6 maja 2025

121. Czarny bez, tarnina, winorośl

Następnego ranka Malfoy Manor prawie zupełnie opustoszało, a jego mieszkańcy mogli nareszcie odetchnąć z ulgą. Czarny Pan zniknął kontynuować podbijanie świata czarodziejów, ja wróciłam do bardziej trywialnych obowiązków, zmotywowana niezbyt optymistycznym listem od Farisa. Nie było miejsca na dalszą ucieczkę przed konfrontacją z braćmi Ad-Din, zwłaszcza że wiadomość, jaką wezyr dostał z Ueh Mee, sugerowała spotkanie z ich świeżo koronowanym władcą. Jednogłośnie, choć z pewnym niezadowoleniem rada uznała, że wysłanie na tę rozmowę przedstawiciela nie wchodziło w grę. 

Polityka, jak to podsumował Ahmose Tuto. 

Po ułożeniu przekonującego, neutralnego wystąpienia potępiającego Hurija za uczynki przeciwko Wielkiej Enneadzie, które miałam wygłosić z balkonu przed główną bramą pałacu, Snofru mógł nareszcie ustalić termin spotkania. Do jedenastego marca wszyscy członkowie rady chodzili jak kot po gorącej blasze. Ja również, ale wszyscy staraliśmy się zachować pozory spokoju. 

Dobrze wiedziałam, że zaklęcia zwodzące działały jak należy - w końcu sama je rzuciłam - ale Amenia i tak co chwilę się upewniała, że nikt nas nie mógł nas zobaczyć. Pierwszy raz widziałam ją tak spiętą i zestresowaną. W czarnej peruce, ołówkowej spódnicy i brązowej marynarce z wielkimi poduszkami na ramionach świetnie zlewała się z tłumem, ale dla mnie wyglądała na przebraną. Zresztą nie tylko ona. Necho szedł pokracznie w mugolskich dżinsach - zdecydowanie zbyt opinających jego rozbudowane uda, towarzyszący mu medżaj raz po raz zerkali w mijane co chwilę witryny sklepów, podziwiając swoje stroje. Ja trzymałam się zdecydowanie zbyt sztywno w swojej eleganckiej garsonce z czarnej wełny - nawet jak na mnie. Jedynie na Farisie beżowy garnitur prezentował się na nim jak druga skóra. 

Parking przed Sphinx View był wypełniony samochodami, ale kiedy weszliśmy do środka, nie zauważyłam żadnego gościa. Zaklęcia Quasima rzucone tymczasowo na mugolską restaurację działały jak trzeba. Opustoszała sala z kilkunastoma stołami różnej wielkości została urządzona w mało egipski sposób. Olbrzymi, kryształowy żyrandol, posadzka w biało-czarną szachownicę, strzeliste okna kończące się tuż pod wysokim sufitem, granatowo-złote kotary do samej podłogi, ciężkie, dębowe meble na wysoki połysk - wszystko to przypominało klasyczny brytyjski lokal w centrum Londynu, ale już na pierwszy rzut oka było widać, że nie przychodził tu byle kto. Nabrałam powietrza i przytrzymałam w płucach, rozglądając się po wolnych stolikach, ale w tym samym momencie zza kontuaru wysunął się śniady młodzieniec w eleganckim uniformie i bez słowa zaprowadził nas schodami na antresolę. 

Na górze w jednej z trzech zamkniętych loży za szklanymi drzwiami czekało na nas trzech czarodziejów. Albo raczej dwóch wysokich, mocno opalonych mężczyzn w średnim wieku i jeden wyrostek o twarzy bliskowschodniego cherubina. Widok zaciśniętych szczęk całej trójki i zapach obaw sprawiły, że przekroczyłam próg pomieszczenia z pewną śmiałością, czując powoli ustępujące napięcie. Atmosfera momentalnie zgęstniała. 

Pamiętałam braci Ad-Din ze ślubu Hurija, ale wtedy w tłumie weselników byli tylko jednymi z wielu ważnych, bogatych mężczyzn. Teraz wyglądali znacznie starzej, choć minęło zaledwie kilkanaście lat. Obaj mocno spaleni na słońcu, zbudowani z grubej kości, wzrostem dorównywali Voldemortowi. Już na pierwszy rzut oka można było poznać, że są ze sobą spokrewnieni. Mieli te same ciemne, czujne oczy, ciężkie brwi nad pomarszczonymi powiekami, identyczne węźlaste dłonie, z tą jedną różnicą, że rzadkie, czarne włosy Anisa sięgały ramion, a Akram - krótko obcięty i z ustami wygiętymi w podkowę - zajmował ponad połowę dłuższego boku wielkiego, lakierowanego stołu. Towarzyszący im młodzieniec wydawał się niewzruszony obecnością tych dwóch groźnie wyglądających brytanów. Natychmiast wstał i skinął głową z dostojeństwem godnym króla. Bracia Ad-Din zrobili to samo, tyle że z wyraźną niechęcią. Po mojej prawej stronie Faris wykonał głęboki ukłon. 

Kolejny kamień z serca. Kamosemu Isma’ilowi z moich wyobrażeń było o wiele bliżej do spasionego Akrama z nabiegłymi krwią oczami, ale chłopiec, który nas powitał, miał smukłe ramiona i nie więcej niż siedemnaście lat. Uśmiechnął się i z ochotą uścisnął mi dłoń - jego były miękkie i wypielęgnowane. 

- Przykro mi z powodu pańskiego ojca, Kamose - odezwałam się po arabsku. 

- Dziękuję. Ojciec miał długie życie i spokojną śmierć - odparł. - Ja chciałbym złożyć wyrazy współczucia w obliczu tragedii, która spotkała pańskiego wuja i kuzyna. 

Łagodny uśmiech, którym odpowiedziałam, sprawił, że z ramion młodego władcy spadło napięcie. Spojrzenie tęższego z braci nie pozostawiało złudzeń - nie zamierzał wierzyć w nic, co zostanie tu powiedziane, ale jego król był innego zdania. W okrągłych, bursztynowych oczach zauważyłam błysk podziwu i już wiedziałam, że tę bitwę wygrałam. 

Do Anisa najwidoczniej też to dotarło, bo rzekł z wyraźnie słyszalną nutką kpiny: 

- Spodziewałem się zobaczyć inną twarz. - Gdy uniosłam brwi, dodał: - Zważywszy na aktualne OGÓLNE sympatie i antypatie, wcale bym się nie zdziwił, gdyby pani zechciała pozostać incognito. 

- Nie startuję w walce o fotel ministra - odparłam, siadając. - A o sympatię mieszkańców mojego królestwa nie muszę się martwić. 

Mężczyźni po drugiej stronie stołu też spoczęli, podczas gdy mugolski kelner zajrzał do środka, żeby zebrać zamówienia. Akram omiótł krytycznym spojrzeniem jasny garnitur Farisa, choć sam miał na sobie dziwaczną czarną tunikę ze stójką, która upodabniała go do katolickiego księdza w za ciasnej sutannie. 

- Słyszałem - ciągnął jego brat - że w Kemmhyt wzrosła sprzedaż eliksiru wielosokowego, od kiedy kandydat na ministra szacownego królewskiego małżonka - tu skłonił lekko głowę - wygrał wybory. 

- Nie widzę powiązania - wtrącił Faris swym profesjonalnym tonem. - W Kemmhyt nikt nie musi się ukrywać, bo i po co? W takiej sytuacji wzrost sprzedaży eliksiru wielosokowego wzrosłaby w Anglii, ale do takich informacji nie mamy dostępu. Jesteśmy tu rozmawiać o sprawach dotyczących granic naszego państwa. 

Bracia wymienili spojrzenia, a wąskie wargi Anisa wykrzywił obłudnie uprzejmy uśmieszek. 

- Nikt - przyznał, czyniąc w moim kierunku głęboki ukłon. - Nawet królewska siostra, choć doszły nas słuchy, że jest ostatnio nieuchwytna. 

Jego oleisty, podszyty pogardą głos i fałszywe skinienia psuły mi krew jeszcze bardziej niż otwarta wrogość Akrama, ale Faris odpowiedział na tę aluzję, zanim zdążyłam otworzyć usta. 

- Księżniczka Zivit jest ofiarą - oznajmił zupełnie spokojnie. - Ani ministerstwo, ani nasze własne sądy nie postawiły jej zarzutów. Co nie zmienia faktu, że kuzyn mojej pani od lat opłacał ludzi i to naturalne, że osoba, z którą był swego czasu dość blisko, może czuć się zagrożona. 

- Wydarzyła się tragedia, która ugodziła nie tylko w pańskie królestwo, Kamose - zwróciłam się bezpośrednio do młodzieńca. Od kiedy drzwi loży się zamknęły, nie odwrócił ode mnie wzroku ani na chwilę. - Działania Hurija Lock-Naha doprowadziły do śmierci żonę mojego bliskiego przyjaciela. Potępiłam publicznie mojego kuzyna. Moja rada jednogłośnie podjęła decyzję o oddaniu jego losu w ręce ministerstwa i Wizengamotu. 

Kamose przytaknął. 

- Tak trzeźwe podejście w przypadku członka rodziny to rzadkość - rzekł. - Jesteśmy wdzięczni, że Kemmhyt jest otwarte na współpracę. 

- Ale samo potępienie tego karygodnego występku to mało - dodał Anis i wychylił się lekko do przodu, przyciskając obie dłonie do blatu. 

Isma’il poruszył się niepewnie, zerkając przelotnie na swojego doradcę. Nawet obecność obu braci Ad-Din nie sprawiała, że młodzieniec potrafił powściągnąć emocje. W odróżnieniu od ojca nie był graczem. Emanował dobrocią i dziecięcą naiwnością, co poniekąd nawet trochę mnie rozczuliło. Przypominał mnie samą na początku drogi - nietkniętą przez polityczne krętactwa, pełną wiary w bajki, na końcu których zawsze zwyciężała maat. 

A teraz siedzieliśmy we czwórkę przy stole, udając, że w tym spotkaniu naprawdę chodziło o Amal Ad-Din. 

Jedyną osobą, której na niej zależało, był Kamose Isma’il, choć jako jedyny nigdy jej nie poznał. 

- Królowa zrzeka się roszczeń co zwrotu kosztów, jakie Kemmhyt musiało ponieść w trakcie prowadzonego śledztwa w sprawie porwania i śmierci Nadii El-Said - wtrącił Faris. - Skontaktowałem się również z siostrą Lock-Naha. Samah jako najbliższa rodzina - wyłączając pełnoletniego syna Yusufa - nie będzie się ubiegać o przejęcie opieki nad nieletnimi dziećmi kuzyna. Wszyscy się zgodzimy, że powinny się wychowywać w środowisku najbardziej zbliżonym do tego, które znają, a zważywszy na to, że opieką zajmowała się pańska siostra, nikt nie będzie oponował, jeżeli dziećmi zajmie się jej rodzina. 

Anis skinął głową, porzucając swój przymilny uśmiech. Teraz zostało już tylko zadowolenie - identyczne do tego, z jakim Voldemort przysłuchiwał się raportom zdawanym przez jego śmierciożerców. Twarz Akrama - jak wykuta w kamieniu - ani drgnęła, wykrzywiona ciągle w tym samym złym, podejrzliwym grymasie. 

- W temacie mojego drugiego najstarszego kuzyna - dodałam. - Wahid zostanie w szkole do końca semestru, następnie wróci do Kemmhyt. Najokrutniejszym występkiem przeciwko rodzeństwu jest rozdzielenie go. 

Młodszy Ad-Din przywołał na moment świętoszkowatą minę i znów się skłonił. 

- Bez dwóch zdań. 

- No dobrze - wtrącił się starszy, wychylając się do przodu identycznie jak jego brat. Opinająca tunika zatrzeszczała w szwach. - A jaką mamy pewność, że Lock-Nah pójdzie siedzieć? Ktoś nam to zagwarantuje, hę? 

Obawa przemknęła przez twarz Kamosego, ale Anis - podobnie jak Faris - nie przestawał się uśmiechać. 

- Oczywiście nikt - odparł spokojnie wezyr. - Dalsze losy Hurija Lock-Naha zależą od decyzji Wizengamotu, ale liczymy na sprawiedliwą ocenę sądu. Z dniem ślubu Nadia El-Said stała się mieszkanką Kemmhyt bez względu na pochodzenie jej rodziny, dlatego zależy nam na sprawiedliwości tak jak panom. Podczas koronacji królowa zrzekła się swoich praw wyborczych i przysięgła nie ingerować w sprawy Dolnego Egiptu - bez względu na to, kto jest w te sprawy zamieszany. Wizengamot ma prawo zadecydować wyłącznie o prywatnym majątku Lock-Naha, o ile faktycznie w wyroku będzie widniał taki zapis. O majątku rodzinnym wciąż decyduje korona. 

Ad-Dinowie raczej nie spodziewali się innej odpowiedzi, ale wyraźnie ich nie zadowoliła, bo pozorny spokój spełzł z twarzy młodszego, a starszy opadł z powrotem na oparcie kanapy. Tylko Kamose pozostał niewzruszony, przyglądając mi się z lekko przechyloną głową. Umysł miał czysty, nietknięty żadną magiczną barierą, choć z pewnością w przeszłości zdarzało mu się ćwiczyć oklumencję. Do myśli braci nawet nie próbowałam zaglądać. Zaraz po przekroczeniu progu loży zderzyłam się z dwoma identycznie twardymi murami - w odróżnieniu od Snape’a nawet nie próbowali stwarzać pozorów. 

- Niech i tak będzie - rzucił szeptem Anis, zezując na Farisa zza kurtyny swoich ciemnych, wysuszonych włosów. Kącik jego ust zadrgał pogardliwie ku górze. - Nigdy bym nie pomyślał, że Dżahmes-Meritamon jako największa z czternastu królestw orędowniczka czystej krwii zaprząta sobie głowę losem jakiejś córki masarza. 

Nie dałam się wprawić w zakłopotanie. 

- Masarza pochodzącego z rodziny urzędników sięgającej czasów Nowego Państwa - odparłam równie cicho, patrząc na młodego króla. - Władzę otrzymujemy od bogów, ale to dzięki ludziom ją utrzymujemy. 

Skinął głowa jak uczeń. Zmarszczki na czołach braci Ad-Din pogłębiły się w jednakowych miejscach, ale nic więcej nie powiedzieli. Zerknęłam na Farisa i ten wyprostował się, omiatając wzrokiem wszystkich przy stole. 

- Znakomicie - rzekł. - To spotkanie wymagało od obu stron wielkiej mądrości i pokory. Rada jest skłonna do dalszych negocjacji, jeżeli zajdzie taka potrzeba, by, jak dotychczas, nasze królestwa żyły ze sobą w przyjaźni. Mamy nadzieję, że te ostatnie nieprzyjemności nie wpłyną na przyszłe układy. 

Wstaliśmy, zostawiwszy na blacie nietknięte drinki. Kamose poderwał się, żeby nas pożegnać. Faris skłonił się przed nim z honorem i, nie czekając na ruch braci Ad-Din, opuściliśmy lożę. Palące spojrzenia Anisa i Akrama wyżerały mi dziury w plecach, ale z każdym krokiem w stronę wyjścia czułam się coraz lżejsza. Kiwnęłam głową do czekającego przy schodach Necho, który ani na chwilę nie wyciągnął rąk z kieszeni przyciasnych dżinsów. Bogowie wiedzieli, jakim cudem był w stanie trzymać tam jeszcze różdżkę. 

Później wszystko potoczyło się szybko. Ledwo wyjrzeliśmy na zewnątrz, poczułam delikatne uderzenie rzucanego z oddali zaklęcia zwodzącego, ale teleportowaliśmy się dopiero kilka kroków dalej w bezpiecznej wnęce przeciwległego butiku. 

Dopiero znajome zapachy placu nieopodal pałacowych stajni sprawiły, że poczułam siłę szalejących we mnie emocji. Ostry blask południowego słońca zaatakował bez ostrzeżenia, ale tutaj już nic nikomu nie groziło. Tylko postawa Farisa trzymała mnie w ryzach, a sądząc po minach Necho i Amenii - nie tylko mnie. Miałam wrażenie, że moje barki ważyły tonę i stawały się z każdym krokiem coraz cięższe. I gdyby nie widok wezyra - tak dziarskiego, lekko pokonującego kolejne schody - nie dotarłabym z taką godnością do sali narad. Odetchnęłam, kiedy mogłam nareszcie paść na swoje krzesło. 

- Ich król to młokos - oznajmiłam, podpierając się przedramieniem na podłokietniku. 

- Młokos, owszem, ale jego nastawienie do waszej królewskiej mości wpłynęło na przebieg tej rozmowy - dodał Faris, celując różdżką w ciężki barek pod ścianą. Cztery puchary i butelka wypełniona burgundowym trunkiem poszybowały jak na rozkaz w kierunku stołu. - Powiedzieć, że był oczarowany, to jak nic nie powiedzieć. 

Skrzywiłam się na pompatyczność jego słów i energicznie machnęłam ręką. 

- Istotnie - mruknęłam. - Zrobiliśmy, co mogliśmy. A jak było na zewnątrz? Bez komplikacji? 

Kapitan przytaknął, z trudem siadając na krześle zajmowanym zwykle przez Ahmosego. Jego puchar był już prawie pusty. Amenia już też osuszyła swój. Mięsiste wargi nosiły ślady intensywnego przygryzania. 

- Pomijając początkowe napięcie, kilku strażników Isma’ila było żywo zainteresowanych rządami Czarnego Pana w Kemmhyt - powiedziała. - Oni wszyscy są przekonani, że lada chwila Anglia stanie się częścią Kemmhyt. 

Wymieniłyśmy szybkie spojrzenia. 

- Oczywiście nie wyprowadziłaś ich z błędu? 

Kąciki ust drgnęły jej lekko i utrudzona twarz Amenii odzyskała cień nonszalancji. 

- Oczywiście. 

Po opróżnieniu butelki wina, kiedy emocje trochę z nas zeszły, El Bani i Necho opuścili gabinet, najwyraźniej nie chcąc spotkać się z resztą rady. Zostaliśmy z Farisem sami. Przed dłuższy czas nie odzywaliśmy się do siebie, rozkoszując się ciszą, ale czułam, że za moment do sali zaczną schodzić się członkowie rady. Tak po prawdzie to byłam zaskoczona, że Ahmose Tuto już nie krążył niecierpliwie przed drzwiami. 

- Nowy król nie ma za knuta charyzmy - mruknął wezyr, odkładając pusty kielich na kredens obok małego posążka Horusa. 

- Jego decyzyjność jest co najwyżej na papierze. Nie zdziwiłabym się, gdyby Anis Ad-Din już szukał mu żony. Gdyby mógł, założyłby dzieciakowi obrożę. Pewnie żałuje, że Amal urodziła tylu synów. 

Obrócił się, spoglądając na mnie znad ramienia. Oczy - zwykle spokojne, z łagodnie uniesionymi brwiami - błyszczały wyraziście, w sposób, jakiego spodziewałabym się raczej po Heather czy Voldemorcie, nie po nim. 

- Jeżeli dobrze by to rozegrać, widziałbym szansę na ożenek - rzekł przyciszonym głosem. 

Uniosłam się na krześle, czując, jak wszelkie następstwa emocjonalnego wyczerpania błyskawicznie zaczęły wyparowywać. 

- Abigail nie skończyła nawet roku - warknęłam. - A smarkacz nie będzie czekał tyle czasu, skoro już za rok Ueh Mee może mieć następcę tronu. Ad-Din będzie do tego dążył i za nic nie zgodzi się na to, żeby wpuścić do pałacu zwyczaje Starej Wiary. 

Nie wyglądał na zmieszanego moim wybuchem, wręcz przeciwnie, jego twarz nabrała jeszcze bardziej zuchwałego charakteru, kiedy w kącikach ust pojawił się cień łagodnego uśmiechu. 

- Nie mówię o księżniczce Abigail, a o twojej kuzynce Jasminie - powiedział spokojnie. - Zgadza się wiara, pochodzenie, dziesięć lat to akceptowalna różnica wieku. Ojciec Jasminy zasiadał w radzie. Gdybyśmy zaoferowali rękę Jasminy już teraz za, pomyślmy, siedem, osiem lat… O Huriju wszyscy zdążą zapomnieć, a propozycja wysunięta w tym momencie mogłaby utwierdzić Ad-Dinów w przekonaniu, że mają kolejną kartę przetargową. Twoja kuzynka w maju kończy osiem lat, jestem przekonany, że w tym wieku będzie w stanie zrozumieć, jak pozytywny wpływ może to mieć na Kemmhyt. Oczywiście po przeprowadzeniu rozmowy we właściwy sposób. 

Tym razem i ja się uśmiechnęłam. I choć nie mogłam zaprzeczyć niczemu, co powiedział, jakiś natarczywy głosik gdzieś daleko z tyłu głowy dopominał się o uwagę, twierdząc, że pomysł wezyra nie był wcale taki genialny. Rozsądny - owszem. Ale czy dobry dla Jasminy? 

Żeby zająć czymś ręce, wezwałam jeszcze jedną butelkę wina i, celując w puchar różdżką, patrzyłam, jak naczynie samo wypełniało się ciemnoczerwonym trunkiem. 

- Nie jestem przekonana - odpowiedziałam w końcu. - Nie bez powodu każde królestwo żyje własnym życiem. Nawiązywanie koalicji może sprowokować pozostałych do wykonywania nieprzewidywalnych ruchów, a postępowanie Czarnego Pana na wyspach nie wszystkim się podoba. Nie chciałabym, żeby małżeństwo Jasminy z Isma’ilem zapoczątkowały coś, czego nie będziemy potrafili powstrzymać. To, jak skończyło się małżeństwo Hurija i Amal, było wystarczającym ryzykiem. Nie wiem, czy chcę podejmować następne. 

Gdy podniosłam wzrok na Farisa, jego oczy ponownie stały się spokojne i słuchające. 

- A jednak dobrze na tym wyszliśmy - dodał. 

- Tak - przyznałam z westchnieniem. - To da nam kilka miesięcy spokoju. W każdym razie dopóki nie poznamy wyroku, dobrze się spisałeś. Ty i twój przyjaciel. Jeżeli chciałbyś sprowadzić go do Kemmhyt, pomogę ci przystosować Paheri. Myślę, że dobrze byłoby wzmocnić zaklęcia na całym terenie, nie tylko w obrębie domu. 

Odpowiedział mi uśmiechem, że wiedziałam, że odmówi. 

- To wielka łaska, ale wolałbym pozostać przy naszej rutynie. 

Przy rutynie, z której nawet nie zdawał sobie sprawy, chciałoby się rzec. 

Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, jeśli nie musieliśmy. Bywały momenty, kiedy wydawało mi się, że zaczynałam rozumieć Farisa. Jego kontrolowana oklumencja i wyczucie, z jakim decydował, jakie myśli chciał mi pokazać, a jakie zachować dla siebie, jakimś cudem nie wywoływały obaw o jego lojalność. Wyraz jego twarzy, gdy zabiłam Faridę, utwierdził mnie w przekonaniu, że nigdy nie odważy się ode mnie odwrócić. To wszystko - gdyby nie Nimaatre Takelot - tworzyłoby spójny obraz Farisa jako trochę nazbyt poważnego, autystycznego erudyty. Nawet ja - choć bez mrugnięcia okiem wyrwałam życie z własnej ciotki i wysłałam kuzyna do więzienia - nie byłabym w stanie więzić tych, których kochałam. Nie w ten sposób. 

Jego kręgosłup moralny był przedziwnie skręcony. 

- Doszły mnie intrygujące wieści z Malfoy Manor - odezwał się po chwili nieco wyższym głosem, wyraźnie chcąc zmienić temat. - Grupa więźniów, którą Malfoyowie przetrzymywali w lochach, uciekła kilka dni po twoim powrocie do Kemmhyt. 

Uniosłam wysoko brwii. Faris mówił dalej. 

- Co więcej, ową grupę więźniów miał uratować Harry Potter z dwójką towarzyszących mu młodych czarodziejów. 

Przez chwilę miałam wrażenie, że się przesłyszałam, zwłaszcza że Faris miał taką minę, jakby opowiadał o pogodzie - niezmiennie słonecznej w południowej części Sahary. To brzmiało tak niewiarygodnie, że gdybym go nie znała, byłabym pewna, że kapłan robił sobie ze mnie żarty. 

- HARRY POTTER w Malfoy Manor? - powtórzyłam stłumionym głosem. - Co, na Anubisa, Harry Potter miałby robić w Malfoy Manor? Skąd wiedział, że Malfoyowie przetrzymują więźniów w swojej piwnicy? 

- Och, nie, nie. Trafił tam przez przypadek, podobno został złamany po złamaniu Tabu - wyjaśnił z łagodnym uśmiechem. - Podobno przybył mu na ratunek jakiś domowy skrzat. Zabrał ze sobą wytwórcę różdżek i resztę więźniów. 

Milczałam przez chwilę, rozmyślając gorączkowo. Tak, to zdecydowanie była boska ingerencja, że zdecydowałam się zostawić Arsesa u Malfoyów. Czy Voldemort o tym wiedział… Zapewne nie, bo wraz z informacją o tym, że Potter kolejny raz wymknął mu się z rąk, zabierając ze sobą starego Ollivandera, usłyszelibyśmy też o śmierci Lucjusza Malfoya, na którym ostatnio skupił się cały gniew jego pana. 

- Będzie wściekły, kiedy się dowie - mruknęłam bardziej do siebie, skubiąc nerwowo skórkę przy paznokciu. 

- Z pewnością - odparł ze złowieszczą niefrasobliwością. - Na początku. Tym razem się nie udało, zważywszy na to, do czyjego domu został przyprowadzony… Ale wygląda na to, że pojmanie Harry’ego Pottera to tylko kwestia czasu. 

- Następna taka sytuacja może się wydarzyć za wiele miesięcy, może lat - prychnęłam. - Już wie o Tabu. Drugi raz nie popełni tego błędu, będzie się pilnował. 

- Każdy popełnia błędy, nawet Czarny Pan. Dlaczego sądzisz, że ten chłopak miałby popełnić ich mniej od niego? 

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo na korytarzu rozległy się dudniące kroki księcia Quasima. Faris zasiadł na swoim miejscu po mojej prawej stronie, przybrawszy swoją zwyczajną postawę uprzejmego oczekiwania. W następnym momencie salę wypełniła woń strachu i podniecenia. Nie mieli zielonego pojęcia o tym, co wydarzyło się na dworze Malfoyów. A nawet jeżeli by wiedzieli, żadnego z nich by to nie obeszło. Wszystkich interesował teraz zupełnie inny osiemnastolatek. 


*


Z Czarnym Panem nie miałam kontaktu od momentu, kiedy wpadł na trop złodzieja. Już dawno nauczyłam się przejmować tym, że znikał, choć było to trudne, gdy w grę wchodziła konfrontacja z Gellertem Grindelwaldem. Spodziewałam się, że nawet gdyby Voldemort wrócił z tej wyprawy z Czarną Różdżką owiniętą w kolorowy papier, wieści o ucieczce nie poprawią mu humoru. Przypuszczałam, że nawet Malfoyowie nie chcieliby być teraz we własnej skórze. 

Wykorzystałam ten krótki moment spokoju na odwiedziny u Imhotepa. Nie chciałam tego nazywać kontrolą, ale niepokoiła mnie cisza z Sacher. 

Majątek Hanifa znajdował się na obrzeżach - daleko od głównych ulic, ukryty wśród drzew tak, że gdyby nie odgłosy miasta, można byłoby pomyśleć, że ładny, dwupiętrowy dworek stał w środku dziczy zupełnie sam. Wzdłuż drogi prowadzącej do domu rosły jak wielkie palmy grube kolumny, z głębi ogrodu dochodził cichy plusk fontanny. Gdyby nie pojawiający się od czasu do czasu skrzat, można byłoby pomyśleć, że dom stał opuszczony od kilku lat, ale mnie podobała się ta pozorna dzikość, pnącza pożerające ściany budynków, gęste, kwieciste krzewy z wydobywającym się ze środka okrzykami kolorowego ptactwa. Miła odmiana po marmurach, wypielęgnowanych ogrodach i złotych posągach pucowanych przynajmniej dwa razy dziennie. 

Prawie zapomniałam, że jedyną godną zapamiętania komnatą w rezydencji Imhotepa w Sacher była olbrzymia łaźnia. Przywodzące na myśl średniowieczne klasztorne wnętrza z kamienia nieustannie ociekały wodą, ale nie unosił się tu zapach stęchlizny. Wręcz przeciwnie, zarówno w przestronnej sali z kilkoma wpuszczonymi w podłogę basenami, jak i w kilku mniejszych, zaparowanych pomieszczeniach unosił się przyjemny, nieco duszący zapach olejków i soli. Tysiące świec rozłożonych na każdej dostępnej powierzchni rzucały na nierówne ściany chybotliwe, złotawe światło. Ten rodzaj ciszy koił lepiej niż martwota panująca w Malfoy Manor. 

Oboje wiedzieliśmy, że nie powinniśmy pić alkoholu w saunie, dlatego oboje kończyliśmy właśnie drugi kieliszek skrzaciego wina z Ankary. 

- Nie powiedziałaś, czym sobie zasłużyłem na ten zaszczyt - odezwał się po chwili Imhotep i skłonił się lekko, czyniąc ręką wytworny gest. Język już trochę mu się plątał. - Bo chyba nie wzorową pracą w ministerstwie? 

Zmrużyłam lekko oczy, bo połączenie procentów, pary i niewyraźnego światła kiepsko składały się na wyraźny obraz Imhotepa. Brodata twarz powoli zaczynała się dwoić. Siedział naprzeciwko bezpośrednio na kamiennej ławie pod ścianą, przepasany mokrym ręcznikiem. Pot lał się strumieniami po idealnie ogolonych ramionach i klatce piersiowej. Ciało miał nieco sflaczałe - jak gdyby jakiś czas temu nieco przytył i w ostatnich tygodniach nagle szybko stracił na wadze. Jego dowcip stał się bardziej cięty, uśmiech częściej rozciągał usta, ale nie sięgał oczu. Spokój był powierzchowny i służył niczemu więcej niż maskowaniu obojętności. Bardzo dobrze pamiętałam ten stan - jak duch w pokoju pełnym ludzi. Dławiące osamotnienie wwiercające się coraz głębiej i głębiej, aż nie pozostawało nic poza pustą muszlą. 

- Już to kiedyś widziałam - powiedziałam cicho, a on uniósł brwi. - W lustrze. Gdy cierpiałam po upadku Czarnego Pana. Byłeś przy mnie od samego początku i nigdy ci za to nie podziękowałam. Teraz mogę zrobić dla ciebie to samo. 

Parsknął sztucznie w swój puchar i pociągnął łyk, chcąc zamaskować skrępowanie. 

- Straciłaś więcej niż Czarnego Pana. Dużo więcej - rzekł zupełnie trzeźwym głosem, choć oczy miał zamroczone winem i ciężką wonią olejków. 

- Bogowie wezwali do siebie Ramzesa, żeby Silas mógł rządzić, a Totmes - żyć. Wierzę, że bogowie wynagradzają straty. Twoja strata nie była gorsza. Masz prawo przeżyć ją po swojemu. - Pochyliłam się i wyciągnęłam rękę, żeby pochwycić jego. Uścisnęłam ją i Imhotep podniósł wzrok. - Wróć do Kemmhyt, kiedy uznasz, że to już czas. Nie myśl o ministerstwie. Pochowałeś Teti zgodnie ze wszystkimi obrzędami, by mogła wieść szczęśliwe życie na Polach Jaru. A kiedy nadejdzie czas, będzie tam na ciebie czekać. 

Spostrzegłam błysk żalu w jego przekrwionych oczach. Trwał zaledwie ułamek sekundy i natychmiast zmienił się w pogardliwe rozbawienie, widziałam, że Imhotepowi nie chciało się śmiać. 

- Tak, jak zostaliśmy rozdzieleni za życia, tak samo będzie po śmierci - rzekł, opierając się plecami o ścianę. Odchylił głowę, przymknął powieki i oddychał przez chwilę powoli, głęboko, jak gdyby chciał wchłonąć cały zapach sączący się z pieca. Tylko ramiona leciutko mu drżały. - Zostanie mi pożyczyć Ammit smacznego. 

Przekonywanie go, że było inaczej, nie miało najmniejszego sensu, więc i ja oparłam się o ścianę i pogrążyłam się w spokojnym oddychaniu. Kiedy zamknęłam oczy, ogarnęło mnie przyjemne, wewnętrzne wirowanie, jak gdybym wypiła przynajmniej butelkę wina. Czułam krople potu, które spływały gęsto w ciężki, mokry ręcznik, łaskocząc wrażliwą skórą na szyi i dekolcie. 

Rozumiałam jego potrzebę izolacji, ale obawiałam się, co mogło z tego wyniknąć. Ja wyszłam na prostą dopiero po tym, jak Nathir pojawił się w moim życiu. Imhotep też potrzebował kogoś, kto uśpiłby jego żal. Kogoś nowego, kto by go zafascynował, oderwał od przykrych wspomnień i z przykrością zdałam sobie sprawę, że nie mogłam to być ja. Nie ja, nie Amenia, Tejo czy Paramessu. Patrzył na nas i widział swoją żonę - żółtoszarą i bez życia, zwieszoną z tapczanu w piwnicy Lock-Naha. 

Trudno było mi się z tym pogodzić, ale przekładanie powrotu do Kemmhyt i codzienne doprowadzanie się do stanu delikatnego upojenia miodem nie sprawiło, że Hanif zaczął stawać się dawnym Hanifem. Świadoma i niepogodzona z tym, że nigdy już go takiego nie ujrzę, zostawiłam go w Sacher sam na sam z pełną po brzegi piwniczką na wino i myślami o własnym potępieniu. I może gdyby nie wieści o powrocie Voldemorta, to byłby główny temat rozmów z portretem Dżahmes-Meritamon. 

Widok skrzata warującego tuż pod drzwiami na samym końcu korytarza potwierdził słowa moich skrzatów - był u siebie. Zajrzałam do gabinetu, nie czekając na zaproszenie. W powietrzu unosiła się mieszanka surowego, szkockiego przedwiośnia, wiatru i napięcia, które wbiło się na pierwszy plan, kiedy Czarny Pan odnotował moją obecność. 

- Od teraz zamierzasz pocieszać wszystkich żałobników? - rzucił rozdrażniony. 

Zignorowałam jego nieprzyjemny ton. 

- Nie masz pojęcia, co to współczucie - mruknęłam obojętnie, siadając z westchnieniem w jednym z wolnych foteli pod ścianą. - I nawet nie będę próbować ci tego tłumaczyć. 

Widziałam, jak kalkulował, czy opłacało mu się wchodzić w polemikę, ale chyba odpuścił, bo prychnął cicho pod nosem i wrócił do przeglądania listów, które piętrzyły się w porządnym stosie w rogu blatu. 

- Słyszałem, że udało ci się nie rozpętać wojny. 

Choć ciekawość zżerała mnie od środka, poczułam ukłucie irytacji. Zamaszyście założyłam nogę na nogę i skrzyżowałam ręce na piersiach, lustrując natarczywie jego plecy. 

- O tak, ja nie muszę wywoływać wojny, żeby osiągnąć to, co chcę - odparłam z wyższością. - Poznałam nowego króla Ueh Mee. Kamose Isma’il przypomina bardziej modela z pierwszych stron magazynów dla nastoletnich czarownic niż króla, ma ledwo osiemnaście lat i żadnego własnego zdania, dlatego Anis Ad-Din steruje nim według uznania. Jedno słowo Silasa ma większą moc niż wszystkie słowa, jakie Kamose wypowiedział podczas spotkania w Kairze… których, swoją drogą, nie padło za wiele. Faris podejrzewa, że istnieje szansa na związanie naszych rodzin poprzez małżeństwo Kamosego z Jasminą, ale na jego miejscu bym się nie nastawiała. Córka Hurija jest dwa lata starsza, przysługuje jej olbrzymia pensja, dużo większa od pensji Jasminy. No i Madihę mają na miejscu. Tak - zrobiłam minę, gdy rozbawiony zerknął na mnie przez ramię - nie oponowałam wobec przeniesienia dzieci Hurija pod opiekę Ad-Dinów. Jego siostra nie była zachwycona, ale słyszałam, że Anisowi towarzyszyło pół tuzina mężczyzn. Podobno. 

- Tak? - zapytał melodyjnym głosem, w którym nie dało się nie usłyszeć nutki ironii. - A byłem pewien, że po powrocie zastanę nową gromadę dzieci. Zaczynam się gubić, ile już tego przygarnęłaś. 

Również się uśmiechnęłam. 

- Akurat ty powinieneś docenić dostęp do młodych, podatnych umysłów. Ale nie, wolę, żeby trafiły do Ad-Dinów niż zostały z Samah. Będzie się mścić, zatruwać ich serca przekonaniem, że to to ja uwikłałam ich ojca w morderstwo ich matki i wsadziłam go do więzienia. 

- Potworne kłamstwo - syknął, mrużąc oczy. 

- Zgadzam się. Niech Kamose ożeni się z Madihą - skwitowałam. - Sam nie ma nic do powiedzenia we własnym królestwie. Zbyt dużym optymizmem byłoby zakładać, że jego żona będzie miała. 

Voldemort skończył szperać pożółkłych kopertach i odwrócił się, by przysiąść na krawędzi biurka. Przechylił lekko głowę jak ojciec, który przyglądał się z oddali malcowi, który z zaciętą miną pieczołowicie układał wieżę z klocków. 

- Zatem? 

- Zatem? - powtórzyłam, unosząc brwi. 

- Ad-Dinowie uwierzyli w winę Lock-Naha? Tak po prostu? Porozmawialiście sobie o dzieciach, ty wygłosiłaś przed ludźmi łzawe, śliskie przeprosiny i już? 

Wzruszyłam ramionami. 

- To nieistotne - odparłam. - Dostali swoje zadośćuczynienie. Od początku nie znosili Hurija, z siostrą ostatni raz widzieli się na pogrzebie ojca trzynaście lat temu. 

Uśmiechnęłam się z satysfakcją, kiwając rytmicznie wiszącą w powietrzu stopą. Zrozumiał, że uznałam tę rozmowę za zakończoną, bo i w jego oczach pojawił się błysk triumfu. Powoli wsunął dłoń do kieszeni szaty i wyciągnął różdżkę - nieco dłuższą i ciemniejszą od tej, którą tak często widywałam w jego dłoni. Uniósł ją w górę i okręcił w palcach tak samo sprawnie jak swoją poprzednią. 

Zerwałam się na równe nogi, serce łomotało mi w piersi jak oszalałe. 

Czarna Różdżka - najbardziej pożądana różdżka świata, Berło Śmierci, stanowiąca obiekt obsesji Voldemorta przez kilka ostatnich miesięcy - połyskiwała niewinnie w jego ręce w przedpołudniowych promieniach słońca. Niepozorna, ot, zwykły kawałek drewienka okupiony rzeką krwi płynącym przez całe stulecia. Aż do dziś - od dziś miała już nigdy nie zmienić swojego pana. 

Ta myśl sprowokowała dreszcz, który przebiegł mi po plecach. 

Odkleiłam wzrok do różdżki i przeniosłam go na twarz Voldemorta, na której - o dziwo - nie znalazłam ani śladu po dawnej satysfakcji. Niezadowolenie pogłębiło pionową zmarszczkę między nieistniejącymi brwiami. 

- Nie dostrzegam różnicy między starą i nową różdżką - rzekł. 

- A co powiedział Ollivander? - zapytałam. - Czego powinieneś oczekiwać? 

- Dla Ollivandera to były tylko czysto teoretyczne rozważania. W każdym razie już się nie dowiem, co Ollivander by powiedział. Uciekł Malfoyom wraz z Potterem i z całą pewnością powie mu, czego szukam. To był błąd zaufać Lucjuszowi i Bellatriks, ale teraz to już nie ma znaczenia. Berło Śmierci należy do mnie i będzie mi posłuszne. 

Uniósł ją nieco wyżej, tak, że pod światło różdżka naprawdę wyglądała jak czarna.

- Tak, słyszałam o tej ucieczce - powiedziałam cicho, patrząc na niego z ukosa. - Malfoyowie są pewni, że złapali Pottera? Mogli się pomylić. 

W jego oczach rozbłysły groźne iskierki, choć twarz miał ukrytą w cieniu. 

- Zostało złamane tabu, a w ucieczce pomógł domowy skrzat - odparł lodowatym tonem. - Uściślając, były skrzat Malfoyów, do którego uwolnienia doprowadził sam Potter. Ale ta krótka wizyta Pottera w domu Lucjusza przyniosła też pewne dobre wieści. 

Wyciągnął z kieszeni jeszcze jedną różdżkę - krótką i toporną w porównaniu do Czarnej Różdżki, którą opuścił. 

- Tarnina - dodał z dziwną nutą satysfakcji w głosie. - Według relacji Malfoyów to nią miał posługiwać się Potter. Nie znaleziono przy nim żadnej innej. 

- Ale to nie jest JEGO różdżka, prawda? - mruknęłam, mrużąc oczy. - Ollivander wspominał, że miał cisową… 

Urwałam, gdy w długich, białych palcach pojawiła się trzecia różdżka - tylko nieco dłuższa od tarninowej. Uniosłam brwi, próbując zrozumieć, ale Voldemort nic więcej nie powiedział, tylko machnął nią krótko, a w powietrzu zawisły kolejne dwie różdżki: obie blade i półprzezroczyste jak duchy, ale jedna przełamana, druga bezskutecznie próbująca ją scalić. Ten obraz zapętlił się kilkakrotnie, dopóki Czarny Pan nie odłożył trzeciej różdżki na stół. 

- Priori incantatem? - wyszeptałam niepewnie. 

- Ta należała do podróżującej z Potterem szlamy - oznajmił. - Od czasu nieudanej próby naprawy różdżki Potter posługiwał się tarninową. Przypuszczam, że różdżka Pottera - albo to, co z niej zostało - zostało zniszczone lub zgubione. W każdym razie nie posługiwał się nią od stycznia. 

Nie byłam pewna, co miałam czuć w związku z tą wiadomością, zwłaszcza że twarz Voldemorta znów stała się gładka i nie wyrażała zupełnie nic. 

- To znaczy, że nie łączy was już klątwa bliźniaczych rdzeni - stwierdziłam. - To już coś. 

Kwadrans później byliśmy już na opustoszałej arenie, gotowi przetestować moc historycznego Berła Śmierci. Za każdym razem, kiedy stawał przede mną z różdżką gotową do ataku, na ułamek sekundy przed czułam ukłucie strachu i nie zmieniło się to od czasów szkolnych. Nie czekałam na jego ruch. Choć nie stał daleko - ledwo osiemdziesiąt stóp ode mnie - trafienie go zawsze stanowiło wyzwanie, a prawie wcale nie używał zaklęcia tarczy. 

Natarł na mnie bez ostrzeżenia i choć nie wystrzelił żadnego śmiertelnego zaklęcia, te, którymi mnie potraktował, nie były wcale mniej paskudne od Zaklęć Niewybaczalnych. Powietrze w mig wypełniło się gorącymi kłębami dymu i smrodem palonych włosów, kiedy jedna klątwa minęła moją skroń zaledwie o pół cala. Nigdy nie widziałam, by ćwiczył, a jednak kondycyjnie wcale go nie przeganiałam. Ukryłam się za tarczą, która wydała z siebie głośny, dźwięczny odgłos przypominający uderzenie w gong, gdy pędząca z niesamowitą prędkością fioletowa kula energii zderzyła się z nią, czyniąc na półprzezroczystej powierzchni białe pęknięcia. Kolejna świetlista strzała przeszyła ją na wskroś, pozostawiając smugi dymu i dając mi ledwie ułamek sekundy na teleportację. Pojawiłam się po drugiej stronie sali zupełnie bezgłośnie. Ciche trzaski deportacji ginęły w potwornych hukach chybionych zaklęć. Magicznie wzmocnione ściany - przyzwyczajone do czarów ledwo zahaczających o czarną magię - dygotały i trzeszczały niebezpiecznie, ale Czarny Pan zdawał się tym nie przejmować. W tych nielicznych krótkich momentach, gdy w kłębach dymu migała mi jego płaska, biała twarz, nie dostrzegałam na niej niczego poza głębokim opanowaniem. Gdyby skupienie miało przybrać ludzką postać, przybrałoby postać pojedynkującego się Voldemorta. Jego ruchy nie przypominały ruchów pełnych wojskowej fachowości, jakiej uczyłam się od lat, ale było w nich coś nieprzewidywalnego i wybijającego. I choć od samego początku wiedziałam, że nie miałam szans z nim wygrać - bo nigdy nie wygrałam - energia, która z niego biła, ściskała za gardło, a zaklęcia porażały swą potęgą, ja również nie czułam niczego wzniosłego. Żadnej boskiej, zniewalającej fali, żadnego przerażającego wrażenia przenikającej do samych kości, żadnego oddechu śmierci jeżącego włosy na karku. 

Ugodzona w brzuch czymś, co przypominało ogromną, kamienną pięść, przejechałam na plecach jakieś dwadzieścia stóp i zatrzymałam się pod ścianą, uderzając głową o miękką piankę. W pierwszym odruchu podkurczyłam kolana, łapiąc gwałtownie powietrze, bo cios był tak silny, że wycisnął mi je z płuc. 

Nim się zorientowałam, już stał nade mną z wyciągniętą pomocną dłonią. 

Zatykający ból mijał niechętnie, ale podźwignęłam się na nogi, starając się jak najmniej zaciskać zęby. Voldemort wspaniałomyślnie udał, że tego nie zauważył. Zlikwidował jednym zaklęciem wszystkie zniszczenia w ścianach i suficie, a z powietrza zniknął gryzący swąd. 

- Sama widzisz - rzekł, kiedy usiedliśmy na pierwszym stopniu schodów prowadzących do wyjścia. - Zwykła różdżka. 

Nie mogłam zaprzeczyć. Wyciągnęłam rękę, spodziewając się, że nie będzie chciał jej oddać, ale Historyczne Berło Śmierci spoczęło na mojej rozpostartej dłoni - niepozorne i skromne. Nie spodziewałam się, że jakkolwiek da po sobie poznać, że to w jej imieniu wielu potężnych czarnoksiężników postradało życie, a jednak zetknięcie się z tak pożądanym, starożytnym artefaktem przyniosło mi swego rodzaju rozczarowanie. 

- Zwykła różdżka - powtórzyłam i wyciągnęłam swoją, żeby porównać długości. - Napędzana wielką czarodziejską mocą, ale to wciąż… zwykła różdżka. Czego można oczekiwać po niej według legend? 

- Czyni jego właściciela niepokonanym - odparł. - Ot, tylko tyle i aż tyle. 

Zatoczyłam nią koło, a drewniane deski, którymi wyłożona była podłoga, stały się elastyczne. Poderwały się w powietrze i jak gromada długich, spłaszczonych węży zaczęły się wić i splatać ze sobą, tworząc olbrzymią obręcz. Nie poczułam oporu, raczej coś przypominającego dziwną nieporęczność, jak gdyby ktoś włożył mi pióro do lewej ręki i kazał pisać. Strzepnęłam nią lekko i podłoga panele wróciły na swoje miejsce, momentalnie sztywniejąc. 

- Skąd wiedziałeś, gdzie szukać? - spytałam. - Grindelwald ci powiedział? 

Zaśmiał się cicho i wsparł się na rękach, odchyliwszy się nieco do tyłu. 

- Grindelwald był wrakiem czarodzieja, za którego go miałem - rzekł. - Być może spodziewałem się po nim zbyt dużo, podobnie jak po jego różdżce. W każdym razie czas jego pokuty dobiegł końca. Spróbował mnie okłamać, ale zobaczyłem go i już wiedziałem. Przez te wszystkie lata, które przesiedział w więzieniu, które stworzył, od decydującego pojedynku, który przegrał, Czarna Różdżka była w posiadaniu Dumbledore’a. 

Wyprostowałam się, a bolesny skurcz znów targnął moimi wnętrznościami, ale nie miało to nic wspólnego z zaklęciem Voldemorta. 

- No proszę, proszę… Dumbledore miał Czarną Różdżkę! - wyszeptałam z przejęciem, choć nie wywarło to na mnie wrażenia, jak mogłabym zakładać. - A jednak nie uchroniło go to od śmierci. Może nie był jej prawdziwym właścicielem? Może i ty nie jesteś, jeżeli i on nie był? 

- Był jej właścicielem - odparł spokojnie. - A teraz jestem nim ja. Ja strzaskałem płytę nagrobną, ja wyciągnąłem różdżkę z jego rąk i teraz służy mnie. Ale nie służy tak, jak się tego po niej spodziewałem. 

- Potter jest jedyną osobą, której udało się ciebie pokonać - stwierdziłam, ignorując złowrogie błyski w jego oczach. - Dopóki go nie pokonasz, nie dowiemy się, jak w istocie jest. Nawet jeżeli nikt więcej już nigdy cię nie pokona, nie dowiesz się, czy to dlatego, że posiadłeś Czarną Różdżkę, czy dlatego, że PO PROSTU nie jest w stanie cię pokonać. 

Wydał z siebie niski, zabarwiony irytacją pomruk i znów zapadło między nami milczenie - aż gęste od intensywności myśli rozpędzonych do niemierzalnych prędkości w naszych czaszkach. Wszystko, co kiedykolwiek wiedziałam o różdżkach. Co poznałam w Kemmhyt i to, co Voldemort opowiadał mi jeszcze jako młody Tom Riddle po spotkaniach naszego tajnego klubu pojedynku. 

- Ostatecznie to tylko przewodnik - dodałam z zadumą, gładząc opuszkiem palca chropowatą powierzchnię drewna. 

- Ale wiek i doświadczenie różdżki znacząco wpływa na jej możliwości. Doświadczenie każdego czarnoksiężnika, który nią władał, pokazał dziedziny magii, nauczył przekraczania granic. Gdyby to nie miało znaczenia, każdy czarodziej mógłby korzystać z jednej różdżki. Śmiesznie byłoby porównywać różdżkę Lucjusza i moją. A i ty lata temu nie potrafiłabyś jej okiełznać. 

Obruszyłam się nieco na tę uwagę, ale musiałam przyznać mu rację. Tak w istocie było, a i moja pierwsza różdżka, którą nabyłam u Ollivandera, zanim poszłam do szkoły, początkowo nie sprawowała się najlepiej. 

A jednak - wciąż było to zależne od mocy czarodzieja. O ile słaby czarodziej nie jest w stanie zmusić potężnej różdżki do posłuszeństwa, potężny czarodziej słabą różdżkę już tak. 

W przypadku Berła Śmierci i Czarnego Pana była mowa o potężnej różdżce i potężnym czarodzieju. Chyba że dopiero Pan Śmierci - dzierżący wszystkie atrybuty Śmierci - był w stanie wydobyć z różdżki tę moc, której pragnął Voldemort. 

- Może potrzebujesz pozostałych dwóch? - zapytałam cicho, niepewna, czy bardziej siebie, czy jego, ale usłyszał to i przechylił lekko głowę. - Pozostałych insygniów. Może to komplet trzech czyni ich właściciela niepokonanym, nie sama różdżka. 

Nie wyglądał na zaskoczonego moim odkryciem, nawet zmarszczył nieco czoło, jak gdyby sam wcześniej już się nad tym zastanawiał, odrzucił to i nie spodobało mu się, że ktoś wpadł na podobny trop - jakby to jakoś zaburzało jego koncepcję dalszej drogi, choć przecież żadnej nie było. 

- Pozostałe insygnia to tylko legendy - odparł zaskakująco spokojnym tonem. - Jest mnóstwo elementów garderoby czyniących czarodzieja niewidzialnym, tak, jak - dla kontrastu - świat nigdy nie słyszał o kamieniu, który potrafiłby przywrócić do życia coś, co umarło. W mojej opinii to tania inspiracja historią Kamienia Filozoficznego, natomiast Czarna Różdżka jest faktem. Trzymasz ją w dłoni i możesz prześledzić jej losy przez całe stulecia. Ma długą historię bez uczestnictwa kamienia i peleryny-niewidki. 

Wstał i uznałam to za koniec rozmowy. Sama też nie miałam już nic więcej do dodania w tym temacie, a atmosfera na stadionie zaczęła się robić coraz bardziej przytłaczająca - mimo magii, która już dawno zdążyła wrócić do naszych ciał. 

Sukces okazał się wyjątkowo gorzki w smaku i wiedziałam, że Voldemort nie będzie chciał tego tak po prostu przełknąć. Wiedziałam, bo sama nie potrafiłam przestać o tym myśleć. Choć każde z nas wróciło do swoich zajęć, bez przerwy z tyłu głowy czułam majaczące widmo Czarnej Różdżki - jak gdyby nie mogła funkcjonować bez kogoś, komu spędzała sen z powiek i teraz to mnie spędzała sen z powiek. Jak coś, co pamiętało się tylko połowicznie i - już, już, prawie - pojawiało się gdzieś na granicy świadomości. Wymykające się, nieuchwytne. Kłębiły mi się przeróżne niewygodne myśli, kiedy leżałam z szeroko otwartymi oczami obok Czarnego Pana i patrzyłam, jak biała klatka piersiowa unosiła się w sennym oddechu. Zastanawiałam się, czy i on o tym myślał. 

Kiedy nareszcie byłam w stanie uformować wszystkie te bezkształtne strzępy w jedną niepokojącą myśl i zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle radzić się Farisa w tej sprawie, on sam zapoczątkował tę rozmowę. 

- Zauważyłem, że Czarny Pan ma nową różdżkę - zagaił. - Nową. W pewnym sensie. 

Mały, pomarańczowy płomyk tlił się w tylko jednej lampce, ale światło księżyca wpadające przez otwarte okno rozpraszało ciemność. Na biurku leżały plany podziemnych korytarzy pod Górą z dołączonymi do nich skomplikowanymi obliczeniami, których nie rozumiałam, a na osobnym bardzo długim zwoju - szkic nowego przejścia i jeszcze nieistniejącej jaskini za miastem. Przerwałam pisanie i w gabinecie zapanowała niewygodna cisza. Szybko zerknęłam na wezyra. Stał odwrócony do okna, ręce miał skrzyżowane na plecach, głowę zadartą. Szczyt łysiny muskał pojedynczy biały promień. 

- Zauważyłeś? - spytałam. Byłam pewna, że i on zerkał na mnie ostrożnie, tak, żeby nie wyglądało to na zbyt oczywiste. Przytaknął. - I co o tym myślisz? 

Nie odpowiedział od razu. Odwrócił lekko głowę i spostrzegłam, jak jego wzrok znów uniósł się ku niebu - prosto na księżyc w trzeciej kwadrze, na którym co jakiś czas pojawiał się czarny kształt smoka. Jak zwykle bez krztyny niepokoju, choć dało się wyczuć, jak ważył słowa. 

- Myślę, że kto tkwi w miejscu, w końcu zacznie się cofać - rzekł po chwili. 

Stłumiłam prychnięcie. 

Jak zwykle mądry w tych swoich przemyśleniach. 

- Kroki robi się tak samo w przód, jak i w tył - odparłam, odsuwając od siebie długi na cztery stopy rozprostowany papirusowy zwój. - Pomówmy otwarcie. Wiesz, że to nie jest NOWA różdżka. 

Obrócił się lekko, delikatny uśmiech na jego ustach zbladł, jakby Faris odczuł żal po tak szybko przerwanej zabawie. 

- Nie wiem, raczej się tego domyślam - powiedział dziwnie miękkim, łagodnym tonem. - Wiedziałem, że Czarny Pan poszukuje informacji o różdżkach. Sam dostarczyłem mu kilka pozycji, z których korzystałem jeszcze podczas studiowania w Lyon, ale nie miał z nich wielkiego pożytku. Jak i zresztą ze mnie w tym temacie. Nie znam się na różdżkach. 

- A jednak - przerwałam mu z naciskiem - zauważyłeś, że jego nowa różdżka nie jest wcale nowa. 

Nasze spojrzenia się spotkały i resztki rozbawienia całkowicie spełzły z twarzy wezyra. Jasne brwi wygięły się jak zawsze, kiedy przybierał tę swoją ekspercką pozę - ze sztywnym jak struna kręgosłupem i dłońmi złożonymi przed sobą jedna na drugiej. 

- Szukał informacji o starych różdżkach. O sławnych różdżkach, znanych ze swoich krwawych historii - oznajmił i tym razem to ja się zgodziłam. - I udało mu się ją odnaleźć, tak, jak się tego spodziewałem. Ale Czarny Pan nie jest zadowolony. 

- Nie - przyznałam, zniżając głos do szeptu. - Mimo że zabrał ją z grobu poprzedniego właściciela. 

Poczułam w gardle nieprzyjemne drapanie, jak gdyby te słowa wcale nie miały ochoty go opuścić. I nie szło wcale o zaufanie. Wiedziałam, że kiedy Voldemort odkryje przyczyny zachowania Berła Śmierci, wcale nie będzie trzymał go w sekrecie. Zamierzał się nią chwalić, bo sama wieść o tym, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać wszedł w posiadanie tak strasznego, potężnego artefaktu, doszczętnie zniszczy morale ruchu oporu. 

A jednak czułam, że te wszystkie wątpliwości, których Faris się domyślał, nie powinny zostać wypowiedziane

- Zabrał z grobu - powtórzył cicho, znów spoglądając na latającą nad miastem Królową. - W niektórych kulturach wciąż utrzymuje się zwyczaj palenia różdżek po śmierci jako symbol końca. Dlaczego różdżka, która mogła stać się przedmiotem pożądania czarnoksiężników podobnych naszemu panu, nie została zniszczona? Jej poprzedni właściciel nie znał jej właściwości? 

Tym razem już naprawdę prychnęłam. 

- Znał. Tego jestem pewna. 

- I nie znała ich osoba, która go zabiła. 

Uniosłam brwi, słysząc to. 

- Zabiła…? 

Znów się uśmiechnął. 

- Ktoś, kto włada taką różdżką, nigdy nie umiera śmiercią naturalną. 

Znów na siebie spojrzeliśmy. Księżyc odbijał się w oczach Farisa jak dwa spokojne oblicza Tota i w tym momencie spłynęło na mnie zrozumienie. Wiedziałam, że do kapłana też to dotarło, a byłam prawie pewna, że i Voldemort uzmysłowił sobie to w momencie rzucenia pierwszego zaklęcia tą różdżką. 


~*~



I tak się powoli żyje na tej wsi. Trochę odetchnęłam tej wiosny, naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio zima tak mi dowaliła. Myślę, że w maju wrzucę jeszcze jeden rozdział, żeby sobie na spokojnie w czerwcu móc spokojnie kończyć pierwszą część opka. :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz