To był pierwszy taki moment, kiedy puste miejsce Heather zaczynało wołać o uwagę.
Minął tydzień od mojej pobudki. Wywar Żywej Śmierci nie pozostawił w moim organizmie żadnego śladu, uzdrowiciele prześwietlili różdżkami każdy zakamarek ciała, twierdząc, że wszystko, co wymagało regeneracji, zostało zregenerowane, ale nie czułam się kwitnąco, tak, jak pokazywały wyniki badań. Właściwie to poziom energii mogłam porównać do pleśniejącego korzenia asfodelusa. Nie mogłam się doczekać, aż odzyskam siły, choć wiedziałam, że będzie się to wiązało bardziej z pracą i obowiązkami, mniej z przyjemnościami. I nawet teraz, kiedy większość czasu wciąż spędzałam w łóżku, poświęcałam na martwienie się i rozmowy w kółko na ten sam temat - w tym miejscu nie byłam w stanie zrobić niczego więcej, choć oczywiście próbowałam.
A Czarny Pan pomagał w najlepszy możliwy sposób. W końcu nikt tak jak on nie potrafił podnieść na duchu swoim dogadywaniem.
- Zbudowałaś nową świątynię i zapłaciłaś ludziom złotem, którego nie masz, a teraz Bank Gringotta domaga się spłaty, dobrze rozumiem? - zapytał pewnego sierpniowego poranka - jednego z tych, który wyjątkowo postanowił spędzić poza wietrznym Wiltshire. - Jestem bardzo zaskoczony.
To byłby bardzo rodzinny i bardzo przyjemny poranek, gdyby w drodze do mojej sypialni nie spotkał jak zwykle zafrasowanego Tuto. Oczywiście nigdy nie odmawiałam Ahmosemu prawa do praktykowania swych zmartwień, dopóki robił to w zaciszu swojej uroczej rezydencji w bliskim sąsiedztwie sądu.
- Zapłaciłam złotem, które otrzymałam od Gringotta - poprawiłam go, odkładając książkę na poduszkę obok. Nie byłam się w stanie skupić na historii dotyczącej odkrycia dwunastu sposobów zastosowania smoczej krwi. - Złoto, o które gobliny się upominają, to pożyczka, której nie masz prawa pamiętać.
Nie wyglądał na przejętego, przeciwnie. Na jego twarzy swawolił lekko znudzony uśmiech.
- Zawsze możesz się ich pozbyć - odparł, wzruszając ramionami.
Popatrzyłam na niego pełnym dezaprobaty wzrokiem, by ani na sekundę nie umknęło mu, co o tym myślałam, ale tym oczywiście też się nie przejął. Siedział sobie jak zwykle w fotelu przy oknie, z nogą założoną na nogę, obserwując, jak Silas w nogach mojego łóżka z wyjątkowym zapałem rozdzierał strony Proroka Codziennego. Czarno-białe postacie krzyczały niemo i próbowały uciekać poza krawędzie fotografii, ale rączki małego księcia pozostawały bezlitosne.
- Musiałabym spalić jakieś dziewięćdziesiąt procent populacji goblinów - stwierdziłam. - Nie wszystkich możesz zabić.
- Nie wszystkich - zgodził się ze zwodniczo uprzejmym uśmiechem. - Dlatego należy pożyczać złoto od tych, których możesz. Heather o tym wiedziała. I ty też, ale postanowiłaś unieść się honorem.
Ten pełen samozadowolenia wyraz na płaskiej twarzy nie zbladł ani odrobinkę, kiedy rzuciłam mu ostrzegawcze spojrzenie.
- Ta wiedza nie uchroniła jej przed wygnaniem - odrzekłam cierpko.
- Zgadza się. Dlatego ona spędzi resztę życia w wygodnym domku na peryferiach, a ty grzecznie spłacisz gobliny.
Znów miał rację, a ja nawet nie miałam prawa prychnąć z niezadowolenia, bo Silas stracił zainteresowanie gazetami wraz z ostatnią podartą stroną i już był przy mnie, pokazując połówkę okładki Proroka, na której jakaś przypominająca żabę kobieta krzywiła się komicznie, próbując odsunąć się od miejsca rozdarcia, ale Yaxley stał na swoim miejscu - dumny i obojętny - nie pozwalając się wypchnąć poza kadr zdjęcia. Już tak przywykłam do czarnych szat śmierciożerców, że jego widok w zwykłej, eleganckiej pelerynie i jasnej koszuli z kołnierzem wywołał we mnie jakieś dziwne uczucie zaprzeczenia.
- Żaba. Baba-żaba - oznajmił ze śmiechem Silas.
Wsadził palec od drugiej strony tak, że przebił kartkę dokładnie w miejscu, gdzie znajdowała się twarz kobiety. Baba-żaba nie zdążyła odskoczyć i teraz zamiast głowy miała wielką dziurę.
- Mamy problem ze sprzedażą drewna z Sacher - powiedziałam, wręczając Silasowi stronę z Yaxleyem. Na widok zbliżającego się dziecięcego paluszka przestał udawać odważnego. - Transport siecią Fiuu w dużych ilościach jest trudny, na czerwone bagiennowce nie działają żadne zaklęcia zmniejszające. Potrzebujemy korytarza z Sacher do Kemmhyt, a najlepiej do portu w Asjut. Oczywiście są grupy, które mogłabym opłacić, które mają swoja korytarze…
- …grupy, których można się pozbyć, kiedy zaczynają sprawiać problemy.
Tym razem to ja się uśmiechnęłam.
- Twoi śmierciożercy są jedną z takich grup - odparłam. - Prowokowanie ich to ostatnie, czego mi teraz potrzeba.
Sposób, w jaki na mnie patrzył, sprawiał, że miałam wątpliwości, czy Voldemort tylko się ze mną bawił, czy naprawdę nie rozumiał, że nie wszystko szło załatwić morderstwem. Musiał zdawać sobie z tego sprawę, przecież właśnie to starał się wtłoczyć do głów swoim śmierciożercom, kiedy byli jeszcze nieopierzonymi studentami.
Silas znudził się darciem głowy papierowego Yaxleya na malutkie kawałeczki i doczołgał się teraz do książki, której błyszcząca, jadowicie fioletowa okładka wyróżniała się mocno na tle złoto-beżowej pościeli. Opasłe tomiszcze liczyło sobie ponad dziewięćset stron, więc chłopiec z trudem je podniósł i bez zastanowienia opuścił je prosto na mój brzuch.
Idealnie ostrym końcem okładki w dół.
- Kto to? - zapytał po angielsku, rozpłaszczając koniec palca na smutnym, czarno-białym zdjęciu Dumbledore’a. Przez fotografię biegł wypisany zielonymi literami tytuł: Życie i kłamstwa Albusa Dumbledore’a, autorstwa Rity Skeeter.
- Niedobry pan - odpowiedziałam, a Silas powtórzył to kilka razy i skrzywił się tak, jak smutno uśmiechnięty Dumbledore na zdjęciu. - Ale ma… duży nos! Duży wąs!
W tym samym czasie czarodziej na okładce zrobił taką minę, jakby chciał jeszcze bardziej rozbawić chłopca, który zaniósł się śmiechem i zaczął przewracać książkę to na boki, to do góry nogami, jak gdyby miał zamiar wytrząsnąć Dumbledore’a na pościel. Bez trudu wyjęłam biografię z tłustych rączek, ale zanim z ust wykrzywionych w podkówkę wyrwał się jęk niezadowolenia, zaproponowałam:
- Spalimy duże wąsy niedobrego pana?
Pisnął entuzjastycznie, chwytając się za stopy i przewrócił się na poduszkę tak, jakby chciał wykonać fikołka, ale szybko wrócił do siadu, wyciągając ręce po książkę, ale trzymałam ją wysoko nad głową Silasa. Wskazałam palcem na zdjęcie, a czarno-biały Dumbledore, który wrócił do swego nostalgicznego uśmiechu, skrzywił się, ale nie opuścił ram zdjęcia. Płomienie błyskawicznie sprawiły, że błyszcząca folia na okładce poczerniała i zaczęła się kurczyć, a pokój wypełnił smród zanieczyszczonego papieru i dziecięcy chichot. Zerknęłam na Voldemorta, który z kolei przyglądał się tej scenie z bardzo osobliwą miną wyrażającą mieszankę ciekawości i zniecierpliwienia.
Wtem do drzwi ktoś zapukał i po usłyszeniu mojego “proszę” natychmiast wślizgnął się do środka. Oczywiście - Faris. Tylko on zawsze się wślizgiwał, jak gdyby jest obecność zawsze musiała pozostawać niezauważona. Zastygł z dłonią na klamce, przyglądając się z rozbawieniem, jak Silas próbował łapać zamrożone płomienie.
- Cieszę się, że moja książka daje księciu tyle rozrywki - rzekł i ruszył powoli w kierunku jednego z dwóch wolnych foteli. Zajął ten dalej od Voldemorta i w odróżnieniu od niego przysiadł na brzegu, nie dotykając plecami oparcia.
- To jedyna rozrywka, jaką daje - oznajmiłam. - Jest okropnie napisana, zero w niej bezstronności, jakiej można było się spodziewać po dziennikarce.
- W końcu to Rita Skeeter.
- Chociaż nie jestem ani trochę zaskoczona tym, co tam znalazłam.
Płomienie zgasły jak na komendę, a książka wróciła do swego pierwotnego stanu - z błyszczącą okładką i zdjęciem zadumanego Dumbledore’a w czerni i bieli. Odłożyłam ją na bok, porzucając ją na pastwę chciwych rączek Silasa.
- Totmes wraca do zdrowia? - zapytał Faris.
- Zeszły mu prawie wszystkie krosty. Ale wolę jeszcze przez kilka dni izolować Silasa - odparłam, z westchnieniem moszcząc się wygodniej w poduszkach wspartych o wezgłowie. - Wszyscy ostatnio chorujemy.
- Palić, palić, palić niedobrego pana! - wywrzaskiwał piskliwie, uderzając rękami w okładkę.
Wtem coś syknęło, trzasnęło i okładka stanęła w płomieniach. Silas skoczył do tyłu, a książka zsunęła mu się z kolan i ogień objął nie tylko poduszkę, ale i róg kołdry, pod którą leżałam. Faris wydał z siebie krótki, zduszony okrzyk, ja błyskawicznie sięgnęłam po syna, którego wyraźnie płomienie nie przerażały, natomiast Voldemort - nie zmieniając swej rozluźnionej postawy - skinął leniwie różdżką i ogień ustał. Książka znów była cała.
- Nie wolno - powiedziałam stanowczo, łapiąc Silasa za drobne nadgarstki, po czym powtórzyłam to samo po angielsku. - Nie wolno bawić się ogniem w łóżku.
Okrągłą buzię wykrzywił kolejny markotny grymas.
- Ale ja CHCĘ palić pana!
- Bo pan wyjdzie ze zdjęcia i cię zabierze - zagroziłam, robiąc srogą minę.
Moje pogróżki nie wywołały w nim strachu, ale wystarczyły, żeby zamknął buzię i obrażony zsunął się z łóżka. Nie patrząc ani na mnie, ani na Voldemorta, podbiegł do siedzącego najdalej Farisa i bez pytania wpakował mu się na kolana. Wezyr nie protestował. Pomógł mu usadowić się na podłokietniku i nie powiedział ani słowa, kiedy Silas zdjął mu z nosa okulary i zaczął zakładać je sobie na głowę.
- Dokazuje - zauważył, a ja prychnęłam cichutko pod nosem.
- Nawet sobie nie wyobrażasz - mruknęłam, rzucając Czarnemu Panu krótkie spojrzenie.
Nie wyglądał na zirytowanego głośnym zachowaniem syna, co pozwalało mi podejrzewać, że wkraczał w okres, który Voldemort planował nadzorować. Ja również powoli zaczynałam doceniać możliwość porozumiewania się z Silasem i Totem, choć momentami - zwłaszcza wtedy, kiedy ich ojca nie było w pobliżu - byli trudni do opanowania. Silas już zupełnie intencjonalnie używał magii. Choć i jego bratu udawało się czasami coś wyczarować, z każdym kolejnym tygodniem różnice między nimi były coraz bardziej widoczne, co nie napawało mnie optymizmem. Każda myśl, że ktoś mógłby się dowiedzieć, że Masowe Zaklęcie Modyfikacji Pamięci mogłoby z jakiegoś powodu przestać działać albo któryś z członków rady coś by chlapnął, powodowała, że wnętrzności zaczynały mi się boleśnie skręcać ze strachu. Nigdy wcześniej nie czułam tak realnego przerażenia związanego z Totem. Nawet wtedy, kiedy zajmował się nim Zakon.
Głos Farisa sprawił, że drgnęłam lekko.
- Myślę, że to już czas, żebyś pojawiła się na schodach, moja pani. Wyglądasz już zupełnie dobrze.
Uniosłam jedną brew, spoglądając krytycznie na Voldemorta. Zabawne, że pół godziny wcześniej zasugerował dokładnie to samo. On, Quasim i cała reszta rady, jak gdyby w tym jednym postanowili wyjątkowo obrać wspólny front.
- To zaklęcia zwodzące - wyjaśniłam. - Uwierz mi, pod spodem wcale nie jest tak kolorowo.
- Wierzę. Ale ludzie zaczynają się niecierpliwić. A po incydencie z Zakonem Feniksa i ostatnimi wydarzeniami w Wielkiej Brytanii to w pełni zrozumiałe, że czują się zaniepokojeni twoją przedłużającą się absencją - odrzekł całkiem słusznie.
- Ku uciesze twojego kuzyna - dodał Voldemort i to ostatecznie przesądziło sprawę.
Obaj mieli rację i z oboma musiałam się zgodzić, choć nie chciało mi to przejść przez gardło. Nie byłam ani trochę zaskoczona, kiedy się okazało, że po tym, jak odzyskałam przytomność, matrymonialne zapędy Hurija nieco opadły, a i Zivit starała się nie dotykać tematu, jak gdyby moje błogosławieństwo automatycznie osłabiło jej zainteresowanie niedoszłym narzeczonym. Jakby słusznie podejrzewała, że nie kryje się za tym moja dobra wola.
Faris wyciągnął swój oprawiony w skórę kalendarz, z którym się nie rozstawał.
- Znakomicie - ucieszył się, kiedy skinęłam głową, a jego samopiszące pióro natychmiast zaczęło coś skrobać. - Proponowałbym, żeby zrobić to przed końcem sierpnia. Im szybciej ludzi zobaczy cię z księciem Imsetem i księżniczką Abigail, tym lepiej, a wakacje to najlepszy moment. Czy mój pan byłby skłonny uczestniczyć w tym krótkim pokazaniu?
Oczy Voldemorta rozbłysły czerwienią na widok mojej zdumionej miny. Jeszcze nigdy nie słyszałam tak uniżonego tonu u Farisa, nawet w słowach kierowanych do Czarnego Pana. Natychmiast odsunęłam od siebie ukłucie zazdrości.
- Jeżeli zorganizujesz wszystko do piątku. Nowy minister wymaga… nadzoru - odrzekł, posyłając mi tak paskudny uśmiech, na jaki tylko jego było stać.
Nie ukrywałam, że czułam się niepewnie, wracając do życia publicznego. Wciąż dyszałam, poruszając się po swoich komnatach, moje ciało nie regenerowało się tak szybko jak po pierwszej ciąży z powodu zupełnego braku zgody na przyjmowanie eliksirów wspomagających. Choć odzyskiwałam powoli dawne rysy, cera wciąż miała niezdrowy, żółtawy odcień, straciłam też mnóstwo włosów i nie spodziewałam się, by odrosły mi przed najbliższym piątkiem na tyle, bym nie potrzebowała peruki.
A jednak cieszyłam się na zobaczenie ludu. Czułam w żołądku przyjemny ucisk, ten sam, jaki czuje królowa debiutantka pierwszy raz wychodząca na schody przed własny lud. Nie byłam w stanie odpędzić wspomnień, które ciągnęły jak po nitce do kłębka najpierw do Dżesera, a zaraz po nim do Heather. Od kilku tygodni siedziała mi w głowie, a pojawienie się Hurija w całkiem niedalekim sąsiedztwie tylko wyostrzyło jej obraz. Musiałam to przyznać sama przed sobą - myślałam o niej regularnie. I robiłam to bez złości, jedynie z goryczą coraz słabiej maskowaną przez tęsknotę.
Ogłoszenie zapowiadające publiczne pojawienie się królewskich małżonków wraz z dziećmi wywołało taki entuzjazm, jak zapowiadał Quasim. Oczywiście był zachwycony, czego - oczywiście - nie podzielał Ahmose, a jednak wszystko poszło zgodnie z planem. Czyli tak, jak zakładał Snofru.
Plac przed ogrodzeniem pałacowym zaczął zapełniać się ponoć od świtu, bo każdy - pomimo sprzedawanych na targach omnikularów - chciał stanąć jak najbardziej z przodu, kiedy brama zostanie otwarta. Z samego szczytu zamku widać było jedynie morze kolorowych punkcików, ale kiedy zeszło się niżej, można było zauważyć mrowie nieco już znużonych, ale zastygłych w napięciu twarzy, kobiety ochładzające się powiewem zimnego powietrza z różdżek, marudzące dzieci, mężczyzn ocierających łysiny pod perukami. Skwar lał się z nieba. Białe oblicze Ra spoglądało na tę scenę z samego szczytu sklepienia, racząc wszystkich zgromadzonych pieszczotą swych gorących dłoni.
Rozbrzmiał dźwięk dzwonu i wszyscy momentalnie ucichli. Olbrzymi plac wyglądał jak zatrzymany w czasie.
Jakie to dziwne. Na widok tylu tysięcy zamrożonych w oczekiwaniu sylwetek żołądek skurczył mi się ze stresu, jak gdybym miała do wygłoszenia mowę, której nie przygotowałam. Silas i Totmes trzymani za ręce przez Nadirę kręcili się niespokojnie, raz po raz spoglądając w górę i kompletnie nie rozumiejąc, dlaczego skrzaty wcisnęły ich w te śmieszne, niewygodne szaty ze śmiesznymi miniaturowymi naszyjnikami i paskami z klamrami w kształcie głowy wężów. Szwagierka Quasima - przysadzista, sięgająca mi ramienia dziewczyna - kiwała się na piętach, na wszelkie sposoby próbując ukoić nerwy. Jedynie matka i Voldemort nie okazywali najdrobniejszych oznak zdenerwowania, wydawali się wręcz znudzeni koniecznością oczekiwania, aż dzwon zamilknie i drzwi się otworzą. Odsunęłam się od okna i stanęłam na swoim miejscu.
Wyglądałam znakomicie. Stałam prosto. Wykwintna szata w kolorach bieli i turkusu została uszyta według najnowszych trendów - tak przynajmniej głosiły modowe czasopisma prosto z Kairu. Najważniejsze, że maskowała to, co trzeba. Porządnie wyczesana peruka lśniła w ostrym świetle słońca, rozpuszczony na jej szczycie olejek roztaczał wokół przyjemne, jaśminowe wonie, mała korona ze skarabeuszem z rozłożonymi skrzydłami - symbol Kemmhyt - połyskiwała na jej szczycie, zaklęcia zwodzące działały jak należy. To wszystko dla nich.
Kiedy drzwi się otworzyły, natychmiast oślepiło mnie słońce, ale nawet nie zmrużyłam oczu. Wystąpiłam śmiało do przodu na rozłożony na podeście purpurowy dywan, a tłum zafalował, jak gdyby przeszedł przezeń podmuch wiatru. Uniosłam rękę i pomachałam, przypominając sobie, jak niezwykle głupio się czułam, kiedy robiłam to po raz pierwszy. Tym razem emocje znów ścisnęły mnie za gardło, ale nie było w tym szczypty niepewności. Widok tych wszystkich poruszonych twarzy, dźwięk oklasków i wiwatów, który wzmocnił się, gdy wzięłam z rąk Jah najpierw Abigail, później Imseta, wypełnił mnie szczęściem tak, że byłam pewna, że jeszcze chwila i ta radość uniesie mnie w powietrze jak balon nadmuchany helem. Czułam się tak, jakbym unosiła się na fali tych okrzyków. Nie mogłam przestać się uśmiechać, wyszukując w tłumie coraz to nowe rozradowane twarze. Nawet widok Hurija z diabelnym uśmieszkiem i zmrużonymi - niby od słońca - oczami jak dwa tunele nie zatruł mi tego momentu. Kuzyn siedział przed ogrodzeniem razem z innymi mieszkańcami pałacu - w swojej drewnianej, przypominającej statek lektyce, rozłożony niedbale na poduszkach jako jedyny nie wstał i byłam pewna, że Voldemort też to zauważył, choć niecałą godzinę później na niewielkim bankiecie w jednej z sal bawił się znakomicie, jedząc i zagadując imamów. Z całą pewnością czuł na sobie mój wzrok, ale odciągał moment złożenia gratulacji do samego końca. Przy podeście, na którym stały nasze krzesła, pojawił się dopiero po tym, kiedy skrzaty podały upieczone mięso. Złożyli wraz z Amal głębokie ukłony - on nie spuszczając wzroku, ona ze wzrokiem utkwionym w podłogę.
- Mój panie, moja pani. Jesteśmy szczęśliwi, widząc cię w dobrym zdrowiu - rzekł przesłodzonym, ociekającym jadem głosem, a Amal skinęła sztywno głową.
Starsza od Hurija, nieatrakcyjna i nadwyraz surowa bardziej przypominała jego matkę niż żonę. Nalaną twarz podkreślała kremowa chusta zawiązana ciasno wokół głowy, tak, że jedynymi włosami, jakie można było zauważyć, to rzadkie, ciemne brwi i jednakowy zarost na podbródku. Rzęs praktycznie nie miała. A jednak pewność siebie, jaką epatowała, zawsze wywoływała w moim podołku delikatny ucisk.
Skinęłam w podziękowaniu głową, a kiedy odeszli, wymieniliśmy z Voldemortem spojrzenia. Przeszło mi przez myśl, czy Hurij już wiedział, w jaki sposób pozbyć się swojej apodyktycznej żony. Za to oczy Voldemorta mówiły mi, że ten był tego pewien.
- Zabije ją. - Nie byłam pewna, czy stwierdziłam, czy zapytałam. - Nie rozumiem, czemu służyła ta prezentacja.
Czerwony błysk w oczach Czarnego Pana wydał mi się prawie figlarny.
- A jednak wszystkich można zabić? - Sięgnął ręką po puchar na stojącym przy jego łokciu stoliku i dwa naczynia podskoczyły do naszych dłoni. - Prędzej zapytałbym, kogo nie powinno.
- Śmiało - mruknęłam, patrząc z uśmiechem za oddalającym się Lock-Nahem. - Zadbam, żeby jej brat poznał wszystkie szczegóły pobytu szwagra w Arismad-Arismad.
- I właśnie dlatego Amal będzie cieszyła się długim, szczęśliwym życiem pierwszej żony - odparł, popijając z czarki.
Musiałam się z tym zgodzić. Amal nie była idiotką jak Rim ani sprawiedliwą, wykształconą Faridą. Ukończyła wymagane siedem klas Kadirleylekleru, ale była cwana, bystra i harda - gdyby uczyła się w Hogwarcie, tiara nie zawahałaby się ani chwili przed przydzieleniem jej do Slytherinu. I gdyby nie to, że życzyła mi szybkiej śmierci w trakcie porodu, być może nawet byłabym skłonna ją poważać.
Widok rodziców i ich poważnych min, kiedy przeciskali się w naszym kierunku przez tłum bawiących się gości, wywołał we mnie niewytłumaczalne ukłucie irytacji. Skrzat domowy, który usługiwał nam przez całe popołudnie, natychmiast wyczarował na podeście dwa dodatkowe krzesła z niskim oparciem - krzesło dla matki po mojej, krzesło dla ojca po stronie Czarnego Pana.
Zrobiło się niezręcznie, jeszcze nim na nich usiedli.
- Myślę - zaczęła Earth, racząc się podetkniętym przez skrzata winem - że to przyjęcie jest idealnym domknięciem naszego pobytu w Kemmhyt.
Wydałam z siebie coś, co brzmiało jak ciche, mocno sarkastyczne “ach”. Czego innego mogłam się spodziewać. Ten temat wisiał w powietrzu od kilkunastu dni - czułam to w powietrzu za każdym razem, kiedy wspólnie jadaliśmy, jak gdyby żaden posiłek nie mógł obyć się bez “poważnych tematów”.
- Nie podzielacie naszych metod. Rozumiem - rzekłam prosto z mostu, uparcie wpatrując się w tłum. Przy stołach w kształcie litery L ustawionych po obu stronach sali mało kto siedział na swoich miejscach. Znaczna część swawoliła na parkiecie, większość dosiadła się do swoich znajomych na cudzych krzesłach. - Nie sprawia mi przyjemności trzymanie was tutaj wbrew waszej woli, ale drugi raz nie zaryzykuję obecności Zakonu na terenie waszego domu.
Kątem oka dostrzegłam ojca wychylającego się do przodu tak, by mógł swobodnie mówić do mojego profilu. Nawet nie drgnęłam, wodząc niewidzącym wzrokiem za Amenią.
- Wzmocnimy zaklęcia ochronne, wszystkimi sprawami poza domem i tak zajmuje się Banialuka, a podczas wyjść możemy używać zaklęć zwodzących i w razie konieczności eliksiru wielosokowego - powiedział takim tonem, jakby opowiadał o planowanej wycieczce do lasu. - Zresztą jakie są szanse, że Zakon byłby zainteresowany porywaniem nas? W ministerstwie rządzą wasi ludzie. Kontrolujecie całą sieć Fiuu, trasy świstoklików…
- Problem w tym, że oni starają się unikać wszelkich kontrolowanych przez ministerstwo sposobów przemieszczania się - rzekł Voldemort, a ojciec natychmiast zamilkł, cofając się z powrotem w stronę oparcia. - Porozmawiajmy otwarcie. Możecie zostać w Kemmhyt i pędzić życie wolne od zmartwień i zagrożeń… jako takich… I możecie też wrócić do Londynu, gdzie będziecie zmuszeni ograniczyć waszą aktywność poza terenem posiadłości. Oddeleguję kilku śmierciożerców jako dodatkową asystę. Żadne z nas nie potrzebuje zamieszania wywołanego kolejną udaną próbą porwania.
Choć mówił uprzejmie, ton jego głosu ani przez chwilę nie pozostawił moim rodzicom miejsca na wątpliwości - Voldemort nie zamierzał się z nimi targować i oczekiwał odpowiedzi już. Prawie zupełnie ignorując obecność ojca, przeniósł wzrok na matkę, spoglądając na nią z życzliwym zainteresowaniem, jak gdyby się spodziewał, że zaraz podzieli się z nim swoją opinią na temat obecnej mody na wysokie rozcięcia w spódnicach damskich szatach.
- Wydaje mi się to dziwne - zaczęła ostrożnie matka - żebyś w kraju, nad którym masz prawie absolutną władzę, obawiał się grupki buntowników.
Cisza na podeście zrobiła się niemal wyczuwalna - jak gdyby słowa matki zadziałały jak zaklęcie i postawiły niewidzialny mur między nami i resztą sali, zupełnie odcinając dopływ dźwięków z zewnątrz. Spostrzegłam, że ojciec zesztywniał na swoim krześle, nawet ja odkleiłam wzrok od Amenii i spojrzałam na Voldemorta. Nie poruszył się. Spoglądał tylko z ukosa na Earth, zaciekawiony jej śmiałością.
- Jako królowa, która nigdy nie rządziła, masz prawo nie zdawać sobie z tego sprawy, więc pozwól, że cię oświecę - odrzekł cicho, a w głosie bardzo wyraźnie zabrzmiała niebezpieczna nuta. - Potęga, która powoduje strach, w skrajnych przypadkach tegoż prowadzi do rozpaczy. Człowiek w rozpaczy podejmuje decyzje impulsywnie, pod wpływem emocji. Zakon nie ma już Dumbledore’a, który odwodził ich od pochopnych decyzji, których by później żałowali.
Połyskujące groźnie oczy Voldemorta nie sprawiły, że matka zapadła się w swoim krześle jak ojciec. Tkwiła sztywno wyprostowana, ze spokojem znosząc intensywność tego spojrzenia. Zawsze wtedy się zastanawiałam, czy faktycznie była tak odważna, tak głupia, czy przypominała sobie tamtego chudego dwunastolatka w nędznych mugolskich ubraniach, wychodzącego z jej córką z pociągu po pierwszym roku w Hogwarcie.
- Chcesz powiedzieć, że Dumbledore był pomocny? - spytała.
- Tak. A ja z chęcią korzystałem z jego słabości - odpowiedział, a jej usta drgnęły w próbie zamaskowania ironicznego uśmiechu.
- Nie wątpię - prawie wyszeptała. - Wybierz czterech śmierciożerców.
Czerwień w oczach Voldemorta pogłębiła się. Nikt nie poruszył już więcej tego tematu, choć sztywność matki i niepewność ojca nie pozwalała zapomnieć o emocjach, jakie jeszcze przed chwilą kłębiły się w powietrzu nad podestem. Powróciłam do obserwowania sali. Amenia, o której rozmyślałam przez znaczną część kolacji, trzymała się blisko Paramessu i odłączyła się od niego dopiero w momencie, kiedy mój wzrok zaczął palić jej kark. Przynajmniej takie sprawiała, gdy zbliżała się do podjum, dziwnie poruszając ramionami.
Pod pretekstem odpoczynku, czując na sobie identyczne spojrzenie Voldemorta, jakim jeszcze minutę wcześniej wwiercałam się w plecy przyjaciółki, pozwoliłam się Amenii odprowadzić do przystającego pomieszczenia. Starałam się przy tym sama nie unosić ramion.
Do cholery, Zivit miała ten sam odruch.
Chłód, brak intensywnych zapachów olejków, alkoholu i mięsnych potraw oraz przytłumione światło lamp przyniosły ulgę moim nadwyrężonym zmysłom. Z racji tego, że większość osób zamieszkujących zamek przebywała aktualnie w sali bankietowej, po drodze do prywatnej części pałacu nie spotkałyśmy nikogo. Od czasu do czasu gdzieś z głębi korytarza lub zza drzwi jakiejś komnaty dobiegał nas cichutki szmer bosych skrzacich stóp przebiegających po podłodze.
- Myślałam dziś o Heather - wyznałam, gdy przekroczyłyśmy próg mojej sypialni. Lampy zapaliły się automatycznie wraz z otwierającymi się drzwiami. - Zastanawiałam się, czy wciąż choruje.
Przysiadłam na moment na krawędzi fotela, skupiona na zdejmowaniu korony. Amenia pomogła mi wyplątać pojedyncze włoski peruki ze nóg skarabeusza, a ja z jakiegoś powodu nie potrafiłam na nią spojrzeć. Poczułam nieracjonalne zmieszanie, jak gdyby temat, który poruszyłam, był wstydliwy. Niemoralny.
- Podobno powoli z tego wychodzi - odparła krótko.
Przygryzłam dolną wargę. Napięcie towarzyszące mi przez cały wieczór nie zmalało, przeciwnie, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że w obecności tylko jednej Amenii cisza jeszcze bardziej je uwydatniała.
- Nie jesteś przesądna - odezwałam się znów po dłuższej chwili. - Ani sentymentalna. Powiedz, wierzysz… wierzysz w to, że losy dwóch osób mogą być ze sobą jakoś ściśle związane? Tak, że nawet jeśli wiodą… a może szczególnie wtedy, gdy wiodą oddzielne żywota, bogowie tak kierują ich życiem, że ich ścieżki prędzej czy później się przetną?
Amenia nie mogła przestać bawić się puklami mojej peruki. Myślała przez dłuższą chwilę, a kiedy wreszcie odpowiedziała, głos miała stłumiony, pozbawiony tej typowej dla niej bezczelności.
- Nie znam się na bogach. Nie wiem, co myślą i czy w ogóle obchodzi ich taki pryszcz jak Kemmhyt. Myślę, że ludzie po prostu na siebie trafiają i czują, czy do siebie pasują, czy nie.
Nie byłam pewna, czy właśnie to chciałam usłyszeć.
- Służymy jednemu bogu - ciągnęłam. - Zaczęłam nad tym myśleć, czy aby… nie byłam wobec niej zbyt surowa. W jej sprawie nie mogę radzić się Farisa.
Poczułam gorący ciężar zsuwający się z głowy i dopiero po chwili zorientowałam się, że to nie wyznane nareszcie wątpliwości, a Amenia zdejmująca mi z głowy perukę.
- Nie wiem, czy powinnam ci radzić. Zwłaszcza w takich sprawach…
- Radzić może nie - przerwałam jej i poderwałam się na nogi.
Poczułam nagły przypływ energii, jakby ktoś wstrzyknął mi w żyłę sporą dawkę eliksiru z kofeiną. Dopadłam komody i zaczęłam grzebać w jednej z szuflad, zupełnie zapominając o przytwierdzonej do paska różdżce. Nożyczki, puste fiolki, jakieś samotne korki od butelek, napoczęta biografia Dumbledore’a, cała masa dziwnych przedmiotów, którymi bawili się chłopcy, fragmenty biżuterii, pliki fotografii…
Zaczęłam wertować czarno-białe zdjęcia, na których zapomniane postacie ożywiały się, podekscytowane, że ktoś postanowił do nich zajrzeć. W końcu wyciągnęłam jedną z nich - zrobioną jeszcze przed tym, jak odzyskałam przytomność. Imset i Abigail - możliwi do rozróżnienia wyłącznie dzięki uczesaniu - w ramionach Jah siedzącej sztywno na krześle w rogu dziecięcego pokoju. Stuknęłam różdżką w fotografię i tę błyskawicznie okoliła cienka, złota ramka. Wygrzebałam z bałaganu pasującą do tego kopertę i tak zapakowany podarek wcisnęłam w ręce zdumionej Amenii.
- Ale możesz jej to przekazać - dodałam, a serce załomotało mi gdzieś w okolicy gardła. - Po prostu… przekaż jej.
Nie oczekiwałam, że Amenia zrozumie. Ważne, że ja i Heather rozumiałyśmy.
*
Kolejne odwiedziny przyszły mu łatwiej, choć spodziewał się po nich większych wyrzutów sumienia. Irracjonalne. W końcu był wezyrem, a do obowiązków wezyra należało wiedzieć.
Echtieb powitało go identyczną jak ostatnio ciszą i niesamowitą pustką. Przemknęło mu przez głowę, jak to możliwe, by utrzymać tę niewielką posiadłość w takiej czystości i spokoju, mając do pomocy minimalną ilość służby i trójkę małych dzieci, ale te myśli wyparowały natychmiast po pojawieniu się skrzata domowego. Jak poprzednio - zaprowadził wezyra na piętro do zagraconego pokoju na samym końcu korytarza i kapłan przeżyłby deja vu, gdyby nie widok chorej. Zamiast w łóżku, na którym leżała teraz taca pełna pustych naczyń, zastał Heather siedzącą przy stole. Inaczej niż poprzednio - bez peruki i w nocnej koszuli - miała na sobie dzienną szatę, a na głowie burzę włosów przypominającą olbrzymią watę cukrową. Pochylała się nad stołem, pisząc coś intensywnie po ciągnącym się już prawie po ziemi długim rulonie pergaminu.
Ach, czyli to leci za granicę, pomyślał.
Czarownica poderwała głowę i szybko zwinęła pergamin, ale nie wykazała przy tym zakłopotania, jak gdyby Faris przyłapał ją na czymś wstydliwym czy nielegalnym. Uśmiechnęła się do niego lekko, prawie z radością, jakby ucieszyła się na jego widok. Kapłan nie miał pojęcia, czy to przez lepsze samopoczucie, czy efekt peruki i dziennych ubrań, ale wyglądała dużo lepiej. Oczy miała nieco zapadnięte, a twarz wciąż szarobrązową, trochę sflaczałą z powodu szybkiej utraty wagi, lecz rozświetloną jakimś osobliwym blaskiem. Każdy widoczny kawałek dłoni wciąż pokrywały ślady po dziobach, ale cała Heather zdawała się znów przypominać dawną siebie.
- Dobrze cię widzieć w lepszej formie - rzekł, witając się z nią krótkim uściskiem ręki, po czym przysiadł na wskazanym krześle po drugiej stronie stołu. Poza zwiniętym pergaminem i przyborami do pisania znajdowała się tam sterta książek. Na jednej z okładek zdołał odczytać do góry nogami tytuł w języku arabskim: Czarodziejskie Szlachectwo Rodów Starożytnego Egiptu. - Osobliwe lektury.
Pobiegła wzrokiem za jego spojrzeniem na szczyt kolumny złożonej z opasłych, prawie rozpadających się ksiąg wielkości chodnikowych płyt.
- Ach, tak. Doszły mnie słuchy na temat przesłuchań w brytyjskim ministerstwie - odparła niefrasobliwym tonem, zakorkowując buteleczkę z atramentem.
- Tak. Podobno całkiem sprawnie sobie radzą - przyznał.
Zapadło między nimi niezręczne milczenie, które - Faris nie miał wątpliwości, widząc jej uśmiechniętą, zupełnie zrelaksowaną twarz - było niezręczne wyłącznie dla niego. Wyglądało na to, że nie była aż tak odcięta od informacji, za jaką chciała uchodzić. A spokój, jakim odpowiedziała na jego badawcze spojrzenie, musiał wynikać albo z głupoty, albo z pewności, że nie dbała o to, czy ktoś się tego domyśli, czy nie. Jednego był pewien - wszystko mógł powiedzieć Heather, lecz nie to, że była głupia.
- Podobała ci się lektura? - zapytała jak gdyby nigdy nic, nie kryjąc ironii. - Z jakichś niezrozumiałych powodów w Kairze zanotowano jakąś wyjątkowo szaloną liczbę przedpremierowych zamówień biografii Dumbledore’a.
Mimo wzrastającego niepokoju poczuł uśmiech drgający w kącikach ust.
- Nic nie przychodzi mi do głowy. Przeczytałem i przekazałem dalej, ale póki co największe zainteresowanie książką Skeeter przejawia książę Silas. Zdążył już podpalić mu wąsy.
Cień rozczulenia wślizgnął się na twarz Heather, a wzrok powędrował na moment w kierunku szafki ze zdjęciami, więc i on automatycznie tam spojrzał. Na przedzie wyjątkowej kolekcji bibelotów i rodzinnych fotografii stała niewielka złota ramka z czarno-białym zdjęciem dwóch berbeci trzymanych w objęciach tęgiej, nieładnej dziewczyny dobiegającej dwudziestki. Natychmiast rozpoznał w niej nową mamkę książąt, a w kołysanych niemowlętach - Abigail i śpiącego Imseta. Poczuł w żołądku niespodziewanie silny skurcz. Heather ponownie nie wykazała zdenerwowania, a Faris nie mógł pozbyć się wrażenia, że przez ułamek sekundy dostrzegł w jej oczach błysk satysfakcji. Wstała i podeszła niespiesznie do wysokiej, szczupłej gablotki, z której wyciągnęła butelkę z jakimś czerwonym trunkiem, kielich i tym samym niezbyt pewnym krokiem wróciła do stołu, dając Farisowi kilkanaście sekund na oswojenie się z tym, co zobaczył.
Niepokój na widok książek i długiego pergaminu wzmógł się.
Zazdrość, którą uprzednio tu poczuł, nie była już tylko ukłuciem. Tym razem bez ostrzeżenia uderzyła go obuchem prosto w tył głowy.
Czyli wysłała jej to zdjęcie.
Wysłała? A może sama tu przybyła? W to drugie wątpił, Dżahmes nie przemieszczała się jeszcze dalej niż do ogrodów, choć niewątpliwie z dnia na dzień odzyskiwała siły. Podobnie jak Heather. W pierwszej chwili pomyślał, że zaniepokoił go widok samej fotografii, ale podczas gdy kapłanka stawiała przed nim puchar z winem i zaczęła dolewać sobie herbaty do niezbyt czystego kubka, Faris zdał sobie sprawę, że nie to go bolało.
O niczym mu nie powiedziała.
A najgorsze w tym było to, że przecież zauważył, że coś się między nimi zmieniło. To były niuanse, prawie niedostrzegalne znaki, spojrzenia dłuższe o sekundę lub dwie, cień jadowitego uśmieszku, aura wycofania - bardziej wyczuwalna niż dostrzegalna. Czy to właśnie z tego powodu?
Jednak nie musiał się zastanawiać, jak zagaić o zdjęcie, bo Heather zrobiła to za niego.
- Może to będzie próżne, co powiem - zaczęła z pewnym napięciem w głosie - ale spodziewałam się, że prędzej czy później zrobi jakiś ruch.
Uniósł lekko brwi.
- Wyciągnie rękę na zgodę?
- Nie - odparła z łagodnym uśmiechem. - Dżahmes nie znosi próżni i jeszcze się o tym przekonasz.
- To groźba?
- Raczej fakt. - Wysiorbała łyk herbaty. Faris nie tknął swojego wina. - Nie myśl, że cieszy mnie obecna sytuacja. Ale i tak byś został wezyrem, a sytuacja z Ahmedem tylko to przyśpieszyła. Ale nie jestem twoim wrogiem.
Co za wspaniałomyślność, zadrwił w myślach, choć wcale nie poczuł strachu o utratę stanowiska. Nie dbał o nie tak, jak powinien i jednocześnie czuł w sercu paraliżujący lęk, że Heather mogłaby to odkryć.
Że nie chodziło o bycie najwyższym kapłanem, a o utratę jej.
- Jesteś pewna, że ci przebaczy? - zapytał, a ona wzruszyła ramionam i opadła wygodnie na oparcie krzesła. Jej oczy przybrały dziwnie melancholijny wyraz, przez co Faris poczuł się dziwnie zmieszany, jakby obserwował ją w jakimś intymnym momencie.
- Mam nadzieję, że to właśnie to oznacza. - Znów popatrzyła na fotografię i teraz był już pewien, że te oczy nie wyrażały satysfakcji, a tęsknotę. - Chociaż nie wiem, co by mnie bardziej ucieszyło.
Ta rozmowa wywoływała w nim coraz większe zakłopotanie. Heather była jedną z niewielu osób, której czytanie nie przychodziło mu z taką łatwością - po części dlatego, że sama doskonale się maskowała. A odsłonięcie się ze swoimi prawdziwymi uczuciami - zwłaszcza z tym, co czuła do Dżahmes… Ciężko mu było uwierzyć, że nie znalazłby pod tym drugiego dna, gdyby zaczął drążyć, choć przecież i Heather miała prawo do chwili słabości.
- Dowiedziałam się - dodała nieco wyższym tonem, przerywając przeciągające się milczenie - że w ministerstwie ktoś zrobił kopię całego spisu czarodziejów w całym Egipcie. Nie mam pojęcia, kim był ten człowiek, ale albo musiał być w przebraniu, albo nie jest związany z dworem.
Nie pozwolił zdziwieniu wtargnąć na twarz, choć pierwszy raz poczuł się naprawdę zaniepokojony. Błyskawicznie do niego dotarło, że Heather nie planowała międzynarodowej korespondencji.
- Albo to i to - mruknął.
- Średni wiek, przeciętny wzrost, brodaty, z brzuszkiem… - zaczęła wymieniać. - Równie dobrze mógłby tam wejść w pelerynie-niewidce. Mówił z akcentem, chociaż ten, kto zlecił mu kradzież dokumentów, nie musiał tego potrzebować w żadnym celu, który by nas interesował. Istnieje szansa, że nie ma to nic wspólnego z Kemmhyt.
- Nie sądzę, żeby Czarny Pan miał w planach przejęcie naszego ministerstwa - rzekł. - W każdym razie nie w najbliższych miesiącach.
Wtem ciemne oczy zmieniły się w szparki, jakby ich właścicielce wpadł nagle do głowy pewien pomysł, lecz Faris był przekonany, że od kiedy tylko przekroczył próg jej sypialni, myślała, jak doprowadzić do przekazania mu tego, co podejrzewała. To uniesienie jednej z dopiero co odrastających brwi, lekkie wyprostowanie się na krześle. Zbyt wystudiowane jak na jego oko.
- Dziwnym trafem nałożyło się to z pobytem Hurija w Kemmhyt - powiedziała, a głos jej spoważniał.
Przytaknął po dłuższej chwili zastanowienia - przecież wiedziała, że i on wiedział. Albo się domyślał, że Lock-Nah nie będzie siedział i grzecznie czekał, aż Czarny Pan przejmie i to ministerstwo i wyprze niewygodnych ludzi pod pretekstem wątpliwego statusu krwi.
- Tak, też o tym myślałem. Co prawda spodziewałem się, że będzie ostrożniejszy…
- Na twoim miejscu zadbałabym, żeby moje akta pozostały zupełnie czyste. A jeśli nie, żeby Dżahmes dowiedziała się o ich zawartości ode mnie.
Rzucił jej wyzywające spojrzenie.
- A jak miewają się twoje? - spytał złośliwie. - Kiedy ostatnio do nich zaglądałem, pachniały na długo nieprane.
Nie dała się zakłopotać.
- Nie ja zostałam wyświęcona przed obliczem Maat.
- W każdym razie - rzekł nieco podniesionym głosem - Hurij Lock-Nah trochę się spóźnił. Cokolwiek wymyśli, królowa jest już praktycznie w pełni sił. Musiałby fabrykować dowody.
Twarz Heather pozostała niezmieniona. Wciąż przyglądała mu się spod lekko sflaczałych powiek, prawie zupełnie nieruchoma. Jedynie ręka mieszała powoli w kubku, jak gdyby należała do zupełnie innego ciała.
- Hurij ma wpływowych znajomych.
- Na nieszczęście dla niego - ja też.
Wszystko, co miało zostać powiedziane, padło. Wychodząc, Faris wciąż nie był pewien, co dalej zamierzała. Bez słowa zabrał od niej maleńką paczuszkę zawiniętą w zwykły szary papier, pod którym wyczuł w palcach prostokątną ramkę. Naprawdę wierzyła, że przekaże ją do adresatki, dokładając tym samym następny kamień do budowy mostu między królową i byłą prawą ręką? I dlaczego nie poprosiła o to osoby, która dostarczyła fotografię książąt? Zawsze było zbyt wiele pytań w stosunku do odpowiedzi, ale nie byłby mistrzem w odnajdywaniu tych odpowiedzi, gdyby ilość pytań się zgadzała.
To będzie następna sprawa, jaką się zajmie, ale teraz - Patronus.
Nie wrócił tej nocy do pałacu. W Paheri wiedział, że pod drzwiami będą podsłuchiwać wyłącznie jego własne skrzaty. Zamknąwszy się w sypialni, pozapalał wszystkie lampy, by stłumić nieco oślepiający blask zaklęcia. Pomyślał o powrocie do Bahny, w żołądku pojawiło się znajome słodko-gorzkie uczucie tęsknoty i żalu, a sekundę później na środku ozdobionego w mahoń i złoto pokoju pojawił się półprzezroczysty, błękitno-srebrny ibis. Rozumne oczy ptaka spoglądały na niego cierpliwie, kiedy celował w niego różdżką, artykułując wyraźnie ułożoną naprędce wiadomość:
- Lecę do Kairu w najbliższy poniedziałek. Ktoś w ostatnim czasie znacznie się wzbogacił.
Ibis załopotał bezgłośnie skrzydłami, ale nie wyleciał przez okno. Skurczył się jak zgniatana w kulkę kartka papirusu i w takiej formie zniknął, pozostawiając po sobie jedynie delikatną, srebrną mgiełkę.
*
To było bezwstydne - wylegiwać się na cętkowanej skórze rozciągniętej na podłodze w pokoju dziecięcym, podjadać słodycze i po raz czterdziesty drugi układać z chłopcami zamek z wybuchających klocków. Dżahmes-Meritamon Lock-Nah, władczyni Starożytnego Królestwa Kemmhyt otwierała właśnie trzecią paczkę czekoladowych faraonków i usiłowała zetrzeć z twarzy dziedzica jaskrawozielony pył. Przewidzenie, który z kolorowych klocków wybuchnie, wyrzucając z siebie ekstremalnie brudzący proszek i kolorowe iskierki, było niemożliwe, ale Silasowi i Totmesowi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie i po trzydziestu minutach takiej zabawy ich białe, lniane szatki miały na sobie każdy możliwy kolor poza białym. Czarny Pan nie pochwalał takich zabaw. I Faris najwyraźniej też, ponieważ siedział w fotelu dla mamki jeszcze bardziej oddalony od oparcia i ze sztywnością godną metalowego pręta.
- Zdziwiłabym się, gdyby NIE zaczął budować sobie fundamentów - odpowiedziałam, gdy skończył mówić o podejrzeniach wobec Hurija i dziwnych ruchów w Biurze Administracji. - Ciekawa jestem, czy postanowił wystartować w wyborach na ministra. To by do niego pasowało.
- A ja z kolei wątpię, żeby odważył się na taki ruch - rzekł. Skórzany notesik, który wyciągnął z kieszeni, zaczął się powoli obracać w jego smukłych palcach. - Bardziej prawdopodobne, że będzie wolał pozostać w cieniu. Początkowo byłem przekonany, że próbuje znaleźć coś na kogoś w Kemmhyt. Na mnie, na twojego ojca, coś, co zdyskredytuje nas w twoich oczach albo w oczach ludu, ale zasięgnąłem języka i obawiam się, że tu chodzi o coś więcej.
- O ministra? - spytałam bez większego zainteresowania. - Może próbować. Mam z Ibn Rahmanem układ i lepiej dla niego, żeby o nim pamiętał.
Zatoczyłam różdżką koło nad leżącą przede mną Abigail, a w miejscu, w którym pozostawiło biały ślad, zmaterializowało się kilka żółtych ptaszków. Dziewczynka zaczęła jeszcze intensywniej przebierać rączkami i nóżkami, popiskując z radości. Nie mogłam przestać się do niej uśmiechać. Choć Kemmhyt szło z duchem czasu, chłopców od zawsze traktowano trochę inaczej. Silas, Totmes, Imset - oni należeli przede wszystkim do królestwa, córkę mogłam mieć tylko dla siebie. Tak różniła się od swojego brata bliźniaka, dużo bardziej przypominała Silasa. Kręciła główką we wszystkie strony, krzyczała głośno, domagając się wszystkiego, czego zapragnęła, choć nie miała jeszcze nawet dwóch miesięcy. I prawie nigdy nie płakała.
- Może warto o nim przypomnieć? - Głos wezyra dobiegł do mnie nieco przytłumiony jak z drugiego pokoju. - Hurij potrafi być przekonujący.
Spojrzałam na niego spode łba, wydymając lekko usta.
- Wiem. Chociaż zauważyłam, że zapał do ślubu z Zivit coś troszkę mu opadł - odpowiedziałam z ironią. - Ciekawe dlaczego. Z całą pewnością to nie ma nic wspólnego z moim ozdrowieniem.
Nie poruszył się, ale znałam go dostatecznie długo, by zauważyć, że nie podobał mu się mój pomysł z udzieleniem zgody na ten ślub. Nie pozwolił sobie wyciągnąć z rąk notatnika, kiedy Silas, który podarł już w kącie cały stos Proroków i Echa, podbiegł do kapłana i uczepił się rękami skórzanej okładki. Tymczasem Totmes - jak zwykle z końcówką warkoczyka w ustach - zaczął nienaturalnie wysoko podrzucać kawałeczki podartych gazet i ze śmiechem patrzył, jak opadały, pokrywając sobą absolutnie każdy skrawek podłogi i mebla. W pokoju panował hałas, na który Czarny Pan z całą pewnością by nie pozwolił. Jedynie Imset leżący na wznak nieopodal siostry wodził wzrokiem za fruwającymi kawałkami czasopism, mrugając gwałtownie, kiedy niektóre z nich przelatywały nad nim albo lądowały tuż obok.
- Tak, wiem - dodałam szybko, widząc, jak Faris zaczął otwierać usta. - Uważasz, że powinnam oponować. I myślisz, że jestem naiwna, wierząc, że Zivit jest po naszej stronie.
- Dżahmes, nigdy nie pomyślałem…
Uniosłam brew i spojrzałam na niego, przechylając głowę.
- Miałeś mi mówić to, co myślisz, a nie to, co ci się wydaje, że chcę usłyszeć.
Tym razem już poruszył się nerwowo. Dla świętego spokoju wcisnął Silasowi w ręce świeżego Proroka Codziennego, który leżał na stoliku, czekając na przeczytanie. Czoło kapłana zmarszczyło się, jak gdyby walczył z czymś bolesnym, ale w następnej chwili zrobiło się gładkie, a Faris sapnął.
- Tak, myślę, że to naiwne wierzyć, że twoja siostra ot tak - strzelił palcami - wyzbyła się swoich pragnień i postanowiła służyć ci pokornie do końca swoich dni. Potrzebowała dużo czasu, by wyznać prawdę o swoim układzie z Lock-Nahem.
Wyprostowałam się, żeby przysiąść na piętach; machnęłam różdżką, ale kolejne żółte ptaszki, na które miała nadzieję Abigail, nie pojawiły się. W zamian za to Silas, który nie przestawał szarpać kapłana za poły szaty, śmignął przez pokój i wylądował na moich kolanach jak przyciągnięty przez wielki magnes.
- Ale ją wyznała. Ja nie wierzę w magiczną przemianę Zivit. Wierzę, że jest po naszej stronie. Z powodu wyrzutów sumienia, opinii ojca, rozsądku… Powód tak naprawdę jest nieistotny, ważne, żeby jakiś istniał - odparłam spokojnie. - Mogę być spokojna. Pamiętaj, że mój mąż jest Mistrzem Legilimencji, a gdyby coś poszło nie po naszej myśli - mam smoka.
Ta odpowiedź trochę musiała go uspokoić, ale w oczach błysnęło mu coś, czego nie widziałam w nich już od dawna. Litość.
- Nie byłoby ci żal? - zapytał nieco ciszej.
- Oczywiście, że tak, ale nie widzę związku. Już raz opłakałam siostrę i mogę bez niej żyć. Zresztą pozbywałam się już ludzi, których kochałam bardziej niż Zivit. - Urwałam, bacznie mu się przyglądając. Na czoło wystąpiła mu pojedyncza zmarszczka, jak gdyby naprawdę leżał mu na sercu los mojej siostry. Uśmiechnęłam się do niego, podczas gdy Silas darł na moich kolanach olbrzymią twarz Piusa Thicknesse’a. - Ufam ci, Farisie. Zaufałam ci tak szybko i tak mocno, jak nikomu przed tobą. Teraz ty mi zaufaj. Zivit już raz owdowiała. Jeśli pojawi się taka konieczność, może znów owdowieć i znów mocno się przy tym wzbogacić, ale wtedy ktoś mógłby się zainteresować tym dziwnym zbiegiem okoliczności.
Przez ułamek sekundy byłam przekonana, że dostrzegłam ból błyskający w jego oczach, choć równie dobrze mógł być to blask płomieni odbitych przez okulary - Silas podpalił dwie połówki gazety, wybuchając przy tym głośnym śmiechem. Imset zaczął płakać, machając przy tym rozpaczliwie rączkami, Abigail odwróciła głowę w stronę ognia, wytrzeszczając okrągłe jak monety lazurowe oczka. Totmes, którego już dawno przestały przerażać piromaniakalne zapędy brata, przyglądał się temu ze średnim zainteresowaniem. Natychmiast zgasiłam płonącą gazetę i pochyliłam się, by ukoić wrzeszczącego Imseta.
- Nie wolno! - zrugałam ostro najstarszego syna, sadzając go jedną ręką niezbyt delikatnie na podłodze. - Nie wolno podpalać gazet siostrze nad głową!
Faris odchrząknął bezgłośnie i poprawił się na krześle.
- W każdym razie to kwestia czasu - oznajmił, wracając do tematu Hurija. - Jeżeli to będzie miało związek z wyborami, dowiem się na dniach. Moja pani, jest jeszcze jeden temat, który chciałbym poruszyć.
Moja pani. Zrobiło się poważnie.
Napięcie w jego głosie świadczyło o tym, że przyszedł poruszyć tu przede wszystkim ten temat. Kapłan zdawał się nie słyszeć małego chaosu, który zapanował w pokoju po podpaleniu gazety. Wzrok, którym się we mnie wpatrywał, pozostawał dziwnie nieruchomy, nienaturalny dla jego idealnie opanowanej mimiki. Czując pod skórą delikatne mrowienie niepokoju, zawołałam Jah, żeby zabrała Silasa i niezadowolonego Totmesa do swojej bawialni, a kiedy Imset przestał w końcu płakać i w pokoju zrobiło się cicho, dało się niemal usłyszeć brzęczenie rozpędzonych myśli Farisa.
- W Echtieb widziałem na komodzie fotografię księcia Imseta i księżniczki Abigail - zaczął niepewnie.
- W domu Heather - poprawiłam go.
- Zgadza się, w domu Heather.
Wyglądał na zdumionego moim brakiem reakcji na te rewelacje, lecz na spokój nie mógł odpowiedzieć inaczej niż spokojem. Spostrzegłam grdykę podskakującą gwałtownie pod wpływem przełykanej w nerwach śliny.
- Skoro widziałeś u Heather zdjęcie bliźniaków - przeciągałam boleśnie - to znaczy, że u niej byłeś.
- Byłem - odparł stanowczo. - Uznałem, że… zważywszy na sytuację… jako wezyr powinienem być twoimi oczami i uszami.
Sprawiało mi pewną satysfakcję obserwowanie tego, jak wyłaził ze skóry, by ukryć wzrastającą frustrację, a jednocześnie poczułam nieprzyjemny zawód na myśl, że spodziewał się wybuchu wściekłości. Być może nawet kary w stylu Lorda Voldemorta? Tak, zdecydowanie to był zawód, ale nie nim. Raczej sobą. Nie byłam pewna, czy chciałam być taką królową. A z całą pewnością nie chciałam być taką królową dla tych, którzy - bądź co bądź - lojalnie mi służyli. Bo jakiekolwiek domysły chodziły mi po głowie w sprawie tajemniczej rezydencji w Banhie, w pełni wierzyłam, że Faris nigdy nie postąpiłby wbrew koronie.
- Zatem co tam usłyszały moje uszy i co zobaczyły moje oczy? - zapytałam, przyglądając mu się uważnie.
Wytrzymał to spojrzenie.
- O skopiowanych dokumentach wiem od Heather - oznajmił, a ja pokiwałam z uznaniem głową.
- Dziękuję, że mi powiedziałeś - powiedziałam.
Jeszcze przez chwilę analizowaliśmy w ciszy własne twarze jak dwójka zupełnie obcych sobie ludzi, których ktoś zamknął w jednym pomieszczeniu. Nie spodziewałam się, że to będzie moment przełomowy, tak, jak stało się z Zivit. Wiedziałam, że Faris nie wyzna prawdy, dopóki jej przed nim nie rozłożę, lecz czułam, że jeżeli już do tego dojdzie, nie będzie zaprzeczał.
Wstał, ale zamiast odejść, pogrzebał w kieszeni szaty i wyciągnął płaski, prostokątny pakunek przypominający małą, cienką książeczkę owiniętą niedbale w brązowy papier. Wręczył mi to bez cienia wahania, ale nie potrafił ukryć niepewności czającej się w oczach za okularami. Podtrzymując na jednej ręce Imseta, zerwałam papier i mieszanina radości i tęsknoty szarpnęła mnie za serce. W prostej, złotej ramce - identycznej jak ta, w której umieściłam zdjęcie bliźniaków - znajdowała się czarno-biała fotografia. Ta również przedstawiała dzieci, ale były znacznie starsze i nie spoczywały grzecznie w ramionach opiekunki. Na widok wesołej trójki usta same mi się roześmiały - około czteroletnia dziewczynka i dwóch kilkuletnich chłopców siedzieli rządkiem obok siebie na krawędzi fontanny. W tle majaczył szary zarys ogrodu. Dzieci wykrzywiały się do obiektywu, machając rękami i poszturchując się od czasu do czasu; chłopcom brakowało już niektórych zębów, ale nie przeszkadzało im to w głupkowatym szczerzeniu się.
- Na Anubisa, Atoti jest już taka duża - westchnęłam. - Chłopcy pewnie lada chwila dostaną swoje pierwsze różdżki.
Kątem oka dostrzegłam ślad zmarszczki między jego brwiami - Faris węszył podstęp, choć nie wydawał się zaskoczony tym, co zobaczył. Podziękowałam mu, celowo ignorując niepokój, którego nawet nie próbował przede mną ukryć. Niepokój i niepewność, którą zamierzałam wykorzystać.
Nie czekałam długo.
Kiedy pierwsze obawy minęły, teraz mogłam już tylko czekać na to, co przyniesie Imhotep. Trudno było mi opanować niecierpliwość, lecz resztki empatii wymogły na niej opanowanie. Spodziewałam się, że im bliżej rozprawy rozwodowej, tym rzadziej będzie miał ochotę pojawiać się w pałacu. I nie myliłam się. Wieści o tym, że zakupił kolejny apartament - mniejszy i bliżej centrum Ityhii - rozeszły się jeszcze w czasie, kiedy pozostawałam pod wpływem Wywaru Żywej Śmierci, a kiedy się obudziłam, wszyscy już wiedzieli, że Tetiszeri wniosła o rozwód.
Dopiero koniec sierpnia przyniósł mi tak wyczekiwany zastrzyk energii. Wciąż nie czułam się do końca sobą, ale odzyskanie pełnej sprawności i widok poprawiającego się z dnia na dzień odbicia w lustrze były lepsze od konieczności korzystania z pomocy skrzatów domowych przy wykonywaniu najprostszych czynności samoobsługowych. D
Skończyłam pieczętować list do Imhotepa, kiedy w drzwiach pojawił się skrzat prowadzący Nadiry. Prowadziła za rękę Silasa - wyszykowanego w miniaturowy kombinezon z zajęczej skóry i czapkę uszatkę - który koniecznie chciał samodzielnie przekroczyć próg gabinetu i wdrapać się na krzesło naprzeciw biurka. Natychmiast ściągnął z niego miniaturową figurkę Anubisa i zaczął bębnić nią o blat.
- Jeszcze chwilę - rzuciłam, nie odrywając wzroku od koperty.
Wykonałam nad nią serię skomplikowanych ruchów różdżką, a z każdym kolejnym zaklęciem ochronnym powietrze falowało lekko jak pod wpływem żaru. Przywołałam skrzata ruchem ręki.
- Do księcia Imhotepa - dodałam. - Do rąk własnych.
Ani list, ani mój surowy ton nie zdziwiły skrzata, natomiast widok księcia przebranego w osobliwy strój sprawił, że przez twarz przywodzącą na myśl starą, pomarszczoną dynię przemknął najpierw cień zrozumienia, a zaraz po nim niezadowolenie. Nie skomentował. Nie musiał, bo dobrze wiedziałam, co oznaczał ten wzrok. Skrzaty domowe w Egipcie porozumiewały się głównie spojrzeniami.
- Papirus uda się bezzwłocznie - wyrecytował w podłogę i już go nie było.
Nadirę odprawiłam zaraz po skrzacie. Nie potrzebowałam jej przerażonych spojrzeń. Bała się Królowej, unikała schodów na korytarz, który prowadził do jej jaskini i byłam przekonana, że dziewczyna nie będzie tak powściągliwa jak Papirus.
Wzięłam syna na ręce, a ten niezbyt dobrze zniósł odebranie mu posążka. Przestał marudzić dopiero w momencie, kiedy znaleźliśmy się na ciemnym, nieznanym mu dotychczas korytarzu. Silas rozglądał się ciekawie po nowych malowidłach na ścianach, wykrzykiwał losowe słowa i słuchał z zainteresowaniem, jak niosły się echem w ciepły półmrok. Mieszanka piasku, siarki, krwi i surowego mięsa zaatakowała nas, zanim jeszcze znaleźliśmy się w jaskini. Poczułam, jak Silas zesztywniał - z oddali dało się słyszeć cichutki chrzęst pazurów przesuwających się po kamiennej podłodze. Królowa już wiedziała, że nadciągał ze mną ktoś obcy.
Pierwszy raz od bardzo długiego czasu widok smoczycy spowodował w moim żołądku delikatny skurcz strachu. Nieco spięta, z uniesioną paszczą i skrzydłami gotowymi do rozłożenia przywarła do boku jednej z kolumn - wysoko, wysoko, tuż pod nierównym sklepieniem. Światło ognia, który płonął w wielkiej misie na środku pomieszczenia, ledwo sięgała głowy, ogon i tył grzbietu pozostawały ukryte w ciemności.
- Będziemy latać na smoku. Chcesz? - zagadnęłam Silasa, który kręcił głową, rozglądając się nerwowo po sali. - Chcesz polatać na smoku?
- Chcę! Chcę na smoku! - wykrzyknął cichutko, po części przestraszony, po części podekscytowany.
Królowa wylądowała niemal bezszelestnie za kamienną misą, kręcąc rogatym łbem to w jedną, to w drugą stronę, jak gdyby jeszcze nigdy nie widziała tak małego człowieczka. W szeroko otwartych, zielonych oczach Silasa tańczyły płomienie. Poczułam, jak zadrżał, gdy smoczyca przypełzła bliżej, nie spuszczając oczu z dziecka. Z gardła dobiegało niskie bulgotanie.
- Polecimy, ale masz być delikatna - zwróciłam się do niej, wyciągając rękę.
Na ten gest zbliżyła się jeszcze i wyciągnęła długą szyję, tak, że nozdrzami dotknęła zagłębienia w dłoni. Silas wzdrygnął się, gdy z wielkich chrap wystrzeliło powietrze, ale nie śmiał pisnąć. Nigdy nie krzyczał, nie zanosił się płaczem, kiedy się bał. Zastygał wtedy w bezruchu, czujny w obliczu zagrożenia, jak gdyby od pierwszych dni życia wiedział, że mając takiego ojca, powinien zachowywać się jak należy. Totmes tego nie potrafił. Był jak tysiące dzieci w jego wieku - beczących po utracie zabawki i szlochających nad zdartym kolanem.
Wzięłam rękę Silasa i z gulą w gardle podeszłam do Królowej tak blisko, by małe paluszki dotknęły pokrytego miękką łuską policzka. Chłopiec wydał z siebie cichy okrzyk, ja nie wzdrygnęłam się chyba tylko cudem, bo smoczyca znów zagulgotała śpiewnie, ostrożna i spięta jak kot na widok obcego kota kręcącego się przy granicy terytorium.
- Dobrze, dobrze - powtarzałam w kółko, ściskając w spoconej dłoni rękę syna, którą nie przestawałam gładzić pyska.
Kiedy pierwsza chwila nerwowego napięcia minęła, Królowa opuściła nieco skrzydła i zakołysała się na boki, sprawiając wrażenie dużo spokojniejszej, a Silas - już zupełnie pozbawiony strachu - wyciągnął ku niej obie ręce. Wiedziałam, że wszystko pójdzie zgodnie z planem, wiedziałam to, schodząc z synem do jaskini i wiedziałam teraz, lecz ten krótki moment pomiędzy, gdy Królowa sfrunęła z kolumny, był dla mnie jak kubeł zimnej wody.
Królowa obnażyła zęby i z wielkiej paszczy buchnął smród siarki i mokrej od krwi zwierzęcej skóry, kiedy przywołałam różdżką siodło wiszące przy drzwiach. Miało rozmiar nadający się do dosiadania konia, ale zaklęciem powiększyło się prawie trzykrotnie, długie pasy oplotły smoczycę z przodu i pod łapami. Poruszyła się niespokojnie, potrząsając głową. Widocznie odzwyczaiła się od siodła, ale posłusznie przysiadła na łapach, ułatwiając mi dostęp do swojego grzbiegu.
- Do nieba? - zapytał Silas, a jego wysoki głos odbił się od ścian i poniósł echem w głąb jaskini.
- Polecimy do nieba - odparłam na wydechu, gramoląc się po smoczym skrzydle na grzbiet. Wcisnęłam stopy w strzemiona, posadziłam Silasa z przodu twarzą do siebie i, trzymając się mocno ręką za jeden z drążków po obu stronach siodła, chwyciłam w palce dwa pulchne policzki. - Pamiętasz, co musisz robić?
Zielone oczy przestały się dziwić i przybrały na powrót ten sam syreni kształt, usta związały się w dziubek, brwi się zmarszczyły - myślał.
- Siedzieć…
- Siedzieć spokojnie - dokończyłam, kiedy urwał, drapiąc się po głowie. - Nie krzyczeć, bo smok może się zdenerwować. Nie wiercić się, nie czarować, nie rozpalać ogniska…
- Ja wiem! Wiem co! - krzyknął, ale tym razem Królowa nawet nie drgnęła. - Nie… no. Yyy… nie skakać!
Przytaknęłam i na wszelki wypadek transmutowałam jeden ze skórzanych pasów w małe szelki, którymi przypięłam dziecko do siebie i siodła. Wezwałam Królową po imieniu, ale nie musiałam jej drugi raz powtarzać. Znów zawrzało jej w gardle, olbrzymie, skórzaste skrzydła rozłożyły się, wypełniając prawie jedną trzecią komnaty i raz-dwa byliśmy w powietrzu. Usłyszałam, jak Silas zaczerpnął gwałtownie powietrza, ale smoczyca łagodnie uczepiła się kolumny, nad którą w sklepieniu pod wpływem kolejnego zaklęcia pojawił się wielki, okrągły otwór rozkładający się jak przysłona obiektywu.
Pęd chłodnego, suchego powietrza uderzył mnie w twarz, kiedy Królowa wydostała się z jaskini i wystrzeliła w noc. Czułam warkocz tańczący pod wpływem prędkości, znajome, falujące ruchy smoczego ciała nabierającego wysokości. Uśmiechnęłam się do Silasa, który rechotał i piszczał z radości, zupełnie zapominając o zasadach, które powtarzaliśmy do znudzenia, od kiedy pod wpływem bajki o Ramzesie II i jego siedmiu smokach zapragnął polecieć.
Tak mi tego wszystkiego brakowało. Dopiero teraz, gdy znów znalazłam się z Królową w powietrzu, zdałam sobie sprawę, jak tęskniłam, jak bardzo moje serce rwało się do lotu, do dotyku łusek poruszających się pod napinającymi się mięśniami. A teraz te wspaniałe doświadczenia mogłam przekazać Silasowi - tak, by być może i on w przyszłości, kiedy Królowa dorośnie, sam bez obaw jako następca tronu przyleci na jej grzbiecie na swoją koronację.
Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło, kiedy oczami wyobraźni ujrzałam dokładnie ten obrazek. Serce waliło mi jak młotem, a ja przez chwilę miałam wrażenie, że to mnie wyrosły skrzydła, gdy wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej, domy, wielkie posiadłości, kręte drogi malały, aż zaczęły przypominać tablicę z klockami i otaczające je wstęgi. Nut tkała na swojej sukni z granatowego atłasu kolejne srebrne i złote gwiazdy, choć zegar ledwo wybił dziewiętnastą. Silas, który zwykle o tej porze już dawno spał, teraz rozglądał się na boki szeroko otwartymi oczami, próbował wyglądać za siodło, a kiedy Królowa wydała z siebie wysoki, gardłowy wrzask, znów się roześmiał, wymachując rękami. W tamtym momencie wszyscy przeżywaliśmy idealną, niczym niezakłóconą chwilę szczęścia. Ja, Silas i Królowa.
Wylecieliśmy nad pustynię i tam dałam smoczycy prowadzić. Choć dopiero co jadła, wyrównała lot i spuściła łeb, wypatrując ofiary. Gdy polowała, bezszelestnie płynęła w powietrzu, skrzydła poruszały się delikatnie, muskały powietrze jak palce sprawnego pianisty klawisze fortepianu. Uwielbiałam te momenty. Uwielbiałam widok pustyni nocą, kiedy przejrzyste niebo spotykało się z czarnymi górami piasku. W tym miejscu z dala od stolicy gwiazdy były najlepiej widoczne. Pokazałam je Silasowi palcem, ale był zbyt podekscytowany stadem tebo, które poderwało się do ucieczki, kiedy Królowa zniżyła lot, a piaszczyste wydmy pod nami rozświetlił pomarańczowy strumień ognia. Część stada, która nie zdążyła uciec, stanęła w płomieniach, próbując nadal uciekać, ale Królowa zionęła raz jeszcze i zwierzęta padły martwe. Uderzył mnie smród palonego mięsa i włosów, Silas wykrzywił się i zatkał sobie nos, ale wciąż zerkał sponad zaciśniętych piąstek, usiłując zobaczyć, jak smoczyca rozrywała w locie czarnego od sadzy guźca.
- Śmierdzi! - zawołał, przekrzykując szum powietrza, ale już oddalaliśmy się od miejsca, w którym dogorywały resztki kości.
Byłam pewna, że Królowa chętnie poleciałaby daleko, daleko aż nad Morze Czerwone, a ja sama po miesiącach zamknięta w dusznych, ciasnych komnatach pałacu chętnie bym jej towarzyszyła, ale Silas zaczynał drżeć. Gdy minęły pierwsze emocje, a dookoła nas rozciągały się tylko piaskowe pustkowia, zaczął się wiercić i bawić paskami przy mojej kurtce, więc zawróciłam smoczycę z powrotem w stronę Kemmhyt. Zawyła rozczarowana, ale zamachała skrzydłami i za kilkanaście minut przebiliśmy się przez grubą tarczę zaklęć ochronnych. Miasto jaśniało z oddali jak złoty księżyc otoczony mrowiem gwiazd. Na tle nieba pozostaliśmy praktycznie niezauważeni, gdy smoczyca zanurkowała w kierunku niepozornie wyglądającego pola skał, w których jak na zawołanie pojawił się niewielki, czerwony otwór. Pęd powietrza zagłuszył wysoki pisk Silasa. Byłam przekonana, że kiedy wylądujemy, ujrzę purpurową, mokrą od łez twarz, ale gdy Królowa zamachała skrzydłami, niwelując prędkość, jaskinię wypełnił wysoki, dziecięcy śmiech.
- I… i tak lecieliśmy… łuuu! - paplał żywo, wymachując rękami, kiedy manipulowałam różdżką przy paskach.
Królowa stała cierpliwie w łagodnym półmroku rozpraszanym przez chybotliwe światło płomieni, które wzburzyła, lądując bardzo blisko misy. Zeskoczyłam na podłogę i pozwoliłam Silasowi zsunąć się po pokrytym łuskami boku jak po zjeżdżalni, co stanowiło znakomite dopełnienie tego pełnego emocji wieczora.
Usłyszałam niecierpliwe kłapnięcie paszczy i ostrzegawcze bulgotanie, więc natychmiast porwałam syna na ręce, ale to nie on zaniepokoił Królową. To był Snape.
Spostrzegłam go dopiero po chwili, kiedy oślepiający blask ognia znalazł się za moimi plecami. Śmierciożerca w swojej nieśmiertelnej czarnej szacie i z kurtyną ciemnych włosów zasłaniającą połowę twarzy praktycznie zlał się ze ścianą mrocznego korytarza i gdyby nie obecność towarzyszącego mu skrzata, prawdopodobnie zdałabym sobie sprawę z obecności mężczyzny w momencie, w którym bym na niego wpadła.
- Snape - wyrzuciłam z siebie na wydechu, a serce, które jeszcze sekundę wcześniej podjechało mi do gardła, łomotało teraz jak dzikie, zsuwając się powoli na swoje miejsce. - Ty tutaj.
- Miałem do wyboru czekanie w pani gabinecie i czekanie tutaj - zaczął, zerkając na Królową. Ciężki odgłos chrzęszczenia ogona po ziemi zaczął oddalać się dopiero wtedy, kiedy zbliżyłam się do Snape’a, a ten ukląkł naprędce i rzekł cicho: - Książę.
- Książę - powtórzył po angielsku, spoglądając na mnie z dołu. - Ja!
Pozwoliłam mu pobiec ze skrzatem z powrotem w drogę powrotną, podczas gdy ja i Snape ruszyliśmy wolno za nimi, patrząc za oddalającym się światełkiem.
- A co by było, gdybym trzymała tutaj więcej smoków? - zapytałam z uśmiechem.
- Całe szczęście znam dużo zaklęć przeciwogniowych - odparł rzeczowym tonem. - I potrafię szybko biegać. Zabrałaś, pani, księcia do jaskini smoka.
- Uznałam, że najwyższy czas. Mój brat Sokaris nie miał jeszcze roku, kiedy dostał od ojca swoją pierwszą miotłę. Ja nie przekroczyłam dwóch, gdy pierwszy raz posadzono mnie na grzbiecie hipogryfa. Twój ojciec był mugolem, mam rację?
Twarz wciąż miał spokojną, usta wykrzywione lekkim uśmieszkiem, ale nie spojrzał na mnie.
- Zgadza się, moja pani.
- Ile miałeś lat, kiedy dał ci twój pierwszy rower? - ciągnęłam.
Dopiero teraz jego przypominające dwie czarne studnie oczy poruszyły się i spojrzały na mnie z ukosa.
- Mój ojciec nie należał do tych opiekuńczych - powiedział lekceważąco.
Schody zrobiły się ostre i niewygodne, a korytarz zwęził się do tego stopnia, że aby iść obok siebie, prawie trącaliśmy się ramionami.
- Mężczyzna, którego w dzieciństwie miałam za ojca, też nie - odparłam, a widząc, jak z powątpiewaniem uniósł swe płaskie, gęste brwi, dodałam z ironią: - Dumbledore nie żyje, nie musisz udawać, że o tym nie wiedziałeś. Zdaję sobie sprawę, że Dumbledore przewertował moje drzewo genealogiczne, sam mi to zasugerował. I z pewnością spróbował to samo zrobić z Czarnym Panem.
Przez moment zdawało mi się, że dostrzegłam na jego twarzy coś na kształt ulgi, choć Snape był jeszcze trudniejszy do odczytania niż Faris. Być może dlatego, że wezyrowi zostało jeszcze odrobinę sumienia, a w przypadku Snape’a nie miałam wątpliwości. Na dnie dwóch czarnych studni nie było zupełnie nic.
- Jesteś zdumiony, widząc mnie w tak dobrej formie - zagadnęłam, kiedy wyszliśmy z podziemi i znaleźliśmy się na jednym z ubogo oświetlonych korytarzy. W tej części zamku odgłosy życia były właściwie niedosłyszalne. - Bardziej niż widok mojego syna na grzbiecie smoka.
Tu uczynił krótki ukłon.
- Musisz mi wybaczyć, pani. Poza zwykłą troską o twoje zdrowie moją motywacją do dzisiejszej wizyty była też czysta ciekawość.
- I jak ci się podobam?
- Przyznam, że pani nie wierzyłem - rzekł, a kręty uśmieszek zniknął z jego cienkich warg. - Na swoje usprawiedliwienie mogę mieć tylko to, że nie byłem jedyny.
Machnęłam lekceważąco ręką.
- Nie mam ci za złe, Snape. Zwłaszcza że jako jeden z niewielu miałeś śmiałość się ze mną nie zgodzić. - Znów uniósł brwi, więc wyjaśniłam: - W temacie eliksirów. Ale, jak powiedziałam, nie winię cię. Myliłeś się, tak, ale moi przyjaciele również nie wierzyli w mój powrót do zdrowia. Nawet moja siostra postawiła na mnie krzyżyk. Co ja mówię, moja matka! Jedynie Czarny Pan zaufał Anubisowi. Wypełniła mnie jego moc i to ona zwalczyła toksyny.
Nie wyglądał na przekonanego, ale zdziwiłabym się, gdyby był. Wyszliśmy z podziemi na jeden ze słabo oświetlonych korytarzy - skrzat z Silasem już tam na nas czekali. Książę kręcił się niecierpliwie, co chwila wskakiwał i zeskakiwał z cokołu, na którym stała na baczność ludzkich rozmiarów rzeźba Ramzesa Ckliwego.
- Przybyłeś tutaj tylko po to, żeby się upewnić, że żyję? - zapytałam, biorąc Silasa na ręce. - Godna podziwu troska, Snape. Mam nadzieję, że to już ostatni raz, kiedy powód twojej wizyty jest poniekąd związany z moim nie najlepszym położeniem.
Tym razem spostrzegłam cień uśmieszku, który zagrał w kącikach jego ust.
- Też bym wolał, żeby był to ostatni raz - odparł.
- Ale dobrze, że się widzimy - dodałam, gdy przytanęliśmy w miejscu prowadzącym do pokoju z szafką zniknięć. - Słyszałam, że w Hogwarcie mianowano nowego dyrektora. Moje gratulacje, dobry wybór.
Znów lekko się skłonił. W tym też przypominał Farisa.
- Dziękuję. Te słowa wiele dla mnie znaczą, moja pani.
- Z pewnością. Kiedy Prorok to ogłosi?
- Myślę, że na dniach.
Uśmiechnęłam się, kiwając głową.
- Powodzenia - powiedziałam na pożegnanie i odwróciłam się w stronę głównego westybulu. Silas zaczął marudzić, niecierpliwie rozplatając mój warkocz. - Przyda ci się, w pierwszych dniach nie będzie łatwo.
- Obawiam się, moja pani, że nie tylko w pierwszych dniach. Do widzenia.
Zniknął w korytarzu, odprowadzony przez podejrzliwy wzrok skrzata domowego.
Nie było jeszcze tak późno, ale publiczna część pałacu pozostawała wyjątkowo pusta i cicha - kończył się sierpień i zapewne wszyscy chcieli spędzić te ostatnie dni wakacji w towarzystwie swoich dzieci, nim znów wyjadą na cztery długie miesiące.
Snape dyrektorem. Sadzając Silasa na swoim łóżku, rozmyślałam o tym, co przyniosą pierwsze dni września. Spodziewałam się, że to Snape’a Voldemort mianuje rękami ministra na nowego dyrektora szkoły, a jednak z jakiegoś niezrozumiałego powodu ten ruch wydawał mi się wyjątkowo niegodziwy. Morderca wieloletniego, ukochanego dyrektora jego następcą. Byłam pewna, że nawet gdyby Mistrz Eliksirów nie nadawał się na to stanowisko, Voldemort uczyniłby go dyrektorem z czystej przekory. Wydając Thicknesse’owi to polecenie, musiał w środku zaśmiewać się do łez.
Silas zasnął, nim zdjęłam ciężkie buty i skórzany pas. Późna godzina i natłok emocji sprawiły, że padł tam, gdzie go posadziłam, nie zważając na nic. Nie miałam serca go budzić, zresztą sama byłam wykończona - od mojego ostatniego lotu z Królową minęło prawie dziesięć miesięcy, więc położyłam się tuż obok i tkwiłam tak, wpatrując się w śpiące dziecko i gładząc palcami prawie łysą główkę. Z długiego, kruczoczarnego warkoczyka nad prawym uchem pęd powietrza powyciągał włoski, które leżały teraz rozsypane na zaczerwienionym, gorącym policzku. Tak bardzo nie chciałam dać tego Totmesowi odczuć, ale nie potrafiłam siebie oszukiwać - Silasa kochałam bardziej. To do niego rwało mi się serce, o nim myślałam zaraz po przebudzeniu i przekonywanie samej siebie, że to tylko dlatego, że był dziedzicem tronu, nie zdawało egzaminu. Miałam wrażenie, że czas przestał płynąć albo zupełnie mnie omijał, posuwając do przodu wskazówki zegara i wszystkich tych, którzy nie leżeli na wielkim łożu z kolumnami.
Voldemort wszedł do mojej sypialni, nie dbając o hałas, jaki zrobił, zamykając za sobą drzwi, ale Silas nawet się nie poruszył.
- Miał dzisiaj swój pierwszy lot - oznajmiłam przyciszonym głosem, widząc cień zdumienia na płaskiej, białej twarzy. - Był taki odważny, prawdziwy smoczy jeździec. Myślę, że powinien dostać swojego hipogryfa.
Miałam wrażenie, że starał się nie wyglądać na zbyt zadowolonego z siebie, choć byłam pewna, że nie miałby problemu przypisać sobie wszystkie sukcesy Silasa. Jak już zresztą wielokrotnie w takich sytuacjach podkreślał - przecież był jego synem.
- Wezyr znajdzie nauczyciela - rzekł krótko. - Chłopak musi opanować podstawowe czarodziejskie umiejętności, zanim zacznę go uczyć.
Zrzucił z ramion ciężką pelerynę i rzucił na oparcie fotela. W płomieniach ognia buzującego w kominku błyszczała delikatnie, jak gdyby przemoczona deszczem. W Anglii musiała już trwać charakterystyczna dla późnego lata ulewa. O ile w ogóle Voldemort był w Anglii. W ciągu ostatniego miesiąca zdawał się znikać i pojawiać w dziwnych, prawie losowych miejscach Europy i byłam przekonana, że przynajmniej połowa tych informacji służyła zasianiu w Wielkiej Brytanii ziarenka niepewności.
- Och, nie wyobrażam sobie, żeby to się stało wcześniej niż za pięć lat - żachnęłam się, śledząc z umiarkowanym zainteresowaniem, jak różdżką otwierał sobie drzwi na balkon.
Chłodne powietrze znad pustyni natychmiast wdarło się do sypialni, a płomienie w kominku zadrżały niespokojnie.
- Pięć lat można zmarnować albo dobrze spożytkować - brzmiała chłodna odpowiedź. - Mój syn nie zmarnuje ani dnia. Dobrze, że sprawdził się na smoku. Kiedy nadejdzie czas, możliwe, że będzie przewodził wielkiej armii magicznych stworzeń.
- Wielkie masz wobec niego plany - mruknęłam, ale pozwoliłam sobie na ukradkowy uśmieszek, którego Voldemort nie zobaczył. Sama oczami wyobraźni widziałam go jako idealnego władcę. Bo jaki mógł być, mając takich rodziców? Taki magiczny talent i opiekunów, którzy od dnia narodzin przygotowywali go do zostania kimś wielkim?
- Wobec dziedzica Slytherina mogę mieć wyłącznie wielkie plany - odparł, nie patrząc na mnie. - Widziałaś się ze Snape’a.
Przytaknęłam.
- Dobrze wybrałeś. Myślisz, że w takiej sytuacji Potter postanowi wrócić do szkoły? - spytałam, nie przestając gładzić rozgrzanego policzka Silasa.
- Byłby głupcem, wracając. Nawet gdyby Hogwartu nie przejęli moi ludzie, ministerstwo należy do mnie. Śmierciożercy weszliby tam przed rozpoczęciem ceremonii przydziału - odpowiedział, obracając się plecami do balustrady, tak, że w mroku nocy widziałam tylko jego lewitującą twarz i dużo niżej dwie wielkie, białe dłonie skrzyżowane na piersiach. - Jeżeli nie jest tak nierozgarnięty, jak mówił Snape, już dawno wyjechał za granicę. Ale o to się nie martwię. Hogwart jest pełny jego przyjaciół. Kiedy zdobędę Czarną Różdżkę, będzie miał motywację, żeby wrócić, a wtedy Snape odda go w moje ręce. Zaczniemy od dzieciaków Weasleyów, Snape i Lucjusz potwierdzili, że blisko się z nimi przyjaźni. A jeśli nie… cóż. Zakon Feniksa straci nowych potencjalnych członków, a Potter prędzej czy później się znajdzie. Na dopadnięcie Pottera mam wiele lat. Znacznie więcej niż on na skuteczne ukrywanie się przed moimi śmierciożercami. Ale nawet pomimo nieobecności Pottera w Hogwarcie dużo się zmieni.
Wtem poczułam łagodne, nieokreślone ukłucie w podbrzuszu i dopiero po chwili uświadomiłam sobie jego powód.
- W Hogwarcie jest Selene. Wolałabym, żeby była bezpieczna - zaczęłam, ale widząc, jak zmarszczył czoło, dodałam: - Córka Sokarisa. W przyszłym roku zdaje SUM-y.
Nie wyglądał na przejętego.
- Dzieci wywodzące się z czarodziejskich rodzin nie mają się czego obawiać, o ile będą respektować zasady wprowadzone przez Snape’a - stwierdził z zimną obojętnością. - Z raportów Rowle’a wiem, że twój brat opowiedział się po jedynej słusznej stronie, to znaczy po stronie obecnego rządu, więc nie musi się martwić. O ile dobrze ją wychował.
- Jest wzorową Ślizgonką - zapewniłam go, choć nie miałam zielonego pojęcia o tym, kim stała się moja bratanica.
Tak, jak w chwili ujrzenia fotografii przemyconej przez Farisa, tak teraz spłynęło na mnie, jak one szybko rosły. Jeszcze wczoraj Silas był małym, bezzębnym, ruchliwym bochenkiem chleba, a dzisiaj podpalał Totmesowi pluszaki i przeżył swój pierwszy lot na smoku. A Selene… Selene stawała się kobietą. W moich wspomnieniach zachowała się jako krnąbrna dziesięciolatka o okrągłych ramionach i różowych policzkach. Zarówno ja, jak i jej matka w jej wieku byłyśmy już zaręczone, miałyśmy się za dorosłe i poważne. I Selene pewnie też się za taką miała.
Znów poczułam nieprzyjemne ukłucie w brzuchu.
Oby Sokaris dobrze ją wychował.
*
Droga, na której się pojawił, była pełna ludzi, ale żaden nie zauważył odzianej w czerń, zupełnie niepasującej do reszty wysokiej postaci w kapturze. Sielskie widoki domków z czerwonej cegły, drzewa przyprószone czerwienią i pomarańczem, radosne kawiarenki przypominały mu nieco okładki tych ckliwych, jesiennych powieści, które czytały stare kociary z sierocińca. Albo Hogsmeade. Tak, Hogsmeade w każdy pierwszy wypad jesienno-zimowego semestru - to określenie było dużo bardziej trafne.
I nie mógł już tego powstrzymać. Wspomnienia wyświetliły mu się przed oczami jak mugolskie filmy, na które chadzał, nim dowiedział się o przyczynie swojej wyjątkowości. Znów był młody, przystojny, otoczony wianuszkiem wyznawców wpatrzonych w niego jak w świętą ikonę. Zawsze z przyjemnością wracał do tamtych dni, choć był wtedy tylko Tomem Riddle’em. Czas wpływał nawet na jego umysł, sprawiał, że przyjemne wspomnienia wyostrzały się, a te nieprzyjemne blakły.
Ale Voldemort nie był ani w Hogsmeade, ani w bezimiennej, mugolskiej wiosce - kroczył chodnikiem wzdłuż rzędu domów jednorodzinnych w sercu Doliny Godryka. Prawie szesnaście lat po tym fatalnym wydarzeniu, którego nie przewidział. Ale to było dawno. Nawet jemu, wielkiemu Lordowi Voldemortowi, zdarzało się popełniać błędy. Przeoczyć coś. Zaufać komuś, kto na to zaufanie nie zasługiwał. Teraz to już nieważne, liczyła się przyszłość i to, co zamierzał uczynić, mądrzejszy i bardziej rozważny niż szesnaście lat temu.
Minął właśnie półmetek września, a on zdążył już przełknąć upokorzenie, jakiego doznał po tej niespodziewanej wizycie Pottera w Ministerstwie Magii. O ile w ogóle to był Harry Potter. Poza uganianiem się za mugolami jego śmierciożercy zmagali się z masowymi wezwaniami głupców, którym się wydawało, że byli w stanie im wmówić, że mugol z transmutowanymi włosami, okrągłymi okularami i dorobioną zaklęciem blizną na czole to poszukiwany przez ministerstwo Potter. Wiedział, że taka była cena za sugestię, jakoby chłopak miał coś wspólnego ze śmiercią Dumbledore’a, ale i tak za każdym razem kończyło się jednym czy dwoma trupami. Dziwnym trafem tyczyło się to głównie szlam i elementu z wątpliwą historią rodzinną, jak gdyby fakt dostarczenia Harry’ego Pottera mógł poprawić ich status krwii.
Ale Lord Voldemort nie był przekupny.
A sprawa Pottera może zaczekać. Ostatecznie i tak wszystko zmierzało do jednego celu. Chłopak nie mógł ukrywać się w nieskończoność. Skoro ktoś tak wielki jak Lord Voldemort popełniał błędy, to kwestia czasu, kiedy jego śmierciożercy dostaną w swoje ręce prawdziwego Harry’ego Pottera. A jego intuicja podpowiadała mu, że nastanie to prędzej niż później.
Minął słoneczny placyk z alejką pełną uroczych dębów. Chyba rozpoczynała się msza, bo dobiegało południe i wszyscy ci mugole, których mijał, spieszyli do kościoła znajdującego się na końcu tej alejki - dokładnie między cmentarzem i ulicą, w kierunku której zmierzał.
Małe kroczki.
Teraz musiał skupić się na jasnowłosym złodzieju. Kiedy pozbył się Gregorowicza, odczuwał coś, co mógł nazwać ładem, choć wcale nie musiał zabijać starca. Nie towarzyszył temu żaden gniew, żadna nienawiść, nie - te emocje w trakcie realizacji planu są domeną słabych. Sam się tym kierował, kiedy był jeszcze nieopierzonym lordem - co najwyżej prostym baronem. Ale teraz przyświecało mu wyłącznie poczucie konieczności zrobienia tego, co powinien uczynić.
Zostawił za sobą ostatnią grupę mugoli. Choć w długiej, czarnej pelerynie i z olbrzymim wężem oplecionym wokół ramion mocno rzucał się w oczy, oczy mijających go mugoli zdawały się go nie dostrzegać. Ślizgały się wokół jego sylwetki, przechodziły na wskroś, ale żaden nie zwrócił na niego uwagi. Cel jego dzisiejszej wyprawy znajdował się niedaleko placu z dębową aleją. Mnóstwo tu było domów jednorodzinnych z huśtawkami, zjeżdżalniami i miniaturowymi domkami dla dzieci. Niektórzy powyciągali przedwcześnie tandetne ozdoby halloweenowe i teraz na kilku bramkach siedziały plastikowe pająki i szkielety, ale ten, do którego Voldemort kierował swoje kroki, już z daleka odcinał się od tych wszystkich przyprawiających o mdłości przytulnych, kolorowych działek. Dom już z oddali sprawiał wrażenie starego i zaniedbanego, z bliska przypominał ruderę. Sczerniałe resztki bluszczu pokrywały prawie całą przednią ścianę, mech na dobre zadomowił się na ciemnej dachówce, a na furtce na olbrzymiej pajęczynie siedział jeden całkiem prawdziwy pająk. Czarny Pan skinął różdżką i bramka otworzyła się, skrzypiąc cicho. Podobnie drzwi do domu nie stawiły mu oporu, co nieco go zdziwiło. Słyszał, że Bathilda Bagshot nieco zdziecinniała na starość, lecz po tak doświadczonej czarownicy spodziewał się chociaż minimalnej ochorny przed obcymi.
Zwłaszcza że wszyscy dobrze wiedzieli o jej zażyłych stosunkach z Dumbledore’ami. A Rita Skeeter ponoć zadbała, by przypomnieć o tym światu.
Już z progu uderzył go w twarz zatykający smród brudu i stęchlizny. Mimo mroku ujrzał sterty gratów na każdej możliwej powierzchni i w każdym kącie maleńkiego korytarzyka i saloniku, do którego zajrzał. Nim zamknął za sobą drzwi, już wiedział, że staruszki nie było na dole. Zasłony we wszystkich oknach w pokoju dziennym i w kuchni pozostawały zasłonięte, ale przez dawno nieprane kotary w kwiaty wpadało do środka nieco stłumionego, jesiennego słońca. Ignorując niecierpliwe syczenie Nagini, śmiało ruszył wąskimi schodami na piętro, gdzie w jednym z dwóch równie cuchnących i zagraconych pokoi siedziała kobieta. Była maleńka. Gdyby nie pomarszczone, pokryte sinymi plamami dłonie spoczywające na kolanach staromodnej sukni i aureola z rzadkich, prawie białych włosów Voldemort byłby przekonany, że to nie Bathilda, a dziecko drzemało w fotelu w kącie. Nawet nie drgnęła, gdy wszedł do środka.
Widok tej starej, niemal gnijącej za życia czarownicy jeszcze goręcej utwierdził go w słuszności swych decyzji sprzed lat. Być może magia, którą uprawiał, pozwoliłaby mu utrzymać właściwą formę dłużej niż przeciętnemu czarodziejowi, ale wizja, że za sto, sto pięćdziesiąt czy dwieście lat mógłby zacząć przypominać TO…
Wstrzymał nadchodzący z wnętrza ciała dreszcz.
Dobrze pamiętał twórczość Bathildy Bagshot. Historia Hogwartu i Dzieje magii były pierwszymi książkami, które przeczytał. Pochłonął je obie pierwszej nocy po powrocie z Pokątnej zaraz następnego dnia po wizycie Dumbledore’a w sierocińcu. Jako młody Tom Riddle cenił profesor Bagshot za olbrzymi wkład w historię magii, która w pierwszych latach szkolnych wybitnie go fascynowała. A teraz patrzył na nią - z głową pochyloną nisko nad kolanami, olbrzymim garbem na plecach, zapomnianą, niemal chwiejącą się nad grobem. Gdyby nie natłok intensywnych zapachów domu, mógłby przysiąc, że wyczuwał unoszącą się nad nią delikatną mgiełkę śmierci.
Pierwszy raz przeszło mu przez głowę, że to, co zamierzał uczynić, nie było zbrodnią, a aktem łaski.
Stanowczym ruchem ręki zdjął z siebie zaklęcie i wycelował różdżką precyzyjnie w czubek głowy staruszki, a ta jak gdyby w ostatnim przebłysku czarodziejskiej intuicji drgnęła lekko i powoli, z wyraźnym trudem wyprostowała się tak, że jego czerwone oczy napotkały jej - głęboko osadzone, prawie białe, otoczone grubą warstwą pergaminowej skóry. Nagini rozwarła pysk i zasyczała, lecz nim Bagshot zdążyła jakkolwiek zareagować, oślepiające, zielone światło wypełniło pokój i czarownica zastygła w fotelu, nieruchoma i obojętna jak na chwilę przed śmiercią.
Wąż zakołysał się i zsunął z głuchym chrzęstem na podłogę, oczekując, aż jego pan dokończy rytuał. Voldemort wpadł na ten pomysł zupełnym przypadkiem, gdy Dżahmes dyskutowała z wezyrem na temat biografii Dumbledore’a. I wydał mu się genialny, jak zresztą większość pomysłów, na które ostatnio wpadał. Zaklęcie, którym rozwarł szczęki Bathildzie, wypełniło cały pokój gryzącym, czarnym dymem, ale Nagini bez większych trudności wpełzła do środka. Czarny Pan poczuł nawet coś na kształt rozbawienia, obserwując, jak pierwszy raz to nie ona połykała ofiarę, lecz była przez nią połykana. Zapadnięte policzki rozciągnęły się komicznie, jakby natura zrobiła je z gumy - jak w absurdalnych bajkach dla dzieci, z tą jedną różnicą, że żadnemu dziecku nie spodobałby się taki widok. Nieruchome oczy wyszły z orbit, szyja rozdęła się, by pomieścić szerokie jak ludzkie udo cielsko Nagini, która pełzła i pełzła w nieskończoność, choć maleńkie, pokurczone ciało powinno być już pełne węża, aż nareszcie ogon zaczął się zwężać i w końcu zniknął między szczękami, które na koniec zwarły się z nieprzyjemnym mlaśnięciem.
Z chłodną obojętnością sięgnął po zwłoki i uniósł je jedną ręką za gardło. Ważyły tyle co kukła ze słomy, były również podobne w dotyku - suche i jakby przykurzone. Ruchem różdżki sprawił, że zawisły w powietrzu, ponownie rozwarł im szczęki i, przytrzymując sobie żuchwę, drugą dłoń wsunął do środka. Wnętrze ust wciąż było ciepłe i wilgotne, ale nie zrobiło to na nim wrażenia. Wyczuł pod palcami najpierw wąski przełyk, kiedy gardło przyjęło jego rękę jak uprzednio węża. Zanurzył ją prawie po sam łokieć i dopiero wtedy trafił na znajomą śliskość łusek. Pochwycił coś, co kształtem przypominało płaski wężowy łeb i czarpnął mocno, czując, jak wnętrze ciała Bathildy rozstępowało się pod wpływem ruchu jego dłoni jak gruda mielonego mięsa. Umieścił łeb Nagini w przełyku ciała i ostatecznie wyszarpnął rękę. Pokryta była brunatną mieszanką lepkiej śliny i tego, co dotychczas znajdowało się w jej żołądku, ale nim pozbył się cuchnących resztek, pokój znów wypełnił czarny dym, zwiotczałe ciało staruszki wyprężyło się, plecy wyprostowały się, kończyny wygięły nienaturalnie; Nagini potrzebowała chwili, by zapanować nad członkami, ale gdy sapnęła głośno i stanęła mocno pochylona do przodu, trudno było rozpoznać w niej martwe ciało. Technicznie Bathilda i tak już prawie nie żyła.
- Wypatruj go - zwrócił się do niej w wężomowie, a ona skinęła posłusznie głową. - On się tu zjawi. Prędzej czy później.
Tylko oczy pokryte kataraktą pozostawały nieludzko nieruchome.
- Tak jest - wysyczała.
Zostawił ją siedzącą w fotelu, tak, jak zastał prawdziwą Bathildę. Jeszcze przez chwilę ostra woń dymu będzie unosić się w powietrzu, ale nawet gdyby Potter minął się z Voldemortem w drzwiach, niczego by nie wyczuł.
Teleportował się prosto z progu. Do Malfoy Manor było rzut beretem, a on nie miał ochoty spędzać w tym miejscu ani chwili dłużej. Nawet nie spojrzał w stronę, gdzie dokonała się jego największa tragedia. Nie ze strachu. Nadszedł czas patrzenia w przyszłość. Przeszłość zostawił za sobą wraz z truchłem Bathildy Bagshot i ruinami domu Potterów.
*
Koniec września przyniósł odczuwalnie chłodniejsze noce i krótsze dni. Nie dowierzałam, że od śmierci Ahmeda i Haniego minął rok. Ten miesiąc okazał się dla mnie bardziej melancholijny, niż myślałam, podobnie dla Jasminy i chłopców. Zwłaszcza dla chłopców. Kiedy nie spędzali czasu na nauce, starałam się zapełniać im czas rozrywką, choć coraz częściej nachodziły mnie myśli o odesłaniu starszych braci do szkoły. Nie byłam w stanie przewidzieć, czy tam czuliby się szczęśliwi, ale wiedziałam jedno - w Kemmhyt nie byli.
Mnogość ostatnich problemów wcale nie odebrała księciu Quasimowi chęci do organizowania przyjęć, dlatego nie było dla mnie zaskoczeniem, że czternastego października w pałacu zebrała się spora liczba gości. Królewskie urodziny nigdy nie były obchodzone publicznie, a już z całą pewnością nie obchodzono ich hucznie, aby zatrzeć granicę między ludzką i boską naturą władcy - przynajmniej w oczach ludu. To, co działo się w zamku, odbiegało od tej zasady, jak tylko mogło. Salę tronową przystrojono na wzór wnętrz w Sacher. Dominowało ciemne drewno, złote i szmaragdowozielone gobeliny na ścianach oraz niezliczone ilości olbrzymich, mięsistych roślin. Wszystkie kolumny oplatały gęsto ciemnozielone girlandy bluszczu, który piął się również po ścianach i czepiał się sufitu. Dresscode obejmował wyłącznie purpurę, złoto i ciemną zieleń, dlatego Czarny Pan pojawił się w swojej nieśmiertelnej czerni. Żałowałam, że Snape’a zajmowało obecnie dyscyplinowanie Carrowów i całej reszty Hogwartu, więc mógł co najwyżej pozostawić mojej wyobraźni wybór swojej wyjściowej szaty, ale reszta śmierciożerców i ich osób towarzyszących zastosowała się do wymogów Quasima. Ich obecność nieco stłumiła gwiazdorskie zapędy Hurija, lecz nawet poprzez strój musiał krzyczeć o ilości złota, które kryło się w jego skrytce w banku. Bogato zdobioną szatę w kolorze purpury pokrywały drobniutkie łezki z pereł i rubinów, a za olbrzymi, ciężki łańcuch ze złota - byłam pewna - mógł zbudować apartamentowiec w samym sercu stolicy, ale solennie to ignorowałam. Amal zabrała Wahida i Yusufa jeszcze przed końcem wakacji, a pobyt Hurija w Kemmhyt miał się zakończyć najpóźniej końcem tygodnia.
Kilka dni - powtarzałam sobie.
Kilka dni i będzie mógł w spokoju drążyć pode mną z domowego zacisza.
- Jesteś pewien, że nie chcesz dłużej zostać? - zapytałam, kiedy Quasim, do którego na chwilę się przysiadłam, przeprosił i niespokojnym krokiem opuścił zatłoczoną salę.
Dzieliły nas dwa puste krzesła przy uginającym się od trunków i słodkości stołu.
- Bardzo bym chciał, ale, sama rozumiesz, obowiązki, obowiązki, obowiązki - odparł, błyskając swymi pięknymi zębami w szerokim, dobrotliwym uśmiechu. Z niezrozumiałych powodów stanął mi przed oczami Horacy Slughorn podczas jednej ze swoich kolacyjek. - Obowiązki wobec rodziny, obowiązki wobec interesów…
- Och, sam mówiłeś, że interesy możesz prowadzić z Kemmhyt - wtrąciłam, machając ręką. - Rozmawiałam z Zivit i nie wybiera się do Kairu. Zostawisz młodą narzeczoną tutaj? Samą? Liczyłam, że dzisiaj ogłosicie zaręczyny. Nie widzę lepszego momentu jak urodziny królowej.
Uśmiech Hurija stał się odrobinę kwaśny.
- Na urodzinach królowej należy świętować przede wszystkim urodziny królowej - rzekł.
- Ach, rozumiem - ciągnęłam, nie kryjąc ironii. - Wracasz prosić żonę o zgodę na poślubienie drugiej. To bardzo uprzejme z twojej strony. Tak, bardzo taktowne. Może powinieneś zaprosić Amal do Kemmhyt na dłużej? Tak szybko wyjechała, szkoda. Mogłaby trochę lepiej poznać Zivit, jestem pewna, że chętnie ugościłaby ją w Arismad-Arismad.
Posłałam kuzynowi ostatni podły uśmiech i wstałam, by wrócić na podwyższenie, gdzie teraz gromada dzieci okupowała dwa puste królewskie trony. Nie śpieszyłam się. Szłam powoli, czując na sobie wściekłe spojrzenie Hurija, ale w środku buzowała satysfakcja. Wiedziałam, że to było podłe. Podłe, zuchwałe i nie poprawi to moich stosunków z kuzynem, ale dzięki temu wieczór z umiarkowanie nudnego stał się dużo bardziej znośny.
Jasmine jako jedyna zsunęła się z mojego krzesła. Na sąsiednim tronie Totmes i Samir próbowali nawzajem wysmarować sobie twarze lukrem z wielkiej babeczki, a Silas, który siedział na szerokim podłokietniku, nawet nie drgnął, machając swobodnie bosymi stopami. Był jak kot. Wystarczyło przesadzić go w inne miejsce, a on natychmiast zrywał się i biegł w tylko sobie znanym kierunku. Tym razem popędził w tłum, a Nadira, która zajmowała niskie krzesełko na ostatnim stopniu platformy, zostawiła swoją niedojedzoną babeczkę i pobiegła za nim.
- Accio - rzuciłam niedbale.
Wskazując różdżką na śmigające między wielkimi butami małe, bose nóżki, a chłopiec w mig pofrunął w powietrzu, chichocząc piskliwie. Wylądował mi na kolanach, domagając się powtórki, a w następnej chwili dołączył do niego Totmes i przez kilka minut w tej części sali zawrzało od skoków, bieganiny, dziecięcych pisków i śmiechów, dopóki chłopcy nie padli na schodach, zdyszani i spoceni. Dopiero w takim stanie pozwolili się zabrać Nadirze z sali, prawie nie marudząc.
Posadziłam sobie Jasmine na kolanach i założyłam jej włosy za uszy, zdejmując z czarnego pasma zaschniętego, lukrowego kleksa. Wyglądała bardzo ładnie w wielkich, złotych kolczykach kołach i obszernym, misternie zdobionym naszyjniku, który doskonale komponował się z szatą w kolorze butelkowej zieleni.
- Nie jesteś zmęczona? - spytałam, widząc, jak Samir ziewnął szeroko i zaczął trzeć oczy.
- Wcale! - oznajmiła, prostując się energicznie. - Pierwszy raz jestem na przyjęciu dla dorosłych.
Uśmiechnęłam się na widok delikatnej, sennej mgiełki, która powoli przykrywała jej błyszczące oczy.
- Spędźcie z braćmi trochę czasu z Hurijem - powiedziałam. - Przed niedzielą wraca do Kairu, możliwe, że zobaczycie się z nim dopiero na ślubie Rim. Jeśli chcesz, możecie zjeść z nim jutro kolację, hmm?
- A ty tam będziesz? - spytała.
Coś przyjemnie ciepłego ścisnęło mnie za serce - jak wielka, puszysta rękawiczka dopiero co wysuszona nad płonącym kominkiem.
- A chciałabyś?
Przytaknęła z zapałem, a ja powędrowałam wzrokiem nieco w głąb sali, gdzie przy jednej z kolumn stała grupka nastoletnich chłopców - dwaj wysocy, szczupli, z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi i dwaj krępi, z zaokrąglonymi brzuchami i pucołowatymi policzkami. Dopiero teraz, gdy spostrzegłam Jasira i Nabila w towarzystwie synów Quasima, uderzyło mnie, jak byli podobni do Ardetha. Obaj bardzo przystojni, z ciemnymi lokami wywijającymi się zawadiacko nad czołem i grubymi, ciemnymi brwiami, wyglądali prawie jak mężczyźni. Cała czwórka pożądliwie spoglądała na kręcące się po sali skrzaty, choć z całą pewnością celem były naczynia z winem. Bracia nie wygłupiali się, nie pokazywali sobie języków, nie poszturchiwali się jak Jasmine i Samir. Trzymali się sztywno, w nieco zbyt przerysowany sposób naśladując dorosłych, ale ta ich dziecięca swoboda, z jaką przybyli do pałacu po śmierci ojca, gdzieś uleciała, wyparowała pod wpływem ostatnich wydarzeń, żałoby i nauk.
Tylko jeden rok.
- Kiedy Silas dostanie hipogryfa? - Głos Jasmine dotarł do mnie jak zza grubej szyby. - Tot też dostanie?
- Dostanie - odparłam. - Kiedy będzie gotowy. Silas jest następcą tronu. Czeka go dużo więcej obowiązków, dlatego musi zacząć naukę jak najszybciej. - Każdy ma swoje zadania do wypełnienia. Silas zostanie władcą Kemmhyt, Totmes będzie księciem Sacher…
- A ja wyjdę za dziadka i urodzę dużo dzieci - wpadła mi w słowo Jasmine, marszcząc nos i wydymając usta w niezadowoleniu. - Wiem, Jasir i Nabil już mi mówili. Ale mi się to nie podoba.
- Tata opowiadał ci o dwóch religiach w Kemmhyt? - zapytałam, a ona pokiwała głową, marszcząc z namysłem czoło.
- Jest Allah i są Starzy Bogowie - odparła po chwili. - Ale nie wiem, jak to działa. To znaczy… dlaczego akurat my wierzymy w Allaha, inni w Starych Bogów, a nie odwrotnie. I dlaczego. Profesor Nur kiedyś powiedział, że tylko Allah jest prawdziwym bogiem, a Starzy Bogowie to bajki dla dzieci i istnieją, bo nikt nigdy nie widział człowieka z głową sokoła. Ale tak myślę… że może jednak istnieją, bo Czarny Pan ma głowę węża i jest królem jak bogowie, więc może istnieje Allah i Starzy Bogowie na raz…
Urwała, przytłoczona zawiłością swoich teorii.
- W domu twojego ojca panowały inne zasady. Zgodne z tym, co mówi Koran - oznajmiłam. - Oczywiście możesz postępować według zasad, które panowały w domu twoich rodziców, ale teraz mieszkasz w moim domu, ja obiecałam twojej matce zająć się wami i możecie postępować według zasad Wielkiej Enneady. Czyli Starych Bogów.
Znów zmarszczyła nosek, jakby zamierzała powiedzieć coś brzydkiego, a wzrokiem powędrowała w stronę braci. Jeden z synów Quasima gdzieś zniknął, a pozostała trójka rozglądała się nerwowo, próbując stłumić uśmieszki.
- Nie podobają mi się zasady Allaha - rzuciła szeptem. - Chyba zasady Starych Bogów są lepsze.
- A znasz je?
- Nie… - odparła z wahaniem. - A czy Starzy Bogowie pozwalają dziewczynkom mieć hipogryfy?
Zaśmiałam się cicho i jeszcze raz założyłam jej za uszy luźne kosmyki włosów. Były tak grube i śliskie, że prawie natychmiast z powrotem wróciły do poprzedniego luźnego ułożenia po obu stronach jej trójkątnej twarzyczki.
- Pozwalają, pozwalają.
Oczy Jasmine zrobiły się okrągłe jak monety.
- A ja mogłabym mieć?
- Mogłabyś - zgodziłam się, a widząc, jak najmłodszy Lock-Nah podparł sennie głowę na zaciśniętej piąstce, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po stołach, machnęłam na najbliższego skrzata i dodałam: - Dostaniesz na Id al-Fitr. A teraz pójdziecie z Samirem do łóżek.
- Tak późno? To dopiero w styczniu - mruknęła niezadowolona, a Samir, którego skrzat ściągnął z krzesła za oba nadgarstki, zaczął się krzywić i marudzić. - Możemy zostać chociaż do północy? Prooszę!
Pokręciłam głową.
- Ty i Samir - łóżko. Każdy ma swoją rolę, pamiętasz? Twoją i Samira jest pobierać nauki.
Odprowadziłam ich wzrokiem, jak zazdrośnie łypali na starszych braci, choć Samir już trochę bardziej z obowiązku niż z chęci, bo oczy same mu się zamykały i raz po raz ziewał. Kiedy oboje zniknęli za gobelinem zasłaniającym drzwi, mój wzrok wyłowił z tłumu wysoką, bezwłosą postać. Nie było to trudne, ponieważ Voldemort górował nad znaczną większością egipskich mężczyzn, a jego emanująca białawą poświatą skóra odznaczała się na tle opalonych i brązowych głów. Przez dłuższą chwilę rozmawiał z Dołohowem. Obaj zdawali się nie dostrzegać bawiących się wokół ludzi, choć wokół tej dwójki dało się zauważyć całkiem wyraźny pusty okrąg, jak gdyby ktoś roztoczył wokół nich barierę z zaklęć ochronnych.
Voldemort wyczuł mój wzrok, ponieważ kiedy tylko śmierciożerca wykonał krótki ukłon i zniknął w tłumie, Czarny Pan natychmiast ruszył w stronę wysokiej platformy. Oblicze miał nieprzeniknione jak zwykle - jak gdyby wcale nie usłyszał o kolejnej serii potwornych mordów na mugolach lub czymś równie mało szokującym.
- Wygodniej byłoby to zorganizować u Malfoya w salonie - odezwałam się z zadziorną nutką w głosie, gdy usiadł wygodnie na swoim krześle i wziął od skrzata zaoferowany puchar z winem. - Wpadł ci w oko kolejny twórca różdżek?
- Na Gregorowiczu poprzestanę - odparł z niespodziewną lekkością. - Nie ma jej. Różdżkę wykradł mu jakiś młody złodziej wiele lat temu.
- Tak ci powiedział? - spytałam i tym razem to on popatrzył na mnie z tym swoim prowokacyjnym uśmieszkiem. - Ach, oczywiście. Ale masz u stóp całe ministerstwo, myślę, że nietrudno będzie odkryć jego tożsamość.
- Jak sama wiesz - mruknął - nawet mając dostęp do wszystkich dokumentów, nie jest to wcale takie proste. I zapominasz o jednym. To nie musi być Brytyjczyk, a jakiekolwiek papiery dotyczące czarodziejów spoza Wielkiej Brytanii rzadko bywają przechowywane w brytyjskim ministerstwie. Nie. Mile zakurzonych rolek pergaminu i ministerstwo nie pomogą w odnalezieniu złodzieja.
Nie odpowiedziałam, obserwując, jak skrzat domowy lawirował między opalonymi łydkami, kierując się w stronę platformy. Pochyliłam się nieco, by mógł wyszeptać mi do ucha wiadomość.
- Książę Imhotep prosi o pilną audiencję u królowej. Oczekuje w Sali Dywanowej.
Zdziwiona tym osobliwym wyborem udałam się ze skrzatem do przejścia ukrytego za gobelinem - tym samym, za którym zniknęła Nadira z Silasem i Totem. Dopiero kiedy zajrzałam do środka, powód wydał mi się oczywisty. W przestronnym pomieszczeniu pełnym rozłożonych na grubych, metalowych wieszakach dywanów nie było ani jednego portretu.
Imhotep miał na sobie szatę zwykłą dzienną w swoim ulubionym fiolecie. Ani śladu złota, zieleni czy purpury, za to ściskał pod pachą różdżkę i skórzany neseser.
- Mam nadzieję, że będziesz miał dobre wytłumaczenie swojej nieobecności na urodzinach królowej - zaczęłam, omiatając go krytycznym spojrzeniem, kiedy zostaliśmy całkiem sami.
Nie wyglądał, jakby miał ochotę na żarty.
- Nasz wezyr figuruje w Banhie pod nazwiskiem zmarłego mugola - rzekł, zapominając o przywitaniu. - Jego przyjaciel zresztą też.
Wyciągnął z teczki kilka zapisanych kartek na cieniutkim papierze - identycznym, jakim posługiwali się mugole. Szybko przeleciałam wzrokiem po jakimś modyfikowanym wielokrotnie testamencie, dokumentacji medycznej i umowie najmu. Były też dwa akty zgonu.
- Kradzież tożsamości - mruknęłam pod nosem. - Całkiem sprytne. Byłeś pod tymi adresami?
- Pod jednym jest teraz salon urody, pod drugim nadal mieszka jakaś mugolska rodzina - odparł natychmiast. - Sprawdziłem ją, żadnych śladów magii.
- Oczywiście. Nie jest głupcem. - Przeglądnęłam jeszcze na szybko papiery starszego z mugoli. W chwili śmierci miał osiemdziesiąt dwa lata. - Ciekawe, czy na miejscu przebiera się za starca.
- Jest jeszcze coś - dodał i wyciągnął z teczki coś jeszcze. Niewielki rulon, który po rozwinięciu okazał się być wielkim drzewem genealogicznym wyrwanym z jakiejś bardzo starej księgi. Imhotep stuknął weń różdżką i zbrązowiały papirus potroił swoje rozmiary. - Ród Erdem. Bardzo duży i bardzo stary. Łatwo się w nim ukryć. Sprawdziłem Naima Erdema w ministerstwie w Kairze, sprawdziłem go również w Biurze Administracji w Kemmhyt. W obu ładnie figuruje, ale dostęp do archiwum ministerstwa nie jest trudny, kiedy ma się wpływowych przyjaciół…
…albo przyjaciół-animagów.
Imhotep rozłożył na podłodze drzewo genealogiczne i oboje nad nim przyklękliśmy.
- Postanowiłem zerknąć w korzenie, problem w tym, że z jakiegoś powodu wszystkie egzemplarze Dziejów Rodu Erdem zniknęły ze wszystkich dostępnych publicznie miejsc - ciągnął. - Nie znalazłem tego w żadnej księgarni, w żadnej bibliotece. Znam kilku Erdemów, ale żaden z nich nie słyszał ani o tej książce, ani o żadnym Naimie, co nie jest dziwne przy takiej liczbie kuzynów i kuzynek.
- Więc skąd to masz? - zapytałam i dźgnęłam palcem imię Hani, przy którym widniała data czwartego czerwca 1997. - Zaklęcie Wielopisu?
Przytaknął i dodał z uśmiechem:
- Z biblioteki Teti. Ona kolekcjonuje takie historyczne dziwactwa. Na pierwszą rocznicę dostała ode mnie Historię powstania kanalizacji.
Przestudiowałam w ciszy ten fragment drzewa, przy których wciąż brakowało daty w miejscu przeznaczonym na datę śmierci. Spodziewałam się, że niektórzy mogli już dawno nie żyć - zaginęli, wyjechali za granicę albo w ministerstwie ktoś zwyczajnie zapomniał to odnotować, ale żaden męski potomek nie nosił imienia Naim. Imhotepa to nie zaskoczyło.
Uniosłam głowę i napotkałam jego wielkie, zmarszczone brwi.
- Wiesz, co to znaczy? - spytałam przyciszonym głosem i natychmiast sobie odpowiedziałam: - Problemem nie jest Faris, a jego przyjaciel. Zanieś to do mojego gabinetu, chciałabym się temu bliżej przyjrzeć.
Wstaliśmy, a Imhotep zmniejszył papirus do pierwotnego rozmiaru i razem z mugolskimi papierami schował do teczki. Widziałam cień grymasu przebiegający przez jego twarz, ale przyjaciel nie musiał nic mówić. Nie musiał nawet patrzeć. Sama dobrze wiedziałam, że próbowałam wybielić Farisa.
- Dobrze się spisałeś. Teraz pozostaje tylko znaleźć ten dom - dodałam i poczułam przypływ nagłego uświadomienia. I to tak łatwe i oczywiste jak zapalenie światła w dobrze znanym, ciemnym pokoju. - I chyba wiem, gdzie szukać. Jutro skrzat dostarczy ci adres. Myślę, że to będzie gdzieś w okolicy. W ministerstwie istnieje spis domów czarodziejów, prawda?
- Jeśli są podpięte do sieci Fiuu, to tak.
- Tego nie wiem. Ale od czegoś trzeba zacząć.
Rozeszliśmy się każde w swoją stronę - Imhotep do kominka, ja z powrotem na salę. Po powrocie z chłodnego korytarza zapach tam panujący praktycznie zatykał. Mieszanka ciężkich, perfumowanych olejów, wina, potu i pieczonego mięsa. Musiałam zapamiętać, by podpytać Czuju o istnienie zaklęć neutralizujących zapachy. Przeszłam przez komnatę prawie niezauważona - duży wybór trunków, zbliżająca się północ i przytłumione, czerwonawe światło działało na moją korzyść. Spodziewałam się, że wieści, które przyniósł Imhotep, jakoś mną wstrząsną. Podszywanie się pod zmarłych mugoli, usunięcie możliwie wszystkich dostępnych egzemplarzy nieinteresujących nikogo dziejów starej rodziny - kolejne kłamstwa. Ale nie wstrząsnęły. Miałam wrażenie, jakbym słuchała opowieści dotyczących zupełnie fikcyjnych postaci i z zaciekawieniem oczekiwała na kolejny odcinek słuchowiska.
Voldemort zerknął na mnie, gdy usiadłam na krześle i wyciągnęłam przed siebie nogi.
- O co grają? - zapytał bez cienia przejęcia.
- Jeszcze nie wiem - odparłam, zdejmując pucharek z lodami z tacy mieszczonej na głowie skrzata. - Póki co tylko Hurij ma sprecyzowane plany, co paradoksalnie działa na jego niekorzyść. Póki co.
~*~
NaNoWriMo 2024 już za mną, więc pierwsze, co robię, to wrzucam nowy rozdział. No, może nie takie pierwsze co, bo jest już połowa grudnia, ale ciężko mi się ogarnąć po takim maratonie pisania, a prywatnie i rodzinnie nie przechodzę teraz najłatwiejszego okresu, więc tym bardziej cieszę się, że mam przynajmniej kilka rozdziałów napisanych do przodu. Właściwie to jeszcze trzy rozdziały i jedną scenę czwartego, ale zmierzam powoli ku końcu opowiadania.
Samo NaNo przebiegło mi w takim szalonym tempie, że trochę nie wiem, kiedy minęło. Jestem bardzo zadowolona z tego, jak w tym roku udało mi się z tym wszystkim wyrobić, tym bardziej, że cały czas toczyłam walkę z kończącym się planem. Do końca opowiadania (poza tym, co dotychczas napisałam i czeka na opublikowanie) zostało, myślę, jeszcze jakieś trzy rozdziały, więc NAPRAWDĘ zbliżamy się do epilogu. Rozdział 115 postaram się od razu zaplanować, żeby pojawił podczas świąt. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz