11 listopada 2024

113. Starzy przyjaciele

Nie spodziewałam się, że to w ogóle było możliwe, żeby urodzić tak punktualnie. Ani dobę wcześniej, ani później, niż przepowiedział Serapis, dokładnie osiem dni po śmierci Dumbledore’a bogowie postanowili zesłać na Ziemię dwie nowe duszyczki. 

Nie spodziewałam się, że będę tak przerażona. 

Z narodzin Silasa pamiętałam tylko pierwszą chwilę bólu i ciemność, która ciągnęła się przez całe wieki. Tym razem tylko ból pozostawał jednakowy, świadomość pozostała. I właśnie tej świadomości bałam się najbardziej. W teorii wiedziałam, co robić, miałam dwóch synów, a czułam się jak pierworódka. 

Kiedy znalazłam się w przygotowanej do tego komnacie i zostałam posadzona na krześle porodowym, starałam się nie myśleć o wielkim otworze w siedzisku i o tym, że miałam za chwilę wydać na świat dwie istoty przypominające rozmiarem duże arbuzy. 

Pomiędzy bolesnymi skurczami próbowałam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek bałam się bardziej. Mój pierwszy raz na pustyni z Królową? Pierwsze mroczne dni po zniknięciu Czarnego Pana? Tamte wydarzenia wydawały mi się tak spokojne… w każdym razie Hariri nie krzyczał mi wtedy nad głową, myśląc, że pomaga. 

- Bądź łaskawa się zamknąć, nie gram w quidditcha! - warknęłam na nią, wpijając się palcami w drewniane poręcze krzesła, jak gdyby od siły, jaką w to wkładałam, zależało, kiedy te męki się skończą. Zaczynałam się wahać, czy odmówienie eliksiru przeciwbólowego było rozsądne. - Nie wiem, co gorsze… wypchnąć kafla czy… słuchać… słuchać ciebie… 

- Jeżeli dzięki temu wypchniesz je szybciej… 

Reszta jej słów utonęła w moim krzyku. 

A obiecałam sobie, że nie będę krzyczeć. 

Rozrywający ból rozlał się falą po całych trzewiach, a zaraz po nim nastąpiło tak silne ukłucie, jak gdyby ktoś przebił mi mieczem brzuch. Na moment odebrało mi dech. I o ile n apoczątku dało się to wytrzymać z godnością, teraz już o niej nie myślałam. Chciałam zemdleć, tak, jak pewnie by się stało, gdyby ten ktoś faktycznie wbił we mnie miecz, lecz byłam aż za bardzo świadoma. 

W pierwszej chwili nie usłyszałam dźwięku otwieranych drzwi, dopiero w momencie, gdy kątem oka mignął mi ruch, zobaczyłam stojącą w progu Zivit. Szybkie spojrzenie w oczy i zaraz potem niżej sprawiło, że kolory spełzły jej z twarzy, a oczy rozszerzyły się w panice. W tym samym momencie uderzył mnie zapach krwi. 

Musiałam spojrzeć. 

Na podłodze między moimi stopami pojawiła się maleńka kałuża zabarwionej na czerwono wody, a coraz to nowe kropelki - gęste i intensywnie czerwone - skapywały żywo jedna po drugiej. Serce podjechało mi do gardła, ale szybko przełknęłam strach. Popatrzyłam ostro na Serapisa, a on natychmiast ukląkł przede mną, ściskając różdżkę w wielkich, serdelkowatych paluchach. Kiedy pochylił się nisko i zaczął mruczeć jakieś zaklęcia, znad brzucha widziałam tylko błyszczący szczyt jego głowy. Zaciskając do bólu zęby, skupiłam wzrok na kropelkach potu pokrywających nieopaloną łysinę. Sama tonęłam we własnym pocie, krwi i bogowie raczyli wiedzieć, jakie wydzieliny się jeszcze ze mnie sączyły. 

- Długo to trwa… - mruknęła Zivit, wkładając sobie do ust koniuszek paznokcia w taki sposób, by dyskretnie zasłonić sobie nos. 

- Światłe spostrzeżenie - odwarknęłam. 

W tym samym momencie doświadczyłam dziwnego rozpierania - dosyć bolesnego, ale do wytrzymania i towarzyszącemu mu gorąca. Nie miałam pojęcia, co Serapis zrobił, ale przyniosło chwilową ulgę, by za kilka sekund ból powrócił z kolejnym skurczem. Stanowczy, opanowany głos uzdrowiciela nakazał mi przeć, więc parłam, zaciskając palce na podłokietnikach z taką siłą, że zdrętwiały mi dłonie. Spróbowałam zaczerpnąć powietrza, ale miałam wrażenie, jakby pasek ścisnął mi klatkę piersiową. Pociemniało mi w oczach, ciśnienie uderzyło do głowy i byłam pewna, że jeszcze chwila, jeszcze moment i eksploduje mi mózg. 

Zaparłam się o poręcze obiema rękami, czując najpierw dziwaczne, niekontrolowane drganie bioder, a zaraz potem jeden niewielki punkt ciepła dokładnie pośrodku krocza - punkt, który przesuwał się powoli, lecz zadziwiająco lekko i równomiernie, aż wszystko się urwało, pozostał tylko zaskakująco łagodny, tępy ból u dołu kręgosłupa. Padłam na oparcie, łykając powietrze jak tonący dopiero co wyłowiony z wody. Hariri i Zivit wydały z siebie zgodne “Oooch!”, a zaraz potem ciszę w pokoju rozdarł wrzask, ale byłam zbyt wycieńczona, żeby otworzyć oczy. Dopiero gdy Serapis powstał z kolan, uchyliłam powieki i jak zza mgły spostrzegłam go stojącego nade mną. W dłoniach trzymał małe, obślizgłe stworzonko. W wielkich palcach uzdrowiciela wydawało się jeszcze mniejsze - brzydkie, bordowe, z buzią przypominającą twarz starego gnoma. Rączki i nóżki, którymi wymachiwało, wyglądąły na dziwnie długie i chude, a na szczycie głowy zauważyłam kępkę kruczoczarnych, pozlepianych śluzem i krwią włosów. Twarz Serapisa, kiedy mi je podawał, odmłodniała nieco pod wpływem sztywnego, niezbyt euforycznego uśmiechu, natomiast z Hariri mogłam czytać jak z otwartej księgi. Oczy rozszerzyły jej się w zdziwieniu, a usta zadrgały, kiedy jej kolega powiedział: 

- Masz, pani, córkę. 

Doszło to do mnie dopiero w momencie, kiedy podał mi dziecko. Przepocona, biała szata natychmiast zabarwiła się czerwienią, kiedy maleńkie ciałko spoczęło na mojej piersi. Pomrukując cicho, zaciskało i rozluźniało maleńkie piąstki, szparki między mięsistymi powiekami ukazywały niebieskie tęczówki jak dwa wielkie, przejrzyste topazy. Ta istota pulsowała życiem. Ciałko wierciło się na mojej piersi, zgięte nóżki i rączki wykonywały nieskoordynowane ruchy, jak gdyby każdą z nich sterował oddzielny mózg. Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, ale w momencie, kiedy ten ciepły ciężar legł mi na sercu, poczułam przyjemne gorąco rozlewające się po całym ciele. Miałam wrażenie, jak gdyby cała krew odpłynęła mi z głowy, ogarnęło mnie dziwnie błogie uczucie słabości, ból stanął na dalszym planie, bo przez moje myśli przesuwały się dwa słowa: mam córkę

Urodziłam córkę, nie syna. Kemmhyt nie dostanie kolejnych książąt, dostanie tylko księżniczki, ale wcale nie doświadczyłam tego przykrego ucisku w podołku, jakiego doświadcza się w sytuacjach, kiedy kogoś się zawodzi. 

Nigdy nie myślałam o tym, że naprawdę mogłabym urodzić dziewczynkę, nie w czasach, kiedy Kemmhyt potrzebowało chłopców, a jednak teraz, kiedy ją urodziłam - naprawdę trzymałam ją w ramionach, taką silną i ruchliwą, zalała mnie fala słodkiego, nieopisanego szczęścia. Poczułam gorąco napływające do oczu, ucisk w gardle i dziwny, metaliczny posmak w ustach, w głowie wirowało coraz szybciej i szybciej, twarze Zivit, Pryski i Serapisa zaczynały się dwoić i troić. 

- Mam córkę… - wyrzuciłam z siebie z trudem, mój własny głos docierał do mnie z oddali dziwacznie zniekształcony. 

Nie pamiętałam, czy tak wygląda wzruszenie, kiedy pierwszy raz zobaczy się swoje dziecko. Właściwie to… było mi tak gorzko… tak gorzko w ustach. 


*


Zegar wydał z siebie niski dźwięk i to on mu uzmysłowił, że od dobrego kwadransa czytał raport Yaxleya. Chyba miał jakiś związek z ministerstwem. Tak, mignęło mu coś o Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Wolał myśleć, że to rozkojarzenie wynikało z nudnego sposobu pisania Rowle’a, wcale nie dlatego, że się zamartwiał. 

Lord Voldemort się nie zamartwia. NIGDY. 

Wrócił do poprzedniego akapitu i faktycznie Yaxley pisał o tym, co się działo w Departamencie Przestrzegania Prawa. Skąd o tym wiedział? Wydął wargi i niezadowolony zaczął od początku, bardziej zainteresowany ostatnimi plamami słońca przesuwającymi się po krawędzi blatu. W Londynie słońce musiało już zajść. 

Ciszę za drzwiami zakłócił narastający odgłos kroków i Voldemort znów oderwał się od notatek. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że nie czytał, tylko czekał, aż ktoś zakłóci tę przeciągającą się ciszę. Dzięki bogom. 

Ech, to idiotyczne sformułowanie. 

Po krótkim, formalnym pukaniu między framugą i drzwiami pojawiła się najpierw głowa, potem ramiona i dopiero na końcu cała reszta Earth Lock-Nah. Oczywiście Earth Lock-Nah. Nie musiał być jasnowidzem, żeby wiedzieć, że to była Earth Lock-Nah. Zmartwiona z komicznie zmarszczonym czołem i przymrużonymi oczami pierwszy raz tak bardzo przypominała swoją córkę, choć nic się w niej nie zmieniło - jednakowy turban w tym swoim nudnym turkusowym kolorze, ostro zakończony podbródek, zrośnięte brwi. Jak gdyby łączył je tylko sposób okazywania zmartwienia. 

- I co? - zapytał z nutką ironii. 

Kobieta weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi, robiąc to z taką pieczołowitością, jak gdyby od tego zależało dalsze istnienie Kemmhyt. 

- Masz córkę - oznajmiła, podchodząc powoli do biurka, a wpatrywała się w niego z taką intensywnością, jak gdyby miała nadzieję przedostać się wzrokiem do środka jego głowy. Nie odpowiadał, więc w końcu dodała z rezerwą: - I syna też. 

Voldemort uniósł z rozbawieniem brwi. 

- Zatem po co te melodramatyczne pauzy? - zapytał, lecz Earth nic więcej nie powiedziała. 

Czujnie obserwowany przez czarownicę, bez żalu odrzucił sprawozdanie Yaxleya. Nie musiał grzebać jej w myślach, żeby wiedzieć, czego się spodziewała. Być może nawet trochę liczyła, że córka jakoś pokrzyżuje jego plany. I nawet mimo spędzonej pełnej napięcia godziny w swoim gabinecie Czarny Pan był pewien, że wszystko pójdzie po jego myśli. Jego krew była jego krwią - bez względu na to, w czyich żyłach płynęła, o ile płynęła w nich także krew królowej. 

Korytarz prowadzący do jego prywatnych komnat był dzisiaj jedynym pustym korytarzem. Choć zbliżała się pora kolacji, nikt nie kręcił się zniecierpliwiony przy stole, oczekując na skrzaty. Nie, ci sami ludzie - dalecy kuzyni, przyjaciele kuzynów, przyjaciele przyjaciół, wysoko urodzeni lub zwyczajnie ociekający złotem - kręcili się teraz tak samo niecierpliwie, oczekując jakiejkolwiek informacji. Kiedy Voldemort pojawił się w zasięgu wzroku, wiele głosów ucichło, niektórzy cofnęli się, nieumiejętnie maskując strach, ale tym razem wyjątkowo zachował dla siebie wszystkie cyniczne i przeszywające spojrzenia, podążając za Earth do pokoju dokładnie po drugiej stronie części królewskiej, przed którym gromadziło się najwięcej ludzi. Wyraźnie nad nimi górował, lecz wzrost był tutaj ledwo drugorzędny. Jeżeli chodziło o moc, niewielu z nich - mimo wybitnego pochodzenia i pękających w szwach sakiewek - dorastało do pięt jego śmierciożercom, nie mówiąc o nim samym. I oni o tym wiedzieli. 

Za wysokimi, dwuskrzydłowymi drzwiami - w o wiele bardziej ścisłym gronie - wypatrzył niskiego człowieczka z wielkim brzuchem. Książę Quasim jak większość tu obecnych raz po raz ocierał chusteczką łysinę pod peruką, mocno spocony w białej, lnianej szacie dyskutował ze swoim przeciwieństwem - równie zdenerwowanym, wysokim i przystojnym Imhotepem. W przedsionku panował niesamowity zaduch nawet pomimo rzuconego zaklęcia chłodzącego. Cuchnęło potem, olejami i niepokojem, a kiedy zgromadzeni zarejestrowali obecność Voldemorta, powietrze zdominował ciężki smród strachu. W ich czaszkach dudniło od pełnych przestrachu myśli. 

Strachu, ale nie przed nim. 

Podszedł do Quasima, nie spuszczając z niego wzroku, a człowieczek z każdym jego krokiem robił się coraz mniejszy i coraz bardziej spocony. W pomieszczeniu zapadła głucha, pełna napięcia cisza, a książę poprawił sobie nerwowo perukę. 

- Moje gratulacje - wydusił z siebie, kłaniając się tak nisko, że dopiero co poprawiona peruka zsunęła się nieco z idealnie ogolonej łysiny. - Wszyscy się cieszymy, że książę i księżniczka c-cieszą się dobrym zdrowiem… 

- Zatem na co czekasz? - zapytał zwodniczo uprzejmie. - Czy to nie tobie królowa nakazała zająć się przygotowaniem obchodów na cześć księcia i księżniczki?

Quasim nie potrzebował innych sugestii. Opuścił przedsionek w wyraźnym pośpiechu, zabierając z sobą Czuju i jeszcze jednego mężczyznę i żaden z nich nie wyglądał na zawiedzionego. 

Za kolejnymi drzwiami - poza kwaśną mieszanką zapachów z korytarza unosił się jeszcze jeden. Dominujący, kąsający nozdrza, wwiercający się w czaszkę słodkawy odór toksyn. Komnata była pełna ludzi. Lwią część pokoju zajmowało wielkie łóżko z czterema kolumnami i otaczającą je półprzezroczystą kotarą, wokół którego cisnęła się grupa kobiet i mężczyzn przesiąkniętych smutkiem. Żółtawy Ardeth Lock-Nah, Rim w towarzystwie Wahida - oboje poruszeni i z bladymi, ściągniętymi twarzami, Amenia i Snofru - obaj po dokładnie przeciwnych stronach łóżka, Ahmose Tuto z chusteczką przyciśniętą do nosa. Faris stał najbardziej w cieniu u wezgłowia - tak poruszony i nieruchomy, że łatwo byłoby go przeoczyć w tłumie. Wszyscy odwrócili się jak na komendę, a powietrze zadrżało. Zivit, która stała tuż przy ojcu w nogach łóżka, objęła się ramionami i podeszła do matki, ukazując opuchniętą postać kobiety zanurzoną w pościeli. Jej biel podkreślała niezdrowy, sinożółty odcień skóry i wyłącznie długie, czarne pukle włosów rozrzucone na poduszce świadczyły o tym, że leżała tam kobieta. 

Trójkątna twarz z ładnie zarysowanymi łukami brwi i kośćmi policzkowymi zupełnie zatraciła swój kształt, podobnie szyja i nagie ramiona, które jako jedyne pozostawały na widoku. Pomimo mocnych mięśni rozlały się dziwnie jak sflaczały balon, który ktoś mocno nadmuchał i spuścił powietrze. W pierwszej chwili Voldemorta ogarnął wstręt na widok ciemnobrązowych plam rozlanych po całej skórze, która wydawała się nienaturalnie sucha i zrogowaciała. Pierś pod cienką tkaniną unosiła się i opadała w ciężkim, nierównym oddechu, z wyraźnym trudem pompując powietrze do płuc. Dopiero gdy z drugiego końca pokoju z wysokiej, drewnianej kołyski rozległ się dźwięk cichego kwilenia, poczuł falę dzikiej nienawiści. Rzucił zimne spojrzenie w kierunku Hariri i starego, grubego uzdrowiciela Setiego… Sepiego… 

Do diabła z jego imieniem. 

Zignorował jego pytanie, czy chciałby obejrzeć dzieci. Znów spojrzał na Dżahmes - cuchnącą, szkaradną, trawioną przez toksyny z własnej rozpadającej się wątroby. I po co to wszystko. Dla kogo. Dla dwójki piszczących, bezrozumnych istot, których jedyną wartość od tej pory przez kilka najbliższych lat będzie stanowiła płynąca w ich żyłach krew ojca i matki. 

Wtem ciszę w komnacie przerwał ostry wrzask jednego z noworodków i Voldemort spojrzał w jego stronę. Małe zawiniątko przypominające żywą kukiełkę z bardzo brzydką, czerwoną twarzą błyskawicznie znalazło się w ramionach Zivit, ale drugie wciąż spokojnie leżało w kołysce. Ten widok uderzył go nieprzyjemnie, przenosząc do czasów, kiedy sam był jeszcze chłopcem nieświadomym swojej wyjątkowości i wielkiego talentu. Był jeszcze małym Tomem Riddle’em, zmuszonym dzielić pokój z jakimś mugolskim smarkaczem. Już dawno zapomniał, jak wołały na niego te stare kociary z sierocińca, ale doskonale pamiętał długie, bezsenne noce pełne frustracji, kiedy noworodki kilka sypialni dalej - pozostawione same sobie - krzyczały i piszczały w nieskończoność jak zarzynane szczenięta. 

Znów spojrzał na Dżahmes i uświadomił sobie, że to wszystko przez to. Te dwa skrzeczące szczeniaki, które miał ochotę zarżnąć. Roztrzaskać maleńkie główki o ścianę. W tym momencie jego dalekosiężne zamierzenia wydały mu się śmieszne i głupie. Czy naprawdę potrzebował tego wszystkiego? Potrzebował obserwować, jak Dżahmes rozkładała się żywcem, zanim jej doskonały, nieśmiertelny organizm upora się ze skutkami zatrucia? I po co? Dla dwóch niedoskonałych, śmiertelnych istot, które wystarczyło przydusić poduszką? Poczuł niecierpliwe mrowienie w dłoniach. Kiedy był małym Tomem, to wystarczyło, by rozwiązały się jego problemy ze snem. 

Doświadczył olśnienia - nie potrzebował ich, mógł zdobyć Kemmhyt tak samo, jak zdobył Wielką Brytanię. Siłą, bez zabawy w ich śmieszne zwyczaje, przywdziewając korony nieistniejących królestw i udając jednego z wyimaginowanych bóstw, choć on sam był jedynym bogiem w ich zapomnianym królestwie. 

Ale olśnienie trwało zaledwie krótką chwilę. Dżahmes się nie myliła, to zaszło za daleko i teraz byli już skazani na swoje towarzystwo w dalszej drodze ku nieśmiertelności. Problem w tym, że on chciał być na to skazany, choć niezmiennie skręcało go ze złości i obrzydzenia na myśl o słabości… pytanie czyjej. Słabych, nieidealnych istotach, które stworzył on - najsilniejszy i najdoskonalszy z żyjących? O chorobie Dżahmes trawiącej jej idealne, nieśmiertelne ciało… czy może o słabości, która równie dobrze mogła dotknąć jego

- Wyjść - syknął, nie patrząc na nikogo. - Ty nie. 

Hariri, która ruszyła pośpiesznie za starym uzdrowicielem, cofnęła się niepewnie pod ścianę, pozostali pozrywali się z miejsc i w ciszy wyszli z pokoju; Voldemort czuł na sobie ich pełne niepokoju spojrzenia, czuł strach buchający nawet z Earth. 

- Wszyscy poza Hariri - dodał podrażniony, widząc ociągającą się Zivit. 

Jedno jego spojrzenie wystarczyło, by kobieta oddała dziecko uzdrowicielce i w następnej chwili byli już sami. Atmosfera w pokoju stała się gęsta jak smoła. Hariri ruszyła wolno w kierunku kołyski, stawiając stopy powoli jak zwierzę, które starało się nie zwrócić na siebie uwagi drapieżnika, ale on nawet na nią nie spojrzał. Przysiadł u wezgłowia i wziął w koniuszki palców pojedynczy pukiel, który spoczywał na czole Dżahmes. Buchało od niej jak z pieca, lecz skóra wciąż pozostawała sucha, jak gdyby żadna kropla wody nie była w stanie wydostać się na zewnątrz. 

- Jak długo to potrwa? - zapytał dziwnie zadumanym głosem. 

- Nie mam pojęcia. Organizm musi zwalczyć toksynę, Nubunet pracuje nad eliksirami neutralizującymi, ale nie wiem czy to w ogóle… czy to się uda. Boję się, że przesadziła. - Urwała gwałtownie, a emocje chwyciły ją za gardło i przez moment nie była w stanie nic więcej wykrztusić. Kiedy ponownie się odezwała, znów brzmiała stanowczo jak zwykle. - Radziłam jej, że powinna przestać, ale nie chciała tego słuchać. 

Voldemort prychnął cichym śmiechem. 

- Zdaje ci się, że kiedy Dżahmes coś sobie postanowi, ktoś jest w stanie ją powstrzymać? 

Pierwszy raz w tym pokoju poczuł coś innego niż strach. 

- Ona naprawdę może tego nie przeżyć - wycedziła z tłumioną wściekłością. Tylko delikatne drżenie głosu zdradzały buzujące w dziewczynie emocje. - Wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Wszyscy o tym szepczą. 

Nawet rozczulił go ten maleńki wybuch. Pokręcił głową, nie spuszczając wzroku z nieprzytomnej. W trakcie swoich podróży i licznych eksperymentów widywał przeróżne obrzydliwe i przerażające efekty zaklęć i eliksirów. Ciałom zawsze towarzyszył fetor śmierci. Im głębiej zanurzał się w czarnej magii, tym wyraźniej to wyczuwał. Przyłożył dłoń do chropowatego policzka - ściśle, intensywnie, obejmując palcami zapadniętą skroń, a kącik jego ust powędrował nieznacznie do góry. Nie wyczuł zdrętwiałej, paraliżującej aury śmierci. Chorobę - tak. Gorączkę, ból, walkę, ale nie śmierć. Nienaturalny sen wywołany za pomocą magii nieco tłumił jej moc, ale wciąż ją czuł. Nie tak skumulowaną jak jego, bardziej nieokrzesaną, lecz jednakowo ciemną. 

- Ja jeden znam Dżahmes na tyle, żeby wiedzieć, że nie grozi jej śmierć - odparł. - Dojdzie do siebie, a w tym czasie zajmiesz się nią i dziećmi. Sugerowałbym zacząć już. 

Dotarło do niej szybciej niż do Zivit, bo natychmiast wyszła, zabierając ze sobą drugiego noworodka. Zostali sami. Z zewnątrz wciąż dobiegały go niewyraźne odgłosy rozmów, choć spodziewał się, że jego obecność znacznie ostudziła emocje tych ludzi. Nie towarzyszył mu żaden śmierciożerca, nikt, nawet Snape i bynajmniej nie dlatego, że nie chciał dzielić z nimi tego dnia. Lord Voldemort nie potrzebował nikogo i niczego, a już z pewnością nie po to, żeby coś z kimś dzielić. Był przekonany, że śmierć nie dosięgnie Dżahmes nawet wtedy, gdyby wlała w siebie dziesięć razy tyle eliksirów, ale czuł gdzieś w środku nieprzyjemny ucisk - nie chciał, by śmierciożercy oglądali ją w takim stanie. By byli świadkami tego idiotycznego poruszenia i strachu podważającego jej boskość. A skoro mieliby podważyć jej nieśmiertelność, podważyliby i jego, mimo że dwa lata temu zobaczyli to na własne oczy. 

Być może teraz też powinni? 

A jednak czuł w środku dziwny opór przed samą myślą, że mogliby ją zobaczyć w tym stanie. 

Hariri nie kazała mu czekać. Wróciła w towarzystwie starej eliksirowarki Nubunet i wezyra, lewitując przed sobą olbrzymią skrzynię, z której wyciągnęła cały gąszcz cieniutkich rurek ze szkła i komplet mikstur w ciemnych butelkach. Wszyscy zdążyli już pozbyć się z twarzy wyrazu zatroskania i litości, który doprowadzał go do białej gorączki. 

Stanęli ramię w ramię daleko od łóżka, obserwując przez dłuższy czas, jak uzdrowicielki łączyły Dżahmes z rurkami za pomocą cieniutkich igiełek. Pomimo wielu ukłuć twarz chorej pozostawała obojętnie spokojna, drgnęła w nikłym skurczu dopiero w momencie, gdy kobiety puściły przez wężyki najpierw przezroczysty płyn, a później przejrzystą miksturę o barwie bladego złota. Trwało to jednak ułamek sekundy i nic nie wskazywało na to, by eliksir miał sprawić, że Dżahmes odzyskała przytomność. 

- Przez najbliższe dni będziesz musiał być ostrożny - odezwał się do kapłana po francusku, powodując na jego twarzy gwałtowne uniesienie brwi. - Udaję się do Anglii na pewien czas, mam do załatwienia pewne sprawy, które nie mogą czekać, zatem pierwszy raz masz okazję posmakować pełnię władzy, jaką daje korona. 

Kąciki ust drgnęły mu na widok znikomego entuzjazmu, który kapłan chciał ukryć pod maską powagi. 

- Może, w drodze wyjątku, mój pan rozważyłby załatwienie przynajmniej części tych spraw z Kemmhyt? - zapytał z chłodną uprzejmością. 

- Niefortunnie śmierć Dumbledore’a zbiegła się z tym wszystkim, czego nie mogę zaprzepaścić. Dżahmes sobie poradzi. Jej “Anubis” - palcami wykonał w powietrzu cudzysłów - da jej siłę, potrzeba tylko czasu. Ty jesteś wezyrem. Teraz na twoich barkach spoczywa odpowiedzialność za Kemmhyt. 

Usłyszał prawie bezgłośne westchnienie. 

- Problem w tym, że nie jestem pewien, czy posiadam dość kompetencji… 

Nagle urwał, jak gdyby dopiero w tym momencie spłynęła na niego świadomość, że rozmawiał z Lordem Voldemortem, nie z Dżahmes, choć to na nią cały czas spoglądał. W zimnych oczach Farisa czaiła się iskierka troski, jakby naprawdę patrzył na kogoś, kogo darzył prawdziwym uczuciem. 

- I właśnie dlatego dała ci symbol Maat - rzekł beznamiętnie. - Nie pragniesz władzy i jesteś świadomy swoich talentów. Nie wspierasz żadnej ze stron, dlatego nie masz tu żadnego przyjaciela. Ani po jednej, ani po drugiej stronie. Nie miej złudzeń. 

- Nie mam najmniejszych, mój panie. 

Spojrzał na niego z góry, więc i kapłan niechętnie oderwał wzrok od chorej i spojrzał mu w oczy. Gładkie, niewinne oblicze młodzieńca dawało złudne wrażenie naiwności, bez względu na to, jak srogo próbował patrzeć, ale Voldemort nie mógł zaprzeczyć, że moc, która w nim drzemała, była ogromna. Czarnemu Panu wydało się to w pewnym sensie dość rozczulające - jak nastoletnia Bellatriks z tą swoją potarganą czupryną i w opozycji przeciwko wszystkim. 

- Ale Dżahmes ma. Są z nią na długo przed tobą i jeśli będzie trzeba, zrobią wszystko, żeby zostać po tobie. 

Pozostawił go w dusznym pokoju, z którego prawie całkowicie zniknęła woń strachu. Uśmiechnął się do siebie, kierując swe kroki ku ciemnym podziemiom. Znów musiał się zgodzić z Dżahmes i tym razem uczynił to dużo chętniej. Podobieństwo między Snape’em i młodym wezyrem było coraz bardziej zauważalne. Obaj byli ambitni, lecz brakowało w tym chorobliwości, która cechowała większość jego śmierciożerców. Obaj mieli świadomość swoich talentów i ułomności, a pokora ułatwiała im pełnienie roli obserwatorów. Jedynie czystość sumienia różniła ich tak mocno, jak tylko się dało, choć akurat ten mały mankament w przypadku Farisa nie był dla Voldemorta odstręczający. Wręcz przeciwnie. Czuł niemałą satysfakcję z przeciągania niewinnych na jego - zresztą jedynie słuszną - stronę. 

W Wiltshire panowała już zupełna ciemność. Ciszę panującą w Malfoy Manor zakłócały odgłosy wichury z zewnątrz, deszcz bębnił w okna wypełnione romboidalną kratką, przez które nie wpadał nawet promień światła. Jedynie błyskawice raz po raz przecinały czarne niebo, a stłumiony huk grzmotów niósł się złowrogo po przerażająco, wręcz nietypowo cichych korytarzach. 

Przeszedł przez hol, zarzuciwszy na głowę ciężki kaptur podróżnej peleryny, ale nie wyszedł od razu. Odwrócił się, lustrując wzrokiem ciemność w okolicy schodów prowadzących na piętro - jedna para oczu z dziesiątków tych obserwujących go z ciężkich ram nie należała do przeszłości rodu Malfoyów. W plamę światła, która pojawiła się na podłodze wraz z kolejnym piorunem, wkroczyła Bellatriks. Wciąż w dziennych szatach, z wyrazem zaskoczenia w rozszerzonych oczach przyglądała mu się, przechylając lekko głowę. Długie włosy opadające jej na część twarzy w ciemności sprawiały wrażenie, jak gdyby wyglądała zza kurtyny, dopóki Voldemort nie zapalił różdżki. Zmrużyła oczy, oślepiona ostrym, niebieskawym blaskiem. 

- Mogę ci w czymś usłużyć, mój panie? - zapytała lekko zachrypniętym, nabrzmiałym z emocji głosem. - Czy… już po wszystkim? 

- Tak - odparł, nie szczędząc jej ironicznego uśmiechu. - Kemmhyt zyskało dziś księcia i księżniczkę. 

Usta jej drgnęły, oblicze stało się kamienne, pogłębiając jego uśmiech. Bella nigdy nie słynęła ze stwarzania pozorów. 

- Gratuluję, mój panie. 

- Szkoda, że tobie i Rudolfowi się nie powiodło - odrzekł z troską. - Wasze potomstwo byłoby bardzo cenne dla czarodziejskiego świata. Właśnie to podoba mi się w Kemmhyt bardziej niż w Anglii. Stare, tradycyjne wartości. Tam starożytne czarodziejskie rody dbają o to, by wciąż się rozrastały. Choć, jak widać, nawet w aranżowanych małżeństwach zdarzają się pewne… kłopoty. 

Twarz kobiety zmieniła się. Bezwarunkowe uwielbienie, jakie nigdy nie znikało z jej oczu, kiedy na niego patrzyła, przygasło nieco, pozwalając urazie zatrzymać się w nich na moment. 

- Szkoda, mój panie - przytaknęła tylko. 

Chyba nigdy nie słyszał jej głosu tak skrajnie stłumionego, pozbawionego dźwięczności. Ale już dość zabawy. Tej nocy miał jeszcze wiele do zrobienia. 

- Dobrze, że nie śpisz - dodał, a cała jej postać odzyskała odrobinę życia. - Będziesz mi dziś potrzebna. 

Natychmiast się wyprostowała. 

- Tak jest, mój panie. 

Nakazał jej przywołać pelerynę i obserwował, jak upychała długie włosy tak, by nie zawadzały jej w walce, choć przecież nic o niej nie wspomniał. Nie napomknął o masce. Nigdy jej nie zakładała. Kiedy wkroczyli po ciemku w deszcz, uderzył go w twarz silny podmuch wiatru. Deszcz zacinał z taką mocą, że krople rozbijające się o nagą skórą sprawiały ból. Słabe warunki na lot, ale dla Lorda Voldemorta nie było rzeczy niemożliwych. 

Kiedy wyszli za bramę, chwycił Bellatriks mocno za ramię i bez ostrzeżenia teleportował się na wybrzeże Morza Północnego. Czarownica nie wykazała żadnego zaskoczenia. Zawsze była gotowa na jego ruch. 

Mimo pełni lata wiatr znad morza rzucił się na nich z lodowatą natarczywością i zaczął kąsać ich odkryte dłonie i twarze. Kaptury nie miały szans utrzymać się na ich głowach. Masa wzburzonej czarnej wody odcinała się niewyraźnie od pokrytego chmurami nieba, widoczność praktycznie nie istniała, ale Voldemort nie był wymagający. Jego wzrok dużo lepiej od oczu śmiertelników znosił ciemność, a Azkaban emanował tak potężną energią, że nie potrzebował wzroku, by tam trafią. Przyciągnął do siebie Bellatriks i otoczył ramionami jej ciało, które momentalnie zesztywniało. Nawet przez dwie warstwy grubych szat czuł siłę bijącego serca. Jak królik po długiej, wyczerpującej ucieczce przed śmiertelnymi pazurami jastrzębia. 

Wydała z siebie krótki, zduszony okrzyk, kiedy wystrzelił pionowo w noc. Ogarnęła ich zupełna ciemność, jak gdyby wpadli w sam środek czarnej dziury. Nie słyszeli niczego poza ogłuszającym szumem i rykiem morza, krople deszczu zacinały natrętnie, wciskając się pod i tak przemoczone szaty, ale Voldemort nie zwalniał. Pędził dokładnie w kierunku środka, prędkość wzmagała huk, rozmazywała pioruny rysujące się na niebie jak srebrne żyły pod skórą. Czuł palce Bellatriks wbijające się rozpaczliwie we własne ramiona, wypukłości twarzy wciśnięte we własną pierś, delikatne drżenie, którego nie potrafiła powstrzymać i z całą pewnością robiła wszystko, by nie myślał, że się bała. 

Bardzo szybko doświadczył zbliżającego się charakterystycznego dla dementorów chłodu, choć dementorzy już dawno nie strzegli murów więzienia. Zwolnił nieco, siła wiatru zmalała, huk ucichł, a nisko ponad ich wiszącymi stopami dało się spostrzec nieruchomą czarną plamką. Zniżył lot, czując dziką radość ściskającą wnętrzności. Wysepka rosła w oczach, lecz nawet w momencie, kiedy wylądował przed wysoką bramą, była maleńka, tak maleńka, że poza starym, kamiennym molochem i błotnistym cmentarzykiem nie mieściło się tam nic innego. Rozbijająca się o ostre, strome skały woda pieniła się i podskakiwała, wprawiając wybrzeże w słabo wyczuwalne drgania. Voldemort postawił Bellatriks na ziemi i, nie czekając, ruszył w kierunku bramy zajmującej swoją szerokością wąziutki pasek ziemi. Brakowało stróżówki, a wrota rozwarły się za jednym dotknięciem różdżki, co nie dziwiło - nikt nie włamywał się do Azkabanu. Nie było ogrodzenia. Wszystkie trzy ściany wieży stanowiły naturalne przedłużenie brzegów wyspy i biegły wysoko, tak wysoko, że z dołu trudno było dostrzec ich koniec. 

Szum morza zagłuszył jęk zawiasów, lecz ledwo wkroczył na rozmoknięte podwórko, z drzwi czworokątnej wieży błysnęły pierwsze zaklęcia. Voldemort uniósł leniwie różdżkę i dwa trupy padły w progu, trzeci na wąskiej klatce schodowej. Czwarty mężczyzna stojący na półpiętrze, uniósł ręce w geście poddania, różdżka wypadła mu na podłogę i stoczyła się ze schodów, zatrzymując się u stóp Czarnego Pana. Kolejny błysk zielonego światła rozjaśnił najciemniejsze kąty holu, a czarodziej już bez oznak życia zsunął się za swoją różdżką na dół. Twarz wciąż miał wykrzywioną w komicznym grymasie przerażenia. 

W tym samym momencie z góry dobiegł go dźwięk oklasków, ochrypłe, męskie głosy niosły się triumfalnie coraz bardziej w górę, aż cała wieża rozbrzmiała dzikimi okrzykami radości. Agresja, podniecenie i szaleństwo, brud, wilgoć i stęchlizna - właśnie taki zapach miał w tym momencie cały Azkaban. Voldemort wkroczył do niewielkiego, okrągłego holu, przekraczając martwe ciało mężczyzny, który dobrowolnie oddał różdżkę. Słabe światło lampy tańczące niespokojnie z powiewem z zewnątrz ukazało mu jeszcze jedną postać - tym razem stojącą spokojnie z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Czarodziej w granatowym uniformie z wyszytym na ramieniu złotym znakiem ministerstwa ukłonił mu się, uśmiechając się połową zarośniętej twarzy. Uniósł dłoń w zapraszającym geście, wskazując na schody, a kiedy Voldemort minął go, usłyszał zduszony okrzyk dobiegający z jednego z pomieszczeń na parterze i prawie natychmiast głuchy odgłos padającego na podłogę ciała. 

Przepuścił Bellatriks, która popędziła na górę i, rechocząc, poczęła otwierać cele na chybił trafił. Eksplodowały kraty, triumfalne lub pełne grozy okrzyki wybuchały w losowych częściach więzienia, tam, gdzie akurat dobiegała, ciesząc się jak dziecko i dzieląc się swoim chaosem z całym Azkabanem. Voldemort nie miał jej tego za złe. Nawet przez chwilę obserwował to z przyjemnością, kiedy uwalniała śmierciożerców, złodziei, okrutnych zabójców i tych, którzy nie chcieliby im służyć, gdyby nie jej całkiem skuteczne Imperiusy. Niszczyła ciasne, obskurne cele, wyrywała kraty z okien, a kiedy zmęczyła się bieganiną po schodach, lewitowała ciała strażników, umieściła w pomieszczeniu z numerem czterysta dwanaście, ułożyła je jedno na drugim, a strumień ognia momentalnie objął cały stos. Smród palonych ciał błyskawicznie rozszedł się po Azkabanie, wzbudzając w oswobodzonych jeszcze większą euforię. 

Bellatriks tańczyła na korytarzu na tle płomieni, zanosząc się śmiechem, lecz nie było w tym ani odrobiny szaleństwa. 

Voldemort obszedł wszystkie piętra aż na sam szczyt wieży, gdzie Bella nie dotarła, zaabsorbowana swoją małą zemstą. Śmierciożercy już wiedzieli, co się wydarzy. Stali przy drzwiach, oczekując swego wybawiciela i w każdym buzowała jednakowa mieszanka strachu, ekscytacji i niecierpliwości. 

Wycelował różdżką w zamek, a siła zaklęcia wyrwała drzwi z zawiasów, ukazując zapuszczoną, zimną klitkę i skuloną na kamiennej podłodze postać mężczyzny. Bosy, ubrany w cienką, więzienną szatę bardzo chudy, zgarbiony czarodziej powitał go tak, jak powinien był to zrobić wiarołomny sługa - na kolanach i z nisko pochyloną głową, dygocąc jak osika. 

- Witaj, Lucjuszu - wyszeptał do niego Voldemort, pochylając się ze złudnie uprzejmym uśmiechem. 

Mężczyzna wyprostował się i spróbował się odsunąć, ale natychmiast dotknął plecami ściany. Jego długie, zwykle perfekcyjnie wypielęgnowane blond włosy poszarzały i znacznie się przerzedziły, szczękę pokrywał cień zarostu, lecz zarost nie dodawał mu powagi, wręcz przeciwnie, Malfoy przypominał teraz bardziej wyliniałego gołębia niż dostojnego pawia. Voldemorta uderzył smród niemytego ciała i butwiejącej odzieży. Spodobała mu się trwoga na zapadniętej twarzy Lucjusza, gdy ten przemówił dawno nieużywanym, zachrypniętym głosem: 

- Mój panie… 


*


Jeszcze rok temu by się bał, ale regularne przebywanie w obecności Czarnego Pana przewartościowało to, czego należało się bać, a czego nie. Wyprawa do Echtieb była jak niedzielna wyprawa do restauracji, musiał tylko użyć nielegalnego świstoklika. 

Nie miał wyrzutów sumienia. Wszyscy z nich korzystali. 

Dobiegała północ, ale nawet z palmowego parku, w którym wylądował, widać było światła palące się w niektórych oknach majaczącego w oddali dworku. Mała, dwupiętrowa posiadłość z ogromnymi terenami zielonymi i wielką stajnię z ponad setką wielbłądów znajdowała się daleko poza granicami miasta, otoczona wysokim murem z białego piaskowca. Urok ładnie utrzymanego parku ginął w mroku nocy, chociaż Faris i tak ostatnie, o czym myślał, to podziwianie roślinności i ślicznych oczek wodnych. 

Gdy sędziwy skrzat z długą do pasa brodą wpuścił go do niewielkiego, okrągłego holu, w pierwszej chwili dom wydał się kapłanowi zupełnie opustoszały. Cisza panująca na dole kłuła w uszy, z żadnego kąta nie dochodził najlżejszy dźwięk, nawet zegary milczały jak zaklęte, ale skrzat zdawał się tym nie przejmować. Szurając głośno stopami, zaprowadził go głównymi schodami na piętro i prosto do prywatnej części domu. Świece na korytarzu ledwo się ćmiły, a matowe, brązowe płyty na ścianach, podłogach i sufitach pochłaniały każdą odrobinę światła. Już od progu Faris poczuł się przytłoczony ilością przedmiotów. Na każdym meblu stały posążki i egzotyczne kwiaty ciężkich, marmurowych donicach, starożytne zegary o różnych kształtach i wielkościach, ze ścian spoglądały na niego oceniająco profile przodków. 

Drzwi do pokoju chorej znajdowały się na samym końcu korytarza. Skrzat wmaszerował do środka bez pukania, lecz Faris wsunął się za nim dopiero w momencie, kiedy usłyszał słaby głos kobiety. 

- Poproś go. 

Zarówno bawialnia, przez którą przeszedł, jak i sypialnia utrzymane były w tym samym stylu, co reszta domu. Tutaj również panowała okropna ciasnota, choć wynikało to raczej z dużego bałaganu. Wyglądało na to, że nikt tutaj od dawna nie sprzątał. Na podłodze dookoła olbrzymiego łoża stanowiącego znaczną część pokoju walały się książki, gazety, połamane pióra i cała masa papirusowych kartek w różnym stopniu zużycia. Każdą możliwą powierzchnię mebla okupowały armie pustych kubków, pucharów, szklanek i kielichów. Wokół wiklinowego w kącie obok gigantycznej monstery leżało porozrzucanych przynajmniej tuzin szklanych buteleczek po eliksirach, ponieważ sam kosz był już tak przepełniony, że stos fiolek utrzymywał się w nim chyba tylko cudem. Choć na pierwszy rzut oka pokój wyglądał na skrajnie zaniedbany, Faris szybko się zorientował, że poziom zagracenia nie odpowiadał poziomowi czystości. Pachniało dość przyjemnie mieszanką suszonych ziół, wina i kadzideł, ale woń nie była zatykająca, ponieważ przez uchylone okno wpływało świeże nocne powietrze. 

Wiedział, że Heather ciężko przeszła ten rzut, ale nie spodziewał się, że aż tak. 

Mdłe światło lampki stojącej przy łóżku uwydatniło wszystkie ślady na twarzy, szyi i rękach, jakie zostały jej po wykwitach, brudnoszara skóra sflaczała mocno w okolicach oczu i policzków, rysy wyostrzyły się, dłonie spoczywające na kołdrze przypominały dłonie osiemdziesięcioletniej kobiety. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział ją tak wychudzoną. Gdy wszedł, sięgnęła po leżącą na poduszce obok perukę, ale gdy włożyła ją sobie na głowę, zdał sobie sprawę, że coś się nie zgadzało. 

Ach, oczywiście. 

Nie miała brwi. 

- Ciebie się tu nie spodziewałam - odezwała się, ale zaprosiła go ruchem ręki, by usiadł. 

Spoczął ostrożnie na brzeżku materaca, a ona taktownie nie dała po sobie poznać, że zauważyła, jak bardzo był skrępowany. Została w niej resztka dawnej werwy, choć mocno nadszarpnięta przez miesiące leczenia. 

- Pomyślałem, że pewnie chciałabyś zobaczyć znajomą twarz - mruknął, na co roześmiała się, kręcąc głową. 

- I przyszło ci do głowy, że z tych wszystkich znajomych twarzy najbardziej chciałabym ujrzeć twoją - zadrwiła. W miejsce, w którym skończyła czytać, wcisnęła nastroszone pióro bez stalówki, zatrzasnęła książkę i zrzuciła ją na podłogę do towarzystwa kilku innym. - Ostatecznie cieszę się, że jestem z dala od tego wszystkiego. Zwłaszcza teraz. Słyszałam, że nasza królowa urodziła bliźniaki. 

Przytaknął w milczeniu. 

- To było dla niej bardzo ciężkie, dużo ryzykowała, ale udało się. Dzięki bogom… - Zawahał się, ale czujne oczy Heather mówiły mu, że wiedziała dużo więcej, niż myślał, więc dodał: - Teraz choruje. 

- Ciężko? 

Popatrzyli po sobie, najwyraźniej wspólnie oceniając, co mogli sobie wzajemnie powiedzieć. 

- Dość, ale spodziewała się, że zatrucie eliksirami będzie silne - odparł w końcu. 

Uśmiechnęła się smutno, wydymając usta. 

- Kiepski moment - mruknęła. 

- Dlaczego? 

- Czytałam o śmierci Dumbledore’a. I o ucieczce śmierciożerców z Azkabanu tydzień temu - powiedziała, wskazując na stos gazet po drugiej stronie łóżka, wśród których Faris wypatrzył kilka świeżych Proroków Codziennych. - Już nawet nie próbują niczego tuszować. Nasz pan, jak widać, nadal w formie. 

- Prawda. 

- Jeden plus: zapewne mniej Anglików w mieście - dodała i roześmiała się zaczepnie, ale atmosfera nie stała się ani trochę luźniejsza. 

- Akurat do śmierciożerców zdążyłem się przyzwyczaić - rzekł po krótkim namyśle. - Obecność obcych sprawia, że stwarzamy pozory i niejako… zaczynamy grać do wspólnej bramki. 

- Masz rację… 

Urwał, bo Heather nagle się skrzywiła i wyciągnęła szyję. Targnął nią kaszel, w płucach jej zagrało, ale zdążyła zasłonić usta chusteczką, na której Faris dostrzegł ślady zaschniętej krwi. Nadal kaszląc, uspokoiła go dłonią, po czym wykonała taki gest, jak gdyby próbowała sięgnąć po różdżkę na nocnej szafce, lecz poza lampką walały się tam jedynie kubki po winie i herbacie. 

- Wciąż zapominam… zapominam, że jej nie mam… - wychrypiała i sięgnęła po jeden z nich. - Byłbyś łaskaw…? 

Podstawiła mu czystą szklankę, a Faris bez słowa napełnił ją wodą. Wypiła łapczywie, przechylając drżącą ręką naczynie tak, że płyn wyciekł przez kąciki i popłynął po szyi, mocząc nocną koszulę. Na widok jego miny znów się zaśmiała, ale tym razem dużo ciszej i delikatniej. 

- Było gorzej, możesz mi wierzyć - dodała, a jej twarz rozjaśnił pierwszy tej nocy naprawdę szczery uśmiech. - To wygnanie ma swoje plusy. Nikt nie próbuje mnie dobić, mogę w spokoju wypoczywać, nareszcie mam czas na czytanie, w lepsze dni wychodzę z dziećmi do ogrodu… Tak, naprawdę nauczyłam się odpoczywać i czerpać radość z odpoczynku, czego nie miałabym okazji teraz zaznać na dworze. Nigdy nie lubiliśmy się z Hurijem. Pewnie tego nie pamiętasz, ale to on rościł sobie prawo do urzędu wezyra, kiedy jego ojciec się wycofał. 

Na dźwięk imienia Lock-Naha wnętrzności skurczyły mu się nieprzyjemnie. 

- Z Hurijem? - powtórzył z uprzejmym spokojem. 

W oczach czarownicy błysnął triumf. 

- Nie tylko ty masz swoje wtyczki - odparła z figlarnym uśmieszkiem. Znów wyglądała prawie tak młodo, jak przed chorobą. - Nie zazdroszczę ci. Hurij ma dużo złota. Nie przepadał za Dżahmes, a kiedy zagarnęła dzieciaki, zwłaszcza Jasminę… Gdybym jej nie znała, pomyślałabym, że oszalała, szturchając lwa patykiem prosto w oko… Ale dobrze wiedziała, co wywoła, decydując się na to. 

Uderzył go ton, jakim o niej mówiła. Heather rzadko była tematem rozmów, jakie prowadził z Dżahmes, ale szybko zauważył osobliwy charakter relacji, jaka je łączyła. Relacji, której nie rozumiał i wobec której czuł swego rodzaju zazdrość, do czego nie przyznawał się nawet przed samym sobą. A swoboda, z jaką Heather wypowiadała się o ich królowej, świadczyła o tym, że ta relacja wciąż trwała. 

- W takim razie - rzekł z nieco prowokacyjną obojętnością - istnieją dwa rozwiązania. Dzieci należałoby oddać Lock-Nahowi albo go zabić, a wiadomo, że to drugie nie wchodzi w grę…  

Zrozumienie zaigrało krótkim uśmieszkiem w jednym z kącików jej ust. 

- Należałoby - powtórzyła szeptem. - Ma w ogóle jakąkolwiek świadomość tego, co się dzieje? - Gdy zaprzeczył, pokiwała powoli głową. - Spodziewałam się, że jest zdesperowana, ale nie do tego stopnia. 

Uderzyło go, jak bardzo działało mu na nerwy, gdy ciągle - niby przypadkiem - podkreślała, jak doskonale rozumiała Dżahmes. Jak świetnie ją znała, z jaką łatwością potrafiła przewidywać jej kroki, ale odrzucanie tego uczucia wywoływało w nim przyjemnie bolesną satysfakcję. 

- Pozbycie się Hurija nie wchodzi w grę. To wywoła lawinę, której nikt nie zdoła powstrzymać - ciągnął uparcie. 

- A oddanie dzieciaków wbrew jej decyzji wywoła drugą, dlatego należy sprawić, żeby sam się wycofał - odparła, rozkładając ręce. - I jak cię znam, pewnie jesteś w trakcie sprawiania. 

Mięśnie twarzy, które wydawały się zupełnie skamieniałe, rozluźniły się w znaczącym uśmiechu. Być może przez kilka ostatnich miesięcy Heather pluła sobie w brodę, że któregoś dnia przyprowadziła na ucztę pewnego skromnego kapłana, ale uśmiech, jakim odpowiedziała na jego, pozwolił mu sądzić, że nastąpiło tymczasowe zawieszenie broni. Wiedział, że na koniec dnia ponownie będą musieli z powrotem po nią sięgnąć, ale zapowiadał się naprawdę długi, długi dzień. 

Pożegnał się krótko, obiecując rychłe wysłanie skrzata. Był już przy drzwiach, kiedy spostrzegł na komodzie w kącie niewielką kolekcję czarno-białych fotografii. Większość z nich przedstawiała Heather z dziećmi lub z przyjaciółmi. Widoczne puste miejsca na krzesłach albo między ludźmi podpowiedziały mu, że Hori opuścił ramki. Odwrócił się i spostrzegł, że Heather przyglądała mu się z uśmiechem, unosząc lekko nieistniejące brwi. 

- Czy będę bezczelny, jeśli zapytam, czy wciąż masz mi za złe, że doniosłem na twojego męża? 

Zaśmiała się pod nosem. 

- Nie - odparła. - Gdybym znalazła się na twoim miejscu, zrobiłabym to samo. Zresztą mój mąż był głupcem, doskonale wiedział, jaka jest stawka. 

Zdziwiło go, że wcale nie był pod wrażeniem lekkości, z jakim wypowiedziała te słowa. 


*


Pokaźny stos teczek opadł na biurko z lakierowanego mahoniu, pogłębiając trzy poziome zmarszczki na wysokim czole Imhotepa. Robił to tyle razy, a wciąż nie zdążył przyzwyczaić się do sytuacji, kiedy ktoś na jego polecenie nielegalnie wynosił z ministerstwa kopie dokumentów pełne danych wrażliwych. Niektórych rzeczy Imhotep chyba wolał nie wiedzieć. 

Mimo wszystko. I zwłaszcza teraz, kiedy nawet prywatność myśli przestawała stanowić przywilej. 

Myślozbrodnia - ten termin przewinął się kiedyś przez jakąś książkę, kiedy miał jeszcze czas na czytanie. Nie pamiętał, kiedy to było. Chyba jeszcze przed ślubem. 

- Cały wydział administracyjny - rzekł Alp. - Każda teczka obłożona zaklęciem zmniejszająco-zwiększającym, inaczej się tego nie dało wynieść, tak więc no… czeka cię trochę czytania, ale jeśli tu mieszka, to go tu znajdziesz. Ktokolwiek to jest. 

- Bardzo dobrze - mruknął do siebie, zaglądając do teczki z samego szczytu kolumny, po czym odsunął szufladę i wyciągnął z niej pękatą sakiewkę wielkości męskiej pięści. - Trzy. 

- Trzy - przytaknął. 

Schował worek do torby, z której chwilę wcześniej wyciągnął teczki, stuknął weń różdżką i skórzana walizeczka skurczyła się do rozmiarów paczki chusteczek, która niepostrzeżenie zniknęła w kieszeni ciemnozielonej szaty Alpa. Jego szczurowata twarz, rozbiegane, czujne oczy i sposób, w jaki nerwowo poruszał końcówką nosa przy pierwszym spotkaniu nie budziły zaufania, ale dla Imhotepa był jedną z wąskiego grona osób, którym ufał do tego stopnia, że nie potrzebował czyścić im pamięci. Złoto wystarczyło. A Alp jako nałogowy hazardzista potrzebował dużo złota, które przepuszczał w należącym do Imhotepa kasynie. Może i był śliskim typem, który oszukiwał swoją żonę, ale właśnie za tę śliskość go cenił. 

Odprowadził mężczyznę wzrokiem do momentu, gdy w progu przechwycił go skrzat i odprowadził do kominka w pokoju obok. Usłyszał stłumione pyknięcie ognia i Alpa nie było. Na całym piętrze zapanowała tak nieprzenikniona cisza, że praktycznie kłuła w uszy. Imhotep nie pamiętał, kiedy ostatnio doświadczył czegoś podobnego. 

Ach, faktycznie. Kiedy ostatni raz odwiedził swój apartament w Kairze. Jego rezydencja w Kemmhyt przyzwyczaiła go do ciągłych odgłosów życia - umiejscowiona w sercu miasta pogrążała się w ciszy tylko wtedy, gdy skrzaty rzucały zaklęcia wygłuszające, chociaż z czasem i tak przyzwyczaił się do tego zgiełku. Natomiast mieszkanie na szczycie szesnastopiętrowego wieżowca w drogiej dzielnicy Ityhii było w zupełności pozbawione jakichkolwiek odgłosów z zewnątrz. 

Stanął przy oknie i uzmysłowił sobie, jak bardzo ten wspaniały widok na miasto nie robił już na nim wrażenia. Czarodziejska część Kairu rozciągała się aż po sam horyzont. Inaczej niż w Kemmhyt, gdzie dobrze było widać gwiazdy nad pustynią, tu czarne niebo rozświetlała łuna nad miastem, rozpraszając mroki nocy. W Ityhii dzień trwał całą dobę. Inaczej niż na Pokątnej, gdzie czarodzieje cisnęli się na maleńkiej przestrzeni, byle nie wchodzić mugolom w paradę, w Egipcie od wieków praktykowanie magii stało na piedestale niemal na równi z bogami, którzy potrzebowali dużo miejsca. 

A jednak po licznych podróżach do Wielkiej Brytanii uznał, że w tym momencie niewielkie rozmiary tamtejszego ministerstwa i innych placówek w Egipcie byłyby raczej zaletą niż wadą. Znów spojrzał przez ramię na piętrzący się stos teczek kryjących dane każdego mieszkańca - wszystkie fałszywe nazwiska rozsianych po całym kraju i we wszystkich czternastu ukrytych królestwach. Nie obawiał się, kiedy coś znajdzie. Teraz, kiedy miał na swoim biurku tę pokaźną bazę danych, dotarło do niego, jak potężna broń trafiła w jego ręce. Broń, która kosztowała o wiele, wiele więcej niż te trzy tysiące galeonów, które i tak do niego wrócą, gdy Alp przegra je w jego kasynie. 

Stał się okropnym człowiekiem i wcale nie miał Teti za złe, że złożyła pozew o rozwód, choć i tak nie była świadoma ani jednej setnej tego, co robił dla Dżahmes. Sam by się ze sobą rozwiódł, gdyby nie to, że podobało mu się to. Wystarczyło myśleć o tym jak o grze, nie jak o łamaniu prawa, choć ostatecznie… wszystko zależało od tego, co zostało umieszczone w tym prawie. 

Pojawiła się w pokoju tak cicho, że zdał sobie sprawę z jej obecności dopiero wtedy, kiedy celowo mocniej nacisnęła klamkę, zamykając drzwi. Nigdy nie odkrył, jakim cudem tak cicho się poruszała, choć może to on nie był na nią uważny. Teraz to już nie miało znaczenia. 

- W końcu robisz to, co kochasz, co? - spytała, zerkając na teczki. 

Poczuł nieprzyjemny skurcz w żołądku. Powinien był je natychmiast schować, lecz Tetiszeri nie wyglądała na zainteresowaną. Raczej na znudzoną. Również podeszła do okna i popatrzyła w dal. Stała tak blisko, że serce Imhotepa ścisnął ten sam nieprzyjemny lęk. Ostatni raz widzieli się ponad dwa miesiące temu. W momencie, gdy weszła do pokoju, doświadczył małego wstrząsu na widok jej pociągłej twarzy i szczupłych, wąskich ramion, a teraz stała tak blisko niego, że nie pamiętał, kiedy ostatni raz dzieliła ich odległość mniejsza szerokość biurka, przez które zawsze ostatnio rozmawiali. 

- To akurat jest ta mniej lubiana część - mruknął i machnął różdżką, a teczki zmniejszyły się do rozmiaru, jaki przyjęła ostatecznie torba Alpa, zanim on i jego trzy tysiące galeonów zniknęli w kominku. 

Stali przez dłuższą chwilę, gapiąc się przed siebie i nie rozmawiając ze sobą, a atmosfera robiła się coraz bardziej napięta - kwintesencja ostatnich dwóch lat tego małżeństwa, choć coraz częściej docierało do Imhotepa, że tę niezręczność odczuwał tylko on. Obserwując zimne małżeństwo swoich rodziców, był przekonany, że choć nie miał pojęcia, czego mógł oczekiwać od swojego, wiedział, czego nie chciał - ziejącej chłodem sypialni, cichych posiłków przy stole w jadalni, które nie wiadomo kiedy przeniosły się do dwóch oddzielnych pokoi. Długie batalie z ojcem o sfinalizowanie tego małżeństwa miały go przed tym ochronić, a wpędziły go w dokładnie te same lodowate objęcia obojętności, przed którymi uciekał. 

- Rozmawiałam z Hegazim, rozwód zostanie uznany w Kemmhyt, tylko wszystko musi być domknięte w ministerstwie. Podział majątku, kwestia alimentów, opieki nad dziećmi, dziedziczenia… czyli w naszym przypadku tylko sam podział. - Jej twarz ani drgnęła, lecz Imhotep był pewien, że usłyszał w jej głosie nutkę żalu. - Dokumenty należy dostarczyć do trzydziestu dni. Dopytałam, niestety musimy pojawić się oboje. Znajdziesz czas? 

- Oczywiście. 

Kątem oka spostrzegł delikatny ruch, więc wbił z powrotem wzrok w galerię handlową, która była teraz wyłącznie dużą, jasną plamą na środku dokładnie oświetlonego placu. 

- W trakcie trwania naszego małżeństwa nie było to aż tak oczywiste. 

Zignorował tę złośliwą zaczepkę. Przez wszystkie te lata nigdy się nie pokłócili, Imhotep nigdy nie podniósł na Teti głosu, choć ona robiła to wielokrotnie - prawdopodobnie z desperacji, jak uświadomiła go Sitre, ale na ratunek było już za późno. 

- Dostosuję się - odparł krótko. - Niech nasi prawnicy wszystko zorganizują i ustalą termin. Za tydzień jestem umówiony na podpisanie umowy, przenoszę się na Ozyrysa, Mju ma adres. 

Tym razem już całkiem się do niego odwróciła, więc i on na nią spojrzał. Wyskubane brwi uniosła bardzo wysoko i rozchyliła usta ze zdumienia, a Imhotep pierwszy przyznał swojej siostrze rację - duże, wystające zęby i mocno zarysowana szczęka nadawały jej twarzy nieco koński wygląd. 

- Zostawiłeś swój nowy adres u skrzata? Dlaczego zmieniasz mieszkanie? Rozmawialiśmy już o tym. 

Ponownie zignorował napastliwy ton, którego już nie starała się ukryć. 

- Dobre, ale jako człowiek w trakcie rozwodu postanowiłem postąpić według własnego widzimisię - odparł spokojnie, choć gniew zaczynał wrzeć mu w jelitach. - Dostaniesz ten dom i dziesięć tysięcy rocznie na utrzymanie. 

- Nie chcę go. 

Wzruszył ramionami i odszedł, by usiąść za biurkiem. Wraz ze zwiększającym się dystansem między nim i Tati poczuł wzrastającą ulgę, choć atmosfera w gabinecie wciąż była trudna do zniesienia. 

- To sprzedasz. Wynajmiesz. Zrobisz, co będziesz chciała. Nikt mi nie powie, że zostawiłem żonę bez jednego knuta - oświadczył i w tym samym momencie ugodziła go bolesna świadomość: brzmiał dokładnie tak samo, jak jego ojciec. Ta sama zimna obojętność, to samo unikanie spojrzenia. Cholera. Nawet to samo założenie nogi na nogę. On nie brzmiał jak ojciec. On BYŁ swoim ojcem. - Chcę, żebyś żyła na takim samym poziomie, jak wtedy, kiedy byliśmy małżeństwem. Znajdziesz kolejnego męża, to przestanę cię opłacać, ale póki to się nie stanie, będziesz dostawała złoto do twojej skrytki w Banku Gringotta. 

Poruszyła się nerwowo i przez chwilę wyglądała, jakby miała zamiar krzyknąć, ale odwróciła się z powrotem do okna, obejmując się ramionami. 

- Ty nie chcesz, żeby mówili o tobie, że jesteś sknerą, ale nie przyszło ci do głowy, że ja nic chcę, żeby o mnie mówili: “Stary Hanif miał rację co do niej, rozwiodła się i zabrała połowę majątku. Biedny Pepi, teraz przewraca się w grobie” - powiedziała przesiąkniętym goryczą głosem. - A ja naprawdę dam sobie radę bez niego. 

Westchnął zirytowany i już miał ochotę odpowiedzieć, że to nie to samo, ale zamknął usta i zaczął skubać koniec swojej brody. Kilku jego dobrych znajomych po latach batalii ze swoimi byłymi żonami popukałoby się palcem po głowie. Ale czy chodziło tylko o to, co ludzie powiedzą i żeby postąpić dokładnie na przekór jej decyzjom? Spojrzał na Tetiszeri tak, jak gdyby nie złamała mu serca, odchodząc i przekonał się, że wciąż chciał, żeby dobrze jej się żyło. Nie był jeszcze gotowy, by powiedzieć “by była szczęśliwa”, ale chyba powoli zmierzał we właściwym kierunku. 

Wstał i z gulą w gardle podszedł do żony, delikatnie położył dłonie na jej ramionach i obrócił do siebie. Drgnęła zdziwiona i natychmiast cofnęła się nieco, ale plecami dotknęła szyby. Skrępowana uciekła wzrokiem. 

- Wiem, że sobie poradzisz - rzekł, pochylając się nieco, by spojrzeć jej w oczy. - Ale należy ci się. Przysięgaliśmy sobie, że od dnia ślubu wszystko, co wniesiemy do naszego małżeństwa, jest nasze. Zabierzesz więc swoją część i odejdziesz. 

Niechętnie uniosła wzrok, a Imhotep nie dojrzał w nich uporu. Na Wielką Enneadę, jej oczy - okrągłe, ze smutno opadającymi zewnętrznymi kącikami. Uderzająco zielone jak wody Nilu - to było pierwsze, co pomyślał, kiedy podała mu kufel zimnego piwa w jednym z barów Ityhii siedemnaście lat temu. Już nie pamiętał, który to był bar… czy w ogóle jeszcze istniał. Bogowie. Siedemnaście lat. Od tamtego czasu jeszcze mocniej zeszczuplała i przybyło jej zmarszczek, ale urodą wciąż dorównywała posągom w świątyniach Izydy. Spodziewał się, że na myśl o tym, że za kilka miesięcy ktoś znów mógł ją mieć, serce ściśnie mu się z bólu, ale nie. Jego serce wypełniała harmonia. 

Odsunął się, gdy - miał wrażenie - dla świętego spokoju skinęła głową. Siadając, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że usłyszał cichutkie pociągnięcie nosem, ale kiedy Teti przysiadła wyprostowana w fotelu po drugiej stronie biurka, na twarzy nie było śladu po wzruszeniu. 

- Masz dużo do przejrzenia? - zagadnęła nienaturalnie wysokim, pogodnym głosem, zerkając na pomniejszony stosik teczek. Teraz wyglądały jak sterta pudełek po zapałkach poukładanych jedno na drugim przez jakieś znudzone dziecko. 

- Nawet sobie nie wyobrażasz. 

Odchyliła się nieco do tyłu i założyła nogę na nogę, w nonszalancki sposób kiwając zsuniętym do połowy stopy pantoflem. 

- Masz już pomysł, gdzie szukać tego kogoś? - spytała, prowokując brwi Imhotepa do lekkiego drgnięcia. 

- Skąd pomysł, że szukam KOGOŚ? 

Uśmiechnęła się, wydymając lekko usta. 

- Rozwód nie sprawia, że przestałam cię znać - odparła. - No więc? 

Zawahał się. Czy Dżahmes chciałaby, żeby rozprawiał na ten temat z prawie byłą żoną? Z całą pewnością nie, a zważywszy na to, że za kilka miesięcy słowo “prawie” przestanie istnieć, czyniąc z Tetiszeri pełnoprawną byłą żonę, Dżahmes nie byłaby zadowolona. A jednak wiedział, że akurat Teti mógł zaufać we wszystkim - bez względu na to, jak bardzo nie aprobowała tego, co robił na dworze. 

- W Bahnie - rzekł krótko. 

- Tam chyba rzadko kiedy czarodziej posługuje się własnym nazwiskiem, co? 

- Raczej tak. Ale poza Kemmhyt to nie dotyczy tylko tych, których z jakiegoś powodu urzekła Bahna - powiedział i zabębnił nerwowo palcami o lakierowany blat. - Nie bez przyczyny ten apartament należy do Ahmeda i Nadii El-Saidów. Miecz obosieczny. 

Oboje zamilkli, przyglądając się miniaturowym teczkom. Przyciągały wzrok mimo swych rozmiarów, spoglądając niewinnie na dwójkę czarodziejów, wyraźnie nieświadome tego, co skrywały. 

- Myślę, że ktoś, kto chciał się ukryć przed pałacem, nie zadbałby o to, żeby zabezpieczyć się w ministerstwie magii - odezwała się po chwili Tati, gładząc mimowolnie wystającą kostkę nadgarstka końcem długiego paznokcia. - Jednocześnie postarał się, żeby nie zwracać uwagi mugoli, więc ma wiarygodne dokumenty zarówno jako czarodziej, jak i mugol. 

Spłynęła na niego oczywistość znaczenia tych słów. Podniósł głowę i spostrzegł, że na niego patrzyła, uśmiechając się z zadowoleniem, jak gdyby czytała mu w myślach. 

- W takich chwilach naprawdę żałuję, że nasze pragnienia się nie pokrywają - zaczął powoli, ale urwał i westchnął, odwzajemniwszy uśmiech. - Wiesz, że to jest coś, co… powinno mi się od razu nasunąć. 

Wzruszyła lekko ramionami. 

- Gdyby się pokrywały, to byś się we mnie nie zakochał - odpowiedziała cicho. - Problem z wami, czystokrwistymi ze starożytnych rodów jest taki, że poświęcacie tak dużo czasu na ukrywanie się przed sobą nawzajem, że zupełnie nie zważacie na świat, ogromny świat, przed którym ukrywamy się wszyscy. Rozumiem, dlaczego pociągają was wizje snute przez Sam-Wiesz-Kogo, ale cokolwiek by nie mówił, nie jest w stanie uciec od tego, że mugole to też ludzie. Tak samo, a niektórzy nawet bardziej inteligentni od nas i wcale nie tak łatwo jest ich przechytrzyć. Wiem, co mówię. Duża część mojego dzieciństwa na tym polegała, zapomniałeś? 

Wraz z każdym kolejnym słowem Tetiszeri w głowie Imhotepa zapalały się kolejne lampy, coraz bardziej rozświetlając następne korytarze labiryntu. Być może właśnie bezsensownie wydał trzy tysiące galeonów, ale jego rozrzutna cząstka duszy bez trudu przeszła nad tym do porządku dziennego. 

Teti miała rację, nie zakochałby się w niej, gdyby była jedną z wielu ambitnych, czystokrwistych panienek podsuwanych mu przez ojca, ale teraz, kiedy już jej nie kochał, naprawdę żałował, że nie pragnęli tego samego. 


*


Pomimo trzydniowych obchodów z okazji narodzin księcia i księżniczki Zivit czuła, że nieobecność Dżahmes utrzymywało ją w pełnym niepokoju zawieszeniu. Co dziwne, bo przecież nie potrzebowała siostry, żeby zajmować się własnymi sprawami, a jednak codziennie poświęcała jej więcej myśli, niż przez pierwsze tygodnie po powrocie do Kemmhyt. Choć latem stolica pękała w szwach od dzieci przyjeżdżających na wakacje i ich rodziców, i tu - jak wszędzie - panował sezon ogórkowy, który sprzyjał plotkom, co nie pomagało w ukryciu prawdziwego stanu królowej. Jednocześnie Zivit nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że ze wszystkich mieszkańców Kemmhyt tylko rodzice dzielili z nią ten stan, ponieważ wciąż przeciągali powrót do Londynu. Jeszcze miesiąc temu mogłaby im uwierzyć, że obawiali się o własne życie, ale od kiedy Anglia pogrążyła się w niemym chaosie po śmierci Albusa Dumbledore’a, nie wierzyła, by za ich decyzją stał strach. 

A przynajmniej za decyzją matki. Zivit nie miała wątpliwości - ojciec nie miał w tym temacie zbyt wiele do powiedzenia. Nawet zazdrościła mu tej jego poczciwości. 

Do salonu cicho jak duch wślizgnął się skrzat z wieczorną pocztą. O tej porze mieszkańcy Arismad-Arismad mogli spodziewać się prawie wyłącznie wieczornych egzemplarzy czasopism i tym razem nie było inaczej. Na blacie z plastra drewna pojawiły się dwie złożone równo gazety: Prorok Wieczorny i Gwiazda Wieczorna Kairu. Uśmiechnęła się kwaśno na widok pierwszej strony Proroka krzyczącej o dwóch Mrocznych Znakach nad mugolskimi domostwami i poszukiwaniach Severusa’a Snape’a. Sięgnęła po pismo i zaczęła kartkować w poszukiwaniu artykułu dotyczącego Snape’a. 

- Jest coś o Dżahnes? - zapytał ojciec z drugiego końca salonu, ukryty za rozlatującym się egzemplarzem Ornitologii pustynnej

- Nic - odparła. - I nic się ukaże, Tuto kontroluje wszystko, co wypuszcza Echo Pustyni. Ale na dziś wieczór Echo niczego nie wydało. 

Mruknął pod nosem coś, co brzmiało jak “mhm” i przewrócił stronę. Choć obecność rodziców w jej domu pozwoliła im wrócić do wspólnego czytania, Zivit nie potrafiła się tym cieszyć. Zanim jednak oddała się lekturze Proroka, drzwi znów się rozwarły i do salonu wkroczyła matka. Wkroczyła - to słowo idealnie oddawało obecny stan rzeczy, tym bardziej, że Earth naprawdę rzadko kiedy wkraczała. Kurtyna falowanych włosów powiewała za nią jak czarna peleryna, podobnie długa szata z jadowicie seledynowego lnu, zaciśnięte wargi wyrażały zimne wzburzenie. Zivit i Ardeth jak na komendę odłożyli swoje czytadła - Earth Lock-Nah w stanie wzburzenia stanowiła pewną aberrację. 

- Jak długo przewidujesz gościć Hurija? - zapytała i usiadła, odrzucając zamaszystym ruchem ręki szeroki rękaw sukni. 

Zivit była w stanie wymienić z ojcem wyłącznie szybkie spojrzenia, bo jastrzębi wzrok Earth już przeszywał młodszą córkę jak rozpędzona strzała. 

- Nie zastanawiałam się, ale… - Urwała zbita z tropu, ale pod wpływem chłodu, jaki matka przyniosła ze sobą do salonu, szybko odzyskała rezon. - Ale pewno będzie chciał się zobaczyć z Dżahmes, kiedy poczuje się lepiej, więc… 

- Och, z całą pewnością czeka, aż Dżahmes się obudzi - skomentowała z ironią. Choć nie mówiła ani odrobinę głośniej niż zwykle, jej głos był doskonale słyszalny. Zivit przez chwilę odniosła wrażenie, że nawet ogień żarzący się na dnie paleniska zamarł na moment, bojąc się odezwać. - Przeprowadziłam z nim właśnie niezbyt przyjemną rozmowę, w której bardzo wyraźnie zasugerował, że dowiadywał się o stanowisko ojca. 

- O stanowisko ojca? - powtórzyła zdziwiona. 

Kątem oka spostrzegła Ardetha prostującego się w swoim fotelu pod oknem. 

- O stanowisko w Yaxley&Yaxley - sprostowała, kładąc obie dłonie na podłokietnikach jak na tronie. - Jego zdaniem w obecnych czasach niezbyt mądrze jest pracować w firmie prowadzonej przez rodzinę, która jest kojarzona ze śmierciożercami, zwłaszcza kiedy zajmuje się kierownicze stanowisko. 

- Absurd, Vit nie jest śmierciożercą, nie miesza się do polityki ani nie wchodzi w żadne światopoglądowe spory… - zaczął ojciec, ale żona nie dała mu skończyć. 

- Vit nie, ale jego kuzyn tak. I wszyscy wiedzą, że brał udział w bitwie, w której zginął Dumbledore. 

W tym momencie Zivit zdała sobie sprawę, że znalazła się w sercu dyskusji, której sensu nie rozumiała. Odłożyła gazetę z powrotem na stolik i też się wyprostowała, czując się tak, jak gdyby przygotowywała się do jakiejś walki. 

- Do tej pory ci nie przeszkadzało, że tata pracuje dla Yaxleyów. I co to ma do Hurija? Powiedział ci, że ma zamiar ingerować w pracę ojca? 

- Wręcz przeciwnie - odparła. - Dał do zrozumienia, że umiejętności i wiedza, jakimi dysponuje ojciec, byłyby mile widziane w przedsiębiorstwie jego teścia. 

- W DiveY? A oni nie zajmują się czasami badaniami stworzeń morskich? Przecież tata jest magibotanikiem. Ciężko mi uwierzyć, że rozmawiałby z tobą bez konsultacji z… 

Z drugiego końca salonu doszło je ciche chrząknięcie i Zivit urwała. Obie z matką powędrowały wzrokiem w kierunku dźwięki i zobaczyły Ardetha siedzącego tak, jak do tej pory - w ciszy, z nogą założoną na nogę i książką spoczywającą na podłokietniku fotela. Ojciec przyglądał im się z twarzą jak zwykle wyrażającą uprzejme zainteresowanie, jedynie oczy połyskiwały poważnie spod ciężkich, grubych brwi. Zbyt poważnie. 

- Tak, wciąż tu jestem - odezwał się po chwili. Głos miał zupełnie opanowany. - Miło, że zauważyłyście. Gdybyście były skłonne dopuścić mnie do głosu w sprawie, która dotyczy w stu procentach mnie, dowiedziałybyście się, że Hurij już to ze mną konsultował. Rozmawialiśmy na ten temat zaraz następnego dnia po jego przyjeździe. 

Zivit poczuła gorąco rozlewające się jej od policzków po szyi i reszcie twarzy, wstyd ścisnął ją w dołku. Ten sam rodzaj wstydu, którego doświadczała w czasach nastoletnich, gdy go zawodziła lub kiedy się buntowała. Ojciec nigdy nie podnosił głosu. Nie przeklinał, nie podnosił ręki, nie zakazywał - nie musiał. Ta delikatna nutka zawodu w jego głosie wystarczyła, by przywołać Zivit do porządku. I przywołała w tym momencie. 

- Proponował ci to? - Na matkę widocznie to nie działało. - Nie wspomniałeś. 

- Nie było o czym - odrzekł krótko. - Odmówiłem. Świadomy twoich antypatii do większości śmierciożerców widocznie uznał, że jesteś w stanie mnie przekonać. Cóż, moja decyzja jest nieodwołalna. A teraz wybaczcie, przygotuję się do kolacji. 

Rzadko kiedy widywała ojca w takim stanie - chłodnego, stanowczego, nieznoszącego sprzeciwu, zwłaszcza w obecności swojej żony. A teraz tak po prostu odłożył książkę i wyszedł, nawet na nie nie patrząc. Zostały same. Po odejściu ojca cisza w salonie stała się nie do zniesienia, ale Zivit przeczuwała, że to, co Earth miała zamiar jej powiedzieć, będzie jeszcze gorsze niż milczenie. 

- Cokolwiek z nim ustaliłaś, stracisz na tym. I tym razem słusznie. 

Uniosła brwi, chcąc udać zaskoczoną, ale w środku poczuła nieprzyjemny ucisk. 

- Cokolwiek ustalałam? - powtórzyła wolno, ale matka nie dała się nabrać. 

Zawsze w takich chwilach zachowywała się jak pieprzona wróżbitka. 

- Z Hurijem. - Widać nie zamierzała owijać w bawełnę. - Być może wciąż żyjesz w błędnym przeświadczeniu, ale jako twoja matka mam obowiązek sprowadzić cię na ziemię. Voldemort nie ocalił cię wtedy na pustyni z powodu wyjątkowej sympatii, którą cię darzył. Ocalił cię, ponieważ to mu pasowało. Może pamiętasz go jako czarującego chłopca, ale problem w tym, że on nigdy nim nie był. Ładna twarz i dobre maniery to tylko maska, którą potrzebował utrzymywać do czasu osiągnięcia jako takiej pozycji. 

Zivit poruszyła się niespokojnie w swoim kącie kanapy. Miała dwie sekundy na podjęcie decyzji - ciągnąć ten teatr czy przyznać matce rację, ale po jej chłodnych zielonych oczach już wiedziała, że nie było warto dłużej kłamać. A jednak nie potrafiła się do tego przyznać. Pod wpływem tego intensywnego, acz opanowanego wzroku poczuła się nagle jak zaszczute zwierzę, jak wąż zagoniony do kąta i gotowy, by kąsać. 

- Masz mnie za głupią? - wyszeptała. Gardło miała tak ściśnięte, że nie była w stanie wydać z siebie głośniejszego dźwięku. - Myślisz, że Hurij chce mnie wykorzystać, a ja tego nie widzę? 

- Nie - odparła łagodnie Earth. Tak łagodnie, jak gdyby naprawdę wierzyła, że dawała jej właśnie dobrą, matczyną radę. - Myślę, że Hurij dobrze cię zna i chce wykorzystać tę wiedzę do osiągnięcia własnych celów, a nie ciebie. Jeżeli coś dzięki temu zyskasz, to dobrze, a jeśli nie… Zapewne będzie mu bardzo przykro i szczerze w to wierzę. Ale nie zyskasz. Voldemort się o tym dowie. I nie dowie się tego ode mnie, od Hurija, od skrzata domowego. Po prostu - dowie się. Wierz mi, nie byłaś pierwsza w tej rodzinie, która próbowała coś przed nim zataić. Nie wiem, dlaczego tak jest. Czy od zawsze taki był, czy wydarzyło się coś, co obdarzyło go taką mocą… i czego dopuścił się razem z Dżahmes przez te wszystkie lata, by znaleźć się tu, gdzie są teraz. To wiedzą tylko oni. I to, że Voldemort odkryje, że spiskujesz z Hurijem przeciwko Dżahmes, to nie CZY wyjdzie, a KIEDY. A wtedy nie będzie miał skrupułów i zabije nas wszystkich. Hurija, jego żonę, chłopców, mnie, ciebie… ojca. Bez względu na możliwie “wyjątkową” sympatię do ciebie. 

Choć dokładnie tego się spodziewała, Zivit sama była zaskoczona, jak ją to uderzyło. Nie mogła uwierzyć, z jakim spokojem Earth mówiła o tym wszystkim - jak gdyby jej to nie dotyczyło. Jakby sądziła, że Zivit przerazi się śmierci jak mała dziewczynka. 

- Nigdy nie kierowałam się strachem… - zaczęła, ale tamta znów jej przerwała. 

- Wierzę. Ale tu nie chodzi o twój strach. Nie chodzi nawet o ciebie, ale o całą rodzinę. Tylko od ciebie zależy, czy królestwo, które pamięta jeszcze czasy faraonów, przetrwa albo obróci się w pył, bo właśnie to się stanie, kiedy Voldemorta zainteresuje temat waszych szeptów. 

Słowa. Te spokojne słowa płynęły jak masywne wody Nilu - powoli, łagodnie, zalewając każdy zakamarek jej umysłu. Ale zamiast ukoić nerwy, jeszcze bardziej je podsyciły. Słowa matki nie były jak woda. Raczej jak oliwa wlewana wprost do ogniska. 

- Oczywiście - syknęła, prostując się na kanapie. - Wpadasz tu sobie i zarządzasz, bo wydaje ci się, że o czymś wiesz. Zawsze… ZAWSZE musi być tak, jak chcesz, bo inaczej… 

Nagle kobieta zerwała się z fotela, a Zivit prawie podskoczyła, lecz to nie gwałtowny ruch matki sprawił, że serce podskoczyło jej do gardła. To burza - nie ta czarodziejska, jaka towarzyszyła Voldemortowi, kiedy ogarniał go gniew. Burza emocji, jakich w Earth jeszcze nie widziała, burza, która zwęziła jej usta, uderzyła cieniem na policzki, przywołała błyskawice do oczu. 

- Zawsze! - wykrzyknęła cicho, jakby z pogardą. - A co ty… co ktokolwiek z was wie o moich pragnieniach! NIGDY nie dostałam tego, czego bym chciała, nigdy, nawet imiona dla was… dla ciebie, Sokarisa i Dżahmes wybrała moja matka. Pragnęłam życia w Kemmhyt, męża, którego bym wybrała, chciałam rządzić i wiedziałam, że byłabym w tym dobra… dobrze wychować następcę tronu, ale nie dostałam żadnej z tych rzeczy! W zamian matka dała mi męża hazardzistę, rolę żony w pompatycznym środowisku snobistycznych dekadentów! Myślałam, że odetchnę, kiedy umrze, ale w pośmiertnym podarunku ofiarowała mi jeszcze szaloną córkę i jej męża tyrana, który terroryzuje Anglię, masowo morduje mugoli… na kogo wyrosną moje wnuki, skoro wychowują je tacy rodzice? Więc proszę cię… błagam cię, dziecko, chociaż ty się w to nie mieszaj. 

Zachwiała się lekko i opadła z powrotem na fotel, pierś jej falowała, wzrok miała błędny. Nie siedziała już z tą nonszalancką wytwornością. Plecy miała pochylone, poszarzała, oczy zbladły jak przykryte kołderką z mgły. Choć Earth nie podniosła głosu, kiedy umilkła, w salonie zapanowała taka cisza, jak gdyby dopiero co przetoczyła się przez niego niemała awantura. 

Zivit zastygła w bezruchu, skołowana tym niespodziewanym wybuchem. Domyślała się, że pod grubym pancerzem zimnej obojętności wciąż tkwiło coś delikatnego i zranionego, coś, co cierpiało, ale nauczyło się żyć funkcjonować pomimo bólu, lecz nie spodziewała się tego w tym momencie. Earth chyba też to zrozumiała, bo wyprostowała się i ponownie założyła nogę na nogę, usiłując ocalić choć odrobinę. 

- Kocham Dżahmes - dodała po chwili dużo spokojniejszym, ale nieco zachrypniętym głosem. - Jest moją córką tak jak ty. Kocham was obie, ale to Dżahmes jest królową. Dobrą królową i ludzie ją uwielbiają. Jedyne, czego jestem pewna, to tego, że zawsze postawi Kemmhyt na pierwszym miejscu. Cokolwiek się stanie, cokolwiek zrobimy… cokolwiek zrobi Voldemort. I on też o tym wie. A Hurijem kieruje ambicja i chęć zemsty. Nie ma pojęcia, jak rządzić… 

- Ale ja mam - wpadła jej w słowo w ostatniej rozpaczliwej próbie obrony swych argumentów, choć sama już w nie nie wierzyła. 

Earth zaprzeczyła łagodnym ruchem głowy. 

- Nie masz - odparła i wychyliła się, by delikatnie dotknąć jej policzka. - Daj przeszłości odejść. Nie jesteś tą osiemnastolaktą, która uczyła się teorii od wezyra, tak, jak Dżahmes nie jest już zahukaną Victorią Hortus. Jeśli nie kierują tobą te same pobudki, co Hurijem, utnij to. A jeśli tak - śmiało. Wyjdź za niego i spróbujcie wspólnie zadusić finansowo Dżahmes i Kemmhyt, ale już wiesz, jakie to będzie miało skutki. Tu nie idzie o strach, Zivit, tylko o rozsądek.

Obserwowała matkę, jak wstała i nieco chwiejnym krokiem opuściła salon. Zivit została sama. Ogień w palenisku odważył się odetchnąć, świece w kandelabrach znów migotały. Kobieta mogła odetchnąć, lecz wciąż nie mogła pozbyć się nieznośnego ucisku w okolicy gardła - jak gdyby smukła dłoń matki trzymała ją za szyję, natchniona jakąś zdumiewającą siłą. 

Poderwała się z kanapy i zajrzała do szufladki smukłej witryny. Na samym dnie pod całą masą papierów, zdjęć, drobnych świecidełek i innych śmieci znalazła coś, co miało szansę pomóc odzyskać jej oddech. W kartonowym pudełeczku tkwiły tylko dwa zmięte papierosy, ale powinno wystarczyć. Wyszła na balkon, zapalając końcem różdżki jednego z nich. 

Pierwsze uderzenie dymu było jak łyk eliksiru uspokajającego. Co za fatalny nawyk pozostały po życiu w Londynie. W Kemmhyt praktycznie nikt nie palił, w Anglii - prawie wszyscy. Fajki - śmierdząca przypadłość uchodząca w Egipcie za ordynarną przyjemność mugoli. A jednak wystarczyła jedna, aby umysł powoli jej się rozjaśnił, a żyły znów zaczęły pompować spokój. 

Nie znosiła, kiedy matka miała rację. Zwykle uświadamiała ją w bardziej typowy dla niej sposób, ale najwidoczniej i Earth posiadała serce. Lub jego karłowaty odpowiednik, lecz nie zmieniało to faktu, że miała rację. I, fakt, nie chodziło o strach. Nie chodziło nawet o naiwną wiarę, że Voldemort znów ją ocali - bo dlaczego miałby? 

Ech, a pół godziny temu chciała tylko poczytać gazetę… 

Wyrzuciła niedopałek przez okno i ukryła twarz w dłoniach, ale nie przyniosło jej to ulgi. Sięgnęła po kolejnego papierosa. Ostatni. Trudno. Palenie nie pomoże jej w podjęciu decyzji. 

Chociaż czy było w ogóle co podejmować? 

- Papieroski? - Usłyszała za sobą karcące cmokanie. - Oj, mama cię skarci, kiedy się dowie, że podpalasz. 

Hurij stał oparty o krawędź fotela - tego samego, na którym jeszcze kilkanaście minut wcześniej siedział ojciec. Zawadiacki uśmieszek kuzyna inaczej niż zwykle wywołał w niej kolejny nieprzyjemny skurcz w żołądku. 

- Wie o twoich matrymonialnych zamiarach - odparła, ignorując zaczepkę. 

Odwróciła się i pociągnęła jeszcze kilkakrotnie, żeby wypalić do końca, dając Hurijowi czas na wymyślenie kolejnej przekonującej odpowiedzi. W zamian za to usłyszała cichy śmiech, a czarodziej stanął tuż obok i oparł się przedramionami o metalową barierkę. 

- Skoro tak, musimy iść za ciosem. 

Drugi pet dołączył do pierwszego na białym, rozległym placu przed domem. 

- Sugerowałeś coś czy sama się domyśliła? - zapytała, nie patrząc na kuzyna. 

- Nie musiałem nic sugerować, twoja matka to całkiem bystra kobieta. Ale skoro wie, myślę, że nie musimy czekać. Im szybciej, tym lepiej, zanim twoja siostra się ocknie i znów zapragnie wmieszać się w twoje życie osobiste. 

Popatrzyła na niego. Uśmieszek cwaniaczka zniknął, a w jego miejscu pojawił się wyraz całkowitej powagi. Jeszcze godzinę temu wywołałby w niej poczucie bezpieczeństwa, pewność, że był zdecydowany, a teraz… 

A no właśnie. 

Też wywołał pewność, że był gotów, lecz tym razem nie miało to nic wspólnego z bezpieczeństwem. 

Zagryzła wargi. 

- Dlaczego proponowałeś ojcu pracę dla DiveY? - zapytała. - Tak szczerze. 

Spodziewała się, że znów zacznie ją czarować, ale spojrzał na nią zupełnie zwyczajnie, jak gdyby prowadzili normalną dyskusję, a nie kolejną grę. 

- Pewnie myślisz, że zależy mi na odsunięciu twoich rodziców. Wiem, jak to wygląda, ale naprawdę nie jestem takim człowiekiem - rzekł, patrząc w dal. - Zdaję sobie sprawę, że twoja matka mnie nie lubi, z ojcem też nigdy nie było mi po drodze, ale wszyscy już dawno jesteśmy dorośli. Nie oszukujmy się, wyjdziesz za mnie albo nie, bo postąpisz zgodnie z własnymi pragnieniami, a nie zgodnie z wolą rodziców. Nie mam mocy wpływu na twojego ojca i tak naprawdę nie zależy mi na tym, żeby pracował z moim szwagrem. Złożyłem mu tę propozycję nie dlatego, żeby go kontrolować albo by był mi wdzięczny, ale przez wzgląd na jego bezpieczeństwo. Czarny Pan już raz poniósł klęskę. Nie wiemy, jak długo potrwa jego panowanie nad brytyjskim ministerstwem, ale kiedy już się skończy, oboje nie chcielibyśmy, żeby nazwisko twojego ojca było powiązane z nazwiskami śmierciożerców. Zresztą nie tylko jego nazwisko. Moje również. Mój ojciec robił interesy za granicą, teraz robię je ja i wierz mi, Kair i Londyn nie są tak daleko od siebie, jak mogłoby się wydawać. 

Bardzo chciałaby mu nie wierzyć. Chciałaby być przekonana, że to dlatego, że jego głos brzmiał tak aksamitnie, a Hurij był tak przystojny, tak wspaniale pachniał, lecz Zivit w tym momencie już wiedziała, że była na to odporna. Nie mogła się jednak sprzeczać - to, co mówił, było prawdą. Nie potrzebowała nadzorować własnych interesów, by to wiedzieć. 

- Oczywiście - dodał - zdaję sobie sprawę, że popierasz Czarnego Pana. Możesz mi nie wierzyć, ale ja też. Naprawdę. Zgadzam się ze wszystkim, co twierdzi na temat mugoli i krzyżowaniu się naszych z niemagicznymi. Nie trzeba daleko szukać, Imhotep też, zdaje się, niedługo finalizuje rozwód. Tetiszeri niby jest półkrwi, ale sama widzisz, wiele nie trzeba. To po prostu nie działa. Ale sama ślepa wiara nie wystarczy, potrzeba chłodnego spojrzenia na sprawę i od razu można się zorientować, że sposoby Czarnego Pana na Londyn zwyczajnie nie zadziałają. Może w Egipcie, może inne kraje Bliskiego Wschodu, południe Europy, gdzie społeczności czarodziejów są bardziej tradycyjne… Ale nie Anglia. Tam przekonania promugolskie są zbyt głęboko zakorzenione, nawet Grindelwald to wiedział, a jednak poniósł porażkę. 

- Grindelwaldowi nie powiodło się z powodu Dumbledore’a, nie z powodu polityki, którą prowadził - odpowiedziała spokojnie. - A Czarny Pan pozbył się Dumbledore’a. Ale nie chcę poruszać tematów społecznych, a tym bardziej politycznych. Po prostu nie próbuj wpływać na moich rodziców, zwłaszcza na matkę. 

Uniósł obie ręce w geście obrony, a w oczach ponownie zaigrał zaczepny uśmieszek. 

- Dobrze, masz rację. Chyba chciałem odrobinę przyspieszyć. 

Popatrzyła na niego, czując, jak srogi wyraz powoli bladł na jej twarzy, aż w końcu uśmiechnęła się lekko. Dyskusja z matką i emocje z nią związane sprawiły, że poczuła się jak po długim, wyczerpującym biegu - zmęczona, senna i obojętna. 

- Tego wolałabym nie przyspieszać - prawie wyszeptała. Wyprostowała się i zrobiła kilka kroków w kierunku drzwi. Hurij chyba zrozumiał aluzję, bo zrobił to samo. - Chyba się położę. 

- Oczywiście. 

Pożegnali się bez żadnych niesnasek, ale kiedy Hurij zniknął na korytarzu prowadzącym do skrzydła dla gości, Zivit nie udała się prosto do swojej sypialni. Wróciła do salonu, skąd kominkiem przeniosła się do części królewskiej w pałacu. A dokładniej do kominka w niewielkiej bawialni z dwiema parami pojedynczych drzwi. Skrzatka domowa - jedna z tych pokurczonych, stwarzających pozory nieporadnych starowinek - natychmiast podniosła się z miniaturowego złotego krzesełka przy palenisku. Poza nią w niezwykle czystym, zupełnie pozbawionym śladów obecności dzieci saloniku nie było nikogo. 

- Księżniczka Zivit przybyła w późne odwiedziny do kuzynów - odezwała się skrzatka, z trudem zsuwając się z krzesła, żeby wykonać przed nią doskonały ukłon. Płaski nos przypominający połówkę pieczarki stał się jeszcze bardziej płaski po spotkaniu z podłogą. - Książę Jasir i książę Nabil wciąż przesiadują w stajni, księżniczka Jasmina… 

- Ciocia Zivit? Ciocia przyszła do nas? 

Jedne z dwojga drzwi za plecami starej skrzatki otworzyły się na tyle, by w ciemnej szparze zmieściła się głowa siedmiolatki. 

Zivit przywołała na twarz jak najbardziej szczery uśmiech, na jaki było ją stać po kłótni z matką i rozmowie z Hurijem. 

- Tak, przyszłam do was i do Dżahmes - odparła, starając się zastąpić słodyczą znużenie w głosie. - Gdzie Samir? 

- Samir rozsiewa zarazki. Chodź, pokażę ci, co dostałam przedwczoraj od Hurija. 

Ignorując niezadowolony wzrok skrzatki, weszła z Jasminą do jej pokoju. W odróżnieniu od porządnie wysprzątanego salonu sypialnia dziewczynki wyglądała jak istne pobojowisko. Jedna z ciężkich kotar wisiała lekko naderwana, jak gdyby ktoś rzucił się na nią plecami i szarpnął, ratując się przed upadkiem. Niepościelone łóżko i część podłogi pokrywały rozrzucone książki i zabawki, za to delikatne biurko w rogu świeciło pustkami, wyłączając samotną orchideę w doniczce. 

- Kiedy skrzaty ostatni raz tu sprzątały? - spytała Zivit, ruchem różdżki usuwając stertę szat z fotela z niskim oparciem, na którym przysiadła. 

Tymczasem Jasmina zaczęła śmiało przetrząsać zawartość wysokiej szafy. Bałagan, jaki tu panował, nie pasował do schludnej sukienki i czarnych włosów opadających na plecy jak błyszcząca peleryna, a jednak Zivit była przekonana, że dziewczynka świetnie się w nim odnajdywała. 

- Przed obiadem. Tak mi się wydaje - odparła. Przysiadła na piętach i otworzyła związane różową wstążką pudełeczko. Na wyściełanym białą organzą dnie leżała porcelanowa lalka. Dopiero gdy Jasmina podniosła ją do światła, Zivit zauważyła znaki czasu odbijające się na ceramicznej buzi. Nosiła klasyczny makijaż w stylu Kleopatry, ale włosy i miniaturową szatę miała prawie współczesną. - Hurij powiedział, że moja mama takie zbierała. Dostawała od swojego taty jedną lalkę na rok w pierwszy dzień wakacji, od kiedy skończyła siedem lat. Ostatnią dostała w prezencie ślubnym i Hurij powiedział, że też chciałby mi takie dawać. 

Oglądając lalkę, poczuła dziwne ukłucie niepokoju i czegoś upiornego jak podczas słuchania historii z dreszczykiem. 

- Chciałabyś mieć z Hurijem taką tradycję? - zapytała, oddając zabawkę. 

Jasmina bawiła się przez chwilę jej włosami, przesuwając między palcami niteczki długich warkoczyków, lecz ciemne oczy - identyczne jak oczy Hurija - przygasły nieco. 

- Chciałabym, ale ja nie za bardzo… no wiesz, nie bawię się już lalkami - odparła. - No i nie chcę dostać lalki w prezencie na ślub. 

- Dlaczego? Myślę, że lalki tego typu nie służą do zabawy. Takie lalki się kolekcjonuje - wyjaśniła, na co Jasmina poderwała głowę, ale twarz się nie zmieniła. Wciąż wyglądała na zadumaną i spiętą, jak gdyby dziewczynka wahała się, czy to odpowiedni moment na wyjawienie jakiegoś okropnego przewinienia. 

- Jak żetony z Imho-Żelków? 

Zivit zachichotała. 

- Jak żetony z Imho-Żelków - przytaknęła, po czym powtórzyła pytanie, choć domyślała się, co usłyszy. - A dlaczego nie chcesz lalki na prezent ślubny? 

Dziewczynka znów uciekła wzrokiem do nieruchomej twarzyczki z porcelany - pozbawionej uśmiechu, z wyniośle uniesionymi brwiami nad martwymi oczami ze szmaragdowozielonych szkiełek. 

- Bo jak się bierze ślub, to potem ma się dziecko. A ja nie chcę mieć dzieci, bo potem się umiera jak Dżahmes - odpowiedziała śmiałym, nieco zalęknionym głosem. 

Dziecięca bezpośredniość nigdy jej nie zawiodła. Zsunęła się z krzesła i przysiadła przy Jasminie, uśmiechając się tak spokojnie, na ile pozwalały jej skostniałe mięśnie szczęki, a wbite w nią oczekujące spojrzenie Jasminy nie pozwalało na sekundę zawahania. 

- Dżahmes nie umiera - powiedziała łagodnie w te wypełnione nadzieją wielkie oczy. - Zachorowała, ponieważ piła bardzo dużo eliksirów, które poza dobrym działaniem mają skutki uboczne. Istnieją inne eliksiry, które usuwają te skutki, ale mogą źle wpłynąć na dziecko, rozumiesz? 

- Od tego niszczy się wątroba i nerki - dodała. - Przeczytałam o tym w książce. To znaczy, że naprawdę nie umrze? W książce pisało, że niektórych organów nie da się wyleczyć, jeśli eliksiry długo je truły. Klechda mówiła, że nie można mówić o śmierci królów tylko dlatego, że to przynosi pecha, ale myśleć już tak. 

Zivit wysunęła z rąk Jasminy lalkę, owinęła ją w organzę i pieczołowicie ułożyła z powrotem na dnie pudełka. 

- Klechda jest skrzatem domowym i nie rozumie naszej magii tak, jak czarodzieje nie rozumieją magii skrzatów domowych - odrzekła. Położyła zamknięte pudełko na kolanach dziewczynki, drugą ręką ścisnęła lekko małą, zimną rączkę. - Jestem pewna, że niewielu z nas przeżyłoby taką ilość toksyn, ale pamiętasz, jak władcy byli nazywani w czasach Starożytnego Państwa? 

Gładkie czoło przecięła przez moment pojedyncza zmarszczka, gęste brwi się zmarszczyły i prawie natychmiast powędrowały ku górze. 

- Byli bogami na ziemi! 

- Właśnie tak. Dżahmes wyzdrowieje, potrzebuje po prostu trochę czasu i pomocy bogów. Myślę, że gdyby było inaczej, Czarny Pan nie opuszczałby Kemmhyt, tylko szukał rozwiązania, jak ją z tego wyciągnąć. 

Dopiero teraz twarz dziewczynki się rozluźniła i rozpromieniła zupełnie spokojnym uśmiechem. 

- Tak, a prawie w ogóle go nie ma - przyznała. Wyprostowała się, zupełnie już uspokojona, pudełko z lalką wylądowało na podłodze razem z innymi zabawkami. - Mogę pójść z tobą i ją zobaczyć? Przeczytałam, że kiedy eliksiry wydzielają za dużo toksyn, skóra robi się niebieska… 

- Nie, Dżahmes potrzebuje teraz ciszy i odpoczynku. 

- Obiecuję, że będę cichutko, nikt nie zauważy, że jestem w pokoju, nawet… 

- Nie - przerwała jej bardziej stanowczym tonem, a dziewczynka wydęła usta w grymasie zawodu. - Ale zapewniam cię, że Dżahmes nie jest niebieska. Kiedy się obudzi, a myślę, że stanie się to całkiem niedługo, zechce cię zobaczyć. Pójdę do niej, a ty spróbuj posprzątać podłogę. Myślę, że Klechda się nie obrazi. 

- Tiaa - mruknęła niezadowolona, ale wstała, żeby wcisnąć do uchylonej szafy kilka zwiniętych byle jak sukienek. - Będzie mogła dalej grzać sobie plecy przed kominkiem. 

Zivit z żalem opuściła dziecięcy pokój, czując coś wielkiego i kolczastego rosnącego dokładnie w miejscu przełyku. Gdy wychodziła, stara skrzatka zsunęła się z fotela, by wykonać swój idealny ukłon, lecz spojrzenie, jakim ją obrzuciła, nie należało do tych pełnych uwielbienia. 

Komnata, do której przeniesiono Dżahmes, znajdowała się na samym końcu skrzydła w królewskiej części pałacu, tak daleko od pokoi dzieci, jak się tylko dało. Nikt nie wyobrażał sobie umieszczenia królowej w zwykłym szpitalu, ale nie umieszczono jej również we własnej sypialni. Zapewne dlatego, by nie prześmierdła zgnilizną i fetor uwalniających się toksyn. Zivit przesiadywała u siostry częściej, niż spodziewała się, że będzie, lecz wciąż nie przyzwyczaiła się do tego charakterystycznego kwaśno-gnilnego odoru choroby. Tym razem też ją przytkało, ledwo nacisnęła klamkę, choć po wejściu zorientowała się, że ktoś zapalił w pokoju kadzidełko - wytworzona mieszanka wręcz przyprawiała o mdłości. 

Przestronne pomieszczenie było prawie puste, nie licząc wielkiego łóżka z filarami podtrzymującymi baldachim i kilku metalowych stojaków, na których do góry dnem wisiały butelki. Z każdej z nich przezroczystym kabelkiem sączył się powoli przezroczysty lub złotawy płyn - bezpośrednio do żył na szyi, dłoniach, stopach i przedramionach. Skóra zaczynała przybierać oliwkowoszary kolor, ale gdzieniegdzie - zwłaszcza w okolicach większych skupisk brązowych wykwitów - wciąż pozostawała sinoniebieska. Czy to oznaczało, że Dżahmes była chociaż o krok dalej od śmierci? Zivit chciała wierzyć, że spokój uzdrowicieli i Czarnego Pana właśnie o tym świadczył. 

Cisza panująca w pokoju miała nieprzyjemny, grobowy wyraz. Nawet szum wody dobiegający zza drzwi umywalni jej nie rozpraszał, wręcz przeciwnie, podbijał wrażenie dziwacznego odrealnienia - jak gdyby Zivit znalazła się jedną nogą w zupełnie innym wymiarze. Nadal nie mogła pozbyć się duszącego gniecenia w okolicy gardła, choć już tak wiele razy przysiadała na tej samej krawędzi łóżka. Za każdym razem starała się zajmować miejsce coraz bliżej chorej, lecz widok napęczniałych, roztartych rysów i nieprzyjemnej aury otaczającej nieruchomą postać wywoływał niezmiennie ten sam lęk - jak gdyby Zivit znów była małą dziewczynką i pierwszy raz została sam na sam ze zwłokami. 

Przez drzwi wyjrzała jakaś bardzo młoda kobieta. Nie miała peruki, świeżo ogolona głowa barwy hebanu lśniła w świetle pojedynczych świec, podobnie oczy i zęby, które błysnęły na krótko przez rozchylone ze zdziwienia wargi. Białka wydały się Zivit wręcz nienaturalnie białe. Kiedy dziewczyna wsunęła się do pokoju, żeby się ukłonić, zawiniątko, które trzymała przywiązane chustą do bujnych piersi, poruszyło się i cicho zakwiliło. 

- Jak masz na imię? 

- Jah, moja pani. 

- Jak żona Intefa Trzeciego - odpowiedziała z uśmiechem. - I moja pierwsza skrzatka, z którą się wychowywałam. Kto cię przysłał? 

Mamka nerwowo przełknęła ślinę. 

- Książę Quasim, moja pani. - Głos miała opanowany, ale tak cichy, że trzeba było się wsłuchać, by coś usłyszeć. - Jestem jego szwagierką. 

Zivit przywołała ją gestem i wyciągnęła szyję, by zajrzeć do tobołka. Maleńka główka niemowlęcia już została całkowicie ogolona - czyli dziewczynka. Chłopcu Snofru pozostawił lok młodości - skąpy pukiel czarnych włosów nad prawym uchem prezentował się wyjątkowo licho w odróżnieniu do gęstych włosów siostry. Na widok łysej główki Zivit poczuła ukłucie żalu. 

- Wystarczy ci pokarmu na całą dwójkę? - zapytała, odciągając na bok fałd chusty.

Ładne, otoczone ciemnymi rzęsami oczka otworzyły się i odnalazły twarz Zivit. Patrzyły długo, rozumnie, jakby z zapytaniem: “Czy potrafisz, kobieto, podać choć jeden logiczny argument, dlaczego rościsz sobie prawa do zaglądania w moją chustę?”. Nie miała nienaturalnych, czerwonych oczu swego ojca ani jego wężowej twarzy, w żadnym wypadku, Zivit musiała przyznać, że to było wyjątkowo ładne dziecko - z ciemną skórą swojej babki i jej wyjątkowo czarnymi, przypominającymi dwie grube gąsienice brwiami. 

- Starcza, moja pani. 

Z niechęcią cofnęła rękę, pozwalając dziewczynie zakryć z powrotem buzię małej księżniczki. Zivit pokiwała głową, widząc speszony wzrok mamki, wędrujący raz po raz w stronę krzesła, jak gdyby pluła sobie w brodę, że nie przeczekała tej wizyty w łazience. 

- Dobrze. Zostaw mnie, proszę, z siostrą. Zaczekam tu, dopóki skrzaty nie przyjdą. 

Jah chętnie wróciła do sąsiedniego pomieszczenia po drugie dziecko, po czym oddała Zivit pośpieszny ukłon i raz-dwa zniknęła za drzwiami. 

Zostały same. 

Cisza wypełniająca pokój okazała się nie tak bardzo cicha, jak Zivit początkowo sądziła. Równy szmer oddechu stał się lepiej słyszalny, gdy przysiadła się bliżej siostry - tak blisko, jak jeszcze do tej pory się nie odważyła. Nie miała pojęcia, co ją tak przerażało. Oglądała już podobne obrazki. Widywała martwe ciała i nieprzytomnych chorych, ale widok Dżahmes kurczył jej wnętrzności, zgniatał boleśnie w małą kulkę, którą można było zmieścić w zaciśniętej pięści. 

Przesunęła dłonią po cienkim prześcieradle. Wolno, bardzo wolno, aż koniuszkami palców dotknęła nieruchomej ręki siostry. Sina i wciąż nieco opuchnięta była zaskakująco ciepła. Wciąż biła od niej ta nieprzyjemna energia, lecz teraz, kiedy Zivit pokonała barierę dotyku, nie raziła aż tak bardzo. 

Westchnęła, ale oddech, jaki wymknął się z jej płuc, okazał się ciężki i urywany. 

- Chciałam… zawsze chciałam mieć w tobie taką siostrę, z którą mogłabym normalnie porozmawiać - wyszeptała, czując się przy tym bardzo głupio. Miała pustkę w głowie. - Czeka mnie kilka trudnych decyzji… przydałabyś się teraz. 

Ale twarz Dżahmes pozostawała odstręczająco nieruchoma jak maska pogrzebowa. 


*


Cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną, a ostatnie wydarzenia - mimo sukcesów w ministerstwie - wcale nie poprawiały sytuacji. Rekonwalescencja Dżahmes przeciągała się. Oczywiście dokładnie tego się spodziewał, choć przypuszczał, że podanie jej Wywaru Żywej Śmierci i prawie trzy tygodnie intensywnej kuracji poskutkują czymś więcej niż zmianą koloru ciała z sinoniebieskiego na trochę mnie sinoniebieski. Był o krok od ściągnięcia Snape’a do Kemmhyt i wyłącznie myśl, co powiedziałaby Dżahmes, gdyby któryś ze śmierciożerców zobaczył ją w takim stanie, powstrzymywała go od dotknięcia lewego przedramienia. 

Potrząsał wtedy z irytacją głową. Od kiedy to Lorda Voldemorta powstrzymywało to, co ktoś by powiedział? Nawet jeśli dotyczyło to Dżahmes. 

Unikał przesiadywania przy jej łóżku. Był sentymentalny, ale nie aż tak, by gapić się w jej maskowatą twarz godzinami, jak czynili to na zmianę Zivit i Faris. Nie słyszał, by od wpatrywania się w chorego jego stan się poprawił, a w Anglii czekało na niego sporo pracy. Już dawno to przyznał - sprawa przenosin Pottera, zabawa z wyłapywaniem członków Zakonu Feniksa i te całe roszady w Ministerstwie Magii odrywały go od tego, co działo się w Kemmhyt. I to do tego stopnia, że prawie zupełnie zaprzestał poszukiwań Czarnej Różdżki. Harry Potter zaczeka, tymczasem w Anglii czekały go równie istotne sprawy do załatwienia. 

Dwie miał nadzieję zrzucić z głowy właśnie tego wieczora. 

I obie w Hollesley na południu Suffolk. 

Mała wioska prezentowałaby się absolutnie uroczo, gdyby nie fakt, że była zamieszkana prawie w zupełności przez mugoli. Prawie - wyjątek stanowił niewielki, jednopiętrowy dom na obrzeżach, umiejscowiony idealnie tak, by podejrzani ludzie w czarnych pelerynach nie rzucali się w oczy innych mieszkańców. 

Budownictwo było tu niskie i skupione właściwie wzdłuż dróg przecinających wioskę. Dominowała czerwona cegła, rzadko rozstawione uliczne lampy, które i tak w większości nie działały, prawie zupełny brak ogrodzeń i młodych ludzi. Ledwo wybiła dwudziesta, a ostatnie smugi pomarańczu rozpłynęły się za horyzontem, by uliczki zupełnie wymarły. 

Śmierciożercy już na niego czekali. Zamaskowani i w pelerynach stali w zwartej, trzyosobowej grupce w szerokiej szparze między opuszczonymi garażami; poznał ich wyłącznie po śladach magii, jakie po sobie zostawili, bo w ciemności ich czarne peleryny były właściwie nie do wypatrzenia. Choć sam miał na głowie kaptur, rozpoznali go od razu i jeden za drugim wysunęli się na zarośnięty plac. Rabastan, Nott i Rudolf - ten ostatni nie bez trudu. Nawet roczny pobyt w Azkabanie nie zdołał zmniejszyć jego muskularnych ramion, poza tym prowadził za sobą jakąś małą, trzęsącą się postać. Voldemort zmierzył ją wzrokiem. Mugolska staruszka, zupełnie skołowana Confundusem. 

- Bez komplikacji? 

- Bez najmniejszych, mój panie - odparł starszy z Lestrange’ów, a młodszy zapytał: 

- Czekamy na Snape’a? 

- Nie. To będzie dla niego… niespodzianka. 

Spodobał im się ton jego głosu, bo cała trójka zarechotała złośliwie i na krótkie skinienie głowy każdy odszedł do swoich zadań. Imperius rzucony przez Rudolfa natychmiast zadziałał na osłabiony Confundusem umysł mugolki. Kiedy staruszka ruszyła chwiejnym krokiem w kierunku domu po drugiej stronie drogi, bracia Lestrange stanęli na granicy chodnika i posesji, trzymając różdżki w pogotowiu. Nott zatrzymał się w niewielkim oddaleniu, czujny i spięty. Pobyt w Azkabanie wyraźnie go rozbił. 

Nie czekali długo. Ledwo kobieta zniknęła za winklem, do uszu Voldemorta dobiegł dźwięk otwieranych drzwi i świst pędzącego zaklęcia - Accio uderzyło prosto w plecy mugolaczki i przyciągnęło ją z powrotem w ramiona Rudolfusa. Druga kobieta, która pojawiła się w progu, ledwo zdążyła unieść różdżkę. 

Nie szczędził jej uśmiechu. 

- Witam, pani profesor - przemówił do niej swym cichym, aksamitnym głosem. 

- Voldemort - wychrypiała. Nie wyglądała na zaskoczoną. - Spodziewałam się. 

- Spodziewała się pani, a jednak rozmawiamy - odparł, rozkładając ręce. - Nie zaprosi nas pani do środka? Teraz niebezpiecznie jest przebywać nocą poza domem. Chyba że woli pani naszą kwaterę? 

Ostre, żółte światło wypadające z mieszkania padało z tyłu na jej szczupłą sylwetkę, tak, że Charity Burbage była teraz niczym więcej jak czarnym kształtem, ale Voldemort nie potrzebował widzieć jej twarzy, by wyczuć strach. 

- Pójdę z wami, tylko wypuśćcie moją szwagierkę - odpowiedziała, walcząc z drżeniem głosu. 

- I tak pójdziesz - wtrącił Rudolf, ale cofnął zaklęcie, bo kobieta drgnęła lekko i spróbowała się wyrwać, ale wielkie dłonie trzymały ją, jak gdyby nie była niczym więcej jak tylko wątłą, suchą gałęzią. 

Rabastan wytrącił Burbage różdżkę i złapał ją w locie. Miał tak długie nogi, że dwa susy później był już przy czarownicy i trzymał ją z całej siły za kark, aż ta wydała z siebie przeciągły jęk i zgięta wpół zniknęła, kiedy śmierciożerca się teleportował. 

Voldemort szarpnął lekko głową w kierunku pustego domu. Nie wyczuwał w nim obecności żadnej żywej istoty, nawet kota, ale Nott i Lestrange weszli do środka, nie spuszczając różdżek. Staruszkę zaciągnęli za sobą jako zakładniczkę. 

Voldemort nie wszedł za nimi. Przez zasłonięte okno spostrzegł stłumiony, dobrze mu znany błysk zielone światła, po którym nastąpił huk padającego na podłogę ciała i odgłosy plądrowania. Śmierciożercy nie potrzebowali go do takich formalności. Nie minęło pięć minut, jak byli z powrotem, a jeden z nich wycelował różdżką w niebo i cała posesja rozjarzyła się w tym samym jadowicie zielonym blasku bijącym z mrowia gwiazd, które zaczęły się poruszać, aż utworzyły czaszkę oplecioną przez węża wysuwającego się spomiędzy rozwartych szczęk. 

- Panie mój, czysto - oznajmił Nott. 

Na te słowa poczuł wzrastające rozdrażnienie. 

- Panie mój - powtórzył z ironią bardziej do siebie niż do nich. - Wracamy. 

Jego imię wciąż dźwięczało mu w uszach wypowiedziane głosem Charity Burbage. Na zbyt dużo sobie pozwalali. Nawet mimo śmierci Dumbledore’a wciąż próbowali zgrywać odważnych, choć cuchnęli strachem na milę. Już dawno powinien się tym zająć, a teraz będzie miał znakomitą okazję wyłapać popleczników tego starego miłośnika mugoli. 

Ale najpierw Malfoy Manor. Nigdzie mu się nie śpieszyło. 

W salonie wszyscy już na niego czekali. Siedzieli w milczeniu, śledząc każdy jego ruch, kiedy powoli szedł wzdłuż stołu za plecami prostych jak struna śmierciożerców. Gdy dotarł do swojego miejsca za rozpalonym kominkiem, spostrzegł, że kiedy Nott i Lestrange pozajmowali swoje miejsca, zostały dwa puste krzesła - jedno po lewej stronie przy samym rogu, drugie mniej więcej w połowie stołu. Szybko omiótł wzrokiem wpatrujące się w niego twarze. Brakowało Snape’a i Yaxleya. 

Wydął lekko usta i spoczął na krześle u szczytu stołu. Lewitująca nad blatem nieruchoma postać obracała się powoli jak zawieszona na nici pajęczyny mucha. Na zwiędłej twarzy czarownicy widniały ślady pobicia, ale nikt poza Draconem nie zwracał na to uwagi. Siedział między swoimi rodzicami, blady i przygarbiony, jak gdyby chciał wsiąknąć w krzesło - wielka nadzieja Lucjusza, która okazała się identycznym rozczarowaniem. Jak zresztą i on sam. 

Napięcie w salonie rosło z każdą chwilą, ale Snape i jego towarzysz nie kazali długo na siebie czekać. Nie minęła minuta, kiedy w sali wejściowej rozległy się kroki i dwa przyśpieszone oddechy, a zaraz potem dwaj ubrani na czarno mężczyźni wkroczyli do salonu. Trudne do opanowania podekscytowanie na twarzy Yaxleya mocno kontrastowało z zupełnym opanowaniem Snape’a. Voldemort zachował emocje na dalszą część spotkania - w zależności od tego, co mu przynieśli. 

- Yaxley, Snape. Prawie się spóźniliście - rzekł, gdy się zbliżyli. - Tutaj, Severusie. Ty obok Dołohowa. 


*


Tak sucho w gardle… 

Jakbym zaryła głową prosto w piach - w ustach miałam smak pyłu, twarz piekła mnie niesamowicie, coś w niej roiło, pulsowało, ale kiedy spróbowałam podnieść rękę, żeby się podrapać, byłam w stanie tylko lekko nią poruszyć. Wydałam z siebie niewyraźny pomruk - w mojej głowie brzmiał dużo głośniej. Powieki też ani drgnęły. 

Gdzieś z głębi pokoju - bo przecież musiałam leżeć w jakimś pokoju - rozległ się dźwięk przyśpieszonych kroków, materac ugiął się gdzieś na wysokości ramienia, a powiew powietrza załaskotał lekko połowę mojej twarzy. Poczułam na nadgarstku fachowy ucisk miękkich, kobiecych palców, następnie po obu stronach szyi, aż w końcu podciągnęły mi powieki i dopiero wtedy byłam w stanie zamrugać. Spostrzegłam niewyraźny kształt smukłej, dziewczęcej postaci o karnacji barwy mlecznej czekolady i otaczające głowę włosy przypominające wielką, czarną chmurę na tle beżowego nieba. 

- To ty… jesteś ostatnią osobą, którą chciałabym zobaczyć jako pierwszą - wychrypiałam z trudem, ale nie potrafiłam powstrzymać słabego uśmiechu, który zadrgał mi na ustach. W sercu poczułam ukłucie dzikiej radości, zupełnie nieadekwatne do sygnałów, które dawało mi cało. 

Wszystko w nim dyszało ze zmęczenia. 

W końcu obraz powoli się wyostrzył i spostrzegłam twarz Hariri - nieco spiętą i zaniepokojoną, ale rozjaśnioną uśmiechem narastającej ulgi. Ujęła w ręce moje dłonie, a ja odwzajemniłam uścisk. Tak dobrze było ją zobaczyć… tak dobrze… 

- Nareszcie. Trochę zaspałaś. Ponad miesiąc… 

W jednym momencie cała radość uleciała ze mnie jak powietrze z przekłutego balona. Poczułam uśmiech spełzający mi z ust. 

Ponad miesiąc. 

Miesiąc bez kontroli nad królestwem, miesiąc wolności dla Zivit i Hurija, miesiąc bez Dumbledore’a, miesiąc z życia Silasa i Tota, miesiąc z życia moich córek… 

Niepokój ścisnął mnie za gardło i boleśnie wykręcił wnętrzności. Spróbowałam podeprzeć się rękami i usiąść, ale nie byłam w stanie sama się unieść. Wylądowałam z powrotem na łóżku, pocąc się i dysząc. Nie miałam pojęcia, co właściwie próbowałam zrobić. Wyskoczyć z łóżka? Pobiec? 

Widząc moją kolejną rozpaczliwą próbę wypełznięcia z łóżka, bez trudu przycisnęła mnie do poduszek. 

- Muszę zobaczyć moje dzieci… - wydusiłam z siebie. Adrenalina sprawiła, że mój głos na moment odzyskał moc, ale to było wszystko, co mogłam z siebie wykrzesać. - Miesiąc! Co się działo? Gdzie jest… Czarny Pan…? 

Musiałam umilknąć. Nie byłam w stanie pytać, oddychać i szarpać się jednocześnie. W oczach natychmiast mi pociemniało i znów padłam na wznak, kompletnie wycieńczona. Czułam, jak cała się trzęsłam - dokładnie tak, jak gdybym właśnie przebiegła maraton. Z wysiłku zrobiło mi się niedobrze. 

- Uspokój się - rzuciła niecierpliwie Pryska. - Rada na czele z Farisem zajęła się wszystkimi palącymi sprawami. Dzieci są zdrowe. Masz syna i córkę, moja pani. Wszystko jest dobrze. Przynajmniej tu… 

- Co to znaczy? - przerwałam jej. Gardło wziąć miałam zaciśnięte. - Hariri, do cholery… 

Przez chwilę byłam pewna, że nie usłyszę odpowiedzi - serce waliło mi w okolicy przełyku tak, jak gdyby z całych sił próbowało przebić się na zewnątrz i uciec. Wszystko, by tylko nie usłyszeć potwierdzenia tego, co kłębiło mi się w najmroczniejszych, najbardziej odległych zakątkach obaw. 

- Uspokój się - powtórzyła grobowym tonem. Wszelkie ślady uśmiechu zniknęły z jej twarzy, pozostała tylko śmiertelna powaga. - Końcem lipca Czarny Pan planował porwać Pottera. Niestety nie powiodło się. 

- Ktoś… ktoś zginął…? 

Niewielka zmarszczka pojawiła się między jej brwiami. 

- Jakiś auror po ich stronie - odparła powoli. - Opatrywałam tu kilku śmierciożerców. Lestrange’a, Dołohowa… jeden spadł z miotły, był naprawdę paskudnie ranny, połamany… nie pamiętam, jak się nazywa. Gęsta broda, podobny do księcia Imhotepa… 

- Travers - powiedziłam na wydechu. - Czarny Pan… czy Czarny Pan wrócił z nimi? 

- Wrócił - rozległo się za jej plecami i obie jak na komendę spojrzałyśmy w stronę drzwi. 

Stał w progu nieruchomo jak posąg z marmuru, ubrany wyłącznie w ciemną, prostą szatę. Białe, nieprzeniknione oblicze nie kalała nawet najmniejsza emocja, kiedy ominął towarzyszącego mu skrzata i podszedł śmiało, by stanąć nad moim łóżkiem. Widok jego wysokiej postaci z takiej perspektywy sprawił, że serce, które jeszcze sekundę wcześniej chciało wyrwać się na wolność, w tej chwili zupełnie zamarło. Wyprosił Hariri jednym spojrzeniem, po czym spoczął na skraju materaca, dokładnie tam, gdzie siedziała uzdrowicielka. 

W komnacie znów zapanowała cisza, a my przyglądaliśmy się sobie przez pełną napięcia, bardzo długą chwilę - on beznamiętnie, ja z trudem utrzymując podniesione powieki. W końcu przymknęłam oczy, nie mogąc wytrzymać intensywności tego spojrzenia. Poczułam chłód jego dłoni ogarniający moją - wilgotną i rozpaloną. Nareszcie mogłam odetchnąć. 

- Przykro mi - wyszeptałam, patrząc na niego przez wąskie szparki między powiekami. - Z powodu Pottera. 

Nie drgnął mu na twarzy ani jeden mięsień. 

- W pełni kontrolujemy ministerstwo. Złapanie Pottera to tylko kwestia czasu - odrzekł krótko, a kąciki jego ust uniosły się lekko. - Ale ty powinnaś być zadowolona. Alastor Moody zginął podczas pościgu. Nie będzie budowania mitu o nieustraszonym Szalonookim. Starzec roztrzaskał się o ziemię jak jego ukochany Dumbledore. Selwyn i Goyle widzieli jego ciało. 

Odpowiedziałam mu takim samym uśmieszkiem, choć radość, która wypełniła moje serce, była licha, przytłumiona. Niepełna. 

- Słyszałam. Szkoda, że nie mogłam tego zobaczyć. Marzyłam, że padnie z mojej ręki - mruknęłam. - Ale cieszy mnie boska sprawiedliwość. 

- Żadna w tym boska sprawiedliwość. To czysta fizyka - odparł cynicznie. 

Do pokoju znów ktoś wszedł. Wróciła Pryska, prowadząc ze sobą nieco przestraszoną Zivit. Obie trzymały w ramionach sporych rozmiarów zawiniątka. Albo raczej Zivit trzymała, bo w ramionach Hariri spoczywało zupełnie ożywione dziecko. Na ten widok moje serce zatrzepotało w piersiach jak przestraszony ptak. Voldemort pomógł mi oprzeć się o wezgłowie, kiedy siostra podeszła nieśmiało i włożyła mi w ręce niemowlę. Poczułam tak dobrze zapamiętane wrażenie ciepła zalewającego mnie całą - zdrowego, ciężkiego, przyjemnego ciepła przypominającego słodki syrop malinowy. Identycznie jak wtedy, gdy pierwszy raz wzięłam w ramiona Silasa, doświadczyłam fali wypełniającej mnie miłości, ale nie tak gwałtownej, nie tak odbierającej dech. Serce nie rwało się, nie waliło jak oszalałe, wzruszenie nie ściskało za gardło, łzy nie pchały się pod powieki. To było uczucie całkowitej błogości, spokoju, jakiego nie zaznałam od momentu porwania. Odszukałam wzrokiem Hariri, która zrozumiała to spojrzenie, bo podeszła bliżej, ale nie podała mi dziecka. Dziewczynka przytulona do jej piersi miała jednakowe nienaturalnie duże, niebieskie oczka i grube, czarne brwi, ale na główce nie było śladu po włosach. Nad uchem chłopca pozostał jeden nieogolony ciemny pukiel. 

- Jest bardzo żywa - powiedziała Zivit. - A on raczej spokojny. Wybrałaś imiona? 

Osobliwość jej wzroku nie umknęła mojej uwadze i byłam pewna, że Voldemorta również, bo obserwował ją z ukosa jak niezbyt interesujący okaz kolorowego ptaka w ZOO. 

- Imset - odparłam, spuszczając wzrok z powrotem na syna. Stracił zainteresowanie moją twarzą i próbował chwycić w rączkę palec, który podetknęłam mu pod nos. Uścisk jego maleńkiej piąstki wydał mi się tak mocny, jakby chciał zmiażdżyć mi palec, ale to nie on był potężny. To moje siły prawie zupełnie mnie opuściły. - Po pierwszym synu Horusa i łaskawym opiekunie zmarłych. Łaskawy. Tak, myślę, że… że to będzie pasować. O dziewczynce… nie myślałam. 

Jeszcze raz powędrowałam wzrokiem ku Hariri i tym razem zrozumiała. Oddałam jej chłopca i zamknęłam na chwilę oczy, licząc, że mroczki ustąpią. Nieznośne gorąco przeszło mnie falą - najpierw jedną, potem chwila przerwy i jeszcze raz. Przez chwilę wydawało mi się, że wciąż spałam, ale gdy otworzyłam oczy, oni wciąż tam byli, jak gdyby minęła zaledwie sekunda. Hariri wciąż trzymała w ramionach moje dzieci. 

- Byłaś tak pewna, że to będą synowie, co? - zapytała, siląc się na zaczepny ton, ale szczękę miała napiętą, a uśmiech sztuczny. 

- Właściwie to… to tak - odparłam. - Dziewczynka będzie… hmm. Abigail. 

- Nie znam żadnej Abigail. Ani od płuc, ani od dwunastnicy. Ani nawet od zwycięskiej bitwy. A ty chyba potrzebujesz odpoczynku. 

Spróbowałam wzruszyć ramionami. 

- Nie ma takiej Abigail. To po prostu ładne imię - odpowiedziałam i skinęłam głową do Zivit. Nie mogłam dłużej udawać, że nie widziałam tego, jak na mnie patrzyła. - Potrzebuję i odpocznę. A później… później chciałabym zobaczyć Silasa… i Tota. Zivit, chodź tu… pomożesz mi się położyć. 

Czarny Pan wycofał się bez słowa, wpuszczając przed siebie moją siostrę. Czułam powolność jej ruchów i sztywny dotyk, kiedy układała poduszki i przesuwała mnie niżej, tak, że znów mogłam wpatrywać się tylko w haftowane złotą nicią niebo na baldachimie. 

- Nie musisz siadać - powiedziałam, gdy zostałyśmy same. 

Usiadła, choć wiele ją to kosztowało. Teraz, kiedy w pokoju nie było już uzdrowicielki ani Czarnego Pana, pozwoliła masce opaść i zdałam sobie sprawę, jak musiałam ją brzydzić. Być może słusznie - nie miałam pojęcia, nie poprosiłam o lustro. Patrzyłam teraz na własną twarz - napiętą, z lekko wytrzeszczonymi oczami, tak znajomą i jednocześnie tak obcą. Strach działał na nasze rysy w zupełnie inny sposób, choć ten wyraz obaw widziałam u Zivit chyba pierwszy raz w życiu. Choć to ona miała różdżkę i siłę, by uczynić teraz ze mną, co jej się podobało, to ja czułam się w tym momencie silniejsza. 

- Hurij zaproponował mi małżeństwo - rzekła w końcu. Głos miała zaskakująco opanowany. - Chciał w ten sposób odzyskać Jasminę i braci… i bóg wie co jeszcze. 

- Obie wiemy co - odparłam zupełnie spokojnie, nie spuszczając z niej wzroku. - Wiem o tym od dawna. 

Zamarła na moment, jej oczy zrobiły się jeszcze bardziej okrągłe, usta rozchyliły się w zdumieniu, przybierając kształt spłaszczonego O, a ja nawet w momencie największego otępienia zmysłów poczułam wypełniającą mnie satysfakcję. Jej smak był wyraźny, lecz to perspektywa łaski syciła najbardziej. 

- Wiedziałam - powtórzyłam - i czekałam, co postanowisz z tym zrobić. Rozumiem, że to była niełatwa decyzja. Naprawdę. Hurij jest bogaty. Bogatszy niż ja. Mógłby ci wiele zaproponować… i zapewne zaproponował. 

Uciekła wzrokiem do swoich zaciśniętych kurczowo dłoni, jej twarz potrzebowała chwili, żeby odzyskać kolory. Policzki przybrały ciemniejszą barwę, która rozlała się nierównomiernie po czole i szyi, tworząc purpurowe plamy. Chłonęłam ten widok i w tym momencie dotarło do mnie, że nie chciałam ujrzeć Zivit przerażonej perspektywą spotkania z moją różdżką. Nie. Pragnęłam widzieć ją zmieszaną, przytłoczoną własnymi błędnymi decyzjami i to właśnie się działo. W powietrzu nie unosił się nawet ślad kłamstwa, tylko i wyłącznie gorzkie poczucie winy. 

- Powinnam była ci powiedzieć… powiedzieć od razu. Czułam się tak… odsunięta, zignorowana, na uboczu, a on przyszedł i powiedział mi wszystko to, co chciałam usłyszeć. Byłam tego świadoma od samego początku, wiedziałam, że nie ma czystych intencji, a poszłam za tym jak głupia. - Mówiła prędko, głos zaczynał jej drżeć. - To mnie nie usprawiedliwia, nie mówię tego przez strach, ale… 

- Ale ostatecznie postąpiłaś jak trzeba. Przebaczę ci ten moment zawahania, ale pod jednym warunkiem - przerwałam jej, a Zivit podniosła wzrok. Zielone oczy zrobiły się zupełnie okrągłe, brwi wykrzywiły się ze zdumienia w dwa komiczne łuki. - Skoro zaczęliście z Hurijem układać się za moimi plecami, dokończcie to. Kiedy okres żałoby po Faridzie się skończy, wyjdziesz za niego. 

Dokładnie taką minę spodziewałam się zobaczyć - jak gdyby to, co powiedziałam, było wyjęte prosto ze starożytnych baśni. W końcu sama widywałam ją w odbiciach wielu luster, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Kemmhyt. 


~*~


NaNoWriMo kręci się w najlepsze, a ja kręcę się w nim. A właściwie to NaNoWriMo się kręci, miotając mną jak szatan, w końcu to fanfik potterowski. Nie nastawiałam się na to, że uda mi się opublikować rozdział dokładnie w rocznicę bloga - szesnastą rocznicę - ale chyba właśnie to powinnam robić. Nie nastawiać się, bo wtedy zaczyna mi się udawać. Szesnaście lat! Materdei. Ta rocznica jest dla mnie szczególnie ważna, ponieważ to jest ostatnia rocznica, którą obchodzę, pisząc to opowiadanie. Wiadomo, będą kolejne, bo będzie druga część, będę betować pierwszą, ale to już nie to samo. Do końca zostało jeszcze trochę, ale w tym tempie myślę, że epilog opublikuję na długo przed listopadem 2025. Przez te wszystkie lata miałam z tym opowiadaniem (i blogiem) wiele przepraw, w okolicy 20 rozdziału całkowicie zmieniła mi się koncepcja na fabułę (w ogóle nie planowałam tych egipskich wątków, które w zasadzie od dłuższego czasu praktycznie w 90% tworzą tę historię), przymusowe przeniesienie wszystkich onetowskich blogów na blog.pl, potem zamknięcie blog.pl i przenosiny na blogspota… Do tej pory pamiętam, jak siedziałam między zajęciami i przenosiłam ręcznie każdy rozdział, każdy komentarz, wszystko. Do tej pory uwzględniam statystyki z poprzednich witryn do ogólnych odwiedzin na blogu. To jest kawał mojego życia - nawet nie sam blog, a cała historia związana z nim i opowiadaniem. Cieszę się, że wciąż mam dla kogo publikować i mam nadzieję, że zostaniecie ze mną do końca. :)


2 komentarze:

  1. zostanę do końca - after all this time? always <3
    Denana

    OdpowiedzUsuń
  2. Och! Córeczka! Wiedziałam, że będzie chociaż jedna dziewczynka! Córeczka tatusia... do pierwszego krzyku :/

    Ale że Voldzio ani słowem nie odezwał się przy wyborze imienia? To do niego niepodobne. Abigail powinno być zbyt popularnym imieniem jak na jego gusta.

    Przyznam, że zgubiłam się już w tych egipskich wątkach, w tym kto jest kim, kto przeciw komu. Nawet Voldek ma sklerozę XD Ale tak to jest, jak się czyta opko a'la "Gra o tron" XD Mimo to i tak zostanę do końca! Na zbetowaną wersję też!

    PS. Niech ktoś przekłuje ten nadenty balon, jakim jest ego Toma, bo on zaraz pofrunie.

    OdpowiedzUsuń