej po angielsku. Silas wciąż rozumiał i mówił głównie po staroegipsku, ale szybko przyswajał inne języki. Zbyt szybko. - Snape’a. A później… wyrok zapadnie. Trudno mi sobie wyobrazić tak zimną kalkulację. 

Dżahmes-Meritamon uniosła umalowane brwi. 

- Tak? A ja myślałam, że też tak postępujesz, a różnica polega na tym, że robisz to z ludźmi, których nie lubisz - odpowiedziała głosem zabarwionym pretensją. - Mamy te same wspomnienia, ja tylko wyciągam wnioski. 

Skrzyżowałam ręce na piersiach i odwróciłam głowę do okna - z ogrodu dobiegały mnie okrzyki kuzynów, podczas gdy kilka stóp nad czubkami palm krążył śnieżnobiały hipogryf - brzoskwiniowy w promieniach zachodzącego słońca. Silas za moimi plecami rwał na strzępy jeszcze nietkniętą pocztę z Sacher. Czy robił to dla nich, czy dla siebie - żadna różnica. Lata temu przysięgałam przed Wielką Enneadą lojalność wobec Kemmhyt i żadna sympatia nie mogła tego przyćmić. Nawet sympatia do Snape’a. 

- I właśnie dlatego cię mam. 

Ustawiła się profilem do okna i zamarła jak moje lustrzane odbicie - wpatrzona w latającego nad ogrodem hipogryfa z małą dziewczynką na grzbiecie. 


~*~


Wyjeżdżam we czwartek na plener fotograficzny: nie wyśpię się, potwornie zmarznę, będę jechała na drugi koniec Polski z walizką pełną peruk, ale warto. <3 I tak spontanicznie pomyślałam, że wrzucę rozdział. Zaczynam czuć pewien niepokój, bo to już przedostatni rozdział pierwszej. Jak coś, druga nie będzie tak długa i nie będę jej publikować przez siedemnaście lat. XD