20 kwietnia 2025

120. Białe pawie

Widok zaśnieżonych wrzosowisk otaczających posiadłość Malfoyów wywoływał we mnie dziwne, nieprzyjemne uczucia. Nie byłam pewna, czy odpowiadały za to zeszłoroczne wydarzenia, czy fakt, że nie miałam absolutnie żadnych przyjemnych skojarzeń z zimą, ale przynajmniej dzieci były zachwycone. Z całej czwórki Samir jako jedyny nigdy nie widział śniegu i zaniemówił do chwili pierwszej śnieżki uderzającej go prosto w twarz. Totmes i Silas byli oczarowani sypiącymi się z nieba płatkami i nie wydawali się wcale znużeni nurkowaniem w wielkich zaspach na tyłach rezydencji. 

To było osobliwe doświadczenie - być odseparowana od wszystkich ważnych spraw. Ale czułam się jeszcze dziwniej, mieszkając w Kwaterze Głównej Śmierciożerców. Spodziewałam się częstych spotkań i tłumów przewijających się korytarzami, ale jeżeli pojawiał się w rezydencji ktoś spoza domowników, równie szybko znikał, jakby Malfoy Manor była jedynie przystanią. Nie uskarżałam się. Wystarczyło, że już wszyscy czuliśmy się niezręcznie w swoim towarzystwie. 

Najbardziej krępujące okazały się posiłki. Przynajmniej na początku, kiedy Malfoyowie i Lestrange’owie przeżyli niemały wstrząs na widok małego tłumu ludzi okupującego salon. Stół, przy którym odbywały się teraz narady śmierciożerców, uginał się pod ciężarem potraw i trunków, jakich olbrzymi, lakierowany blat nigdy dotąd nie widział, ściany ponurej komnaty przysłuchiwały się śmiechom i rozmowom prowadzonym w nieznanym języku. Sądząc po minach Lucjusza i jego żony, ten dom dawno nie doświadczył tyle dobrej energii, a jednak wydawali się całkowicie zagubieni, jakby nie wolno im było przeżywać radości bez zgody ich pana. 

Zdawałam sobie sprawę z ukradkowych spojrzeń Malfoya w trakcie posiłków, kiedy połowa mojej świty zasiadała z nimi do stołu, z przerażenia Narcyzy i natarczywej ciekawości Glizdogona. Widziałam wzrok Bellatriks, gdy rozmawiałam ze skrzatami domowymi. Przez te wszystkie lata zdążyłam zapomnieć, w jaki sposób europejscy czarodzieje obchodzili się z magicznymi stworzeniami, choć sama ćwierć wieku wcześniej dziwiłam się na widok nienormalnie normalnych stosunków babki Jane z Paprotkiem. Wystarczyło przekroczyć próg rezydencji, żeby dziwaczny zapach strachu, lawendy i dobrej zabawy zaczął kręcić w nosie. 

Nie spodziewałam się innego przyjęcia, ale najważniejsze, że dzieciom podobał się śnieg. 

Zimno na południu Anglii było zupełnie inne niż zimne egipskie noce - o tym też zdążyłam zapomnieć. Mróz na rozległych wrzosowiskach szczypał w twarz, wiatr przenikał aż do kości, jeżeli nie miało się na sobie długiego płaszcza z lamparciego futra, a powietrze pozbawione suchości i pustynnego pyłu sprawiało, że sen osiągał zupełnie nową jakość. I to bez żadnego oczyszczającego zaklęcia. 

Musiałam przyznać - zima na angielskim pustkowiu nie ustępowała w niczym czarującym oazom Kemmhyt i złotym, piaszczystym górom Sahary. Łagodne, białe zbocza prezentowały się szczególnie urzekająco wieczorami, kiedy mróz ściskał mocniej, tak, że śnieżne połacie połyskiwały jak diamentowe morze w zimnym świetle latarni. Dzięki temu noce były tu wyjątkowo jasne, sprawiając, że niebo wyglądało jak wyblakły granatowy dywan. 

Kiedy Nadira zabierała dzieci na kulig, bardzo ceniłam sobie towarzystwo Amenii. Trudno było mi sobie wyobrazić plotkowanie z Bellatriks albo konne jazdy z Narcyzą. O ile umysł Belli pozostawał zawsze zamknięty na cztery spusty, jej siostra bardzo słabo panowała nad emocjami i myśli, które wymykały się spod nadzoru oklumencji, nie zachęcały mnie do ocieplania stosunków z mieszkańcami dworu Malfoyów. 

W jednych wywoływałam strach, w drugich niechęć. 

- A tak właściwie dlaczego nie kupisz sobie własnego zamku Archibalda Cravena? - zagadnęła mnie kiedyś Amenia. 

Skrzaty szykowały już wielkie sanie, które podrygiwały niecierpliwie, czekając, aż Nadira i Jasmina z braćmi załadują się do środka. Temperatura musiała być delikatnie na plusie, bo śnieg stał się ciężki i lepki, idealny do budowania igloo, które Silas i Totmes terroryzowali swoimi obutymi w kozaki ze smoczej skóry nogami. 

- Myślałam o tym - przyznałam. - Ale ostatni tydzień przypomniał mi, dlaczego wcześniej tego nie zrobiłam. Po prostu nie znoszę Anglii. 

Zaśmiała się głośno i wskoczyła za Jasirem między ławki i sanie skoczyły raptownie do przodu. 

- Całe szczęście, że tu jestem, co? 

Odprowadziłam ich wzrokiem, ale szybko zmienili się w czarną kropkę na szczycie białego pagórka. 

Nawet nie miała pojęcia, jakie to szczęście. 

Zostałam sama ze skrzatem domowym i bliźniakami. Żałowałam, że nie zaprosiłam Quasima. Co prawda dla jego rodziny trzeba byłoby wyczarować przynajmniej trzy takie stoły, przy którym jadaliśmy w salonie, ale byłoby więcej zabawy. Nawet markotna twarz Lucjusza Malfoya nie odebrałaby mu chęci do urządzania sprośnych gier po północy. 

Żeby odciągnąć Silasa od notorycznego popychania brata w zaspy, pokazałam im, jak bawiłam się w dzieciństwie ze skrzatką Banialuką, lepiąc ze śniegu trytony, himery i inne magiczne stworzenia, jakie przychodziły mi do głowy. Starszy szybko załapał i raz-dwa wzdłuż pokrytej żwirem ścieżki powstała pierwsza niezbyt foremna figura smoka, podczas gdy Totmes siedział z drugiej strony, podskubywał wilgotny śnieg i wciskał go sobie do buzi. 

Został nieco ponad miesiąc do ich drugich urodzin. Za każdym razem, kiedy o tym myślałam, w głowie dudnił mi poprawiający głosik: do urodzin Silasa. Tak naprawdę nie miałam pojęcia, kiedy dokładnie Tot kończył swoje dwa latka, ale im obaj byli starsi, tym bardziej stawało się jasne, że Voldemort trafnie to przepowiedział. Różnice między były coraz bardziej dostrzegalne i miałam wrażenie, że widziałam to nie tylko ja. 

Silas władał już magią w zupełnie przemyślany sposób. Oczywiście korzystał z niej prawie wyłącznie w celu zabawy kosztem opiekunów i innych dzieci, ale nie wydawał się przy tym tak okrutny, jak wszyscy się spodziewali. Biegał, skakał, ze swoją dociekliwością przebijał niejednego pięciolatka i byłam pewna, że jeszcze cztery miesiące i wyfrunie Nadirze przez okno, podczas gdy Tot… 

Tot był zwykłym dzieckiem. 

Był zwyczajnym dwulatkiem - płaczącym z powodu krzywo pokrojonego banana, porozumiewającego się prawie wyłącznie staroegipskim i z dopiero co zawiązującymi się magicznymi zdolnościami, których nie kontrolował. W Egipcie łatwo było mi zapomnieć, że to nie ja go urodziłam. Tu było inaczej. W Malfoy Manor każdy patrzył, szeptał, a ja - nawet gdybym nie widziała tych ukradkowych spojrzeń - nie mogłam uciec od strumieni myśli atakujących mnie zawsze wtedy, kiedy Totmes pojawiał się na dole. 

- Zrobimy wycieczkę? - zapytałam, wstając z klęczek, kiedy siódma figura była już gotowa. 

- Taak! Na smoka! Na smoka! - zawołał Silas i nim się obejrzałam, już siedział na jaszczuropodobnym stworze wielkości wilczarza irlandzkiego. 

Posadziłam Tota na śniegowym hipogryfie i za pomocą jednego zaklęcia cała siódemka śnieżnych istot ożyła. Nie pozwoliłam starszemu wzbić się w powietrze, chociaż oczywiście bardzo się tego domagał. Niepocieszony tym faktem zdekapitował swojego smoka i wysłał koślawy łeb wysoko w powietrze. Roztrzaskałam go jednym machnięciem różdżki, powodując wspaniały pokaz niebieskich i srebrnych fajerwerek, którą docenił tylko Totmes. Jego starszy brat już wyprzedził pochód i mknął ile sił w łapach bezgłowego gada w kierunku szczytu, na którym zarysował się granatowo-złoty kształt sań. 

Spojrzałam na zegarek i w tym samym czasie poczułam mdlące ssanie. Idealnie na obiad - dochodziła piętnasta. 

Wszyscy uczestnicy sanny byli głodni, przemarznięci i zachwyceni. Jasmina nawijała przez połowę drogi powrotnej, jak to Jasir przejął kontrolę nad saniami i przewrócił je tak, że wszyscy - łącznie z Amenią - wylądowali w dwadzieścia stóp dalej u stóp wzniesienia, z którego zjeżdżali. 

- Perspektywa obiadu w towarzystwie Malfoyów odbiera mi apetyt - oznajmiła, kiedy cała gromadka z Silasem na czele ruszyła żwawo w stronę tylnych drzwi willi. - Dawno nie widziałam tak sztywnych ludzi, a znam Paramessu. 

- Malfoya i jego szwagierkę znam jeszcze z czasów szkolnych, dasz wiarę? - Zachichotałam. - Malfoy jako dzieciak miał wielkie biznesowe ambicje, wiesz, budowa osobistego majątku bez wspierania się na rodzinnym złocie… I skończył jak każdy Malfoy - kręcąc rodzinnym majątkiem. 

- A Bellatriks? 

- Zgodziła się na aranżowane małżeństwo i zmieniła fryzurę. 

Amienia też zarechotała, ale nie powiedziała nic więcej, bo znalazłyśmy się na schodach bezpośrednio za Nabilem i Jasirem. Ona też nie przepadała za Bellatriks i wydawało się, że nie bez wzajemności. Obie świetnie się bawiłyśmy, udając, że Amenia nie rozumie słowa po angielsku, choć po części miałyśmy nadzieję, że któregoś dnia Lestrange zapomni się w jej obecności i chlapnie coś, czego mogłaby żałować. 

Umysły zamknięte tak szczelnie na cztery spusty zawsze budziły we mnie podejrzenia. Nie bez przyczyny pozostawały zamknięte. 

Narcyza musiała czekać w pokoju nieopodal, bo kiedy tylko przekroczyliśmy próg, ta stała już na środku holu. Wyglądała jak guwernantka w szaroniebieskiej szacie z kołnierzem, włosami zaczesanymi w prosty kok, sztywno wyprostowana, zaciskając przed sobą dłonie. Twarz nie drgnęła jej nawet w momencie, kiedy smok Silasa rozpadł się na środku jej wspaniałej podłogi. Kobieta ukłoniła się ze strachem, jak gdyby do westybulu wszedł sam Czarny Pan. 

- Czy życzy sobie pani podać obiad? - zapytała, z trudem ukrywając drżenie głosu. 

- Nie - odparłam. - Skrzaty się tym zajmą. Proszę je tylko zawiadomić. 

Natychmiast odeszła, znów się kłaniając. Jej jako jedynej tutaj przychodziło to naturalnie i z gracją - bez pokracznego przerażenia Glizdogona czy ironicznej wytworności Bellatriks. Bezsprzecznie żyła w ciągłym niepokoju, ale wydawała się najbardziej akceptować nowe zasady panujące we własnym domu. Nie pojmowałam tylko jednego - tego strachu wyzierającego z bladych, błękitnych oczu za każdym razem, kiedy musiała się do mnie odezwać. Ten wzrok spłoszonego zająca wciśniętego do nory po rozpaczliwej ucieczce przed cocker spanielem - mimo mojego łagodnego podejścia. Chcąc nie chcąc znajdowałam w sobie swego rodzaju współczucie dla tej kobiety - spolegliwej, ślepo popierającej męża, a jednak… zaskakująco silnej w tym swoim wylęknieniu i pokorze. Nie miałam pojęcia, czy to matczyna solidarność, czy nawiedzający mnie wciąż obraz Faridy, czy może wyobrażenie własnej alternatywnej rzeczywistości, gdybym wtedy w grudniu 1973 zdecydowała się pojawić na własnym ślubie - ale czułam do niej nawet swego rodzaju sympatię. 

Kolejny obiad minął nam w niezręczno-radosnej atmosferze - mieszkańcy Malfoy Manor siedzieli sztywno, grzebiąc w swoich talerzach i rzucając sobie znaczące spojrzenia, podczas gdy mieszkańcy Kemmhyt zdawali się tego nie dostrzegać. Lucjusz Malfoy prawie odetchnął z ulgą, gdy zastawa zalśniła czystością - jak gdyby w każdej chwili spodziewał się, że do jego salonu wkroczy Czarny Pan i rozkaże podać leguminę na deser. Nigdy podobna sytuacja nie miała miejsca, Voldemort zwykle pojawiał się nocami i biesiadowanie ze swoim najmniej wartościowym sługą było ostatnim, czego oczekiwał. Na czas mojego pobytu w Malfoy Manor przeciągające się spotkania śmierciożerców w pełnym składzie właściwie ustały. 

Podczas gdy cała szóstka - wymęczona jazdą i zabawami na powietrzu - udała się na drzemkę, mogłyśmy z Amenią nareszcie odpocząć. W spokoju i bez dziecięcych głosików domagających się uwagi. 

Arses przyprowadził ze stajni dwa wspaniałe taranty - nadzwyczaj łagodne i spokojne, wyraźnie zaniedbane przez swoich właścicieli, bo kiedy skrzat je osiodłał, zaczęły niecierpliwie potrząsać głowami i drzeć kopytami podłogę. 

- Ostatnie, czego bym się tu spodziewała, to konie - mruknęła Amenia, kiedy konie ruszyły wolno w kierunku zarysowanej na szczycie leśnej gęstwiny. - Myślałam, że Anglicy są trochę bardziej… nowocześni. 

- Trąci dekadencją, co? - Zaśmiałam się bez humoru. - Pierwszy mąż mojej matki wolał samochody, ale prawie każda wiejska rezydencja miała z tyłu stajnię i przynajmniej pół tuzina koni przynajmniej jednego hipogryfa, którego później można było zaprezentować na pokazach u Greengrassów. To nie były jakieś międzynarodowe wystawy, ale w sferze znaczyły więcej niż eventy w Wiedniu. 

Amenia zamruczała z pogardą. 

- Ach, uwielbiam publiczną masturbację. 

- To były raczej polowania - kontynuowałam. - Każdy miał swoje. Starzy polowali na plotki, my na miejsce z dala od wzroku rodziców, ojcowie na młode dziewczyny, matki na kawalerów dla nas. Szwagierka mojego brata wybrała sobie męża podczas jednej z takich wystaw, co nie było łatwe, ponieważ kandydaci byli braćmi… braćmi albo kuzynami? Nie pamiętam, ale poradziłam jej, żeby rzuciła monetą, skoro nie skłania się ku żadnemu z nich. 

- I co? 

- I rzuciła. Do tej pory są razem. 

Biel śniegu zlała się na szczycie z bielą nieba, tak, że rozciągający się na wschód od dworu lasek wyglądał jak zawieszony w powietrzu. Zaciągnęłam się zapachem mrozu i choć ten połaskotał mnie nieprzyjemnie w nosie, doznałam osobliwej przyjemności - wrażenia oczyszczenia po długich, ciężkich miesiącach w Kemmhyt. 

- A oni? - zapytała nagle Amenia, wskazując podbródkiem na oddalający się dwór. - Co przeskrobali? 

- Myślę, że więcej, niż wiem. Jak większość śmierciożerców nie odpowiedział na moje wezwanie, kiedy jego pan zniknął. Utracił przepowiednię, dał się złapać i osadzić w Azkabanie, następnie jego syn nie wykonał misji, którą miał zadośćuczynić Czarnemu Panu tę całą gafę popełnioną w Departamencie Tajemnic - powiedziałam. Mimo zimna niemal czułam, jak palił mnie jej wzrok na policzku. Wiedziałam, co miała nadzieję usłyszeć, ale ja nie zamierzałam ani potwierdzać, ani zaprzeczać plotkom dotyczącym Zivit i Malfoya. Nawet wobec Amenii. - To na początek, ale coś mi mówi, że na tym nie poprzestanie. Lucjuszem kieruje strach - tak samo, jak Glizdogonem. Nie wpoił synowi odwagi. Cokolwiek by nie powiedzieć o Bellatriks i jej mężu, zawsze pozostali nam wierni. Ona i żona Malfoya są siostrami, wiedziałaś o tym? 

- Obiło mi się o uszy. 

Konie weszły między drzewa i zaczęły się wspinać po rosnącym wzniesieniu. Tutaj ziemię pokrywała tylko cieniutka warstwa śniegu i odklejała się od ściółki w miejscu, gdzie stanęło kopyto. Korzenie sosen i świerków wiły się na powierzchni jak przyprószone pyłem węże, zastygłe w bezruchu jak na ułamek sekundy przed atakiem. Drzewa rosły rzadko, przepuszczając przez konary dużo światła, ale wiatr nie kąsał już tak zawzięcie. 

- Słyszałam - dodała po chwili, instynktownie zniżając głos - że Lestrange ma jeszcze jedną siostrę, ale popełniła mezalians albo… 

- Wyszła za mugola - wpadłam jej w słowo. - Jej córka poszła o krok dalej i niebawem urodzi dziecko wilkołakowi. Kiedy to mówię, to brzmi jeszcze gorzej niż w mojej głowie. 

W odpowiedzi błysnęła swym olśniewającym uśmiechem. 

- Czy wy przypadkiem nie dążyliście do wyrównania praw magicznych stworzeń?

Spojrzałam na nią karcąco, choć dobrze wiedziałam, że tylko się ze mną drażniła. 

- Do równości, owszem. W granicach własnego gatunku - zakomunikowałam stanowczo. - Mnie prywatnie niewiele obchodzi, kto wchodzi do łóżka siostrzenicy Bellatriks Lestrange, ale jeżeli efektem tych preferencji jest dziecko z potencjalnym nosicielstwem likantropii, uważam, że pewne granice zostały przekroczone. 

Uśmiech na jej twarzy stał się dziwnie skrzywiony, prawie prowokacyjny, gdy spytała: 

- Czy słowo “ale” nie wymazuje tego, co przed nim pada? 

- Tolerancja i miłość - ulubione slogany Dumbledore’a - mają swoje granice, bo jeśli by je usunąć, cywilizacja upada na rzecz chaosu. Nie bez przyczyny wilkołaki się nie rozmnażają. 

- I tu pojawia się pytanie: kto ma decydować o tym, gdzie postawić granicę, której nie można przekroczyć…? 

Przerwałam jej, zatrzymując konia i unosząc gwałtownie rękę. Poza stłumionym odgłosami kopyt stąpających po zmrożonej ziemi między drzewami rozbrzmiewała tylko cisza, ale po dłuższym wsłuchaniu się z głębi lasu dało się wyłowić regularne dudnienie i zniekształcone głosy dwóch osób. Wyciągnęłam różdżkę i rzuciłam na nas zaklęcie zwodzące, po czym ruszyłyśmy w stronę, z której coraz mocniej biła delikatna magiczna aura świadcząca o obecności przynajmniej jednego całkiem przyzwoitego czarodzieja. Ciekawość wprawiła moje serce w szybsze bicie. Ostatnie, co spodziewałam się spotkać w środku lasu na odludziu, to ludzie. A ze wszystkich ludzi - małżeństwo Malfoyów rozmawiających ze sobą z wyraźnym poruszeniem. Zatrzymałyśmy konie daleko od nich, ale oni wciąż zdawali się kłócić. 

To był bardzo dziwny widok. W progu maleńkiej leśnej chatki siedziała Narcyza ubrana we wspaniały płaszcz ze srebrnych lisów - idealnie pasujący do olbrzymiej, futrzanej czapki, spod której na ramiona wpływały jej luźno prawie białe włosy. Ze zmarszczonym czołem przyglądała się, jak jej mąż - wyraźnie wzburzony - rąbał siekierą drewno. Stos polan rósł w szybkim tempie, mimo że mężczyzna wcale nie używał czarów. Zamarłyśmy, chłonąc groteskowość tej sceny. 

- To błędne koło - mruczał Lucjusz. Podobnie jak żona miał na sobie przepyszne, czarne futro do ziemi, ale nie zdjął go, choć pot ściekał mu po czole. Pod wpływem wysiłku jego wilgotna twarz była teraz cała w bodrowych plamach. - Nie odzyskam jego szacunku, godząc się na wszystko, co powie. Snape spiera się z nim ot tak, a on traktuje go jak równego sobie. I pomyśleć, że to ja go wprowadziłem… stary, głupi cap, ech… Nawet nie wiem, kiedy to się stało… Najpierw byłem… jego najbardziej zaufanym… cenionym powiernikiem… a teraz historyczna rezydencja… mojego ojca pełni funkcję… podrzędnego pensjonatu dla… kapryśnych skrzatów i bandy dzieci… 

Przerywał z każdym uderzeniem siekiery, aż wielkie bierwiono rozpadło się na pół. Malfoy odrzucił je na bok, sięgnął po następne i sapnął: 

- …a moja żona za guwernantkę. 

Nie spodobało się jej to, co powiedział, bo poruszyła się nerwowo, ale kiedy się odezwała, głos miała zupełnie spokojny, prawie kojący. 

- Severus niczym nie ryzykuje, a ty tak. 

Rzucił jej przez ramię kpiące spojrzenie. 

- Jak to nie? Ryzykuje życiem. 

- Jak my wszyscy. A nie ma co się oszukiwać, Lucjuszu, w tym jednym Bella ma rację. - I jej porcelanowe policzki pokrył delikatny rumieniec. - Popełniliśmy ostatnio kilka błędów, a Czarny Pan nie przebacza ot tak. Myślę, że Dżahmes-Meritamon w naszym domu to dla nas dobrodziejstwo… - Malfoy prychnął pogardliwie, ale zignorowała to. - Właśnie tak, mój drogi. To szansa na to, żeby nam przebaczył. Wiem, że wolałbyś dojść do tego poprzez splendor, zniszczenie Zakonu Feniksa czy złapanie Pottera, ale istnieją inne drogi. Nie widzę różnicy, która okaże się najprostsza, jeżeli na końcu będziecie bezpieczni. A już zupełnie abstrahując od skutków tej wizyty, dużo bardziej cieszy mnie obecność dzieci i kapryśnych skrzatów niż oglądanie kolejnych krwawych rzezi w moim salonie. W domu już dawno nie było tyle życia, od kiedy Lukrecja… 

Przerwał jej ostrym syknięciem, który sprawił, że obie z Amenią prawie podskoczyłyśmy na grzbietach naszych klaczy. 

- Chyba zapomniałaś, co to są za dzieci - sarknął rozdrażniony i zamachnął się siekierą tak, jak gdyby zamierzał odrąbać łeb prawdziwemu smokowi. Polano rozpadło się na dwie części jak dojrzałe jabłko. - Dygnij przed dwulatkiem nie tak, jak trzeba. Zmieni cię w gumochłona czy od razu rzuci Cruciatusa? Kto to wie? 

Zrobiło mi się nieprzyjemnie ciepło pod futrem, jakbym zbyt długo siedziała w tym stroju przed rozpalonym kominkiem, ale chciwie chłonęłam każde słowo. Kątem oka zobaczyłam, jak Amenia poruszyła się niespokojnie w swoim siodle, ale uciszyłam ją gestem. 

Narcyzie też nie spodobało się to, co powiedział, bo sapnęła ciężko i rozejrzała się wokół, jakby się spodziewała, że to bluźnierstwo przyciągnie kogoś jak naruszone Tabu. 

- Nie mów tak! - wyszeptała natarczywie. - To jest w końcu… hmm… To tylko dziecko. Poza tym, Lucjuszu, proszę cię, zachowaj rozsądek… 

- Sama widziałaś, jak ten chłopiec transmutował swojemu bratu uszy w marchewki i uznał za świetną zabawę próbę UGOTOWANIA ICH. 

- Draco też transmutował różne przedmioty. Pamiętasz, jak wyczarował ci na nosie wielką kurzajkę…? 

Teraz to Malfoy prychnął. Jego twarz była już cała czerwona. 

- Na miłość boską, on wyczarował swojej służącej wielką kłódkę na szyi i zdjęła ją dopiero ta czarna… 

- Amenia - wtrąciła szybko Narcyza. 

- Tak, właśnie. - Razem z ostatnim rozłupanym kawałkiem drewna odrzucił od siebie siekierę, która wylądowała u stóp kobiety. - Robi to celowo. Zdziwiłbym się, gdyby nie robił. A ty powinnaś uważać. To, że ci ludzie są uprzejmi i zapraszają nas do stołu - podkreślam: naszego własnego stołu - to pozory. Nie znamy ich. To dzikusy, którzy muszą od wieków ukrywać się przed własnym ministerstwem. 

Złość zadudniła mi w uszach. Spojrzałyśmy na siebie z Amenią jak na komendę - jej oczy z bardzo białymi białkami stały się jeszcze większe, zagryzione wargi nie poruszały się, ale czułam bijącą od niej wściekłość. Sama ściskałam wodze tak mocno, jakby od tego zależały losy świata, ale nie dałam się ponieść emocjom, podczas gdy Malfoyowie wciąż zawzięcie dyskutowali. Nie mogłam uwierzyć, że nie wyczuwali tej mieszanki mocy i nienawiści, która od nas biła. 

- Nie powinniśmy nimi gardzić - rzuciła Narcyza z przestrachem w głosie. - Jak niecywilizowani by nie byli, mają armię, a my… WYobrażasz sobie, że dochodzi teraz do otwartej wojny? Ilu urzędników będzie gotowych ginąć za jego sprawę? Przeciętny pracownik ministerstwa popiera Czarnego Pana, bo opłaca się go popierać, ale gwarantuję ci, że gdyby - znów się rozejrzała - gdyby Czarny Pan jakimś cudem… przegrał… poparliby tego, kto przyjdzie po nim. Sam powiedz, czy was, śmierciożerców, wystarczy do wojny z taką Francją czy… 

- Byłbym nieporównywalnie bardziej skory walczyć za Czarnego Pana, gdybym miał czym walczyć - wpadł jej w słowo. - Nawet Glizdogon dostał nową. Glizdogon! To tchórzliwe ścierwo, ten mały, żałosny… Nie ma wszechświata, w którym jest lepszy ode mnie, a jednak Czarny Pan zgodził się zrobić mu nową różdżkę. 

Narcyza nie kryła już swojej niechęci. Spoglądała na męża jak na nieznośnego dzieciaka, który tarzał się właśnie po podłodze, próbując wymusić coś krzykiem. Wyprostowała się cała spięta, jak gdyby miała wyrzucić z siebie coś, co męczyło ją od bardzo dawna. 

- Nigdy nie potępiałam tego, jaką drogę obrałeś - zaczęła ochryple, ale w tonie nie dało się wyczuć strachu. Tylko dłonie obleczone w rękawiczki zaczęły nerwowo miętosić kawałek futra na jej kolanach. - Jestem przekonana, że odebranie ci różdżki było formą kary, jaką musisz ponieść za błędy, które popełniłeś. Sposobem na przypomnienie naszej rodzinie, gdzie jest jej miejsce w szeregu. Jak mówiłam: zawsze akceptowałam każdą drogę, którą wybrałeś. Choć nie zgadzałam się ze wszystkim, akceptowałam to, bo jesteś moim mężem. Ale skoro już zdecydowałeś się nią kroczyć, musisz nią iść do końca. Chcesz się wycofać? Odpowiedz mi szczerze, Lucjuszu. 

Mimo że nie miałam z tą sprawą prawie nic wspólnego, poczułam, jak serce zabiło mi mocniej. Malfoy zastygł w bezruchu i tylko kolor uciekający z jego twarzy świadczył o tym, że nie był tylko wielką, ożywioną zaklęciem śnieżną rzeźbą. 

- Nie. Oczywiście, że nie… ja… 

Nie dała mu skończyć. 

- Więc idź dalej - powiedziała zimno, unosząc sugestywnie brwi. - I przypominam ci, mój drogi, że robisz to nie tylko dla różdżki czy złota. 

Znów syknął, jakby uraziła go ta sugestia. 

- Już od dawna nie chodzi o złoto - wyrzucił z siebie, a głos mu zadrżał. - Tylko o to, jak Draco będzie się czuł, mając ojca, który przegrał wszystko. Ojca, którego pozbawiono różdżki jak zdrajcę krwi czy… czy szlamę… 

Kobieta zerwała się z miejsca i podeszła, by chwycić męża za ręce. Zawziętość, która z niej biła, sprawiła, że wysoka postać Malfoya stała się mała i karykaturalna w tym olbrzymim, przepysznym futrze. 

- Draco cię kocha bez względu na to, czy masz różdżkę, czy nie - wyszeptała żarliwie. - Zawsze byłeś dla niego wzorem i błędy, które popełniłeś, tego nie zmieniły. Przejdziemy przez to, przysięgam ci. Tylko musimy trzymać się razem. 

Gdy go objęła, skinęłam na Amenię i zawróciłam konia. Przez dłuższą chwilę milczałyśmy, usuwając za nami ślady kopyt w śniegu. Wciąż rozbijały mi się w głowie ostatnie słowa Narcyzy, choć przecież domyślałam się, że na osobności musieli prowadzić ze sobą podobne rozmowy. I choć z jednej strony wciąż we mnie wrzało po tym, co usłyszałam na temat swojego syna, rozumiałam frustrację, która w nich buzowała. Nie żałowałam, ale rozumiałam. 

Tymczasem moja towarzyszka nie miała dla nich nawet tego. 

- Fałszywe, bezczelne gumochłony - cedziła przez zaciśnięte zęby, kiedy znalazłyśmy się dostatecznie daleko od leśnej chatki, bym mogła swobodnie cofnąć zaklęcia zwodzące. - I oni mają czelność sugerować nam prymitywizm, oni, którzy pobiegli łżeć w ministerstwie, kiedy tylko ich pan zniknął. Chorągiewki bez krztyny honoru. Czarny Pan będzie zachwycony, kiedy się dowie, jak wiernych ma wyznawców… 

- Czarny Pan o niczym się nie dowie - wpadłam jej w słowo. Amenia zatrzymała konia, więc i ja przystanęłam. Zszokowana wybałuszyła oczy. - Myślę, że Czarny Pan doskonale zna poglądy Malfoyów na nasz temat, ale nie zamierzam przekazywać mu treści tej rozmowy. Co więcej, po powrocie do Kemmhyt wyślę Lucjuszowi nową różdżkę. 

Potrząsnęła głową, jakby się przesłyszała. 

- Co? - wykrztusiła w końcu. - Chcesz mu… wysłać RÓŻDŻKĘ? Czy obie słyszałyśmy to samo? Ten człowiek twierdzi, że twój syn jest okrutny, a Kemmhyt to królestwo dzikusów! 

Uśmiechnęłam się do niej uspokajająco. 

- Zaufaj mi, wiem, co robię. I nie rozmawiaj na ten temat z Czarnym Panem. 

Ponagliłam klacz, która ruszyła wolno w kierunku dworu. Z tej odległości z dachami pokrytymi nieregularną warstwą śniegu wyglądał jak szara budowla z klocków zbudowana przez niezbyt zaangażowanego siedmiolatka. Amenia ruszyła za mną - markotna i zbuntowana - ale nie odezwała się w tym temacie ani słowem. Przekucie wściekłości w rozsądek pierwszy raz przyniosło mi tyle satysfakcji. 

Musiałam przyznać Farisowi rację - Tot zsyłał oświecenie, kiedy mu się podobało, ale gdy zdecydował się otworzyć wybranemu oczy, ten już wiedział. I pozostawał spokojny. 

I tak ja pozostałam spokojna do samego wieczora. Mimo surowego przyjęcia dzieci raz-dwa przyzwyczaiły się do ponurych korytarzy Malfoy Manor, sztywnych manier i śledzących je z dezaprobatą bladolicych mieszkańców portretów, traktując je jako swego rodzaju rozrywkę. Najmniejsze możliwości eksploracji nowego, dziwacznego domu miał Imset i Abigail, ale z całej ósemki to oni wydawali się nim najbardziej zainteresowani. Czepiając się mebli, próbowali ściągać wszystkie książki i bibeloty, które zdobiły niższe półki salonu Malfoyów, grzebali w donicach z ogromnymi filodendronami, a po podłodze śmigali już tak szybko, że Jah nie nadążała z bieganiem za nimi. Trzeba było rzucać zaklęcia odpychające na każde palenisko czy świeczkę w ich zasięgu. 

- Dobrze, że książę Silas jest na górze - powiedziała z uśmiechem Jah, kiedy Imset wylazł mi na kolana, wyciągając do góry rączki. - Szalałby z zazdrości. 

Siedziałam na dywanie przed kominkiem, Jah jakieś pięć stóp dalej na krześle, odwrócona bokiem do stołu, obserwując kątem oka Abigail, która samotnie bawiła się w poszukiwacza skarbów. Wisiała z dyndającymi nogami, przechylona głową w donicy, grzebiąc zawzięcie i rozrzucając dookoła ziemię. Dopiero zaczynała mówić, ale miała już całkiem wyraziście ukształtowany charakterek - i tak, jak jej brat wykazywał się iście boską cierpliwością jak na ledwo ośmiomiesięcznego berbecia, ona nie potrafiła czekać. Wszyscy się spodziewaliśmy, że kiedy ujawni się z magią, zrobi to, używając zaklęcia przywołującego. 

- Kiedy Czarny Pan przejmie nad nim pieczę, szybko nauczy się dyscypliny - odparłam, sadzając sobie Imseta na kolanach. - Myślę, że po urodzinach chłopcy będą mogli zacząć jakieś wstępne szkolenie. Heather poszuka im nauczyciela. 

Jah otworzyła usta, jakby chciała coś dodać, ale twarz jej się wyciągnęła i oczy zrobiły się okrągłe, wpatrzony w jakiś punkt powyżej mojego ramienia. Odwróciłam się i spostrzegłam żonę Malfoya - wciąż w stroju do kolacji i z włosami spiętymi w ciasny kok. 

- Synowie pani są już w łóżkach - oznajmiła, prostując się. - To bardzo grzeczni chłopcy. 

Zaśmiałam się cicho na myśl o podsłuchanej wcześniej rozmowie. 

- O tak, to prawda, są bardzo karni, szczególnie Silas. W odróżnieniu od moich kuzynów - odparłam, nadmiernie przeciągając sylaby. Z góry dało się słyszeć stłumione głosy nastolatków, a zaraz potem niski huk. 

Kiwnęłam na dziewczynę, która natychmiast przywołała sobie Abigail i szybko dygnęła, wyraźnie zadowolona, że została odesłana. O Narcyzie nie można było tego powiedzieć, zwłaszcza kiedy wskazałam jej krzesło po Jah. 

- W ciągu roku stracili matkę i ojca, więc pozwalam im na wszystko - dodałam łagodnie i przysiadłam na piętach plecami do kominka. - Mają swobodę, żeby odreagować po swojemu, ale od września wracają do szkoły. Tak, my też posyłamy swoje dzieci do szkoły z internatem. Nigdy jej nie widziałam, ale z opowieści moich przyjaciół wynika, że jest całkiem podobna do Hogwartu. Usiądź, nie stój tak sztywno. 

Wykorzystała ten moment, kiedy przechodziła przez salon, żeby odwrócić wzrok. W pokoju zapanowała pełna napięcia cisza zakłócana odgłosami kłótni z góry i cichym trzaskiem ognia w palenisku. 

- Kiedy zmarła Lukrecja? - zapytałam znienacka, a twarz Narcyzy zmieniła się. 

Fasada pełnej kontroli runęła, wprawiając lekko zaciśnięte wargi w drżenie, marszcząc wyprasowane czoło i wypełniając obojętne, zimne oczy wyrazem zaskoczenia. Poruszyła się nerwowo, zbita z tropu. I choć prawie natychmiast się opanowała, już wiedziała, że się zdradziła. Z ust wymsknęło się bezgłośne westchnienie. 

- Dwanaście lat temu - odpowiedziała, nie podnosząc wzroku. Głos miała cichy, zdumiewająco silny jak na emocje, które nią targały. - Miała dwa latka. 

Wzrok wbiła w zaciśnięte na podołku dłonie. Wyglądała jak w transie, ale kiedy znów się odezwała, głos miała zupełnie trzeźwy. 

- Cochlea auris. Uzdrowiciele w Świętym Mungu powiedzieli, że u Lukrecji przybrała wyjątkowo zjadliwą formę, ale zawsze tak mówią, żeby zdjąć z barków rodziców ciężar odpowiedzialności, którą sobie wmawiają. Że można było zrobić coś więcej, lepiej obserwować, szybciej zareagować. - Uśmiechnęła się przelotnie do swoich rąk i już wiedziałam, że tamte wydarzenia wciąż w niej żyły. Przykryte latami innych zmartwień i szczęśliwych wydarzeń, tylko odrobinę stłumione, ale nadal czujne jak wąż, czekające na odpowiedni moment, by ukąsić. - Ale mamy Dracona. Za dwa tygodnie przyjedzie na ferie wielkanocne. 

Dopiero wtedy głos jej zadrżał i nie powiedziała nic więcej, chyba się łudząc, że tego nie usłyszę. Teraz, gdy hałasy na górze ustały, cisza wibrowała w uszach. Nawet Imset na moich kolanach wpakował sobie piątkę do ust, jakby się domyślał, że rozmawiano o czymś ważnym. W wielkich, błękitnych oczach odbijała się zgarbiona postać Narcyzy. 

- Zaskakująca decyzja - rzekłam po chwili, gdy tamta uspokoiła oddech. Uniosła głowę, nie rozumiejąc. - Malfoyowie nie słynęli z rozdrabniania majątku między dzieci. 

Usta wygięła w dziwnym uśmieszku, jakby było jej głupio, że przyłapałam ją na czymś nierozsądnym. 

- Ach… tak, to prawda, Lucjuszowi wystarczył syn - odparła już dużo spokojniej. - Ale mnie zależało, żeby Draco miał rodzeństwo, by po naszej śmierci nie został sam. 

Zaśmiałam się pod nosem i uniosłam Imseta, żeby go przytulić. Z chęcią przyjął tę pieszczotę, wciskając mi obślinioną rączkę we włosy. 

- Rozumiem - powiedziałam, wyciągając mu z drugiej wielki kolczyk, którego się uczepił. - U nas to normalne, by mieć dużo dzieci. Monarchia tego wymaga. Takie dzieci są nazywane zapasowymi książętami - na wypadek, gdyby następca tronu zmarł, nim sam doczeka się potomka. Ale chyba niepotrzebnie ci o tym mówię, w Europie jest podobnie. Przynajmniej było, kiedy majątki i status krwi jeszcze coś znaczyły. A może się mylę? 

W złotej poświacie ognia jej policzki zrobiły się intensywnie pomarańczowe, ale nie odwróciła wzroku. Powietrze zdawało się gęstnieć pod wpływem rosnącego napięcia. 

- W żadnym razie - odparła cicho. 

Przechyliłam lekko głowę, przyglądając się z ukosa tej pięknej, surowej twarzy bez wyrazu. Intrygująca. Z pozoru zupełnie bezbarwna, wylękniona miała w sobie coś, czym nie dysponowała większość wysoko postawionych śmierciożerców - rozsądek i umiejętność przystosowania się. W tej powierzchownej lękliwości nie było tchórzostwa, którym cuchnął Lucjusz. Z ich dwójki to ona była odważna. I posunęłaby się do wszystkiego, jeżeli to miałoby uratować jej syna. 

Voldemort tego nie widział, ale ja tak. 

Wtem wysoki zegar z wahadłem stojący w holu wybił dziewiętnastą i kobieta podskoczyła na krześle. 

- Polecę nakryć do stołu… 

- Moje skrzaty nie potrzebują poleceń - przerwałam jej ze spokojem i prawie w tym samym momencie z głębi domu dobiegły nas pierwsze smakowite zapachy kolacji. - Słyszałam, że mieliście kiedyś domowego skrzata. Pomagał Harry’emu Potterowi, który niedługo później uwolnił go, używając podstępu, zgadza się? 

Wspomnienie tamtej historii sprawiło, że pomarańczowa twarz żony Malfoya oblała się ceglastym rumieńcem, a wąskie usta wydęły się w brzydkim grymasie, tak, że wyglądała, jakby ktoś pojawił się w salonie z czymś śmierdzącym pod podeszwą. 

- To był wyjątkowo nieposłuszny skrzat. 

Obie odwróciłyśmy głowy, kiedy w drzwiach pojawił się Arses, by na jedno strzelenie palców nakryć do stołu. Nad wyraz poważny miał na sobie przepaskę ze herbem Kemmhyt, a na szczycie łysej głowy kołysała mu się wysoka czapka kucharska. Obecność Narcyzy i widok złotego skarabeusza z anielskimi skrzydłami sprawiły, że pomysł, który wpadł mi do głowy, ukształtował się tam tak miękko i naturalnie, jakby to było coś oczywistego. 

- Nie może tak być, żeby rodzina, która oddała Czarnemu Panu swój dom do dyspozycji, nie miała w nim służby - powiedziałam, po czym zwróciłam się do skrzata: - Arsesie, od dziś masz traktować ten dom jako swój dom, a Narcyzę Malfoy i Lucjusza Malfoya jako swoich panów. Tak samo masz służyć ich synowi i wszystkim członkom rodziny, jakich mają i będą mieć. Dziękuję ci za wierną służbę za mojego panowania, za panowania mojej matki i babki. Niech Bes nie odmawia ci łaski na obcej ziemi, byś mógł pracować dla swoich nowych gospodarzy tak dobrze, jak pracowałeś dla korony. 

Wstałam i skinęłam mu głową, a skrzat - bez cienia zaskoczenia na nietoperzowatej twarzy - odkłonił się z szacunkiem, składając ręce do kolan. Po wszystkim odwrócił się do żony Malfoya i zrobił to samo, po czym jak gdyby nigdy nic wrócił do nakrywania stołu - swego ostatniego polecenia wydanego przez starą właścicielkę. 

Narcyza spoglądała przez moment to na mnie, to na skrzata, nie śmiejąc wypowiedzieć swoich wątpliwości. 

- Od teraz Arses jest skrzatem Malfoyów - wyjaśniłam. - W naszym kraju można podarować komuś skrzata domowego i jeżeli obdarowany zgodzi się go przyjąć, tworzy się więź między nim i skrzatem. Arses będzie potrzebował trochę czasu, żeby nauczyć się waszego języka. 

Zamknęła usta i przełknęła nerwowo. Nieżyczliwy grymas zatarł się pod wpływem zdumienia. Policzki, które wróciły do swojej delikatnej, złotawej barwy, znów lekko pociemniały, jakbym wprawiła Narcyzę w zakłopotanie jakimś niedyskretnym pytaniem. Niewielka zmarszczka pojawiła się między wąskimi brwiami, gdy zapytała: 

- Pani oddaje nam swojego skrzata…? 

- Nie przyjmujecie mojego prezentu? - wpadłam jej w słowo, przeciągając sylaby, by nutka groźby wybrzmiała dostatecznie mocno. 

- Nie… oczywiście, że nie. Jesteśmy bardzo w-wdzięczni… Lucjusz też. - Wstała z godnością i jak pod wpływem jednego zaklęcia przestała się jąkać jak mała dziewczynka. - Po prostu zaskoczyła mnie pani tym hojnym gestem. Nie wiem, co powiedzieć… 

Uśmiechnęłam się. Widok tych ładnych, poważnych oczu pełnych dziwnej mieszanki wdzięczności i niedowierzania sprawił mi przyjemność - miłe, ciepłe uczucie robienia czegoś bezinteresownie dla kogoś fałszywego, choć nie było w tym ani okruszka bezinteresowności. 

- Wystarczy “dziękuję” - odparłam cicho. - Ale musicie z mężem wiedzieć, że egipskie skrzaty należy traktować z szacunkiem, jeżeli chce się mieć w nich wiernych służących. 

Zostawiłam ją z Arsesem sam na sam, stojącą w tym samym miejscu przy stole - z głową pełną wątpliwości i podejrzeń. Mocny supeł z palców splecionych sztywno na wysokości brzucha pierwszy raz się poluzował. W najciemniejszym kącie holu spostrzegłam niewielki ruch i Amenia podążyła za mną na piętro. Nawet przystanęła na moment, ale zamiast odpowiedzi dostała jedynie niewinny uśmiech. 

- Upadłaś na głowę? - spytała zszokowana, kiedy znalazłyśmy się na górze. Z pokoju chłopców znów dało się słyszeć podniesione głosy. - Oni cię nie szanują, a ty dajesz im skrzata. 

Pchnęłam drzwi do małego saloniku, przez który wchodziło się do mojej tymczasowej sypialni. W kominku dopiero co zapalono ogień, a na gzymsie postawiono wazon ze świeżo ściętą gałązką cisu. Amenia wmaszerowała za mną, nie pytając o zgodę. 

- Uciskany sługa w końcu zaczyna szukać zemsty, a syty trawi i nie ma energii, żeby knuć. Mości się wygodnie w fotelu i reaguje złością wobec tego, kto chce go z tego fotela wyrzucić i odebrać jadło. - Spoczęłam z Totmesem na wygodnym bujanym krześle i wyciągnęłam nogi w kierunku paleniska. - A ja widzę, że niektórzy słudzy Czarnego Pana głodują. 

Nie przekonałam jej, ale nie walczyłam o to. Była zamroczona niechęcią i uprzedzeniami, tak, jak i mieszkańcy dworu Malfoyów żywili do jej ciemnej skóry, ogolonej głowy i przylegających spodni. Ja miałam ten przywilej, że na mnie mogli tylko i wyłącznie patrzeć, kiedy sądzili, że nikt nie widział. 

A jednak to było bardzo satysfakcjonujące obserwować ich zakłopotanie. Atmosfera - podobnie jak śnieg na zewnątrz - stawała się coraz cięższa. Temperatura oscylowała na termometrze wokół zera, sprawiając, że ulepione przeze mnie i Silasa smoki, jednorożce i chimery coraz bardziej przypominały pokraczne, trudne do określenia stwory, ale chłopcy stracili nimi zainteresowanie jeszcze tego samego dnia. Kiedy na zewnątrz zrobiło się tylko odrobinę cieplej i śnieg zaczął powoli topnieć, największą atrakcją stały się białe pawie, za którymi Silas i Totmes ganiali po całym parku. 

- Daj pawiowi jabłuszko - zachęcałam młodszego, wyciągając w stronę ptaka pokrojony na kawałki owoc. - Tot, powiedz: paw. PAW. 

Ale Totmes wolał za nim pobiec, młócąc rękami powietrze, bo wtedy zwierzę wydawało z siebie gardłowy okrzyk i trzepotało skrzydłami, ratując się lotem na szczyt wysokiego żywopłotu przed tłustymi łapkami próbującymi złapać go za ogon. 

Niepocieszona podniosłam się z klęczek, tym bardziej, że przy bracie natychmiast pojawił się Silas, wrzeszcząc i udając wymioty: 

- Tot, puść pawia! Puść pawia! 

Nie musiałam pytać, skąd nauczył się tego potocyzmu. Sypialnia Samira i Jasminy znajdował się zaraz naprzeciwko pokoju, którą chłopcy zajmowali razem z Nadirą. Powędrowałam spojrzeniem za wzrokiem starszego, który zatrzymał się na wysokiej, ciemnej postaci brnącej między wysokimi zaspami środkiem szerokiego przejścia. Dym za jej plecami układał się już powoli z powrotem w wysoką, metalową bramę. Czerń szaty Voldemorta odcinała się mocno na tle wszędobylskiej bieli, głowa i dłonie niemal zlewały się z barwą śniegu, nieczułe na zimno. Na ustach już błąkał się wyzywający uśmiech. 

- Dałaś Malfoyom skrzata - powiedział takim tonem, jak gdyby wrócił do przerwanej dopiero co rozmowy. 

Pochyliłam się, żeby wziąć na ręce Totmesa, który natychmiast schował się za moją nogą, kiedy i on wyłapał, kto zmierzał w naszym kierunku. 

- Zgadza się - przyznałam. Odbiliśmy węższą uliczką prowadzącą w głąb parku, gdzie niskie żywopłoty tworzyły coś w rodzaju labiryntu. Silas miał tam pyszną zabawę, wspinając się za pawiami na szczyty równo przystrzyżonych krzewów. - Uznałam, że taki dom bez skrzata to ujma dla wszystkich czarodziejów czystej krwi. Dla ciebie również. 

Parsknął cicho pod nosem. Nie wydawał się przekonany. 

- Wydaje ci się, że w ten sposób zmienisz to, co o tym wszystkim myślą? - zapytał, nie przestając się uśmiechać, ale - o dziwo - w jego głosie próżno było szukać kpiny. 

A jednak poruszyło to nieprzyjemnie jakąś wrażliwą strunę w moim sercu. 

- Wydaje mi się - odparłam surowo - że zbyt duża surowość może łatwo zmienić się w tyranię. Bądź tyranem dla tych, którymi chcesz rządzić, jeśli chcesz, ale twoi poplecznicy muszą czuć, że czymś się od nich różnią. 

Zaśmiał się pobłażliwie i tym razem już dał mi odczuć, co o tym myślał, złośliwie wykrzywiając wargi. 

- To brzmi jak jedna ze złotych myśli Dżesera. O ile pamiętam, wciąż jest tak samo martwy, jak był dziewięć lat temu. 

Skinął różdżką na Silasa, który utknął między sztywnymi gałęziami, fiknął koziołka w powietrzu i wylądował ze śmiechem w górze śniegu. Voldemort zrobił to samo z Totmesem i oczy zwęziły mu się z irytacją, gdy dziecko zakwiliło ze strachu i zapłakało kilka razy, dopóki brat nie dopadł go z wielkim piórem w ręce, wyrwanym chwilę wcześniej z ogona białego pawia. 

Domyślałam się, o czym myślał, bo sama coraz częściej o tym myślałam. Różnice, które między nimi dostrzegałam, zaczynali dostrzegać inni. I choć nikt nie śmiał tego powiedzieć na głos, wiedziałam, że zaczynali się nad tym zastanawiać. 

Oboje przystanęliśmy na chwilę, patrząc, jak zaczęli się popychać. Tot bardzo szybko zapomniał o łzach - w tym jednym był podobny do Imseta. Łatwo udawało się go rozweselić. Wypuściłam głośno powietrze, licząc, że razem z nim ulecą też ciężkie emocje, które gromadziłam w związku z tymi wszystkimi spostrzeżeniami, ale tak się nie stało. 

- Możliwość wglądu w myśli jest takim samym przekleństwem, jak i brak dostępu do nich - mruknęłam przez zaciśnięte zęby. Niechciane emocje ścisnęły mnie za gardło, tak, że musiałam przełknąć ślinę, ale niewiele to dało. Znalazły ujście w tamie i nie zamierzały przestać na nią napierać. - Tutaj bez przerwy mierzę się z oskarżeniami, że… że Tot nie jest mój. Że… że jest dzieckiem innej kobiety. 

Nie byłam w stanie wypowiedzieć - jego i innej. Zaklęcia z Kemmhyt nie sięgały angielskich umysłów. A on uśmiechnął się raz jeszcze i powiedział dokładnie to, co dudniło mi w głowie: 

- Dopóki to dziecko żyje, to cena, jaką będziesz płacić za litość. - Położył sobie moją dłoń na ramieniu i ruszył niefrasobliwie spacerowym krokiem. - Ale nie uskarżam się. Zawsze to jeden więcej ślepo zapatrzony entuzjasta. À propos, nie spodziewałem się, że twój brat stanie się tak gorliwym wyznawcą człowieka, którym jeszcze nie tak dawno gardził. 

Nie poprawił mi tym humoru. 

- Co masz na myśli? 

- Zaprzyjaźnił się z Rowle’em i Jugsonem, co skłoniło go do częstszych odwiedzin w domu twojej matki - wyjaśnił. Lekki ton, jakim o tym opowiadał, sprawił, że zwęszyłam drugie dno. - Nie może się doczekać, żeby poznać siostrzeńców. 

Ach, świetnie. Czyli to TO było tym drugim dnem. 

Podłe zadowolenie, które rozlało się po jego płaskiej twarzy, natychmiast rozwiało moje wątpliwości - nie zamierzał brać udziału w żadnym rodzinnym zlocie Hortus - Lock-Nah. Dotyczyły one wszystkich: bogatych, biednych, mugoli, czarodziejów czystej krwi, nawet królowych - wszystkich, tylko nie jego. 

Wyobrażenie sobie Lorda Voldemorta siedzącego pod kryształowym żyrandolem w jadalni moich rodziców i sączącego herbatę z filiżanki w róże, odciągając elegancko mały palec, wydało mi się równie śmieszne i abstrakcyjne. 

- W takiej sytuacji nie widzę miejsca na rozmowę o Huriju - powiedziałam, nie kryjąc niezadowolenia. Tym razem to ja machnęłam różdżką i ściągnęłam Silasa na ziemię, ponieważ dosiadł wielkiego, płaskiego kamienia stanowiącego ozdobę rozmarzającej sadzawki i wystrzelił na nim na prawie trzy stopy w powietrze. - Bogowie wiedzą, ile bym oddała, żeby oddelegować do tego Heather. A najlepiej Farisa. 

- I tak się dowie, a będzie lepiej dla wszystkich, jeżeli zostanie w Anglii. 

Zignorowałam nutkę groźby, która wyraźnie wybrzmiała w tym, co powiedział. Ten zwodniczo troskliwy ton już dawno przestał robić na mnie wrażenie, ale nie mogłam nie przyznać Voldemortowi racji. Matka wciąż miała przyjaciół w Kemmhyt i to, że wciąż o niczym nie wiedziała, było darem od Maat. Darem, który miał bardzo krótką datę ważności. 

- Mówiłem ci - dodał, zniżając głos tak, że na tle wiatru z wrzosowisk brzmiał jak niewyraźny syk. - Rodzina, której nie możesz kontrolować, na końcu stanie twoim największym wrogiem. 

Spojrzałam na niego z wyrzutem, ale chyba niezbyt przekonująco, bo nic więcej nie powiedział. Zagryzłam zęby, choć dobrze wiedziałam, że przytaknięcie nigdy nie przejdzie mi przez gardło, więc resztę spaceru spędziliśmy w ciszy. A wieczorem - wciąż zagryzając zęby - nakazałam się zapowiedzieć i zabrać wszystkich na kilka dni do starego domu Hortusa. 

Choć matka i ojciec mieszkali tam od ponad piętnastu lat, nie potrafiłam myśleć o tym miejscu inaczej. 

Jakże różnił się od starego, ciemnego dworu Malfoyów - prosty, biały, z porządnie odśnieżonymi alejkami prawie zlewał się z tłem, a na podjeździe stały dwa czarne, błyszczące cadillaki. Na ten widok poczułam delikatny ucisk w żołądku. Byłam w tej niewielkiej grupie ludzi, którym świadomość, że Wielka Brytania została w całości opanowana przez śmierciożerców, dawała poczucie bezpieczeństwa, ale widok domu matki na tle zimowego obrazka wciąż kojarzył się ze wstydem i strachem. 

Zdławiłam obawy, kiedy wkroczyłam w krąg światła w znajomym westybule. Nie miałam pojęcia, czy to ze względu na miniony czas, ilość ludzi, czy wielkość budynków, do których przyzwyczaiło mnie Kemmhyt, ale hol wydał mi się dziwnie ciasny. Zaraz za mną wkroczył mały pochód i w momencie, gdy drzwi zostały zamknięte, przez ułamek sekundy poczułam się jak w ciasnej piwnicy Weasleyów. 

U stóp schodów wszyscy już na nas czekali. Stojący nieco z boku śmierciożercy - Rowle, Jugson i Wilkes - ukłonili się porządnie, tak samo rodzice. Sokaris i Ivy stali sztywni i skołowani, nie do końca wiedząc, jak się zachować. 

Dopiero widok ojca sprawił, że wielki kamień spadł mi z serca. Natychmiast padłam mu w ramiona, a on - zaskoczony moją niespodziewaną wylewnością - odpowiedział na to z jeszcze większym entuzjazmem. 

- Miałem nadzieję, że będzie z wami Zivit - zagaił, kiedy krótko przywitałam się z matką i wróciłam do ojca, żeby podać mu Abigail. 

Zignorowałam to, czując, jak kąciki ust zaczynały mi sztywnieć. Odwróciłam się do Sokarisa i wyciągnęłam rękę do uścisku. Wchodząc po schodach, wyobrażałam sobie, jak niezręczne będzie to powitanie, ale rzeczywistość przekroczyła oczekiwania. Nie widziałam brata od powrotu Voldemorta i uświadomiłam to sobie dopiero w tym momencie. Wciąż był wysoki i szczupły, ale bujne, czarne włosy zaczynały mu się przerzedzać. Czoło i skóra wokół oczu nosiły na sobie pierwsze zmarszczki, a odstająca szata na brzuchu zapowiadała kolejne zmiany. Sokaris robił się coraz bardziej podobny do swojego ojca. Przywołał na twarz nawet ten sam śliski, przymilny uśmiech. Przez chwilę lustrowaliśmy nawzajem nasze twarze, szukając znajomych cech z przeszłości, ale zanim któreś z nas coś powiedziało, poczułam natarczywe szarpanie w okolicy szaty na wysokości uda i Silas zapytał głośno, zupełnie nieskrępowany obecnością w nowym miejscu. 

- Kto to jest ten pan i ta pani? 

Spoglądał z zainteresowaniem to na Sokarisa, to na Ivy, a oczy mu rozbłysły - jak zawsze, kiedy w głowie pojawiał mu się pomysł skutkujący jakimś małym zamieszaniem. Przykucnęłam przy nim i na wszelki wypadek złapałam za rękę. 

- To jest mój brat Sokaris, a to jego żona - wyjaśniłam po angielsku. - Sokaris i Ivy. 

W wejściu ucichło, a mój brat zachichotał i wsparł ręce na biodrach, przyglądając się siostrzeńcowi jak jakiemuś baśniowemu zjawisku. 

- Przed tobą też muszę się ukłonić, kolego? - spytał zaczepnie. 

Silas uśmiechnął się z wyższością i powoli wyciągnął palec, wskazując na podłogę. Ściany zatrzęsły się od śmiechu, kiedy Sokaris kłaniał się z przesadną wytwornością. Atmosfera rozluźniła się na tyle, że prawie dało się wyczuć w powietrzu rodzinne ciepło - a może to był żar buchający z rozpalonego kominka? Zachowanie syna rozczuliło mnie na tyle, by zignorować obserwujących nas śmierciożerców i czujny wzrok matki. 

Ivy nabrała kształtów po drugiej ciąży. W oczekiwaniu na kolację przedstawiła mi Faustynę - śliczną dwulatkę w falbaniastej sukieneczce barwy pudrowego różu. Rumiana buzia cherubinka z malinowymi usteczkami, oczy jak dwa wielkie szafiry i złote włosy ufryzowane w misterne loczki upodobniały ją do porcelanowej laleczki - tak innej od wyrazistej, ciemnej Jasminy i Abigail, jak tylko się dało. Silas i Tot przez cały wieczór strzelali w jej kierunku oczami, zafascynowani tym niecodziennym zjawiskiem. 

Do stołu zasiedliśmy w atmosferze powierzchownej radości. Wymuszony uśmiech matki nie wydał mi się ani trochę podejrzany, ale sposób, w jaki ojciec na nią patrzył, już tak. Sokaris zdawał się tego nie zauważać. Przez ostatnie lata niewiele się zmienił - wciąż był jednakowo obłudny. Przypominał Lucjusza w swoim najlepszym momencie życia, gdy Czarny Pan wciąż go cenił, ale bez tej malfoyowej pychy. Sokaris ukrywał ją pod płaszczem dowcipów i przymilnych uśmieszków. 

Po kolacji ojciec zaprowadził wszystkich do salonu, gdzie Partacz podał herbatę i kawę. Gdyby nie perspektywa zbliżającej się rozmowy z matką, mogłabym się nawet zaśmiać na widok miny Amenii, gdy filiżanka herbaty z mlekiem pofrunęła w jej kierunku. Czarownica uciekła z Jasirem, Nabilem, Samirem i Jasminą na oglądanie domu, na które zabrała je Banialuka. Dopiero widok starej skrzatki wywołał w moim sercu przyjemne ukłucie nostalgii. 

- Faktycznie przepływ złota jest delikatnie zamrożony - mówił Sokaris, ignorując ostrzegawcze spojrzenia Ivy. - Ale w mojej branży to jest raczej mało odczuwalne. Nasi klienci to ludzie ze starych, czarodziejskich rodów, wojna ich nie dotyczy. A ci, co bawią się w jakąś partyzantkę, ganiają po lasach, nigdy naszymi klientami nie byli, więc żadna strata. 

- Obiło mi się o uszy, że Europa Zachodnia mocno odcięła się od brytyjskiego ministerstwa - powiedziałam. - I nie dziwię się ich obawom, ale nie wpływa to na rozwój gospodarki? Bo to, co pisze na ten temat Prorok Codzienny, jest mało wiarygodne. 

Sokaris strzelił nerwowym spojrzeniem w kierunku Rowle’a, który niby przypadkiem przeszedł powoli przez środek holu, tak, by było go widać z salonu. 

- N-nie odczuwamy tego tak bardzo… chociaż i tak na dłuższą metę ministerstwo chciałoby dążyć do całkowitej niezależności od… - bąknął, a reszta jego słów utonęła w ostrym krzyku dobiegającym z głębi pokoju. 

Na podłodze pod ciężką komodą, gdzie jeszcze dwie minuty wcześniej trójka dwulatków oddawała się podejrzanie cichej zabawie w budowanie zamku, teraz klocki leżały rozrzucone na dywanie. Totmes tarzał się ze śmiechu, wierzgając w powietrzu nogami, podczas gdy jego brat walczył o godność, próbując wyrwać swój warkoczyk z nad wyraz silnego uścisku tłustych piąstek kuzynki. 

- Faustyna! - syknęła Ivy. 

Przerażona zerwała się na równe nogi, ale zanim podbiegła do dzieci, Nadira rozdzieliła je zaklęciem. Czarny lok wyślizgnął się z palców dziewczynki, a ona sama śmignęła do jakieś dwie stopy do tyłu. Odwróciła się zadowolona, szczerząc się w niewinnym uśmiechu, podczas gdy Silas - obolały i upokorzony - podreptał do mojego fotela i wyciągnął ręce, żądając pocieszenia. 

- Rozpieszczone smarkacze - mruknęłam, biorąc go na ręce. Zaśmiałam się, patrząc na bladą ze strachu twarz Ivy. - Nie ma się nad czym rozczulać, to tylko dzieci. Kiedy pójdą do szkoły, nikt nie będzie się wam kłaniał. Tak? 

Spojrzałam w dół na Silasa, ale nie odpowiedział. Zły i nadąsany usta miał wygięte w podkówkę i łypał nienawistnie na kuzynkę, która wróciła z Totem spokojnego układania klocków. 

- A co ze starszymi? - zapytał Sokaris i zrobił to takim tonem, jak gdyby przed chwilą salonem nie wstrząsnęła prawdziwa chwila grozy. - Bo chyba nie macie tam ferii wielkanocnych, co? Selene przyjeżdża pojutrze. 

Odpowiedziałam uśmiechem na jego rechot. Byłam pewna, że poza mną nikt tego nie zauważył, ale matka minimalnie zesztywniała. 

Miałam paranoję. 

A Voldemort miał rację. Znów. 

Sokaris wyszedł Rowle’em na taras, żeby zapalić i to był moment, który wszyscy wykorzystaliśmy, by dłużej nie cisnąć się w salonie. Miałam wrażenie - i wydawało mi się, że nie tylko ja - że siedzenie tak blisko siebie powodowało, że ten wieczór stawał się coraz bardziej niezręczny. Spoglądając ukradkiem na matkę, nie byłam już pewna, czy wypływało to od niej, czy ja przestałam tu pasować. 

Słońce nie miało okazji przebić się przez gęste, szare chmury przez cały dzień, ale ciemniejące niebo i latarnie, które chwilę wcześniej zapalił Świstek, zwiastowały zbliżający się zmrok. Pod pretekstem pokazania dzieciom parku, który nikogo nie interesował, wyszliśmy wszyscy na tyły domu. Na obrzeżach Londynu było zdecydowanie mniej śniegu niż na wrzosowiskach otaczających Malfoy Manor. Powietrze pachniało nadchodzącymi roztopami i gdyby nie zaklęcie odpychające wilgoć, rękawiczki bliźniaków można byłoby wyżymać po pierwszej minucie na zewnątrz. 

Powiedziałam im, kiedy tylko oddaliliśmy się od reszty. 

- Hurij jest w areszcie. 

Rodzice spodziewali się czegoś, ale nie tego. W każdym razie nie ojciec, bo stanął jak wryty, patrząc to na mnie, to na żonę, jak gdyby miał zamiar nam zarzucić, że obie to przed nim ukrywałyśmy. 

- Jaki jest powód? - spytała Earth. Nie wyglądała na zaskoczoną. 

- Podwójne zabójstwo. Zabił Amal, a następnie próbował wrobić w to Zivit. Najwyraźniej uważał, że odetnę się od niej, żeby nie pogarszać stosunków z Ueh Mee. Dobrze wie, że i tak nie są najlepsze. Udało nam się usunąć dowody, które podrzucił. 

Zapadła cisza, tylko ojciec dyszał ciężko, próbując się uspokoić. Jedynym śladem po szoku, jakiego doznała matka, były delikatnie uniesione brwi. To okazało się bardzo łatwe, kiedy już było po wszystkim, a jednak nie poczułam się lepiej, kiedy już wiedzieli. 

- Kim jest druga ofiara? - zapytała znienacka. 

Zerknęłam na nią z ukosa. Pomarańczowe światło pobliskiej latarni oblało złotem jej smukłą sylwetkę i stworzyło za głową coś na kształt aureoli. Z tą surową, prawie oceniającą miną przypominała jedną z katolickich świętych, które w dzieciństwie widywałam w podręczniku do katechezy. 

- Żona Imhotepa - odpowiedziałam krótko. - Próbował przez niego dotrzeć do mnie, ale ten głupiec przypadkowo ją zabił, zanim jego szantaż doszedł do skutku. 

Ucichłam, by dać im się oswoić z emocjami. Odniosłam wrażenie, że powietrze wokół nas zrobiło się gorące, choć zmieniało się w parę z każdym ciężkim wydechem ojca. Twarz jeszcze bardziej mu pociemniała i przez moment wyglądał tak, jakby miał eksplodować, ale uprzedziła go matka. 

- Hurij! - wysyczała. Wzrok skakał jej chaotycznie po kawałku ścieżki. - Nie chce mi się wierzyć, że zabiłby swoją żonę…! Że zabiłby kogokolwiek. Po co miałby to robić? Nie było mu śpieszno do ślubu z Zivit. 

- Każdy może tak powiedzieć. Czasami nasze ścieżki przecinają się ze ścieżkami osób, przed którymi nie można ukryć niczego. Prawda, mamo? - zapytałam, zniżając głos tak bardzo, że prawie utonął w radosnym pokrzykiwaniu Nadiry i dzieci. - Popełniłam błąd, dopuszczając Imhotepa tak blisko niektórych spraw. Póki co śledztwo nadal trwa, ale nie spodziewałam się żadnego spektakularnego odkrycia. Hurij postanowił wykorzystać moje trudne stosunki z Zivit i doszczętnie je zniszczyć. Mam nadzieję, że nie muszę podkreślać, jaką ostrożność musimy zachować. 

Ojciec jakby ocknął się z głębokiego snu. 

- Zivit! - wydyszał. - Zivit… czy grozi jej coś…? 

- Nie jest o nic oskarżona, ale w najbliższym czasie byłoby nierozsądne, gdyby opuściła Kemmhyt. Bracia Ad-Din z całą pewnością będą chcieli z nią porozmawiać. 

Chmurne spojrzenie, którym mnie obdarował, nie świadczyło o tym, by uwierzył, ale nim którekolwiek coś dodało, znikąd pojawił się Silas i przeciął alejkę, nawołując ile sił w płucach. 

- Avra kadabra, buum! I mama nie żyje! - wrzasnął, ciskając we mnie śnieżką. 

Nabrałam śniegu w ręce i rzuciłam się w jego kierunku, aż zapiszczał i zaczął uciekać, wybuchając śmiechem za każdym razem, kiedy kulka chybiała. Park rozbrzmiał dziecięcym chichotem i beztroskimi okrzykami, jakich jeszcze chyba nigdy nie słyszał. 

Było już zupełnie ciemno, kiedy mały pochód pojawił się z powrotem w mrocznym holu Malfoy Manor. Miałam wrażenie, że milczące, puste korytarze - choć pełne bladolicych postaci śledzących każdy najdrobniejszy ruch - przyjęły mnie znacznie lepiej niż dom, w którym spędziłam swoje młodzieńcze lata. Tutaj miałam władzę, tam wciąż czułam się jak nastolatka. 

Moża powinnam go wyburzyć, przemknęło mi przez myśl, gdy zmęczona i rozgrzana po długiej, gorącej kąpieli kładłam się do łóżka. 

Każdy pokój w tym przeklętym dworze był jak wyrwany ze starych gotyckich powieści. Gdzie człowiek by się nie odwrócił, wszędzie ciemne ściany, stare meble, cisza i zapach historii. Ta dziwnie przytłaczająca atmosfera dawała swego rodzaju wytchnienie, po które tu przyjechałam. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio leżałam w łóżku z napoczętą biografią Dumbledore’a i czytałam przed snem, popijając gorącą czekoladę. Właśnie teraz. 

Albo raczej udawałam, że czytałam. 

Wzrok sunął bezmyślnie po tekście, ale myśli nadal krążyły wokół rodziców. Wydawało mi się, że za każdym razem, kiedy jakiś temat rozbijał się o matkę, dochodziłam do ściany, której nie dało się pokonać. Nie potrafiłam jej przekonać, odsunąć, a udawanie, że nie istniała, zdawało egzamin tylko w krótkich momentach spokoju, które przytrafiały się coraz rzadziej. 

Miałam władzę nad Kemmhyt, nad członkami rady, nawet nad siostrą i Hurijem, tylko nie nad matką. Nie posiadała nawet połowy mocy, którą dysponowała każda z tych osób, ale to jej się obawiałam. Przerażały mnie uczucia, które wywoływała. Miłość, żal, strach, rozczarowanie, wrażenie ciągłego bycia niewystarczającą i nawet przeprowadzka na inny kontynent nie była w stanie tego zabić. 

Zamek kliknął cicho. Oliwna lampka oślepiła mnie na tyle, że w pierwszej chwili ciemny korytarz wydał mi się pusty, dopiero gdy Voldemort pojawił się w zasięgu słabej, żółtej smudze światła. 

- Powiedziałam im. - Nie wytrzymałam. - Matka pewnie już szuka sposobu, jak powiązać mnie z tym, co zrobił Hurij. 

Uniósł kpiąco brwi, rozbierając się z płaszcza. 

- I nie miałaby racji? - zapytał cicho. 

- Nie zauważyłam, żeby kiedykolwiek to miało znaczenie - mruknęłam. 

- Co chcesz zrobić? 

Westchnęłam ciężko i odrzuciłam książkę na poduszkę obok. 

- Nie co chcę, a co, obawiam się, będę musiała zrobić. 

Nie potrzebował więcej wyjaśnień, ale nie wydawał się też ani trochę przejęty całą sytuacją. Zawiesił podróżną pelerynę na oparciu krzesła, a kącik ust powędrował do góry. 

- W ostateczności wszystkie drogi prowadzą do mnie i do jej słabej okulmencji - rzekł. 

Jak gdyby nic rozpiął krótki rząd guzików przy kołnierzu i raz-dwa znalazł się nade mną. Był przeraźliwie zimny, jakby spędził dużo czasu na zewnątrz, ale oczy mu płonęły. Lodowata dłoń spoczęła z tyłu na moim udzie i jednym szarpnięciem pociągnęła w dół. Jeden pocałunek wystarczył, żeby na moment zmartwienia z całego dnia wyfrunęły mi z głowy, ale sekundę później wszystko się urwało, a Voldemort zesztywniał. 

- To ten złodziej. 

Zamrugałam, nie rozumiejąc. 

- Jaki złodziej…? - wydukałam, rozglądając się nieprzytomnie. Mój wzrok szybko powędrował za jego i wymsknęło mi się ciche och. - To TEN złodziej? 

Wyprostował się i natychmiast pochwycił książkę Rity Skeeter. Powietrze zawibrowało pod wpływem emocji - nie do końca byłam pewna jakich. Ja też usiadłam, mechanicznie poprawiając rozchełstany przód koszuli nocnej. TO był moment, kiedy wyglądał strasznie. Skupiony i spięty, z lekko zmarszczonym czołem i pionowymi źrenicami wwiercającymi się w twarz jasnowłosego, przystojnego mężczyzny na zdjęciu obok młodego Albusa Dumbledore’a. 

- Gellert Grindelwald - rzekł prawie szeptem. - Mam cię. 

Sekundę później już stał, jego szata znów wyglądała idealnie. Niewiele myśląc, zerwałam się za nim, otulając się nerwowo szlafrokiem. Serce waliło mi jak szalone, sama nie wiedziałam, czy z podniecenia, czy ze strachu. 

- I co teraz? - wychrypiałam. - Wiesz, gdzie go szukać? 

Zatrzymał się wpół kroku od drzwi. Czoło znaczyła tylko jedna pozioma zmarszczka świadcząca o tym, że wciąż się wahał. 

- Muszę coś sprawdzić. 

Jego oczy zatrzymały się na mnie o ułamek sekundy dłużej i uznałam to za zaproszenie. Pobiegłam za nim piętro wyżej do części gościnnej, gdzie rodzina Malfoyów trzymała swoją kolekcję zbieranych przez pokolenia antyków. W gęstej, oblepiającej ciemności zbroje i posągi przybierały dziwaczne, niepokojące kształty, ale Voldemort pędził dalej. Zatrzymał się dopiero przed drzwiami naprzeciwko balustrady. Przeciągły jęk zawiasów rozdarł ciszę panującą w bibliotece. Woń kurzu, wyprawionej skóry i starego pergaminu poruszyła z nostalgią znajome struny w sercu. 

Biblioteka w Hogwarcie. 

Niesamowite, że biblioteki w Kemmhyt pachniały zupełnie inaczej. 

Ale Czarny Pan nie poświęcił ani sekundy na zachwycanie się szkolnymi wspomnieniami. Natychmiast wkroczył między wysokie regały, od czasu do czasu muskając grzbiety starych grymuarów. Zimne światło z końca jego różdżki skakało po półkach jak szalone. 

- Myślisz, że jeszcze żyje? - wyszeptałam, a moje pytanie poniosło się w głąb pomieszczenia, jakbym je wykrzyczała. 

- Myślę, że tak - mruknął. Chyba znalazł to, czego szukał, bo jedna z książek - szara i niepozorna - wskoczyła prosto w jego wyciągniętą rękę. Na okładce mignął mi łuszczący się tytuł: Dzieje Najczarniejszych Czarnoksiężników Europy i Azji XIX i XX wieku. - Co więcej, jest dokładnie tam, gdzie się spodziewałem. 

Ścisnęło mnie w gardle i już wiedziałam, że to nie było podekscytowanie. Serce tłukło mi się w okolicy gardła jak przerażona ryba wyciągnięta z wody. Czułam, że moje troski niczego nie zmienią, ale i tak musiałam spróbować. Chwyciłam go za szatę na piersiach i przywarłam do niego mocno, rozpaczliwie, jakby w obawie, że natychmiast odejdzie, kiedy to usłyszy. 

- Jeśli Grindelwald jest w Nurmengardzie, sądzisz, że nic go tam nie strzeże? - zapytałam, jeszcze bardziej zniżając głos. W czerwonych oczach nie znalazłam cienia litości dla mojego niepokoju. - Mam złe przeczucia. Nie powinieneś tam lecieć bez przygotowania, to nieznana ziemia, obca magia… 

Ale Voldemort nie odszedł. Usta wygięły mu się w pokrętnym uśmieszku, kiedy jedną ręką oderwał moje dłonie od swojej szaty. Drugą wykonał dziwny, protekcjonalny ruch, odgarniając mi włosy tak, jakby głaskał szczeniaka albo dziecko. 

- Widziałem więcej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić - rzekł z pozorną łagodnością. Wciąż się uśmiechał, ale reszta twarzy pozostawała lodowata, skupiona na zadaniu, które sobie wyznaczył. - Gdyby mój sukces zależał od twoich przeczuć, byłbym nikim. A jestem panem naszego świata. 

Odsunął się i wkroczył głębiej w labirynt regałów. Blade światełko jego różdżki jeszcze przez chwilę znaczyło jego obecność, ale szybko i ono zostało pochłonięte przez ciemność. 


~*~


Dzień dobry w to wielkanocne popołudnie - bardzo dla mnie wyjątkowe, bo dopiero co skończyłam pisać epilog. Wciąż jestem w emocjach, bo nadal nie czuję, żeby to było takie DEFINITYWNE zamknięcie drzwi “Chwały”. I jeszcze długo nie będzie - dzisiaj mam już fajrant, ale jutro siadam do betowania rozdziału 22. :)