Nie mógł się nie zgodzić z Bellatriks. Egipcjanie zbyt frywolnie podchodzili do tematu zabezpieczeń.
Jeszcze, przemknęło mu złośliwie przez myśl, kiedy bez najmniejszego trudu wydostał się z ciasnej windy na poziomie trzecim w podziemiach.
Ale nie mógł im się dziwić. Kiedy Europa wykrwawiała się przez długie lata podczas wojen z goblinami i sobą nawzajem, do czego - tu uśmiechnął się pod nosem - sam dołożył małą cegiełkę, Egipt trwał niezmienny i spokojny, niepokojony od czasu do czasu nieszkodliwymi starciami mugoli.
Jakie to było proste - setki lat temu wymazać swoją obecność ze wszystkich map, jak to zrobiły królestwa Górnego Egiptu. A teraz on, Lord Voldemort, wchodził sobie do aresztu jak gdyby nigdy nic, bo władzom się wydawało, że wystarczyło postawić trzech strażników i zaopatrzyć areszt w kilka przestarzałych zaklęć ochronnych.
Do części wypełnionej celami wślizgnął się lekko jak dym. Samotny mężczyzna patrolujący długi, oświetlony ostrym światłem lamp korytarz uniósł odwrócił głowę, kiedy drzwi windy rozsunęły się, ale prawie natychmiast czoło mu się wygładziło i pognał co sił w nogach, by zaprowadzić go do odpowiedniej celi.
A było gdzie szukać.
Spodziewał się pomieszczeń złożonych tylko z krat, tak, jak na niższych piętrach w Azkabanie albo w areszcie śledczym brytyjskiego ministerstwa, ale tutaj natknął się na labirynt krętych korytarzy, wzdłuż których w równych odległościach znajdowały się ciężkie, metalowe drzwi z maleńkimi, kwadratowymi lufcik, przez które można było zajrzeć dopiero po odsunięciu metalowej okiennicy.
Skinął różdżką na młodzika, a ten stanął na baczność i cofnął się z godnością pod ścianę. Czarny Pan odczytał na plakietce zdobiącej jego mundur nazwisko - Isma’il Halimi. Czarodziej nie okazał krztyny zdziwienia, kiedy wysoki, blady mężczyzna, który dopiero co zmaterializował się znikąd pod drzwiami, zmienił się nagle w kupkę piasku, która - ziarenko po ziarenku - wsunęła się do środka przez niewidoczną szparę między drzwiami i podłogą.
Pierwsze, co go uderzyło, to smród moczu i dawno niemytego ciała. Voldemort z trudem się wyprostował - pokoik był ciasny, obskurny i bardzo nisko sklepiony. Do pozbawionej okien ścianie z nierównego kamienia barwy piasku przykręcono zardzewiałą lampę, w której na kolejne skinienie cisowej różdżki zapłonął maleńki płomyczek, rzucając niewiele światła pogrążonej we śnie na metalowej pryczy bosą postać. Nawet nie drgnęła, gdy Czarny Pan pochylił się nad nią, wdychając odurzającą woń starego łoju i potu. Jak na chłód panujący na korytarzu w celi było potwornie duszno i gorąco. Nawet dla Voldemorta.
- Pobudka, wstajemy - wyszeptał melodyjnym głosem wprost do ucha śpiącego mężczyzny i przycisnął mu koniec różdżki do szyi.
Hurij Lock-Nah otworzył gwałtownie oczy, ale świadomość wycelowanej w niego różdżki nie pozwoliła mu się poderwać na nogi, więc leżał w tej żałosnej pozie na boku twarzą do celi, z rękami wciśniętymi pod głowę, bo poduszka była już tak spłaszczona, że równie dobrze mógł spać bezpośrednio na metalowej ławie.
Wyglądał jak męt.
Pozbawiony swoich ociekających bogactwem szat, złotych wisiorów i klejnotów na palcach nie różnił się niczym od jednego z typów spod ciemnej gwiazdy, których można było spotkać na obrzeżach Kairu. Loczki nie układały mu się już zawadiacko nad czołem - wisiały żałośnie po obu stronach twarzy, mocno przetłuszczone. Pełne wargi nie odsłaniały zębów w zuchwałym uśmieszku, teraz zaciskały się nad nimi w strachu, którego opanowanie zajęło mu dłuższy czas. Przywołał cień dawnej pewności siebie i usiadł wyprostowany dopiero wtedy, gdy Voldemort cofnął różdżkę.
Takich lubił najbardziej.
- Przeszło mi przez myśl, że może cię wysłać na negocjacje, ale nie spodziewałem się, że ty dasz się wysłać jak pachołek - odezwał się Hurij tonem zabarwionym pogardą, jakby badał granice. Głos miał matowy jak papier ścierny. - I to za kim. Za jakąś anonimową półkrwi dziwką.
Może i poczułby wściekłość, gdyby nie smród przerażenia, który buchał z Hurija, tłumiąc wszystkie inne zapachy celi. Pierwsze ziarenka potu pojawiły się na czole, największa kropla spłynęła pod swoim ciężarem po skroni i zniknęła w gęstej brodzie. Analizując spiętą twarz Lock-Naha, Voldemort poczuł się trochę zawiedziony. Maskowaty grymas groteskowej bojowości, rozpaczliwa próba wzniesienia magicznej ochrony, która bez różdżki nie była już tak imponująca, unikanie kontaktu wzrokowego - tak, z całą pewnością mężczyzna wwiercał mu się wzrokiem prosto w czoło. Czarny Pan spodziewał się czegoś więcej.
Zacmokał karcąco i pokręcił głową jak wobec krnąbrnego dzieciaka przyłapanego na figlach.
- Czujesz się pewnie, bo obaj wiemy, że nie mogę cię tutaj zabić - wysyczał. Głos miał aksamitny, ton niemal uprzejmy, ale sztywny uśmiech Hurija i tak zaczął blaknąć. - Problem w tym, że ludzkie umysły są dla mnie jak otwarte księgi, a ty nie jesteś aż tak wyśmienitym oklumentą, jak ci się wydaje.
- Tak, tutaj się zgadzamy - wyszeptał, próbując w ten sposób zamaskować drżenie głosu. - Nie możesz mnie zabić, więc niczego nie możesz mi odebrać. Obaj wiemy, że nie zabiłem mojej żony, ale jest i była mi zawsze obojętna. Nie obchodzi mnie Zivit, a moi synowie… jeśli będą musieli umrzeć, pogodzę się z tym. Wyjdę na wolność i wezmę sobie nową żonę, która urodzi mi nowych synów. Ale - tu zaśmiał się cicho, pierwszy raz zupełnie szczerze - ty mnie rozumiesz. Przecież myślimy tak samo.
Voldemort przyglądał mu się ze spokojnym uśmiechem i lekko przekrzywioną głową. W murze oddzielającym umysł Hurija od świata było już tyle dziur, że nie potrzebował Cruciatusa, by wślizgnąć się na drugą stronę przez jedną ze szczelin.
- Dostrzegam znaczące różnice - odparł i ponownie uniósł różdżkę, którą przyłożył do piersi Hurija - dokładnie tam, gdzie biło serce, a woń strachu zgęstniała. - Dla marnego śmiertelnika, jakim jesteś, śmierć bywa wybawieniem. Życie - to jest coś, na czym ci zależy, a ja nie mam problemy, by je odbierać.
Hurij parsknął pod nosem, ale w jego ciemnych oczach błysnęła panika.
- Jeśli chcesz wywołać w Kemmhyt zamieszki…
- Od kiedy w jakiś tajemniczy sposób rozeszło się, że przebywasz w areszcie podejrzany o zamordowanie żony, nie cieszysz się już taką popularnością. Podejrzewam, że może mieć z tym coś wspólnego pozycja Ad-Dinów. - Przysunął twarz bliżej twarzy Hurija. Kropelki potu pokrywały już nie tylko jego czoło, ale zawisły tuż nad brwiami i zrosiły policzki barwy ciemnej żółci. - Ach, zabawna historia. Isma’il Halimi, strażnik, który był tak dobry mnie tu przyprowadzić, zupełnie przypadkowo pochodzi z Ueh Mee. Myślę, że zabicie cię w ten sposób, by wyglądało to na dzieło wściekłego mieszkańca Ueh Mee, nie będzie wyzwaniem. Dla twojej ulubionej kuzynki byłoby to nawet na rękę, nie sądzisz? Życie za życie - to z pewnością zaspokoi braci Ad-Din.
Był pełen podziwu, że wciąż - mimo strachu buchającego Voldemortowi prosto w twarz - Hurij zachował ten karykaturalny cyniczny grymas.
- Za zbrodnię, której nie popełniłem - wycedził.
- Nie ma co sprzeczać się o szczegóły - oznajmił kpiąco, unosząc różdżkę. - Ostatecznie chodzi o winę w oczach ludu, a w oczach ludu winny jest skazany. Przez wzgląd na twój status krwi możesz wybrać proces albo śmierć tu i teraz. Ale jeśli wybierzesz proces, będziesz musiał współpracować. To jak, kuzynie?
Ciemne, prawie czarne oczy rozszerzyły się gwałtownie, a mężczyzna przywarł plecami do ściany na sekundę przed tym, jak padł pierwszy Cruciatus.
I to by było na tyle w temacie zimnej krwi Lock-Naha. Zawsze tak się kończyło. Prędzej czy później każdy się łamał.
*
Jeszcze wczoraj miał wrażenie, że wyczepał wszystkie pomysły pozyskania od Hurija jakiejkolwiek przydatnej informacji, nie udało mu się przekonać go do współpracy, a dzisiaj kręcił się niecierpliwie po korytarzu na piętrze zajmowanym w całości przez Biuro Śledcze, gotowy towarzyszyć aurorom w odbiciu Teti. Kiedy Dżahmes powiadomiła go o planowanej akcji, przez krótką chwilę miał ochotę zatańczyć z radości - a jednak jakimś cudem udało jej się zdobyć wszystko, czego potrzebowali. Ale minęła sekunda i świadomość, że w każdej chwili coś mogło pójść nie tak, boleśnie ścisnęła go za serce.
Zza uchylonych drzwi pomieszczenia przypominającego szatnię dobiegały dźwięki nieśpiesznego krzątania się i luźnych rozmów. Czterej mężczyźni - wszyscy młodsi od Imhotepa, gładko ogoleni i z idealnie wyrzeźbionymi ciałami - przebierali się każdy przy swojej szafce, gawędząc i śmiejąc się tak, jakby szykowali się na szkolenie BHP albo podobną zwyczajną część dnia pracy. W pierwszej chwili Hanif poczuł się urażony ich swobodnym zachowaniem, ale uświadomił sobie, że przecież to BYŁ ich zwyczajny dzień pracy. Ile czarownic wyciągali w ciągu tygodnia z sytuacji zagrażających życiu? Ile niebezpiecznych eliksirów i groźnych zaklęć pokonywali? Teti była po prostu kolejną z nich - możliwe, że nie mieli nawet pojęcia, jak się nazywała.
Zacisnął mocniej spoconą dłoń w kieszeni, czując szorstkie krawędzie papirusowej karteczki zwiniętej w kulkę - najcenniejszy przedmiot, jaki teraz posiadał. Imhotep spodziewał się, że Dżahmes nie zdobyła jej w sposób, którym mogłaby się publicznie pochwalić. I choć w niektórych sprawach mocno mijał się z królową w kwestii tego, co było moralne, a co nie, w tym momencie rozumiał ją. Chyba nigdy dotąd nie byli tak zgodni - sam poświęciłby życie wielu, żeby odzyskać Teti. Być może właśnie tak się stało.
I chyba to uwierało go najbardziej - nigdy tak naprawdę się nie dowie.
Kiedy aurorzy jeden po drugim zaczęli opuszczać szatnię, ostatecznie zdeptał w sobie nadzieję na to, że po wszystkim do siebie wrócą. Czwórka ubranych w krótkie szaty koloru khaki, spod których wystawały szerokie, składające się prawie z samych kieszeni spodnie wciśnięte w wielkie, ciężkie buty ze smoczej skóry. Wszyscy w grubych kamizelkach wystających spod lekkiego materiału na piersiach i z chustami opuszczonymi na podbródki, zakrywające ogolone głowy tak, że po naciągnięciu dolnej części materiału na nos miały zostać widoczne tylko oczy. Właśnie takich sytuacji Teti chciała uniknąć, decydując się na rozwód - a wylądowała w samym sercu wydarzeń.
A jednak głupia nadzieja nie przestawała węszyć.
- Gotowy? - zapytał jeden z mężczyzn. Jego arabski był szorstki i kanciasty, prawdopodobnie z południowo-wschodniej części Egiptu. Może z nawet z Ueh Mee. - Masz chustę? Masz ją założyć, kiedy budynek się pojawi. Trzymasz się za nami. Najlepiej w ogóle nie strzelaj zaklęciami, trzymaj różdżkę w pogotowiu, a jak coś zacznie nas atakować, robisz odwrót. Żadnego heroizmu ani strzelania zaklęciami na oślep…
- Mermesha już mnie pouczył - przerwał mu tak samo ostrym tonem. - Jestem gotowy.
Wyczuł, że nie byli zadowoleni z jego obecności, ale niewiele go to obchodziło. Z każdym krokiem, z każdym pokonanym windą piętrem stawał się coraz bardziej spięty i skupiony, tak, że teraz, kiedy zjechali z powrotem na dół, gdzie za budynkiem miał czekać na nich świstoklik, Imhotep był tak skupiony, jak nigdy dotąd. Nie zwracał uwagi na mijających ich ludzi. Miał wrażenie, jak gdyby został zamknięty wewnątrz swojej głowy - on, aurorzy i jasno wyznaczony cel.
Na znak wyciągnął spoconą dłoń w kierunku zardzewiałej puszki umieszczonej na niewielkim cokole, dotknął jej palcem i czekał. Spodziewał się, że ręce zaczną mu drżeń, ale nie. Były tylko nieco zimniejsze i bardzo wilgotne, choć poranek był dzisiaj wyjątkowo ciepły.
- Pięć sekund… cztery… trzy… dwa… - rzekł jeden z aurorów, spoglądając na zegarek.
Sekundę później puszka rozjarzyła się niebieskim światłem i w tym samym momencie Imhotep doświadczył znajomego szarpnięcia w okolicy pępka - dużo bardziej płynnego i łagodnego od tego, do którego zdążył się przyzwyczaić. Już dawno nie używał legalnego świstoklika, chyba jeszcze przed rozwodem.
Wylądowali miękko na jakimś cuchnącym śmieciami dziedzincu przy ulicy El-Assan. Hanif rozejrzał się szybko, ale ani widok obskurnego szyldu knajpki, ani rząd obdartych, żółtych kamienic zupełnie nic mu nie powiedział. Podobnie, jak w przypadku domu Farisa w Banhie, nigdy by nie pomyślał, że jakiś czarodziej pochodzący ze starego rodu mógłby chcieć tu zamieszkać.
Wygrzebał z kieszeni karteczkę i wręczył aurorom, nim tamci zdążyli się o nią upomnieć. Adres na papirusowym świstku rozpłynął się delikatnie pod wpływem potu, ale wciąż Imhotepowi łatwo w nim było dostrzec charakter pisma Hurija. Duże, zamaszyste litery, delikatnie niechlujne, jak gdyby pisane pośpiesznie lub pod wpływem emocji, prowadzone drżącą ręką.
Kair, El-Assan 48-1, między antykwariatem i budynkiem 48
Choć znał treść karteczki na pamięć, poczuł w żołądku bolesne ukłucie. Naprawdę bolesne.
Byli na miejscu.
Nie szli daleko. Tylko wychylili się z dziedzińca przez bramę, już z daleka rzucił im się w oczy wielki, odrapany szyld z napisem Antykwariat Unikat. Co prawda przylegał bezpośrednio do ściany kamienicy z numerem 48, ale wystarczyło, żeby podeszli bliżej, a w szczelinie między budynkami zaczął pęcznieć trzeci - bardzo szeroki, przynajmniej czteropiętrowy, z ładną, białą elewacją odcinającą się na tle rzędu zżółkniętych, wysmarowanych graffiti niskich bloków i sklepów z brudnymi witrynami. Magia buchnęła mu prosto w twarz. Nie musiał szukać wzrokiem tabliczki z numerem domu, żeby wiedzieć, że trafili pod właściwy adres.
Jeszcze raz się rozejrzał, ale ciasna uliczka była wolna od mugoli. Tylko jakiś starszy mężczyzna w oknie na trzecim piętrze jednego z bloków palił papierosa, ale wydawał się zupełnie niezainteresowany piątką dziwacznie ubranych mężczyzn, która wypadła nagle z dziedzińca i teraz ustawiła się rzędem, trzymając w pogotowiu różdżki. Zupełnie jakby byli jedną z odrapanych ścian albo przepełnionym kubłem na śmieci.
- Trzymaj się z tyłu - rzucił mu ów mężczyzna z szorstkim akcentem. - Maks trzy kroki, dopóki nie wejdziemy na schody. Masz być cały czas w promieniu zaklęcia zwodzącego, jasne?
Przytaknął tak samo szorstko, wciąż wpatrując się w drzwi wejściowe. Nad judaszem wisiał złoty numerek 48-1, jak gdyby Lock-Nah spodziewał się częstych odwiedzin.
Kątem oka dostrzegł, jak aurorzy skinęli do siebie głowami i raz-dwa pokonali cztery wąskie stopnie. Z bijącym mocno sercem Imhotep ruszył za nimi. Poczuł charakterystyczne łaskotanie na odsłoniętej twarzy i dłoniach, ale nic więcej się nie wydarzyło. Dom zaakceptował ich obecność, co więcej, wpuścił ich posłusznie, kiedy jeden z mężczyzn przyłożył koniec różdżki do wykwintnej, miedzianej klamki.
Miał wrażenie, że jego żołądek nie był już w stanie przestać się obracać i podskakiwać. W górę, w dół, w górę, na boki…
Odetchnął bezgłośnie.
Za drzwiami zastali najzwyklejszy hol - zaskakująco jasny jak na rozmiar okien i ilość cienia na zewnątrz, z wyłożonymi pomarańczowo-turkusową mozaiką ścianami. Choć na pierwszy rzut oka dom wyglądał na niezamieszkały, czystość, jaka tu panowała, wydała się Imhotepowi porażająca.
Dwaj aurorzy trzymający się tuż przed nim zaczęli mamrotać zaklęcia i wymachiwać różdżkami - jeden w kierunku schodów prowadzących na piętro, drugi w podłogę, dwaj na przedzie stali ze swoimi w pogotowiu, przyciśnięci bokami do przeciwległych ścian. Imhotep spostrzegł, że mieli już twarze zasłonięte chustami, więc i on czym prędzej naciągnął swoją.
Serce tłukło mu się już w okolicy przełyku.
- Czysto - mruknął mężczyzna najbliżej Hanifa, a ci na przedzie wykonali rękami jakieś gesty.
Porozumiewali się w ten sposób bez przerwy, od kiedy tylko pojawił się w Biurze Aurorów, a paranoiczna cząstka Imhotepa - bez przerwy dokarmiana podczas ostatnich dni przez nerwy - urosła do rozmiarów sfinksa. Zacisnął zęby.
Auror czarujący w stronę podłogi drgnął. W tym samym momencie drgnęło serce Imhotepa.
- Na dole.
Rozdzielili się i dwójkami zaczęli sprawdzać parter. Kiedy zniknęli mu z oczu, ich kroi zupełnie ucichły. Mimo nerwów napiętych do granic możliwości Imhotep poczuł się głupio, stojąc w przedsionku tuż obok szafy na płaszcze. Miał ochotę pójść za nimi, nogi rwały się do przodu, ale zwalczył to pragnienie. Zaczął nerwowo turlać różdżkę między kciukiem i palcem wskazującym, jakby rolował kawałek plasteliny.
Wtem tuż przy framudze jednego z pomieszczeń pojawiła się głowa jednego z aurorów.
- Tutaj!
Ten ostry szept wydał się Imhotepowi głośniejszy niż okrzyk. Natychmiast skoczył w tamtym kierunku, jego kroki - jak kroki aurorów - był ciche, praktycznie niesłyszalne, jakby Hanif poruszał się po grubym dywanie. Zajrzał do niepozornego gabineciku umeblowanego w klasycznym paszyckim stylu - ciężkie biurko z ciemnego drewna, po obu stronach identyczne regały sięgające sufitu, zdobione naturalnym fornirem i elementami z kolorowego szkła. Dywan na podłodze leżał kopnięty pod ścianę, ukazując formującą się w podłodze klapę - tak, jak mówił Lock-Nah.
Serce podjechało mu jeszcze kilka cali wyżej i Imhotep był pewien, że za chwilę je wypluje.
Na wszelki wypadek wszyscy rzucili na siebie Zaklęcie Bąblogłowy i auror, który ich zawołał, lewitował wieko. Hanif raz jeszcze przetoczył różdżkę w palcach, ale nic się nie stało. Żadnego trującego gazu, żadnego kwasu pryskającego w twarz, żadnych zaklęć paraliżujących.
Znów to porozumiewanie się na migi.
Pierwszy jak gdyby nigdy nic wskoczył do środka, drugi natychmiast złapał go zaklęciem w locie, trzeci opuścił ostrożnie kamienną klapę na podłogę, czwarty nie opuszczał różdżki. Imhotep wciąż stał i gapił się na to wszystko, coraz bardziej zdenerwowany i bezużyteczny.
Ale czego się spodziewał? Walki na śmierć i życie? Stworzenie zaklasyfikowane jako XXXXX, które natychmiast rzuci im się do gardeł, kiedy tylko przekroczą próg mieszkania? Przekazał listę zaklęć ochronnych, która najwyraźniej okazała się kompletna, bo nie natknęli się na nic, co by ich zaskoczyło.
I to martwiło go najbardziej.
Wskakiwali do środka jeden po drugim, aż został ostatni auror. Szarpnął lekko głową w kierunku ciemnego włazu i Imhotep zrozumiał, że teraz jego kolej. Zajrzał do środka - blade, pomarańczowe światło rozpraszało mrok, ale nie na tyle, by można było dostrzec coś więcej poza kilkoma schodkami.
Nie zastanawiał się długo. Spuścił do środka nogi i - nie tak zgrabnie jak mężczyźni przed nim - wsunął się tak, by wylądować na najwyższym stopniu. Stopa omsknęła mu się i tylko dzięki zaklęciu wyciszającym nie narobił hałasu.
Dlaczego teraz tym się przejmował? Ze strachu przed potworami?
Wytężył słuch.
Cisza.
To nie potworów najbardziej się bał. To ta przeklęta, paraliżująca cisza.
Znalazł się w zaskakująco czystym piwnicznym korytarzu. Wzdłuż ścian z żółtego kamienia ciągnęły się rzędy drzwi, które - jedne po drugich - ustępowały pod wpływem zaklęć aurorów. Każde naciśnięcie klamki, każde skrzypnięcie zawiasów wywracało Imhotepowi żołądek na lewą stronę, targało wnętrzności, ale każda kolejna cela kryła kosztowności - góry złota, obrazy, stare, rozlatujące się zwoje i księgi. Gdzieś w ciemnym kącie zaigrał złotem kobiecy kształt. Serce Imhotepa zamarło, ale okazało się, że to tylko ludzkich rozmiarów posąg jakiejś kobiety w koronie.
Z każdymi otwieranymi drzwiami ogarniała go coraz większa panika. Pot wystąpił mu na czoło, przesiąkł przez szatę, osiadał na brwiach i spływał do oczu. To poszło zbyt łatwo. Dżahmes źle odczytała Lock-Naha. Wyprowadził ich w pole. Imhotep czuł, jak na zmianę eksplodowała w nim nadzieja i irytacja, aż dotarli do ostatnich drzwi na samym końcu korytarza.
Ścisnęło go w gardle.
Aurorzy przed nim skinęli do siebie głowami i jeden z nich wycelował różdżką w klamkę.
Drzwi jak wszystkie przed nimi otworzyły się posłusznie, ale zanim Hanif zajrzał do środka, pierwsze, co uderzyło ich w twarze, to żółtawa, przypominająca pył substancja. Mimo bąbla oddzielającego go od tego dziwnego kurzu Imhotep nie był w stanie dojrzeć, co znajdowało się na końcu pokoju.
- Odsysamy! - zawołał jeden z aurorów.
Imhotep uniósł różdżkę, ale w tym momencie zamarł. Pierwsza część stłoczonego pyłu wypełniła część korytarza, ukazując wnętrze bogato zdobionego, wygodnego salonu. Błysnęły złote puchary w szklanej gablotce, światło z ich różdżek zaigrało w kryształowym żyrandolu pod wysokim sklepieniem. I dalej w głębi pokoju na purpurowej otomanie leżała nieruchomo jakaś postać.
Tę poznał natychmiast.
W uszach odbijały mu się okrzyki aurorów, ale Imhotep nic nie rozumiał. Cofnął Zaklęcie Bąblogłowy i w biegu zdarł z twarzy chustę. Pierwszy haust powietrza sprawił, że zawirowało mu w głowie - było szorstkie i słodkawe, przytłaczające, ale wszelki rozsądek wyparował Hanifowi z krwi wraz z widokiem długiej, szczupłej nogi obutej w fioletowy but na obcasie. Rzucił się do przodu, bo pył wirował coraz mocniej, powietrze coraz bardziej się przerzedzało, ukazując więcej - smukłą, kobiecą postać leżącą na brzuchu, z jedną ręką przewieszoną przez podłokietnik, z szarą skórą, nieruchomymi ustami. Zmętniałe oczy prześwitywały przez niedomknięte powieki.
Niemy krzyk uwiązł Imhotepowi w gardle.
Nie poczuł bólu, choć osunął się na kolana wprost na kamienną posadzkę. Serce, które na moment zamarło mu w piersi, w następnej chwili odzyskało swój rytm, waliło mocno, pompując truciznę do mózgu. Zapach jaśminu wypełnił mu płuca, poczuł metaliczny posmak na języku - jak smak szalonej rozpaczy, która go ogarnęła. Skrzywił się boleśnie, gdy w ostatnim zrywie nadziei chwycił Teti w ramiona. Była zimna. Woskowa twarz zastygła w grymasie cierpienia nie drgnęła, kiedy przycisnął ją do piersi.
Nie zdążyli.
Jego Teti nie żyła. Już jej tu nie było - świadomość tego runęła na niego jak stos kamieni.
Gdzieś z tyłu dobiegało jakieś nawoływanie, ale Hanif już tego nie słyszał. Na ciemniejącym tle pokoju zaczęły pojawiać się najpierw jadowicie czerwone, następnie białe plamy, a na koniec Imhotep osunął się w ciemność. Został tylko przejmujący zapach jaśminu.
*
Nie przypuszczałam, że dotknie mnie śmierć kobiety, której prawie nie znałam. Może dlatego, że tak dobrze znałam Imhotepa, a może dlatego, że naprawdę wierzyłam, że uda się wyciągnąć Tetiszeri na czas.
Pogrzeb odbył się tydzień później - kiedy ministerstwo sprawdziło ciało na wszystkie możliwe sposoby, a później wydało oficjalną zgodę na zabalsamowanie. Tetiszeri miała małą rodzinę, ale w trakcie śledztwa wieści o jej porwaniu i śmierci - “prawdopodobnie z rąk bogatego biznesmena ze starej, islamskiej rodziny” - wywołały w Egipcie takie zainteresowanie, że w ceremonii wzięły udział tłumy wraz z fotografami i reporterami. Heather nie była zachwycona, kiedy wysłałam ją po włos do eliksiru wielosokowego, ale nie powiedziała ani słowa. Wystarczyło, że na mnie spojrzała.
Tłum dawał fałszywe poczucie bezpieczeństwa, ale zawsze było ono jakieś. Aby trumna mogła zostać spokojnie odprowadzona na cmentarz, ministerstwo musiało zamknąć główną ulicę przecinającą Plac Anubisa. Dopiero kiedy wyszliśmy schodami na olbrzymią platformę, za którą zaczynała się brama cmentarna, odwróciłam się i zobaczyłam mrowie ludzi poruszających się naprzód - ludzi w tak wielkim skupisku, że z tej wysokości przypominali rzekę sunącą powoli i równomiernie do dawno wyznaczonego celu.
Cmentarz przypominał labirynt pełen mniejszych i większych piramid. Kilka największych - prawie w całości pokryte marmurem, kolorowymi malunkami, złotem albo drogocennymi kamieniami - rozmiaru dwupiętrowych kamienic pyszniły się w samym sercu placu, ale zdecydowana większość mierzyła od sześciu do dziesięciu stóp. Nie były tak pięknie ozdobione, posiadały jedynie proste tabliczki z nazwiskami spoczywających tam rodzin i niewielkie kafle na dary. Choć byłam tu tylko raz, klimat tego dziwacznego miejsca - podsycany przez lamenty wynajętych płaczek - nie poruszył mojego serca tak, jak się spodziewałam. Szłam nieco w oddali od rodziny, w towarzystwie Amenii i Paramessu, przytłoczona dojmującym poczuciem pustki. Jakby ktoś wywiercił mi wielką dziurę w klatce piersiowej i wyciągnął zawartość.
Twarz Imhotepa widziałam tylko raz, kiedy kapłan lewitował trumnę na łódź. Była zaciśnięta i blada, żółtoszara i sucha, podobnie jak twarz matki Tetiszeri. Ojciec - brzuchaty, prosty mężczyzna z wielkim wąsem - szlochał bez przerwy jak małe dziecko. Nie mogłam na to patrzeć.
Pochód zatrzymał się przed jedną z wielu takich samych piramid i kapłan znów wyszedł przed szereg, żeby machnięciem różdżki odsunąć kamienny właz. Przez moment przyglądaliśmy się w ciszy, jak trumna znikała w wąskim przejściu. Poza szumem zbliżającego się tłumu słychać było tylko monotonne zawodzenie płaczek, dziwacznie zniekształcone przez pogłos między piramidami. Poczułam wielką gulę sunącą w górę wzdłuż gardła i automatycznie przełknęłam. Nie mogłam pozbyć się jakiegoś strasznego przeczucia pulsującego z tyłu głowy w rytm tego okropnego lamentu - mrożące krew w żyłach wrażenie, że ta jedna nieprzewidziana śmierć miała być zaczątkiem czegoś… Pytanie czego.
Ludzie dookoła mnie umierali. Nie mogłam tego uniknąć, nie mogłam tego przewidzieć ani powstrzymać, a jednak ta jedna śmierć - prawie obca kobieta - dotknęła mnie nadzwyczaj boleśnie. Heather powiedziałaby, że to przez współczucie dla Imhotepa, Faris - że to wyjątkowe nagromadzenie śmierci w ostatnim czasie, Voldemort przewróciłby tylko kpiąco oczami, ale nie powiedziałam tego żadnemu z nich.
Kiedy trumna zniknęła nam z oczu, grupka kilkudziesięciu osób z kapłanem na czele weszła do magicznie powiększonej kaplicy. Stanęłyśmy z Amenią z tyłu pod ścianą. Dźwięczny głos kapłana wibrował mi w głowie, zwielokrotniony przez panujące w salce echo, ale nie docierało do mnie znaczenie jego słów. Na początku miałam wątpliwości, czy Hurij nie umknie przed karą za śmierć Amal, ale teraz, kiedy skończył z dodatkowym oskarżeniem o uprowadzenie i śmierć Tetiszeri, mogłam być spokojna. W najgorszym wypadku groziło mu po pięćdziesiąt lat za każdą z kobiet, a ja czułam się tak, jakbym dostała informację, że miał wyjść w przyszłym tygodniu.
Z trudem przełknęłam to gorzkie zwycięstwo. Ostatecznie dostałam to, czego chciałam.
Trumna spłynęła łagodnie z turkusowej łodzi i przez kolejny właz wpłynęła do części grobu dostępnej tylko dla kapłana.
Nie byłam sama w tym zaskoczeniu, kiedy Faris pojawił się z informacją o jej śmierci. Podobno Hurij zarzekał się, że to niemożliwe, krzyczał, że zostawił dość neutralizatora, by Tetiszeri mogła przeżyć w jego celi przez następny rok. W końcu oskarżył ministra wprost, że próbowałam go wrobić, a on nigdy nie zamierzał jej zabić i poniekąd miał rację. Jeszcze tego samego dnia wezyr zjawił się z analizą toksykologiczną, z której wynikało, że ktoś, kto sprzedał Hurijowi Viridi Solisium, uwarzył tak mocną dawkę, że w tydzień wchłonęła roczny zapas wody amoniakalnej. I chyba właśnie ta informacja, która powinna mnie uspokoić, wywołała największy niepokój.
Naprawdę chciałam wierzyć, że mój kuzyn zupełnym przypadkiem trafił na bardzo roztrzepanego eliksirowara.
Wraz z końcem pogrzebu zakończył się również najcięższy moment od chwili odnalezienia Tetiszeri. Pogrzeb to kulminacja dwóch skrajności - największego żalu i największej ulgi w całym procesie żałoby. Tak powtarzał klecha, który pojawiał się w każdą niedzielę na naszej stancji i któraś z dziewczynek odmawiała pójścia na pogrzeb dziadka albo bardzo dalekiej ciotki. Nauczycielki był przekonane, że to z przemożnego żalu za utratą ukochanego członka rodziny, ale prawda była jak zwykle dużo bardziej prozaiczna. Z ukochanymi zmarłymi nic nas nie łączyło.
Kapłan zapieczętował kryptę, złożył rodzinie krótkie, odtwórcze kondolencje i z trudem przecisnął się przez wąskie przejście na zewnątrz, ale rodzina wciąż nie ruszała się z miejsca. Ludzie zaczęli do nich podchodzić, poklepywać ojca, ściskać rękę Imhotepowi, pocieszać matkę. Jej końska twarz najbardziej ze wszystkich pogrążonych w smutku twarzy wyrażała to, co mówił nasz klecha - mieszankę cierpienia i ulgi.
Imhotep nie wzbraniał się, kiedy go przytuliłam, choć w jego oczach nie pojawił się błysk rozpoznania. Dopiero teraz zobaczyłam, jak był zmęczony i blady. Sflaczała twarz postarzała się o dobre dziesięć lat, brwi zastygły zmarszczone z jedną oddzielającą je pionową zmarszczką, skóra wokół oczu spuchła i posiniała, a w kruczoczarnej brodzie pojawiły się pierwsze srebrne nitki. Choć rysy twarzy były jego rysami, oczy jego oczami, miałam wrażenie, jakbym widziała tego człowieka pierwszy raz. Ostatnia iskierka życia, która czyniła Imhotepa Imhotepem - zgasła. W tym momencie została tylko pusta muszla.
- Przysięgam, że Hurij za to odpowie - wyszeptałam mu do ucha, przycisnąwszy policzek do jego policzka.
Nasze spojrzenia się spotkały, ale nie odpowiedział. Czekało go morze słów wsparcia, które musiał przetrwać, choć jedynym miejscem, gdzie chciał się teraz znaleźć, było gdziekolwiek, byle daleko od tych wszystkich ludzi. Doskonale go rozumiałam. Ta niema rozpacz przebijająca się przez grubą maskę obojętności nareszcie znajdzie ujście, kiedy już to wszystko się skończy - każdy z nas wróci do domu, by zająć się własnymi spawami, a Imhotep zostanie ze swoją rozpaczą sam.
Ostatecznie w żałobie zawsze towarzyszy nam ciemność i świadomość, że jesteśmy w niej zupełnie sami, jest najbardziej przerażająca.
Widok znajomych budynków Góry Kemmhyt był dla mnie jak kojący balsam na rozognione rany. Tutaj słońce wciąż zdawało się wisieć wysoko nad horyzontem, ale pierwsze pomarańczowe smugi promieni sugerowały zbliżający się zmierzch. Tetiszeri pokonywała właśnie swoją ostatnią drogę, by na jej końcu poddać się sądowi Ozyrysa. Umierasz, aby żyć - to zdanie jeszcze nigdy nie wydawało mi się tak żywe. Nawet po śmierci Nathira.
Stopy same powiodły mnie prosto do komnat Czarnego Pana. Zaklęcie zwodzące ukryło mnie przed oczami skrzatów i ludzi, których mijałam, ale było wystarczająco wcześnie, bym z łatwością mogła przemknąć niezauważona między kręcącymi się po pałacu ludźmi. Ci, którzy zostali w Kemmhyt podczas pogrzeby, nie wyglądali na przejętych. Życie w pałacu toczyło się jak gdyby nigdy nic.
Zastałam go w gabinecie, ale nie pracował. Stał przy oknie, odwrócony plecami do drzwi i z rękami założonymi z tyłu. Nie było lepszego miejsca do podziwiania zachodów słońca, ale Voldemort zdawał się nie dostrzegać piękna rozciągającego się przed nim widoku, wpatrujący się niewidzącym wzrokiem w złocący się w oddali horyzont. Rozmyślał.
- Heather wyłazi ze skóry - odezwał się dziwnie mglistym głosem.
Nawet nie drgnął, gdy zamknęłam za sobą drzwi.
- Wysłałam do niej Amenię - odparłam i ze zdziwieniem odkryłam, że i mój głos nie zabrzmiał tak dźwięcznie jak zwykle. - Rzuciłam zaklęcie zwodzące.
- I mimo to będę wiedział, że nadchodzisz - odparł.
- I na odwrót.
- Wiem.
Usiadłam w fotelu za biurkiem i opadłam z westchnieniem na oparcie - dopiero wtedy poczułam, ile kosztował mnie ten dzień. Przymknęłam na chwilę oczy, delektując się panującą tu ciszą, choć w głowie wciąż słyszałam świdrujące zawodzenie płaczek.
- Teraz wreszcie odpocznie - odezwałam się cicho, prawie szeptem, bojąc się zaburzyć idealne fale spokoju przepływające przez gabinet. - Pewnie cię to nie obchodzi, ale uroczystość była piękna. Nie widziałam takich tłumów od pogrzebu Dżesera.
- O wszystkich pogrzebach mówi się, że są piękne - rzucił, a w spokojnym tonie dało się usłyszeć nutkę irytacji. - Ja nie widzę w tym nic pięknego, ot, próba oszukiwania siebie nawzajem, że po drugiej stronie czeka nas coś lepszego niż życie. Udawanie, że wywyższanie trupa jest czymś więcej niż celebracją śmierci.
Innym razem zapewne chciałoby mi się z nim kłócić, ale teraz tylko wzruszyłam ramionami.
- Nie masz pojęcia, co to znaczy stracić kogoś, kogo się kocha - oznajmiłam z obojętnością. - A żeby to sobie wyobrazić, trzeba kogoś kochać, o czym też nie masz pojęcia. To nieważne, czy wierzysz w nieśmiertelną duszę, czy nie. Pogrzeb ma być zamknięciem drzwi. Nałożeniem maści, która ma rozpocząć proces gojenia. I właśnie dlatego chciałam tam być. Imhotep nie powinien był zamykać drzwi swojej żony. To jest jedyna ofiara, której żadne z nas nie powinno było ponosić, ale stało się. Wysłałam go do Sacher na urlop, a Faris zajmie się biurem ministra.
Uchyliłam powieki dopiero wtedy, gdy poczułam na ramieniu uścisk jego dłoni.
- Obawiam się, że to może być dla niego za dużo - rzekł takim tonem, jakby niczego się nie obawiał.
Stał wciąż odwrócony do okna, ale spoglądał na mnie z ukosa w dół. Promienie słońca otulały część jego twarzy, tak, że przypominała złotą głowę posągu. Przez ułamek sekundy naprawdę można byłoby pomyśleć, że to bóg zszedł z gwiazd, by zaszczycić Kemmhyt swą obecnością.
- Patrzysz na to ze swojej perspektywy, ale różni nas jedna teoretycznie błaha rzecz - odpowiedziałam spokojnie. - Ty masz popleczników, ja mam przyjaciół. Może i mogą mniej znieść, ale nie będą obarczać mnie winą za swoją stratę, ponieważ zawsze mogą się z tego wycofać. Imhotep dobrze wie, że w każdej chwili mógł do mnie przyjść i powiedzieć, że dotarł do granicy. Nie zrobił tego, bo jest ambitny. I dobrze o tym wie, dlatego jego cierpienie będzie po dwakroć straszniejsze.
- Nie w przypadku jego żony. Gdybyś nie umieściła Lock-Naha w areszcie, wciąż by żyła.
Uśmiechnęłam się - o dziwo. Wszystkie uczucia, z którymi wróciłam z pogrzebu, wyparowały, zostawiając po sobie tylko pustkę. Przytłaczające, usypiające znużenie.
- I tu jest mała niespodzianka - odparłam. - Tetiszeri i tak by umarła. Okazało się, że człowiek, który uwarzył mu eliksir, celowo lub przez pomyłkę dostarczył mu Viridi Solisium w tak wysokim stężeniu, że opary i tak by ją zabiły.
Nie wyglądał na zaskoczonego. Byłam pewna, że w pewnym momencie kąciki jego ust zadrgały drwiąco, jak gdyby spodziewał się bardziej ambitnego zakończenia. Ukłuło mnie - nawet mimo obezwładniającego poczucia zobojętnienia - że wydarzenia w Kemmhyt wciąż traktował co najwyżej jako trywialną ciekawostkę ze świata.
- Mimo wszystko wciąż wolę polegać na bezwzględnej zależności - rzekł. Obrócił twarz z powrotem ku słońcu i oczy rozbłysły mu pod jego wpływem jak dwa wielkie rubiny. - W wyborze nie ma miejsca na wierność.
- A ja uważam, że daje więcej niż groźba śmierci - dodałam z westchnieniem, unosząc się z krzesła. Byłam pewna, że przez ten krótki czas moje ciało stało się przynajmniej trzy razy cięższe. - Dlatego wyślę Imhotepa na długi urlop w Sacher, a nie w lochu. Zresztą teraz i ja potrzebuję odpoczynku… i zmiany klimatu, zanim przejmie to Wizengamot.
Opuściłam gabinet, pozostawiwszy Voldemorta sam na sam ze swoimi myślami o jasnowłosym złodzieju różdżki, ale nie wróciłam do siebie. Teleportowałam się do Arismad-Arismad, licząc, że Zivit była już z powrotem. Od kiedy rodzice wyjechali do Londynu, posiadłość nad rzeką wydawała się jeszcze bardziej opuszczona. I w rzeczywistości tak było - cisza, jaka przywitała mnie po wejściu do przestronnego holu, wibrowała w uszach.
Skrzat zaprowadził mnie do wielkiego, jasnego salonu na parterze, gdzie usiadłam w jednym z foteli między rzędami palm rosnących w olbrzymich donicach. Słońce zetknęło się już z horyzontem, wypełniając chorobliwie białą, pustą bawialnię przyjemnie ciepłym, złotawym światłem. Nigdy nie rozumiałam tej obsesji na punkcie bieli - wystarczyło pół godziny w podobnym pomieszczeniu, żeby nabawić się okropnego bólu głowy.
Nie czekałam nawet minuty. Zivit pojawiła się w drzwiach w towarzystwie drugiego skrzata. Nadal miała na sobie szaty, w których widziałam ją na pogrzebie, a włosy - miejscami siwe i kręcone - wciąż nosiły ślady po eliksirze wielosokowym, lecz widok zmarszczonych brwi i lekko uniesionych ramion dał mi do zrozumienia, że i ona nie chciała czekać.
Wskazałam ręką na jej własny fotel. Usiadła, ale plecy wciąż miała spięte.
- Widziałam cię na pogrzebie - odezwałam się. - To było ryzykowne, wiesz o tym?
Wydawała się opanowana, gdyby nie dziwne rozedrganie wokół niej. Voldemort z pewnością teraz by się uśmiechnął, ale jej strach nie wywoływał we mnie żadnej satysfakcji.
- Myślałam, że będę spokojniejsza, jeśli… - Urwała i przełknęła nerwowo. - Jak wiele razy będę jeszcze twoim więźniem?
Zniżyła głos do szeptu, ale on i tak zdradził ją swoim drżeniem.
- Nie odbieraj tego w ten sposób - odrzekłam powoli, moszcząc się wygodnie w jej najlepszym fotelu. - Robię to dla ciebie, żebyś nie musiała siedzieć w areszcie jak nasz kuzyn, spać na pryczy w ciasnej klitce bez okna, szczać do nocnika, mieć dostęp do prysznica raz w tygodniu. Kryjesz się w moim cieniu, ale starczy go dla waszej dwójki. Musiałam kogoś wybrać i to naturalne, że wybrałam siostrę.
Czoło drgnęło jej nerwowo.
- Jestem o coś oskarżona?
Ten brak zaskoczenia w głosie.
Wydęłam lekko usta, by zamaskować uczucie pustki, jakie uderzyło mnie przez moment po wnętrznościach - identyczne jak z czasów szkolnych, kiedy noga zapadała się na schodach w stopień-pułapkę.
O czyją śmierć pytała? O czyjej śmierci myślałam ja?
Nie odpowiedziałam.
- Jakie masz zamiary wobec Hurija? - zapytałam otwarcie.
To wystarczyło, by oklapła jak balon, z którego ktoś wypuścił powietrze. Przez chwilę wyglądała tak, jakby walczyła z tym, co chciała powiedzieć, utrzymać to w sobie za wszelką cenę, ale zobaczyłam, jak w oczach błysnęła jej rozpacz i już wiedziałam, że Zivit przegrała tę walkę.
- Nie wiem - wyrzuciła z siebie po chwili, kręcąc głową. - Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć.
Dotarło do mnie, jak musiała być teraz samotna. Poczułam nawet ukłucie żalu - przeszywające i ostre jak długa igiełka sięgająca serca, ale nie mogłam pozwolić, by blask łez powstrzymał mnie przed tym, co należało zrobić. Momentalnie zdeptałam żar rodzącego się współczucia. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że i ja toczyłam walkę - sumienie okładało się z rozsądkiem, a ja obserwowałam, jak ten drugi raz po raz się zataczał, coraz bliżej od ostatecznego upadku.
- Sama musisz zdecydować, czy chcesz z nim być - zakomunikowałam. - Hurij jest mężczyzną, z którym jest się pomimo czegoś, a nie za coś.
- A… co ty byś zrobiła? - zapytała. Oddech miała szybki i urywany. Opadła na oparcie fotela i potarła energicznie oczy palcami, pozbywając się gromadzących się pod powiekami łez. - Kiedy o tym myślę… jak mogłabym poradzić sobie z tym, że on kogoś zabił… Kogoś niewinnego, ot tak, jakby pozbywał się muchy… Czy to w ogóle możliwe?
Mówiłam ci, że tak się to skończy. Zeznaj, że ingerował w wybory, zabił swoją żonę i niech tam zgnije - miałam ochotę odpowiedzieć. Zmyj z siebie wszystkie podejrzenia i wróć do pałacu jak Heather, a twoje więzienie skończy się raz na zawsze.
Ale tylko uśmiechnęłam się jadowicie, pozornie ślepa na jej zaczerwienione oczy.
- Radzę sobie - odparłam. - Ale ty masz postępować według siebie, bo nawet jeśli nie będziesz dłużej żyła z tym człowiekiem, będziesz żyła z tą decyzją. Całe szczęście nigdzie ci się nie śpieszy. Jeżeli nie przedłużą Hurijowi pobytu w areszcie, pierwszy proces ruszy najwcześniej za trzy miesiące. To dużo czasu na myślenie.
Resztka nadziei zgasła na jej twarzy, gdy podniosłam się z fotela i ruszyłam w stronę wyjścia. Serce ścisnęło mi się w takim poczuciu, jakbym zostawiała dziecko na pastwę losu - właśnie taki wyraz miały jej oczy, kiedy zerknęłam przez ramię.
Smutek i zagubienie.
- Wyjeżdżam do Anglii - dodałam i sama byłam zaskoczona, że zabrzmiałam tak ostro. - Jasmina i chłopcy chcieliby zobaczyć zimę. Jeżeli dostaniesz jakąś wiadomość z ministerstwa, nie pokazuj jej nikomu poza Farisem.
Przytaknęła i w tym samym czasie coś przyszło jej do głowy, bo zaczerpnęła gwałtownie powietrza, a oczy zrobiły się okrągłe jak galeony.
- Zobaczysz się z rodzicami?
Sama wzmianka o nich spowodowała nieprzyjemne uczucie napięcia w okolicy karku.
- To prawdopodobne - odparłam szorstko, a policzki Zivit pociemniały gwałtownie. Na szyi i czole pojawiły się identyczne bordowe plamy jak u mnie, kiedy serce zaczynało mi szybciej bić.
- Powiadomisz ich? Ja nie miałam serca, a ojciec… - Przełknęła nerwowo. - To chyba najwyższy czas, żeby się dowiedzieli.
Byłam pewna, że w tym momencie czuła dokładnie takie samo bolesne przewracanie w żołądku. Ja też miałam ochotę przełknąć ślinę, ale w ustach miałam zupełnie sucho.
- Tak - odparłam krótko. - Tak, myślę, że powinni dowiedzieć się ode mnie.
Przytaknęła, nim wyszłam, choć byłam pewna, że z innego powodu. Powiedziała mi to bezsilność w kącikach jej zaciśniętych ust, smród obaw i chaotyczny potok myśli, nim zostawiłam Zivit z nimi sam na sam. Wciąż była przekonana, że robiłam to przeciwko niej, a ja tym razem naprawdę pierwszy raz, od kiedy mnie zdradziła, poczułam, że powinnam była zostawić jej chociaż to jedno - zaufanie matki.
Mnie już i tak nienawidziła. Nie mogła znienawidzić bardziej.
*
Jeszcze nigdy nie czuła się tak samotna. A może tak jej się tylko wydawało, bo przez kilka ostatnich miesięcy z Hurijem znów czuła się tak, jakby miała jakiś życiowy cel. Jaki by nie był - załatał olbrzymią dziurę w jej sercu.
Znów tylko na chwilę. Być może dlatego teraz samotność wydawała jej się tak przytłaczająca.
Teraz jeszcze ten areszt domowy.
Dżahmes mogła sobie mówić, co chciała, a Zivit nawet wierzyła - może i głupio - że te wszystkie były dla jej dobra, ale miała już dość znajomych kątów Arismad-Arismad. Rzygała urzekającymi widoczkami na Horachte podczas zachodu słońca, różowym niebem nad iskrzącym się w oddali złotymi pagórkami piachu. Cisza gryzła ją w uszy i żadna muzyka ani stacja radiowa nie była w stanie jej zagłuszyć. Od kiedy rodzice wrócili do Anglii, a Hurij wylądował w areszcie, nikt Zivit nie odwiedzał, a przecież pamiętała, że jeszcze nie tak dawno miała przyjaciół.
Prawie o nich zapomniała - tak, jak oni o niej.
Heather straciła już dawno, ale przecież jeszcze zanim wylądowała w Bahnie, miała przyjaciół. Na przykład Bel Nubunet - były praktycznie nierozłączne, od kiedy Dżeser mianował ją nadworną twórczynią eliksirów. Co się stało z Bel? Przecież to nie było aż tak dawno, a Zivit nie potrafiła sobie przypomnieć, co właściwie się wydarzyło, że tamta przestała pojawiać się w Arismad-Arismad. A Teos Tuto? Teraz miał żonę młodszą o dwadzieścia lat, podobno w Sacher urodziło mu się dziecko, a przecież jeszcze nie tak dawno wspólnie z Sitre upijali się w podłych knajpach na Górze Kemmhyt. Ano właśnie, Sitre Hanif, o niej też prawie zapomniała. Mieszkała teraz w Kairze, zajęta szemranymi biznesami i prowadzeniem swojego starszego brata za rączkę. Oni wszyscy wiedli teraz oddzielne żywota, te przyjaźnie rozpadły się naturalnie, bez niczyjej winy, a jednak Zivit poczuła się pokrzywdzona, jakby to była ich wina, że ośmielili się mieć życie poza nią.
Przełknęła tę gorzką myśl: sama to sobie zrobiła. Uśmiechnęła się pod nosem, odrzucając Echo pustyni z powrotem na stolik kawowy. Rzuciła poukładane życie w Londynie i wróciła do tego bagna, bo on tutaj wrócił. Starała się analizować tamtych wydarzeń. Dzisiaj była tylko głupia. Wtedy głupia i naiwna.
Tu Kair przejrzała dużo staranniej, ale i tam nie doszukała się niczego związanego ze sprawą Hurija. Wszyscy nabrali wody w usta i Zivit była pewna, że nie bez przyczyny. Bracia Ad-Din z pewnością już dawno kontrolowali sytuację. Niezadowolona złożyła gazetę na stos pism piętrzących się obok kubka z kawą. W takich chwilach żałowała, że nie znała w swoim otoczeniu nikogo tak kompetentnego i zaufanego, kogo mogłaby nazywać swoim człowiekiem. Dżahmes z pewnością miała takich na pęczki. A już z pewnością nie musiała przeszukiwać gazet, żeby się czegoś dowiedzieć.
Ledwo wymościła się w fotelu i przymknęła oczy, kiedy zza pleców dobiegł ją odgłos bosych skrzacich stóp na podłodze. Zniecierpliwiona uniosła powieki.
- Pani ma gościa - oznajmił Izefet, prostując się z szybkiego, niedbałego ukłonu. - Gość stoi w pokoju bawialnym i nie chce usiąść.
Choć była zirytowana, serce jej zamarło.
- Niech tu przyjdzie.
Kiedy skrzat zniknął, pośpiesznie wyczarowała wygodne krzesło, spuściła nogi na podłogę i poprawiła włosy. Nie była przygotowana na żadnych gości, a już z całą pewnością na takich, którzy stoją w pokoju bawialnym i nie chcą usiąść.
Izefet wrócił raz-dwa, prowadząc niewysokiego mężczyznę z okrągłymi szkłami w drucianej oprawce. Zmrużył oczy, kiedy wyszedł na taras, a słońce zaatakowało czubek jego świeżo ogolonej głowy. Faris obrzucił szybkim spojrzeniem olbrzymi basen i zarys Horachte połyskującej w porannym słońcu jak srebrna nić biegnąca przez środek atłasowej peleryny.
Kawa ze śniadania nieprzyjemnie przewróciła jej się w żołądku. Nigdy dotąd nie rozmawiała z wezyrem sam na sam, ale jego obecność zawsze wywoływała w niej lekkie napięcie, choć przeważnie stanowił tło. Niewiele mówił. Obserwował. Zivit zawsze doznawała dziwnego wrażenia bycia prześwietlaną przez te spokojne, przejrzyste oczy - niby bez wyrazu, ale tak czujne, że nie dało przejść się obok nich obojętnie.
Ukłonił się krótko. Tym razem też tak na nią spojrzał, że Zivit poczuła się naga. Jej ręka automatycznie powędrowała do materiału przy dekolcie, jak gdyby chciała sprawdzić, czy ubranie aby na pewno wciąż tam było.
- Właśnie jadłam śniadanie. - Skinęła różdżką, a na stoliku obok stosu gazet pojawił się czysty talerz. - Napijesz się czegoś? Słyszałam o twoim wielkim zamiłowaniu do dziwnych herbat, Izefet, mamy jeszcze tę jaśminową? Wiesz, tę, która otwiera płatki, kiedy zalewa się ją wrzątkiem…
- Nie trzeba - rzekł, unosząc swą smukłą dłoń. - Nie mam zbyt wiele czasu. Właściwie to jestem tu na polecenie królowej. Jutro wybiera się na ferie do Anglii i ma jeszcze przed wyjazdem sporo do zrobienia, ale życzyła sobie, żebyś dowiedziała się, na jakim poziomie jest śledztwo.
Czując wnętrzności zaciskające się w supeł, ruchem ręki odprawiła skrzata i wydęła lekko usta. Oczywiście. Wizyta Farisa w Arismad-Arismad z całą pewnością była wynikiem wyłącznie braku czasu. To nie tak, że Dżahmes nie miała ochoty na nerwówkę związaną z przekazaniem jej nieprzyjemnych informacji - nie, jak każda królowa była po prostu zajęta pakowaniem śpioszków i sprawdzaniem prac domowych Jasira i Nabila.
- Tak, już zapowiadała - odparła pozornie spokojna.
W gardle czuła rosnącą gulę. Zapytać? Poczekać, aż sam powie? Każda uciekająca sekunda sprawiała, że czuła się, jakby czekała na ścięcie, a nie mogła przy nim tak wyglądać. On już to przejrzał, była tego…
- Twojemu kuzynowi grozi podwójne dożywocie - oznajmił Faris, a bańka rosnącego napięcia pękła w brzuchu Zivit, zalewając ją całą rozkosznym uczuciem ulgi. - Pewnie nie będzie dla ciebie niespodzianką, że nie stara się o przeniesienie procesu do Kemmhyt, ponieważ tutaj grozi mu kara śmierci. Oczywiście nawet jeśli skończy się na dożywociu, nie jest wcale pewne, czy dożyje w więzieniu sędziwego wieku. Anis i Akram Ad-Din podobno bardzo się interesują losem Hurija, ale na to oczywiście nie mamy wpływu. Wolne królestwa nie ingerują w decyzje ministerstwa oraz najwyższego sądu.
- Oczywiście - odparła jadowicie.
Nie mogła się powstrzymać. Spodziewała się tego, a jednak przez moment nie była w stanie normalnie nabrać powietrza. Coś ściskało ją w gardle.
Tymczasem wezyr kontynuował swym uprzejmym, formalnym tonem, jak gdyby przeprowadzał rozmowę kwalifikacyjną, a nie burzył kolejny fundament jej spokoju.
- Zważywszy na wciąż niepewne wyniki wyborów, nierozsądnie byłoby walczyć ze sobą nawzajem. Ani z ministerstwem. Tym bardziej - spojrzał na nią znad swoich małych, okrągłych okularków - że ostatnie dowody stawiają nas pod ścianą.
Nie spodobało jej się to, co usłyszała w głosie Farisa.
- Jakie dowody?
- Na miejscu zbrodni znaleziono włosy - rzekł, omiatając wzrokiem głowę Zivit. - Cztery czarne włosy. Zbyt długie i proste jak na włosy podejrzanego, ale nie tak długie jak włosy ofiary.
Mieszanka złości, przerażenia i niesprawiedliwości eksplodowała w jej wnętrzu jak trujący eliksir. Zerwała się z fotela, zaczepiając kolanem o brzeg okrągłego stołu. Zabolało, a kubek przewrócił się i zalał kawą cały blat. Pragnienie kopnięcia mebla było wręcz bolesne, ale niewzruszony wzrok Farisa, który napotkała po drugiej stronie, ostudził nieco jej nerwy.
- To absurd…! - wyrzuciła z siebie przez zaciśnięte gardło. Serce galopowało jej tuż pod przełykiem jak rozpędzony hipogryf. - Wszyscy wiedzą, że byłam z Amal w neutralnych stosunkach! Nie zabiłam jej, nawet nie przyszło mi to… Po co miałabym to robić?
Nie odpowiedział. Przyglądał jej się tylko w ten irytująco opanowany sposób, doprowadzając ją tym do szału. Patrzył jak na aberrację, jakiej nigdy dotąd nie widział. Patrzył i zastanawiał się, co, do Wielkiej Enneady, to stworzenie wyprawia - jakby próbował zrozumieć istnienie czegoś tak osobliwego jak emocje.
Zivit uniosła palec i wycelowała nim w wezyra, dysząc, jakby właśnie pobiegła do Góry Kemmhyt i z powrotem.
- To się nie trzyma kupy - dodała. Drżenia głosu nie dało się opanować. Nawet nie próbowała. - Jeżeli JAKIMŚ CUDEM miałabym ją zabić, jakim cudem zostawiłabym tam włosy? Po co? Żeby aurorom nie było za trudno? A skoro tak, dlaczego nie siedzę z Hurijem w areszcie?
Sama już nie wiedziała, czy wolałaby dowiedzieć się tego od niego, czy od Dżahmes. Ona przynajmniej nie gapiłaby się na nią w ten sposób - wzbudzając poczucie winy, że Zivit miała czelność czuć strach.
- Podejrzewamy - odezwał się, kiedy cisza stała się jeszcze bardziej bolesne od pragnienia kopnięcia w stolik - że twój kuzyn chciał w ten sposób zaaranżować zabójstwo w afekcie. Uściślając - zabójstwo Amal przez ciebie, co niestety trochę zmienia postawione zarzuty z zabójstwa w afekcie na umyślne spowodowanie śmierci. Całe szczęście - tu sięgnął za pazuchę i wyciągnął fiolkę - przechwyciliśmy to, zanim zdołano dokładniej się temu przyjrzeć.
Na dnie malutkiej buteleczki, którą postawił na pustym talerzu, spoczywało cztery długie, zwinięte włosy. Włosy, które Zivit codziennie wieczorem zbierała ze szczotki i wrzucała do kosza na śmieci. Tym razem już nic nie skręciło jej żołądka, nic nie spadło na jego dno - teraz czuła się tak, jakby w ogóle go nie miała.
Nogi miała jak z galarety. Podeszła do fotela i zapadła się w miękkim siedzisku, nie odwracając oczu od fiolki. Jakie to było proste - wyciągnąć niepostrzeżenie kilka włosów ze szczotki i wcisnąć do kieszeni razem z chusteczką.
- Dżahmes nie ukrywa, że po tym, co się stało z żoną Imhotepa, nie zamierza Hurijowi ułatwiać wyjścia na wolność. - Głos Farisa docierał do niej jak z drugiego końca bardzo długiego, pustego pomieszczenia. - Rada już dawno nie była tak jednogłośna. Wszyscy pragną maat i oddają ją w ręce Wizengamotu, ale o włosach wie tylko nasza trójka. Ja, ty i królowa.
Zwiesiła głowę. Umysł powoli wracał na właściwe tory, myśli rozpędzały się powoli do stałej prędkości, ale wciąż poruszały się zbyt wolno, by mogła znaleźć powód.
- Ale dlaczego? - zapytała swoich własnych kolan, kręcąc powoli głową. - Co miałby osiągnąć, pakując nas oboje do więzienia?
Zdawał się czerpać satysfakcję z powolnego wyjaśniania jej tego wszystkiego - jak gdyby wkładał na miejsce ostatni element puzzli, nad którymi pracował przez ostatnie tygodnie.
- Hurij nie miał zamiaru skończyć w areszcie - oznajmił. - W planach miał tylko ciebie. Zainscenizować to w taki sposób, który obciążałby ciebie. Przychodzisz do Amal, domagając się zgody na ślub, pierwsza żona - kierowana zazdrością - odmawia, wywiązuje się kłótnia, podczas której w emocjach chwytasz leżący na stole nóż i zabijasz Amal. A on - książę na białym koniu - ratuje cię i przeciąga na swoją stronę, bo wie, że siostra nie jest w stanie oczyścić cię z zarzutów, kiedy te trafią do sądu.
Natychmiast przemknęło jej przez myśl to, co od początku dawało o sobie znać, kiedy zaczynała się nad tym głębiej zastanawiać. Przesunęła wzrokiem po fiolce i podniosła oczy na Farisa.
- Typowa historia - stwierdziła.
- Takie najlepiej się sprzedają. Trudno jest wszczepić fałszywe wspomnienie - dodał, skinąwszy głową. - Nawet w przypadku skrzata domowego. Łatwiej jest wymazać pamięć, ale Hurij nie jest mordercą. Bardzo chciałby nim być, ale tak, jak przerosła go sprawa z Amal, przerosło go też porwanie żony Hanifa.
Uniosła się lekko na krześle.
- Jak to?
- Stężenie trucizny było zbyt duże, błyskawicznie pochłonęła neutralizator.
Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że dystans wymalowany na jego twarzy był tym samym dystansem, który Zivit tak często widywała na twarzy matki, tylko coś w postawie Farisa nie pozwoliło jej w to uwierzyć. Chodziło o te perfekcyjnie opanowane dłonie, o lekko przechyloną głowę, minimalnie zesztywniałe ramiona? A może o pewność, że Dżahmes za żadne skarby nie uczyniłaby wezyrem osoby tak podobnej do Earth Lock-Nah?
- Zatem Tetiszeri El-Shenawy umarła przez przypadek - powiedziała, a wezyr znów przytaknął. - Ostatnio dużo tych przypadków. I wszystkie zaprowadzą Hurija przed sąd.
Uniósł lekko głowę, w kącikach ust pojawił się zalążek uśmiechu, a Zivit zorientowała się, że atmosfera, która gęstniała z minuty na minutę, teraz - płynnie, praktycznie niezauważalnie - stała się trudna do zniesienia.
- Trudno ci go winić. Rozumiem - odparł. - Ale, jak wcześniej mówiłem, Hurij nie jest mordercą. Jest znakomitym biznesmenem. To cwany socjopata, który świetnie lawiruje między społecznymi normami. To nie wystarczy, żeby zaplanować zbrodnię prawie-doskonałą.
- Prawie-doskonałą?
I on uniósł się na krześle, szykując się do wyjścia.
- Zbrodnia doskonała to figura, do której się dąży. I wszystkie nierozwiązane zbrodnie pozostają takie tylko dlatego, że zajmują się nimi niedoskonali ludzie - rzekł, prostując się. - Tak czy inaczej Lock-Nahowi sporo zabrakło. Ale nie mogę mu odmówić ambicji.
Minął Zivit i ukłonił się, opuszczając ręce do kolan.
- Chyba powinnam regularnie zbierać włosy ze szczotki - rzuciła, kiedy wszedł z powrotem do zacienionego salonu. Na szczycie głowy widniały pierwsze ciemniejące zaczerwienienia.
Faris odwrócił się i pierwszy raz od bardzo dawna - może nawet pierwszy raz w ogóle - zobaczyła jego usta rozciągające się w prawdziwym uśmiechu i z człowieka bez wieku w sekundę przeobraził się w młodzieńca.
Jego zniknięcie jakąś minutę później potwierdził stłumiony trzask dobiegający z dziedzińca. Zivit zapadła się z powrotem w fotelu, wpatrując się w mały chaos na okrągłym stoliku. Przesuwający się po stole cień sięgał już tylko do połowy blatu. Promienie słońca dotarły już do kupki gazet pokrytych zaschniętymi plamami kawy, pieściły soczyste winogrona, aż w końcu zaigrały nieśmiało w ściankach szklanej buteleczki.
Gdy rano rozkładała się tu ze stosem codziennej prasy, zrobiłaby wszystko, żeby odzyskać decyzyjność. Teraz już nie była tego taka pewna.
A cztery czarne włosy spoglądały na Zivit z dna fiolki.
W tym momencie chciała czuć się tak samotna jak rano. Informacje ciążyły jej jak ogromny kamień zawieszony na łańcuchu na szyi - ciągnęły w dół, a ona stała nad przepaścią, balansując na jej krawędzi. Kiedy pierwsze emocje opadły, ostatecznie doszła do wniosku, że Faris nie dał jej żadnego wyboru. Cokolwiek zrobi, Hurija czeka przynajmniej kilka lat więzienia, a ona będzie czuła się winna - to miała być jej kara.
Pięknie to sobie wymyśliła, pobrzmiewało jej w głowie złośliwe echo, kiedy kładła się spać.
I faktycznie gdyby nie kłopoty, w które Dżahmes sama wpadła, narażając się rodzinie Amal, Zivit nie poświęciłaby sekundy na analizy. Czy w takiej sytuacji coś by zrobiła? Oczywiście nie. Matka miała rację. Była naiwna, licząc, że Voldemort kiedykolwiek uczyni wobec niej coś, co mogłoby stać w sprzeczności z interesem Dżahmes.
Do rana nawet nie zmrużyła oka.
Powieki piekły ją nieznośnie, ale wstała z czystą głową i gotowym planem. Zmodyfikowanie twarzy zajęło jej niecały kwadrans i nie mogła powiedzieć, że to była jej najlepsza modyfikacja, ale powinno wystarczyć. Robiła to tak naprawdę dla siebie, bo zwykły Confundus na wejściu wystarczył, żeby dostać się do windy. Na dole i tak wszystkiego pilnowali ludzie Ad-Dinów.
Mężczyzna, który wpuścił ją do sali odwiedzin, przechodził przez drzwi bokiem. Zivit była pewna, że musiał mieć jakąś domieszkę krwi olbrzyma. Dobrze wiedziała, że ponad siedem stóp wzrostu, muskularne ramiona i dłonie wielkości obiadowych talerzy wcale nie musiały iść w parze z magiczną mocą, ale widok sięgającego sufitu czarodzieja o skórze barwy węgla i niezbyt zachęcającej minie był naprawdę imponujący.
Hurij już czekał w ciasnej, niskiej salce za barierą ochronną przypominającą półprzezroczystą kotarę i do Zivit dopiero dotarło, że nie widziała go prawie od miesiąca. Schudł, oczy miał jeszcze bardziej zapadnięte. Włosy i broda domagały się okiełznania i przycięcia, skóra przybrała niezdrowego, żółtawego odcienia, a oczy nie błyszczały już skurwysyńską pewnością siebie. Teraz wyrażały głównie zniecierpliwienie. Natychmiast ją poznał.
- Nareszcie - rzucił po arabsku, prostując się na krześle. - Jestem zaszczycony, że wcisnęłaś mnie w swój jakże napięty grafik.
- Niepotrzebna ironia - odparła chłodno.
Usiadła na przygotowanym pod ścianą krześle, zerkając na strażnika, który ją wprowadził, ale ten ani drgnął. Zasłonił sobą całe drzwi i skrzyżował ramiona na piersi, dając do zrozumienia, że nie zamierzał czekać na korytarzu.
- Jak cię tu traktują? - zapytała, a ten w odpowiedzi parsknął krótkim, ostrym śmiechem.
- Jak widzisz - rozłożył ręce, prezentując swoją cienką, postrzępioną szatę więźnia i brudne, bose stopy - starają się utrzymać poziom, na którym żyłem. Nie odpowiedziałaś na moje listy. Zignorowałaś mojego obrońcę.
- Potrzebowałam czasu - wyjaśniła zdawkowo.
Prychnął.
Była zaskoczona własnym spokojem. Spodziewała się, że kiedy zobaczy Hurija, emocje ją sparaliżują. Nie będzie w stanie się odezwać albo wybuchnie płaczem, zacznie krzyczeć… Ale ona po prostu usiadła na krześle i już wiedziała, co chciała powiedzieć.
Tymczasem on nie był tak opanowany. Skrzyżował ramiona, ale jedna dłoń natychmiast powędrowała mu do brody, którą zaczął podskubywać. Jedna powieka drgała mu szybko.
- I co, miałaś go dość?
Rozumiała jego irytację, ale nie przyszła się tu tłumaczyć. To ona potrzebowała wyjaśnienia - bez względu na to, co miałoby się później stać.
- A ty? Żeby się zastanowić, jak mi to wyjaśnisz? - zapytała.
Mimo tego, że jego twarz i dłonie nosiły na sobie ślady drobnych zranień, a on nigdy nie znajdował się w gorszym położeniu, nie wyglądał na skruszonego.
- Nie ma czego wyjaśniać - rzekł. - Nie tknąłem Amal. Byliśmy sobie obojętni, wszyscy o tym wiedzą, ale kłamią. Przekupieni albo zastraszeni.
- Nie ma lepszego manipulatora od ciebie, oboje o tym wiemy - oznajmiła zimno, a Hurij znów się zaśmiał.
- Manipulatora? Owszem, mogę dysponować słowem i złotem, ale niestety nie mam na podorędziu batalionu śmierciożerców.
Miała ochotę przewrócić oczami, ale nie dała się sprowokować. Pokręciła głową, krzyżując ramiona w identyczny sposób jak on.
- Długo się nad tym zastanawiałam i doszłam do wniosku, że byłabym w stanie być z mordercą, ale nie ze zdrajcą.
Uśmiechnął się podle i dźwignął się z krzesła. Mężczyzna za nim drgnął, ale Hurij nie wykonał żadnego gwałtownego ruchu. Zbliżył się tylko do bariery i Zivit spostrzegła, że nogi w kostkach miał spięte ze sobą dwiema srebrnymi obręczami złączonymi cienkim łańcuszkiem.
- Jako posiadaczka krystalicznie czystego sumienia masz prawo tego oczekiwać - zadrwił.
Ubodło ją to. Sama również zerwała się z krzesła, wystarczyły dwa kroki, żeby znaleźć się z kuzynem twarzą w twarz. Dzieliła ich jedynie magiczna kotara.
- Nie przyszłam się kłócić - warknęła. - Chcę poznać twoją wersję.
Czoło i brwi drgały mu szybko, a karykaturalny grymas wykrzywił mu wargi jak w paskudnej teatralnej masce. Przezroczysta ściana blokowała wszystko, co znajdowało się po stronie Hurija, ale Zivit była pewna, że musiał w tej chwili buzować magiczną energią. Już dawno nie widziała go tak rozstrojonego - owładniętego mieszaniną złości, bezsilności i czegoś przypominającego strach.
- Naprawdę? - zdziwił się. Głos drżał mu pod wpływem tłumionego gniewu. - Myślałem, że masz już wyrobione zdanie na mój temat. Zdanie twojej siostry. Ona zrobi wszystko, żeby nas poróżnić, bo widzi, że razem jej zagrażamy. Skłóceni jesteśmy słabi.
Zignorowała to.
- Chciałeś mnie wpakować do więzienia? - spytała szeptem.
Poczuła ciepło odpływające z twarzy, kiedy Hurij trzeci raz parsknął śmiechem. Świdrował jej oczy wzrokiem, jak gdyby chciał je pochłonąć i Zivit pierwszy raz poczuła ukłucie przerażenia. Prawdziwego, przeszywającego na wskroś lęku, jakie pamiętała z pierwszych dni w Bahnie.
To nie był już wzrok Hurija. To był wzrok szaleńca.
- Nie - wycedził. - Musiała się dowiedzieć, co planowałem. Najpierw zniszczyła Achorisa, teraz niszczy mnie, a w przyszłości zniszczy ciebie. Pamiętasz, jak mówiłem, żebyś podszkoliła się w oklumencji? A teraz zbieramy tego żniwo…
- Przecież sama zgodziła się na nasz ślub - przerwała mu. - Namawiała mnie, setki razy o tym rozmawialiśmy i co, wtedy nie widziałeś w tym niczego podejrzanego?
Szczęka zadrgała mu w desperacji.
- Nie zabiłem Amal. Ty to wiesz i ja to wiem - wycedził. - Możesz zaprzeczać, ale wiem, że i ty też zdajesz sobie sprawę, kto to zrobił. Tylko zabrania mi o tym mówić zaklęcie, a tobie obsesja, z której wciąż się nie wyleczyłaś. Obsesja, z której próbowałem cię wyciągnąć, a teraz ona stanie się moją zgubą. Jedyną moją winą była moja pazerność i naiwność, że to, co nas łączyło, znaczy dla ciebie więcej niż złudna wizja człowieka, który zawsze będzie tobą pogardzał.
Poczuła się tak, jakby wymierzył jej policzek, ale nawet nie drgnęła.
- A Tetiszeri?
- Nie obchodzi cię ta kobieta - odparł, a odrobina spokoju wygładziła mu czoło. - Co więcej, nie obchodzi też twojej siostry.
Tym razem to ona się uśmiechnęła.
- Nie. Za to obchodzi mnie, co ty jej zrobiłeś.
Hurij tylko potrząsnął głową i wrócił na krzesło. Nie odpowiedział, ile by nie naciskała, patrzył tylko tymi swoimi przenikliwymi, czarnymi oczami jak nauczyciel zawiedziony postępami najzdolniejszej uczennicy. Nie żeby Zivit była zaskoczona. Spodziewała się, że prawnik zabronił mu o tym mówić, ale liczyła - mimo tych wszystkich przykrych słów, które padły - że da jakiś znak. Rzuci ochłap, cokolwiek, co pozwoliłoby jej uwierzyć, że było jakieś kłamstwo w tym, co powiedział Faris.
Ale Hurij tylko gapił się na nią spode łba.
- W takim razie powodzenia. Gdybyś czegoś potrzebował, niech twój prawnik się odezwie. Przyjmę go - powiedziała, odwracając się ku drzwiom. Czarnoskóry mężczyzna odsunął się posłusznie jak ożywiony golem, ale Zivit przystanęła jeszcze i odwróciła się, by dodać: - Nie wiem, czy wiesz, ale Yusuf, Madiha i chłopcy są u Ad-Dinów.
Chciała dodać coś jeszcze, sama nie wiedziała co. Może coś, co podniosłoby go na duchu, jakieś zapewnienie, że jego dzieci były bezpieczne, ale urwała. Wyraz twarzy Hurija się nie zmienił - pozostawał tak samo zacięty, bez cienia wzruszenia, jakby Zivit wspomniała o kimś obcym.
Opuściła areszt z tak samo ciężkim sercem, z jakim do niego wchodziła. Czego się spodziewała? Sama nie potrafiła sobie na to odpowiedzieć. Ryzykowała po nic. Spotkała się z nim po nic, no, może po to, żeby usłyszeć, że to ona była winna.
Zamiast się teleportować, ruszyła pieszo przez zalany słońcem Plac Maat. Przed południem wciąż większość mieszkańców Kairu była w pracy, ale przez centrum Ityhii zawsze przewalały się tłumy.
Czyli to już. Znów jej nie wyszło, znów nie obyło się bez złamanego serca - i nie chodziło bynajmniej o miłość. Nigdy jej tam nie było, ale bolało tak samo, jak za każdym razem. Znów dała się wykorzystać i niczego się nie nauczyła.
Wszystko w niej krzyczało, ale była zbyt zmęczona, żeby płakać. Wyciągnęła z wewnętrznej kieszeni szaty fiolkę i podniosła do oczu - tylko dwa cale. Dwa cale za dwa nieumyślnie odebrane życia. Zrównała się z wejściem do szklanej piramidy, ale nie zwolniła kroku. Sięgnęła po różdżkę i dotknęła spodu buteleczki, a tą momentalnie pochłonął biały ogień. Sekunda i już - na rozpostartej dłoni Zivit została kupka pyłu, którą zdmuchnął wiatr spod pędzącego drogą autobusu.
*
W pierwszej chwili planowałam spędzenie ferii w domu rodziców, zwłaszcza że nie mogłam dłużej zaproszeń ojca, ale perspektywa dwóch tygodni w atmosferze napięcia była przeciwieństwem odpoczynku. Wiedziałam, że dzień, kiedy przekroczę próg ich posiadłości, stanie się tym samym dniem, w którym dowiedzą się o całej sprawie z Hurijem. Czułam, że prędzej byłam w stanie przekonać Czarnego Pana do zaniechania polowania na Harry’ego Pottera niż Jasminy przed opowiedzeniem Ardethowi absolutnie wszystkiego, co ostatnio się działo.
A działo się dużo i nawet ja nie potrafiłam uchronić dzieci przed napływającymi zewsząd informacjami.
Dlatego wspólnie z Farisem uznaliśmy, że najbezpieczniejszym miejscem będzie Malfoy Manor.
Najbezpieczniejszym - owszem. Choć z całą pewnością nie najbardziej komfortowym.
- Dwa tygodnie - oświadczyłam z pełnym przekonaniem. - Myślę, że wystarczy na to, żeby moja nieobecność w kraju została odebrana jako wycofanie się.
Wezyr wypuścił powietrze z płuc, odchylając się wygodnie na krześle. Godzinne spotkanie rady przeciągnęło się do trzech i do ostatniego słowa Ahmosego utrzymywało w sali nieprzyjemną atmosferę napięcia. Faris miał niezdrowo podkrążone, zaczerwienione oczy, ale byłam pewna, że sama nie wyglądałam lepiej. Pod powiekami piekło mnie jak po dobie bez snu.
- Co z Hanifem? - zapytał, trąc palcami podbródek, na którym widniał już delikatny ślad zarostu. - Zrobił się melancholijny, dobrze byłoby go odseparować od ministerstwa, zanim zwróci czyjąś uwagę.
I ja westchnęłam, podparłszy podbródek na rękach. Wszystkie omówione na spotkaniu sprawy huczały mi w głowie jak jakieś zapętlone zaklęciem echo.
- Masz rację, znajdź kogoś na jego miejsce - zgodziłam się niechętnie. - Przed wyjazdem wyślę go do Sacher, a ty upewnij się, że tam dotarł. Wolałabym go mieć pod ręką w Anglii, ale nie był zainteresowany zimowymi klimatami w Anglii. Nie mam mu tego za złe, atmosfera w Malfoy Manor jedyne, czemu sprzyja, to zaplanowaniu, gdzie powiesić sznur.
Zapowiadały się naprawdę beztroskie ferie.
~*~
Wraz z początkiem kwietnia zaczyna się dla mnie Camp NaNoWriMo, niestety ostatni “oficjalny” (można tak powiedzieć), bo strona niedługo się zamknie. Szkoda, bardzo dużo motywacji jej zawdzięczam. Można nawet powiedzieć, że zawdzięczam jej te wszystkie rozdziały napisane na przyszłość - w tym momencie jestem już za połową pisania ostatniego rozdziału, a na bloga wrzucam dopiero 119. Jest bardzo prawdopodobne, że epilog pierwszej części “Chwały” zostanie opublikowany na blogu jeszcze przed wakacjami. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz