Nie miałam pojęcia, czy matka podzieliłą się z nią swoimi podejrzeniami co do śmierci Faridy, ale nawet jeśli tak, Zivit nie dała po sobie poznać, że wiedziała. Nie chciałam traktować tego jak zadośćuczynienie. Ceniłam Faridę właśnie za tę szlachetną ugodowość i być może nawet na swój sposób… kochałam ją?
Mimo przekonania, że pogrzeb koi serca żałobników, mojemu nie było dane odpocząć. Pojawienie się w zamku gromadki dzieci, które do tej pory widywałam tylko od święta, sprawiło, że przez pierwsze dni czułam się jak nastoletnia debiutantka. Jedyny bliski kontakt z dziećmi, jaki miałam do tej pory, ograniczał się wyłącznie do Silasa i Totmesa. I choć byli wymagającymi niemowlakami, nie musiałam się zastanawiać, jak i o czym z nimi dyskutować. Ale zanim stało się to moim realnym zmartwieniem, w pałacu pojawił się następny problem w postaci Hurija - najstarszego syn Ahmeda. Jako ortodoks nie był zadowolony, że jego przyrodnie rodzeństwo miało teraz wychowywać się pod dachem innowierców, tak, jak nie był zadowolony z mojej władzy nad Faridą i jej majątkiem. Nie dałam mu przestrzeni do dyskusji, pozwalając - być może pochopnie - wybrać dzieciom, gdzie chciałyby zamieszkać. Nikogo nie zdziwiło, że wykwintne komnaty, skrzaty domowe na każde skinienie, moc atrakcji i cała otoczka boskich rezydencji była po stokroć dla młodych chłopców była po stokroć bardziej kusząca niż radykalne zasady i przeprowadzka do Kairu, który znały tylko z opowieści. Hurij wyjechał zaraz po pogrzebie, zabierając ze sobą najstarszego z przyrodnich braci - szesnastoletniego Wahida.
I tak minął miesiąc od mojego powrotu. Choć w Kemmhyt wiosna nie przypominała tej angielskiej wiosny - świeżej, pełnej wilgoci i słońca, odzianej w szatę z soczystej zieleni i koronę z białego kwiecia - dawała nieśmiałe znaki swego rychłego przybycia. Niebo było wyższe, a dni wyraźnie dłuższe, choć noce wciąż pozostawały wyraźnie chłodniejsze.
Ocknęłam się, wyrwana ze snu intensywnymi promieniami słońca na twarzy. Mrużąc oczy, dostrzegłam półprzezroczystą kotarę tańczącą wraz z ciepłym powiewem. Przez szparę zaglądało ciekawie pyzate oblicze Ra, pytając z niezadowoleniem: czyż Tot, którego adorujecie nocą, przyczynia się więcej dla tego królestwa niż ja, stwórca wszystkiego?
Nie mogłam się nie zgodzić, lecz ciepłe, wygodne łoże i silnie oplatające mnie ramiona Czarnego Pana stanowiły doskonały argument w dyskusji z Ra. Przynajmniej tak wydawało mi się w momencie przyjemnego odrętwienia na pograniczu snu i jawy. Obróciłam się do śpiącego Voldemorta i wtuliłam twarz w białą pierś. Poruszała się wolno w głębokim, miarowym oddechu i nic nie wskazywało na to, by jej właściciel robił sobie cokolwiek z niezadowolenia stwórcy. Z łatwością wysunęłam się z łóżka i podniosłam z podłogi ciśnięty byle jak szlafrok, by okryć czymś nagie ciało. Czułam się znakomicie i właściwie tylko rosnący brzuch utwierdzał mnie w potwierdzeniach Pryski, że naprawdę, NAPRAWDĘ urodzę dziecko. Na samą myśl w tym samym czasie rozpierała mnie radość i ściskało w gardle ze strachu.
A co, jeśli…?
Starałam się odrzucać te myśli, lecz przeszłe doświadczenia i oczekiwania pałacu tego nie ułatwiały. Gdzie się nie pojawiłam, czułam, że spojrzenia wszystkich - zwykle taksujące moją twarz - wbijały się na brzuch, jak gdyby chciały przeniknąć do środka i przekonać się, czy książę aby na pewno tam był.
Przeszłam przez sypialnię Voldemorta do przystającego gabineciku, do którego kazałam przynieść sobie kawę i poranną pocztę. Faris przejął obowiązki związane z kontrolą wydatków, ale musiałam zatrzymać sobie chociaż część pracy. Potrzebowałam zajmować się czymś absorbującym, by uwolnić myśli od paraliżujących wizji.
Przeczytawszy chłodne wieści o planach rodziców dotyczących powrotu do Londynu, zaproszenie Amenii do jej rodzinnego domu i wiadomość z Malfoy Manor, z zadowoleniem sięgnęłam po gazetę. Zapowiadał się dobry dzień. Po prawie miesiącu ciągłych obserwacji, picia eliksirów na galony i wychodzenia do jaskini Królowej i z powrotem nie wiedziałam, czy bardziej cieszyłam się na wyprawę do Anglii, czy na odwiedziny w Mszechei. Bez większego zainteresowania przeglądałam artykuł o romansie córki egipskiego ministra z jakimś mugolskim gwiazdorem, który z jakiegoś powodu wylądował na pierwszej stronie przed felietonem podsumowującym dokonania jej ojca przed zbliżającymi się wyborami, ale żadna z tych informacji nie utrzymała się w mojej pamięci dłużej niż kilka sekund. Wiadomość o nowe różdżce natychmiast przywołała na myśl Zivit i decyzję w sprawie jej różdżki. I to zajęło moją uwagę do tego stopnia, że ocknęłam się dopiero w momencie, gdy Voldemort zawołał mnie po imieniu.
- Jestem w gabinecie - odkrzyknęłam, wciąż myśląc o Zivit, lecz odłożyłam gazetę i kawę i nie bez trudu podniosłam się z krzesła.
Jeszcze plecy. Tak, ból pleców częstszy i bardziej przenikliwy niż za pierwszym razem, kiedy miałam urodzić Silasa.
- Tutaj masz z całą pewnością ciekawsze rzeczy do roboty.
Leżał oparty o wezgłowie łóżka, lustrując mnie wzrokiem, gdy pojawiłam się w progu. Przechylił lekko głowę na widok mojego rozchełstanego szlafroka.
- Wątpię - odparłam z uśmiechem, ale przeszłam wolno przez pokój i oparłam się o kolumnę łóżka. - Przyszedł list z Malfoy Manor. Ollivander skończył moją różdżkę. Świetnie się składa, mam już dość różdżki Zivit. Muszę się zastanowić, czy dostanie ją z powrotem… A, i polecę dzisiaj do Mszechei, Amenia jest w Kemmhyt. Zawsze to jakiś powiew świeżości wśród tych zmanierowanych, wymalowanych nudziarzy.
Dostrzegłam dziwne błyski w jego oczach, gdy przyciągnął mnie i jednym ruchem umieścił pod sobą. Jedną ręką powiódł po mojej szyi, odgarniając niesforne kosmyki włosów, drugą podparł tuż obok twarzy, a ja poczułam przyjemne ciepło płynące w dół przez centrum mojego ciała.
- Na jakim etapie zaznajomienia z ostatnimi wydarzeniami się zatrzymała? - wyszeptał gorąco w moje ucho. Poczułam dreszcz pod wpływem języka sunącego wzdłuż żuchwy.
- Och, wyjątkowo wie o wszystkim - odparłam ze śmiechem. - Owszem, jako pierwsza dotarła do niej gazeta z Kemmhyt. Bardzo się przejęła, to było nawet całkiem rozczulające.
Ze wszystkich ludzi, których poznałam w Kemmhyt jako świeżo koronowana królowa, Amenia zawsze wydawała mi się najbardziej skryta i jednocześnie najbardziej szczera ze wszystkich. Być może to właśnie ona stałaby mi się najbliższa w pałacu, gdyby bywała w nim dłużej niż dwa tygodnie raz na pół roku, bo pomimo wielu różnic, nie poznałam w Kemmhyt osoby, z którą łączyłoby mnie tak wiele pasji.
Rodzinny dom Snofru znajdował się na wzniesieniu w niedalekim sąsiedztwie świątyni Horusa i tylko zaklęcia wyciszające oraz wiekowe, strzeliste jałowce otaczające posesję dawały wrażenie tak pożądanego przez Amenię odcięcia od świata. Przypuszczałam, że właśnie ta bliskość miasta nie zachęcała jej do częstszych odwiedzin. Dla mnie - przyzwyczajonej do gwaru i ludzkich spojrzeń - Mszechei wydawało się prawdziwą samotnią. Niemal przez cały rok oczy cieszyła tu wszędobylska zieloność - sztucznie nawadniane trawniki, błyszczące jak szmaragdy mięsiste liście palm, wdzięczne akacje posadzone wzdłuż alejek prowadzących do kwiatowego ogrodu z rozległym stawem pełnym lotosów. W największym oddaleniu od bramy stała niewysoka rezydencja w stylu Starego Egiptu. Na zewnątrz niepozorna, oślepiająco biała jedynie z dwiema złotymi płaskorzeźbami Horusa po obu stronach głównego wejścia, w środku aż ociekała przepychem, z którego w dużej mierze korzystali głównie goście Snofru. Kapłan Horusa większość swojego czasu dzielił między świątynię i pałac, traktując pobyt we własnym domu jako przykrą konieczność. Pomimo zielonej wesołości, wszędobylskich kwiatów, wspaniałych mebli, kolorowych obrazów i pamiątek zdobiących każdą komnatę była to najbardziej ponura rezydencja w Kemmhyt. Cisza po przekroczeniu bramy wręcz kłuła w uszy.
Powietrze przeszył gwizd i strzała przebiła melon, który podtrzymywałam na głowie jedną ręką, drugą za pomocą różdżki kontrolowałam niewidzialną tarczę, ale do tej pory nie była potrzebna. Amenia wystrzeliła do tej pory cztery strzały i wszystkie cztery trafiły prosto w środek owocu. Odrzuciłam przebity melon i sięgnęłam po wielką pomarańczę.
- Ciekawa jestem - wymamrotała Amenia, napinając cięciwę - co na to Czarny Pan, gdyby się dowiedział, że strzelam z łuku do jego ciężarnej żony.
- Najważniejsze, żeby dowiedział się po fakcie - odparłam i zamarłam w bezruchu.
Jeszcze jeden świst i strzała już tkwiła w samym środku pomarańczy. Poczułam na czubku głowy strużkę lepkiego soku wyciekającego z cytrusa. Cisnęłam pomarańczę w kierunku stosu przekłutych owoców i przywołałam sobie jabłko. Amenia była w tym zdecydowanie lepsza. Pomimo niewielkiej odległości stu dwudziestu stóp melon był ostatnim, co potrafiłam przestrzelić. Amenia prawie zawsze dochodziła do cytryny.
- Myślałaś, co się stanie, jeśli to będzie dziewczyna?
- Zapewne wszyscy będą dyskretnie zawiedzeni, ale ja zawsze chciałam mieć córkę, chociaż sądzę, że to nigdy nie będzie mi dane. - Zamilkłam na chwilę, obserwując, jak przymierzała się z łukiem. - Niewielu o tym wie, ale pierwszy raz straciłam dziecko, kiedy miałam siedemnaście lat. Myślę, że to była dziewczynka. Nie planowałam jej, ale chyba to właśnie jej stratę przeżyłam najbardziej i tylko ją nazwałam.
- A ile wszystkich straciłaś? - padło niedelikatne pytanie, ale nie poczułam się urażona.
- Sześcioro.
Chwila ciszy i kolejny gwizd, lecz strzała miast wbić się w jabłko, rozprysnęła się prawie pół stopy niżej o tarczę w miejscu, gdzie było moje czoło. Automatycznie zacisnęłam powieki, ale poczułam jedynie podmuch i łagodne tąpnięcie. Amenia ze złością odrzuciła łuk i ustawiła sobie na głowie pomarańczę.
- Gdybym jakimś cudem miała córkę - podjęłam, podnosząc z ziemi kołczan ze strzałami - zatrudniłabym kogoś, kto nauczyłby ją pojedynków i obchodzenia się z bronią, nim Voldemort wydałby ją za kogoś, kto pasowałby do jego polityki. Co ty na to?
- Myślisz, że pasowałabym do jego polityki? - Uśmiechnęła się bezczelnie. - Musiałabym przenieść się do pałacu.
- Wolałabym zamieszkać pod mostem.
Pochyliłam się lekko do przodu, napięłam cięciwę, wycelowałam kciukiem nieco poniżej środka i zwolniłam oddech. Strzała zawsze lądowała trochę wyżej, niż ją kierowałam, nie inaczej było i tym razem. Wypuściłam ją łagodnie, a ta ledwo musnęła szczyt pomarańczy i wpadła w rząd cyprysów za plecami czarownicy.
Zaklęłam pod nosem.
- Ja czasem też - mruknęłam. - Już dawno nie miałam takiego rodzinnego zlotu. Matka i ojciec chcą wrócić do Londynu. Czuję kolejną awanturę, nie muszę go pytać, ale jestem pewna, że Voldemort się nie zgodzi. I wcale mu się nie dziwię. Teraz, kiedy wiemy, do czego jest zdolny Dumbledore…
- Do czego jest zdolny Dumbledore? – powtórzyła.
Nawet z tej odległości spostrzegłam jej ironiczny uśmiech. Odpowiedziałam jej tym samym, nim ustawiłam na głowie drugie jabłko, tym razem sporo większe.
- My nie udajemy, że pod naszymi sloganami jest jakakolwiek szlachetność - odparłam. - Oni tak, a później wyrywają dzieci z rąk matek. Naprawdę ostatnie, na co mam ochotę, to więzienie rodziców we własnym domu. Przynajmniej Zivit robi to, co do niej należy.
- To znaczy?
- Trzyma się z daleka od pałacu i nie wtrąca się w wychowanie dzieci Faridy. Wiesz, że to jej różdżka?
Obie zamilkłyśmy, a sekundę później strzała przeszyła jabłko tak, jak powinna za pierwszym razem, pryskając na moją głowę i twarz kropelkami soku. Szczyt owocu odpadł i poleciał wraz ze strzałą do tyłu, wbijając się w pień sykomory. Teraz przyszła kolej na cytrynę.
- Możesz na nich poćwiczyć, zanim Silas i Tot dorosną - mruknęła niewyraźnie, skupiona na celowaniu. - A kiedy ci się znudzi, przyślij je do domu mojego ojca. Tutaj i tak przez większość czasu nikt nie mieszka. Nie ruszaj się, jeśli łaska.
- Powiedz to samo do tebo, z całą pewnością stanie i grzecznie poczeka, aż go ustrzelisz - zakpiłam, ale wstrzymałam oddech, by strzała Amenii mogła ledwo musnąć cytrynową skórkę i wbić się gładko w pień rozległej sykomory. - Dziękuję, ale wolę je mieć przy sobie. Ledwo przeszły żałobę po śmierci ojca i brata, a już straciły matkę.
- Ojciec wspominał, że Hurij zabrał najstarszego.
- Tak, uznałam, że jest już na tyle dojrzały, że jeśli chce…
Urwałam, bo w jednej sekundzie poczułam tak silny ból, że na moment odebrało mi dech. Różdżka wyleciałam mi z ręki, kiedy zgięłam się wpół, jak gdyby ktoś uderzył mnie w brzuch zaklęciem paraliżującym. Upadłam, lecz nie uderzenie sprawiło, że wydałam z siebie krótki, ostry okrzyk bólu. To znajome, wywołujące dreszcze uczucie wilgotnej stróżki spływającej po wewnętrznych stronach ud - ściskające w gardle i wykręcające strachem wnętrzności. Zacisnęłam nogi, jak gdyby to miało w czymś pomóc, lecz krew powoli barwiła na czerwono delikatny, biały materiał, przepływała między palcami, nie uznając żadnej zapory.
Zaklęłam i chciałam znów krzyknąć - nie z bólu, nie ze strachu, lecz z obezwładniającej bezsilności. Głos uwiązł mi w gardle, nie byłam w stanie odetchnąć, a odgłosy świata docierały do mnie jak przez grubą szybę. Złość i rozpacz przepływały przeze mnie na zmianę, energia płynęła żyłami jak wartki strumień, wściekłe pulsowanie wzmożyło szum w uszach. Amenia dopadła do mnie, ale nie rozumiałam jej. Słyszałam, jak kogoś wołała, a wołała długo, dopóki tupot kilku par stóp nie dotarł do nas, kilka par rąk pochwyciło mnie za ramiona, za kark i nogi, lecz dopiero siła zaklęcia lewitowała mnie wysoko i sprawiła, że popłynęłam do tyłu. Widziałam tylko wysoki, niewzruszony błękit i promienie słońca spoglądające na mnie z obojętnością. Później był już tylko chaos. Tupot kolejnych par bosych stóp po nagich posadzkach, przerażone szepty, trzask zamykanych i otwieranych drzwi, ale ja byłam poza tym. Mogłam tylko zaciskać powieki i modlić się, by Izyda w tym momencie zeszła z niebiańskiego tronu i trzymała mnie za rękę, podczas gdy Pryska podawała mi eliksiry i mamrotała jakieś zaklęcia. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie.
Jak gdyby świat się zatrzymał, aby niedługo później powrócić do swojego właściwego rytmu.
To niewiarygodne, jak szybko odczuwanie upływu czasu mogło się zmieniać. Miałam wrażenie, że płynęłam przez te ociekające luksusem korytarze całymi godzinami, a nie minęła sekunda, i poza nieco spiętą twarzą uzdrowicielki w pokoju pojawiło się kilka innych, równie zaaferowanych, rozjaśnionych dziwnie nienaturalnymi uśmiechami. Wciąż jak przez grubę szybę docierały do mnie urywki tego, co mówiła Hariri.
Przodujące łożysko, bliźniaki, absolutny zakaz wysiłku fizycznego.
Przymknęłam na chwilę powieki. Pokój, w którym się znalazłam, był zbyt jasny. Alabastrowo białe ściany, podłoga w burgundowo-białą szachownicę, meble z czerwonego dębu z dodatkiem kości słoniowej. Wszędzie dookoła biel i czerwień. Ten widok nie pomagał odpędzić od siebie złych przeczuć.
Otworzyłam oczy dopiero wtedy, kiedy poczułam na ramieniu czyjąś dużą, ciepłą dłoń. To ojciec przysiadł u wezgłowia wielkiego łoża i pochylał się, nie kryjąc wzruszenia. Oczy miał dziwnie szklane, nieco zaczerwienione w kącikach, pod brodą skrywał szeroki uśmiech, którego obecność zdradzał błysk białych zębów. Zorientowałam się, że to on, a nie Izyda ściskał moją rękę, a kiedy odpowiedziałam bladym uśmiechem na jego uśmiech, zawołał cicho:
- Bliźniaki, ha! Jak od dwunastu pokoleń!
Pochylił się i pocałował mnie w skroń. Uczynił to z taką czułością, że słodki ból - potężniejszy od tego, który powalił mnie w ogrodzie na kolana - przeszył mi serce, tak, że nie byłam w stanie nic na to odpowiedzieć. Dopiero po chwili wykrztusiłam z trudem:
- Znowu…
Przez ułamek sekundy jego ciemne, prawie czarne oczy rozbłysły dziwnie, choć reszta twarzy się nie zmieniła.
- Znowu - powtórzył i przycisnął moją dłoń do ust.
Nigdy nie był tak czuły wobec mnie. Nigdy nie widziałam tak dzikiej radości bijącej z całej jego sylwetki - nawet wtedy, gdy zobaczyliśmy się po raz pierwszy. Gdy zostałam koronowana ani w dzień, kiedy zobaczył Silasa. Poczułam niechciany uścisk w piersi, gulę rosnącą w gardle i tylko przerwanie tej fali czułości mogło powstrzymać łzy zbierające się pod powiekami.
Całe szczęście drzwi wiedziały, kiedy się otworzyć, a w progu poza Pryską i czającą się nieco z boku matką i Amenią pojawiła się Zivit z gromadą podrostków i dziewczynką. Była najmniejsza z nich wszystkich, choć dość wysoka jak na siedem lat, najbardziej żywa i najmniej z nich wszystkich respektowała dworskie obyczaje. Prawdziwa czarna perła. W kilku skokach pokonała długość pokoju i jednym susem wskoczyła na łóżko, zachęcona moją wyciągniętą ręką. Bardzo stara skrzatka stojąca przy Prysce, dźwigając jej torbę pełną kolorowych buteleczek, lekko wydęła zapadnięte wargi.
- Wszystko jest dobrze - powiedziałam, zakłopotana tym niespodziewanym rodzinnym zlotem.
Choć już pierwszy łyk eliksiru uzupełniającego krew sprawił, że wróciły mi siły, poczułam się nieprzyjemnie odsłonięta i słaba, jak gdybym lada moment miała wyzionąć ducha.
- Zivit powiedziała - rzekła śmiało Jasmina - że zachorowałaś, ale kiedy nas zobaczysz, nie będziesz się złościć.
Zerknęłam przelotnie na siostrę i choć ta również się uśmiechała, jedna jedyna zmarszczka między jej brwiami zdradzała niepokój.
- Miała rację, przy was nie będę się złościć - odparłam łagodnie. - Zanim urodziłam Silasa i Tota, też byłam chora.
Szerokie brwi zmarszczyły się chmurnie na ślicznej twarzyczce dziewczynki, a drobny nosem poruszył się jak u królika.
- Ja nie będę miała dzieci - zakomunikowała buntowniczo. - Ani nie wyjdę za mąż, żeby miał mi rozkazywać jak Hurij Dinie i Asel. Nauczę się pojedynkować i zostanę medżaj.
Bracia za jej plecami zaczęli rechotać i strzelać po sobie oczami, a Zivit wymieniła z ojcem pobłażliwe uśmiechy.
- Jesteś szlachetnie urodzona, to jest twój obowiązek wobec królestwa. Kiedy dorośniesz, możesz nauczyć się pojedynkować i wyjść za mąż, jedno drugiemu nie przeszkadza - odparłam, ale Jasmin już rzucała w odpowiedzi braciom wrogie spojrzenia.
- Ożenisz się ze starym dziadkiem z siwą, drapiącą brodą jak Samah, zobaczysz - wybuchnął ze śmiechem Nabil i wyszczerzył wielkie, białe zęby w podłym uśmiechu, w którym brakowało jednej dwójki.
- A ty ze staruchą! - odkrzyknęła i cisnęła w brata poduszką. - Będzie miała pięćdziesiąt lat i purchla na nosie!
Sześcioletni Samir podniósł poduszkę i odrzucił w stronę siostry, podśpiewując:
- Stary dziadek z brodą, stary dziadek z brodą…!
Oparłam się, obserwując tę scenę z mieszaniną radości i żalu. Sama nigdy nie doświadczyłam podobnych relacji z Sokarisem ani podobnej beztroski. W domu Hortusa szaty zapinano na ostatni guzik, nie podnoszono głosu, a stopy dotykały wyłącznie podłogi - czy w butach, czy w pantoflach. Widok droczącego się rodzeństwa wywołał we mnie ukłucie tęsknoty, lecz nie do końca za moim utraconym dzieciństwem, a za dzieciństwem chłopców, które - byłam pewna - upłynie pod znakiem książek, ciągłego nadzoru i musztry.
Wtem wesoły rozgardiasz ucichł jakby uciął nożem, a drzwi do sypialni znów się otworzyły. Jasmin zsunęła się z przestrachem z łóżka i zniknęła między braćmi, którzy stanęli prosto jak żołnierze na warcie. Ich oczy zrobiły się okrągłe jak galeony, gdy wstrzymali oddech, nie spuszczając wzroku z kroczącego powoli Voldemorta, lecz ten nawet nie zaszczycił ich spojrzeniem. Odniosłam wrażenie, jak gdyby w ten słoneczny marcowy dzień przyniósł ze sobą powiew zimy.
- Ta procesja była niepotrzebna - oznajmiłam z zapałem, unosząc się na łokciu. - Wszystko jest dobrze.
- Hariri powiedziała co innego.
Lód w jego głosie i jedno moje spojrzenie wystarczyły, by Zivit błyskawicznie zrozumiała i zabrała wszystkich na zewnątrz. Nie minęła sekunda i zostaliśmy całkiem sami. Wielki, stary zegar z lakierowanego mahoniu tykał głośno w głębi pokoju, kiedy Czarny Pan przesuwał wolno różdżką wzdłuż mojej klatki piersiowej i brzucha. Odczekałam bez słowa, aż skończy, czując, że to nie był dobry moment na testowanie jego cierpliwości.
- Mam dość swoich spraw - odezwał się w końcu - by bez przerwy zaprzątać sobie głowę efektami twoich fanaberii. Wrócisz do pałacu i jeśli będzie trzeba, przykuję cię do łóżka, gdzie spędzisz następne cztery i pół miesiąca.
Posłałam mu frywolny uśmiech.
- Co do tego mam również pewne obawy - odparłam melodyjnym głosem, ale spojrzał na mnie tak, że w mig pojęłam, że nie był w nastroju do żartów. Ujęłam jego zimną rękę, ucałowałam i dodałam z teatralnym westchnieniem: - Będzie tak, jak zechcesz, zresztą jak zawsze.
Choć Hariri definitywnie zabroniła mi używania kominków, teleportacji, świstoklików, mioteł i smoków, krótką drogę z Mszechei do pałacu pokonałam na latającym dywanie i nie padło nawet słowo o korzystaniu z szafki zniknięć, Czarny Pan nie chciał słyszeć o mojej wyprawie do Anglii. Nakazał mi cierpliwie czekać na Snape’a, a patrzył przy tym tak srogo, że rozważnie postanowiłam na to przystać. Od kiedy Snape wyciągnął mnie z domu Weasleyów, nie widziałam go na dworze i żaden śmierciożerca, który mignął gdzieś na korytarzu, nie miał mi nic do powiedzenia na temat jego dalszych losów. Voldemort też milczał.
Wyglądało na to, że powrót dywanem z domu Snofru naprawdę miał być moją ostatnią atrakcją przed rozwiązaniem, choć czułam się zupełnie dobrze, a Pryska całkiem wiarygodnie udawała, że mi wierzyła. Brakowało mi aktywności. Nigdy nie byłam typem naukowca, zwłaszcza jeśli chodziło o księgi, a tylko tym mogłam się zajmować, nie czując na sobie świdrujących skrzacich oczu gotowych pokazać Czarnemu Panu wszystko to, co widziały. W porównaniu do brytyjskich skrzatów domowych egipskie nie miały pojęcia o ślepej lojalności.
Poza biernym uczestnictwem w licznych przyjęciach i przesiadywaniem w ogrodzie w towarzystwie Farisa i młodszych dzieci Faridy mogłam z zazdrością obserwować treningi księcia Imhotepa. Często ćwiczył z Necho, rzadziej z Amenią, która - widocznie niepokojona wyrzutami sumienia - wciąż odsuwała w czasie dzień wyjazdu.
Częściowo w oczekiwaniu na Snape’a, częściowo zainspirowana rozmową z Ollivanderem, nakazałam przynieść sobie wszystkie książki traktujące o różdżkach i w ten sposób spędziłam kolejne dwa tygodnie marca. Temperatura rosła z dnia na dzień, podobnie moje dłonie i kostki puchnące od nadmiaru eliksirów.
- Może po prostu porwij Al-Iszta? - zaproponowała pewnego przedpołudnia Dżahmes-Meritamon, obserwując mnie ze znudzeniem ze swoich ram. - Skoro Voldemort porwał Ollivandera, musi być w tym szaleństwie jakaś metoda…
Zerknęłam na nią przelotnie. Nie dziwiłam się Czarnemu Panu. Wyglądałam irytująco, teatralnie udając znużenie.
- Voldemort poszukuje rozwiązania, ja jedynie możliwej ewentualności - odparłam. - My znamy brytyjskie sposoby uprawiania magii, Dumbledore nie. To daje nam pewną przewagę, nie sądzisz?
Wzruszyła ramionami.
- Sądzę. Ale jestem pozbawiona serca, więc nie mam też złudzeń. Voldemort jest i pozostanie Anglikiem. I będzie stosował angielskie metody, dopóki wszystkie go nie zawiodą.
Byłam zaskoczona, jak świetnie bym go rozumiała, gdybym potrafiła wyłączyć emocje. Jeszcze tego samego wieczora pojawił się w moim gabinecie, przynosząc ze sobą zapach zimna, deszczu i wrzosowiska. Jego wąskie źrenice zwęziły się jeszcze bardziej na widok ksiąg i zwojów papirusów zajmujących prawie całe biurko.
- Zaciekawiła mnie koncepcja niepokonanej różdżki z perspektywy kultury egipskiej. I z perspektywy Afryki w ogóle - wyjaśniłam rzeczowo.
Zapadł się w fotelu naprzeciwko mnie i wziął do ręki pierwszy grymuar z wysokiej kolumny przypominającej stos marmurowych płyt. W kącikach jego warg zadrgał uśmiech.
- Innymi słowy - szukasz zamiennika Czarnej Różdżki - oznajmił, po czym uniósł lekko księgę i dodał: - Znam to. Czarna Różdżka to mój wybór, nie konieczność wynikająca z niewiedzy. A wybrałem Czarną Różdżkę z tego samego powodu, z jakiego ty wybrałaś Ollivandera.
Pojmowałam, co chciał mi przekazać. I jednocześnie nie potrafiłam zrozumieć.
- Tak - zgodziłam się niecierpliwie. - Ale naszą przewagą nad Dumbledore’em jest jego nieznajomość naszych obyczajów, naszego podejścia do magii.
- Magia wszędzie jest taka sama - stwierdził.
- Tak. Ale inaczej uprawiana. Myślę, że ignorancją jest nie dostrzegać tej zalety.
Tym razem on przytaknął.
- Zgadzam się, lecz w temacie różdżek, wybacz, ale Afryka zawsze była w tyle w temacie różdżkarstwa - rzekł bez cienia poirytowania. - Inny sposób praktykowania magii tego nie wymagał, a ja nie poszukuję innego sposobu na pozbycie się Pottera. Poszukuję różdżki, dzięki której obejdę problem bliźniaczych rdzeni, a sława Berła Śmierci to tylko dodatkowa zaleta.
Zacisnęłam usta. Nigdy nie podejrzewałam go o krótkowzroczność, raczej o ignorancję wynikającą z czysto angielskiego przekonania o swojej wyższości, które zresztą sama posiadałam. A jednak drażniło mnie, jak kurczowo trzymał się starych metod, skoro na podorędziu miał do wykorzystania jeszcze starsze i niezgłębione przez naszych przeciwników. Dżahmes z portretu nie myliła się, lecz tak trudno było mi się - o ironio! - na koniec dnia zgodzić ze samą sobą.
- Może lepiej byłoby obejść cały kłopot, a nie tylko kłopot związany z różdżką?
Twarz mu się wydłużyła, pierwszy raz tego wieczora zdradzając oznaki poirytowania.
- Pozwól - rzucił zwodniczo uprzejmym tonem - że sprawę Pottera załatwię wedle uznania.
Westchnęłam przeciągle i odłożyłam książkę na szczyt stosu, uprzednio zaznaczywszy miejsce, w którym skończyłam czytać.
- Zrobisz, jak zechcesz - oznajmiłam. - A ja i tak zamierzam to zgłębić. Na wszelki wypadek, gdybyś stwierdził, że jednak metody Dumbledore’a mogą na niego samego nie wystarczyć. Odpowiedz mi tylko na jedno: naprawdę wierzysz w jakieś nadprzyrodzone zdolności czy szczęście, które przynosi Czarna Różdżka? Ewentualnie w pecha, jakiego może przynieść twoim przeciwnikom?
Na jego twarzy rozlał się paskudnie cyniczny uśmiech.
- W żadnym wypadku - odparł wolno, przeciągając każdą sylabę. - Gdyby jakaś tęczowa aura chroniła każdego właściciela, właściciel byłby tylko jeden, a Berło Śmierci nie byłoby uznane za magiczny artefakt o najbardziej krwawej historii w dziejach Europy. Gdyby obnażyć Czarną Różdżkę z szaty złowrogości, w jaką świat ubiera ją przez ostatnie tysiąclecie, byłaby to zwykła różdżka, która najdoskonalej poradzi sobie z rodzajem magii, który ja praktykuję. Ot, tyle i aż tyle.
Ciężka księga ukoronowała szczyt kolumny grymuarów, która odpłynęła wraz z całą resztą zwojów na oddzielny stolik - pojawił się skrzat domowy, niosąc na głowie tacę z kolacją.
I tak mijały mi coraz krótsze wiosenne wieczory. Jadłam, czytałam, dyskutowałam i przybierałam na wadze. Czy w innym wypadku robiłabym coś innego? Z całą pewnością nie, choć dnie upływałyby mi na aktywnościach angażujących coś więcej niż oczy i język. Okazało się, że po odcięciu większości obowiązków i spotkań rady, uczestnictwa w religijnych obrzędach wymagających wyjazdu poza miasto i aktywności fizycznych moje myśli zaczynały lawirować między niezbyt pożądanymi tematami. Coraz częściej przez wspomnienia przewijała się Heather, której istnienie ostatnie wydarzenia co najwyżej ukryły na moment pod niewystarczająco dużym dywanem. Wiedziałam, że mieszanka hormonów i bezczynności przynajmniej częściowo maczała w tym palce, lecz zdawałam sobie sprawę, że ten temat musiał w końcu wrócić.
Dwadzieścia lat.
Tego nie zagłuszy praca, rodzina ani nawet pobyt w piwnicy Zakonu Feniksa.
Obecność ludzi osładzała mi te gorzkie myśli, jakkolwiek interesowne i jadowite byłyby te odwiedziny. Jednak przyroda zawsze potrafiła znaleźć sposób, by zachować równowagę. Dało się odczuć, że krótki wybuch euforii po powrocie Zivit szybko ucichł, kiedy się okazało, że Jasir, Nabil, Jasmin i Samir nie wyjechali z Hurijem do Kairu. Przeciągnięcie dzieciaków na Starą Wiarę nie było moim celem, choć czułam pewną satysfakcję, nakazując Quasimowi wyszukać im nauczycieli wśród kapłanów Ptaha.
Razem ze Snofru niemal wyłazili ze skóry, starając się utrzymać w sali obrad świętą neutralność, choć w tej niestabilności widniał jeden plus. Już dawno nie widziałam tyle życia w tej zgrai starych rezonerów.
Dlatego zaproszenie do Mszechei, które skrzat domowy dostarczył mi w ostatnią niedzielę marca, nie było ani trochę zaskakujące. W każdym razie nie bardziej niż obecność Imhotepa i Tejo na wieczerzy. Snofru znakomicie udawał zainteresowanego anegdotami o faux pas niektórych śmierciożerców, wpływie śmierciożerców na tłuszczę oraz o śmierciożercach ogólnie, choć sam niewiele miał do powiedzenia w tym temacie. Może i mówił w szesnastu językach, ale nauka angielskiego zawsze była w jego opinii stratą czasu, a kraj pochodzenia swego pana interesował go tyle, co pył na sandałach.
Ale nie Amenia. Z całej naszej piątki zgromadzonej przy prostokątnym, suto zastawionym stole posiadała najszersze horyzonty i największą wiedzę o afrykańskich i europejskich krajach, choć zwykle pozostawała w swej wiedzy niezwykle obojętna. Wraz z ojcem różnili się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe i przypuszczałam, że więcej podobieństw znalazłabym między sobą i Henrykiem Hortusem, gdybym tego chciała.
Snofru poza Amenią nie miał więcej dzieci i tak naprawdę tylko on jeden wiedział, dlaczego nie ożenił się ponownie po śmierci jego żony. Nikt nie posądzał go o zbytni romantyzm, ponieważ przed Satiah miał jeszcze cztery żony i z każdą jedną się rozwiódł. Żadnych wyciskających łzy historii. Można byłoby powiedzieć, że wychował Amenię sam, gdyby nie fakt, że twarz ojca widywała głównie w świątyni, lecz tabuny piastunek i nauczycieli w zupełności jej wystarczały. Mogłam tylko zgadywać, czy Amenii naprawdę go nie brakowało, ponieważ rzadko dzieliła się tym, co skrywała jej idealnie ogolona głowa.
Stół wciąż uginał się pod ciężarem znakomitych deserów, lecz nikt nie zwracał już na nie uwagi. Pełny żołądek i przyjemna, ciepła poświata ogarniająca miękko sporej wielkości, dość przytulnie urządzoną jadalnię na piętrze sprawiły, że zaczęła mnie ogarniać delikatna senność. Ocknęłam się dopiero w momencie, gdy Tejo sapnął i podniósł się ociężale. Podziękował za zaproszenie w swoim stylu - oleiście i wylewnie, uśmiechając się przy tym uśmiechem, który nie obejmował oczu - a za pospieszył Imhotep, galopem dając mi do zrozumienia, że chcieli, bym została z domownikami sama. Cierpliwie odczekałam, aż skrzaty odprowadzą księcia i Tejo do gościnnych komnat, lecz nie byłam w stanie oszukać żołądka, w którym poza sporym kawałkiem szynki z tebo i całej misy słodkości wyrósł wielki supeł.
Snofru nie wyglądał na przejętego, jego wielkie blade oczy pozostawały tak znudzone, jak podczas spotkań rady i horusowych pielgrzymek w piekielnym upale, a Amenia wręcz przeciwnie i to ona odezwała się jako pierwsza.
- Heather jest chora.
Nie owijała w bawełnę.
- Chora - powtórzyłam z namysłem. - Poważnie?
- Morbus Behçeti - wtrącił Snofru.
Wydęłam usta i uniosłam brwi możliwie jak najbardziej niewzruszonym grymasie, choć w pierwszej chwili przeraźliwe zimno przeleciało mnie całą, jak gdyby do jadalni wpadł lodowaty podmuch.
- To poważne? - spytałam po chwili.
Kapłan w odpowiedzi zrobił identyczną minę i rozłożył ręce.
- Zależy od rzutu, jak mniemam.
Cisza niemiłosiernie kłuła w uszy, gdy przyglądałam mu się przez dłuższą chwilę spod powiek. Nigdy nie przepadał za Heather, mierził go ten dziwaczny mezalians, jakiego dopuściła się córka najwyższego kapłana, wychodząc za przemysłowca. Obrzydliwie bogatego, ale z kupionym nazwiskiem. Prawie uśmiechnęłam się do siebie na wspomnienie identycznych rozważań, które za czasów szkolnych zaprzątały moją nastoletnią głowę. Wszędzie jednakowe wartości, jednakowe problemy, wojny o to samo - władza, ród, złoto. Dokładnie w tej kolejności.
- Z całą pewnością zgromadziła bajeczną fortunę, o której nie wiemy. Stać ją na najlepszych uzdrowicieli - rzuciłam z ironią, bawiąc się srebrnym widelcem. - Położę się.
Snofru wstał i złożył przede mną niski ukłon, a ja nie mogłam pozbyć się wrażenia, że było w tym coś pretensjonalnego. Skinęłam na Amenię i obie podążyłyśmy w ciszy za skrzatem, który zjawił się w progu tak niespodziewanie, jakby się deportował.
- W jakim jest stanie? - zapytałam w końcu, gdy znalazłyśmy się na schodach. Odtrąciłam rękę przyjaciółki i sama zaczęłam wspinać się po szerokich stopniach. Miękka, bordowa wykładzina tłumiła nasze kroki. - Jest świadoma?
- Nic nie wiem - odparła, zerkając na mnie z niepokojem.
Amenia dostosowała swoje kroki do moich i tak wspinałyśmy się w żółwim tempie, obserwowane przez śniade i hebanowe twarze portretów. Ich białka błyskały w słabym świetle lamp docierającym z holu między poręczami, gdy iluzorycznie obojętne oczy śledziły każdy nasz ruch.
- Zatem się dowiesz - szepnęłam, gdy dotarłyśmy na miejsce. - Wyślesz kogoś, ale dyskretnie.
Skinęła sztywno głową i odeszła, a ja jeszcze stałam nieruchomo przez chwilę przed wejściem. Nie dobiegł mnie żaden podejrzany dźwięk, w szparze pod drzwiami nie mignął żaden cień, ale byłam przekonana, że nie tylko ja nasłuchiwałam.
*
W tym roku - podobnie jak w zeszłym - ominęły mnie publiczne obchody śmierci i zmartwychwstania Ozyrysa, ale wcale nie cierpiałam z tego powodu. Ciągnąca się godzinami nocna pielgrzymka ze świątyni do Horachte i z powrotem, zakończona przedstawieniem ukazującym pojedynek Seta i Ozyrysa nie należały do moich ulubionych. Wolałam spotkania z Anubisem. Był bogiem, którego w Kemmhyt czczono w ciszy, w ciemnym wnętrzu poświęconej sali, do której mieli wstęp wyłącznie kapłani. Uciekałam tam w przerwie od ksiąg, gdzie zamiast modlitwy rozmyślałam o Heather.
Nie wierzyłam, by nawiązanie do jej choroby akurat przez Snofru było przypadkowe, a jeszcze mniej ufałam temu, że Faris o niczym nie wiedział. Nie zająknął się w tym temacie ani słowem, choć byłam przekonana, że wiedział. Rozpracował Sobekemsafów i z całą pewnością sam kontrolował to, co działo się u Heather. Nie potrzebował do tego ludzi Ptahora.
Analizując czarne, nieruchome oblicze Anubisa, myślałam o niej i wiedziałam, że pozostali kapłani również o niej myśleli. Patrząc na skupione twarze, zastanawiałam się, czy oni również bardziej niż z zawodem zmagali się teraz z wewnętrznym rozdarciem. Cały przekrój twarzy - starych, młodych, w średnim wieku, dobiegających, mężczyźni i kobiety - przychodzili tu oddawać cześć i szukać ukojenia, zdając sobie sprawę, że tutaj tego drugiego nigdy nie znajdą. Inpw nie przygarniał do piersi. Nie zsyłał pociechy. Ale - podobnie jak Tot - pomagał w układaniu myśli.
Dotarło do mnie, że nie czułam już do Heather takiej nienawiści, jak gdyby pojawienie się Zivit przewartościowało pewne priorytety. Skoro rozważałam oddanie siostrze różdżki, dożywotni areszt domowy za występki męża i szwagra był adekwatną karą? Karą dla kobiety, o której - bardziej niż o Zivit - myślałam jak o siostrze?
Była zaskoczona i przestraszona, kiedy zaproponowałam jej spotkanie w jaskini Królowej, ale przyszła. Słyszałam jej kroki już z oddali, kiedy próbowała nie zabłądzić w ciasnych, wijących się korytarzach. Zwolniła znacznie, wchodząc do głównej sali, gdzie czekałam na nią, pieszcząc dłonią wielkie chrapy smoczycy. Wciąż pozostawały aksamitne jak u konia, choć od zeszłego miesiąca znacznie urosły i czułam, że powoli zaczynały twardnieć. Cichy, gardłowy pomruk zatrzymał Zivit wpół kroku, lampa zadrżała jej w ręce, wprawiając mdłe, pomarańczowe światło w chybotliwy taniec na nierównych kamiennych ścianach.
- Nie boisz się, że kiedyś zrobi ci krzywdę? - zapytała i zrobiła jeszcze kilka kroków, by znaleźć się w kręgu światła rzucanego przez buzujący luźno na środku sali ogień.
- Zrobi mi krzywdę, gdy wyczuje, że się boję - odparłam i pociągnęłam dłonią po pokrytym delikatną łuską policzku. Był prawie tak miękki i śliski jak skóra węża. Pionowa źrenica rozszerzyła się, a skórzasta powieka z wyraźną przyjemnością przykryła złote oko. - To jeszcze dziecko, broda urośnie jej za jakieś dziesięć lat. Jest jeszcze bardzo młodym smokiem. Musimy sobie nawzajem ufać, bo poniekąd obie jesteśmy od siebie zależne.
Odsunęłam rękę i oko ponownie się otworzyło, a Królowa poruszyła się niespokojnie, tupiąc łapami. Głuche tąpnięcia poniosły się echem w głąb jaskini, sprawiając, że Zivit zesztywniała. Spodziewałam się, że na widok jej zesztywniałych ramion, rozbieganego wzroku i pozostałych symptomów przerażenia sprawi mi przyjemność. Właśnie dlatego na to symboliczne przekazanie różdżki wybrałam smoczą jaskinię, ale w moim żołądku nie zakiełkowało ani jedno ziarenko satysfakcji.
To chyba musiało świadczyć o jako takim przebaczeniu. Albo przynajmniej o obojętności.
Ruchem ręki nakazałam jej podejść, a ona podeszła do ognia, nie spuszczając wzroku ze smoczycy. Wciąż dzieliło nas przynajmniej dwadzieścia stóp.
- Brakuje jej lotu - wyjaśniłam, podczas gdy Królowa wymownie zaczęła rozkładać i składać skrzydła. - Mnie też. Ale po tym, co wydarzyło się w Londynie, nie mogę puścić jej samej. I lecieć z nią też nie. W Zakonie mają człowieka, który pracuje w egipskiej filii Gringotta. Jego brat zna się na smokach.
- Boisz się, że ją wytropią i zabiją? - zapytała.
Przytaknęłam. Z pewnym rozczuleniem przyjęłam tę udawaną troskę. Stałyśmy tak przez dłuższą chwilę, nie odzywając się do siebie - ona wodząc wzrokiem za smoczą głową, ja gładząc ją mechanicznie. Napięcie między nami rosło jak wyimaginowane brzęczenie, lecz w sali dało się słychać jedynie chrzęst łusek i trzask ognia.
- Rodzice chcą przenieść się do mojego domu. - Choć Zivit zawsze była tą bardziej cierpliwą, tym razem złamała się jako pierwsza. - Nie chcą mieszkać w pałacu ani w Paheri, twierdzą, że wolą się nie mieszać…
- Matka już dawno się wmieszała - przerwałam jej z kpiącą nutą w głosie. - Ale jak sobie życzą. Możesz ich ugościć. Im mniej wiedzą, tym lepiej będą spać, ojcu nie potrzeba dokładać kolejnych zmartwień. Do kiedy zostają?
- Do rozwiązania. Potem chcą wrócić do domu.
Zatem miałam prawie cztery i pół miesiąca, aby przekonać ich do przeprowadzki. Albo cztery i pół miesiąca na przekonanie Czarnego Pana, że matka i ojciec potraktują poważnie wszystkie zabezpieczenia, jakimi śmierciożercy obłożą ich posesję. Poczułam dziwny ucisk w brzuchu - choć wolałam myśleć, że to moi synowie walczyli ze sobą o przestrzeń - na myśl, że rodzice nie nazywali już Kemmhyt domem.
A jednak skinęłam głową, drapiąc intensywnie delikatniejsze miejsce tuż pod okiem Królowej. Przymknęła leniwie powieki, sapiąc przy tych pieszczotach jak stary pies. Drugą ręką sięgnęłam niespiesznie za pas, wyciągnęłam różdżkę z łuską nundu i obróciłam w palcach. Nigdy nie doświadczyłam wyjątkowej więzi z własną różdżką tak, jak Voldemort doświadczał ze swoją, lecz zawsze czułam, jakby była przedłużeniem mojego ramienia, a ta… Miałam wrażenie, jakbym trzymała martwą dłoń. Żadnej reakcji.
Odwróciłam się i cisnęłam w kierunku Zivit, a ta automatycznie pochwyciła różdżkę w locie. Krótki, niegroźny snop iskier, który wystrzelił z jej końca, gdy drewno i dłoń się spotkały, wydobył z gardła smoczycy niewyraźny, bulgoczący pomruk.
- A ty? - spytała zaskoczona Zivit. - Masz już swoją?
- Jutro ktoś ją dostarczy - odparłam krótko.
Z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie chciałam, by wiedziała, że będzie to Snape, jak gdyby ich wspólna misja w Londynie i możliwość ponownego spotkania w Kemmhyt miała doprowadzić do jakiegoś nieszczęścia.
Spoglądałam z ukosa, jak uniosła różdżkę do światła i wpatrywała się w nią z mieszanką skupienia i szczęścia na twarzy. I ja poczułam w trzewiach jakieś dziwne łaskotanie, coś, co nie pojawiało się w związku z siostrą od bardzo, bardzo długiego czasu. Odwróciłam wzrok i wbiłam go z powrotem w nieokreślony punkt na pysku Królowej, wściekła… na siebie? Zivit?
- Nie spodziewałam się - usłyszałam - że dostanę ją z powrotem.
Głos miała zachrypnięty i podejrzanie wilgotny. Dobrze, że nie patrzyłam.
- Zrób z niej dobry użytek - rzekłam z naciskiem, prostując się mocniej, choć kręgosłup domagał się łóżka albo gorącej kąpieli.
Przytaknęła i już jej nie było. Prawie wybiegła z jaskini, choć światło jej lampy nie chwiało się już niezgrabnie na ścianach, a ja poczułam niezrozumiałą pustkę - nie za pasem, a w piersi, tam, gdzie zwykle pojawia się lęk. Potrząsnęłam głową, jak gdyby ten ruch miał przepłoszyć złe myśli tak, jak odgania się muchę, lecz - jak mucha - wiedziałam, że za jakiś czas wrócą.
Póki żyła, będą wracać.
*
Czekając, miałam ochotę chodzić tam i z powrotem, ale królowej nie wypadało kursować tam i z powrotem: okno - drzwi, drzwi - okno, więc pod stołem dyskretnie bujałam stopą. Mój nastrój musiał wpływać na dzieci, bo poruszały się tak, jak gdyby chciały wykopać sobie drogę na wolność przez mój brzuch.
Może nie powinnam czekać?
Zawahałam się. Za późno. Klamka drgnęła i w drzwiach pojawił się Snape prowadzony przez skrzatkę. Pochylił się w głębokim ukłonie, a w jego dłoni pojawiło się gustowne wąskie, długie pudełko. Zdjęłam pokrywkę i serce zabiło mi mocniej na widok zawartości. Na dnie kasetki wyłożonej bordowym aksamitem w dopasowanej rynience leżała różdżka - wyraźnie dłuższa od starej, wdzięcznie wygięta, o barwie głębokiego brązu z delikatną nutą czerwieni podbijaną przez igrające w błyszczącej powłoczce światło pomarańczowych lamp. Delikatnie ujęłam ją w palce i już w pierwszej chwili to poczułam: wyraźne, przyjemne mrowienie przeszło przez moje ramię w głąb ciała, dokładnie tak, jak w dniu, kiedy wzięłam do ręki swoją pierwszą różdżkę, lecz wtedy wydało mi się to nie aż tak intensywne. Dużo mniej świadome.
Wycelowałam jej koniec w skrzatkę i machnęłam krótko, a Ka zawyła jak zwierzę przeszyte strzałą, padając na kolana. Znajome subtelne, lecz wyczuwalne wewnętrzne szarpnięcie skumulowało się pod postacią Cruciatusa jak na zawołanie. Natychmiast i bez dyskusji, jakby różdżka już na ułamek sekundy przed wiedziała, co miałam zamiar zrobić. Cofnęłam zaklęcie, a skrzatka osunęła się na podłogę, dysząc i trzęsąc się jak w febrze. Uniosłam różdżkę do światła i obróciłam w palcach. Elegancka i smukła, nie tak toporna jak pierwsza, doskonale leżała w ręce i dopiero teraz byłam w stanie ocenić wady poprzedniej.
Jednak nie ma to jak różdżka na zamówienie.
- Dwanaście i jedna trzecia cala, angielski dąb i włókno smoczego serca - oznajmił Snape, który zdążył już usiąść na krześle naprzeciwko. Choć oddał skrzatce zimowy płaszcz, wciąż pocił się w grubej, czarnej szacie, którą nosił jak swój pan zapiętą pod samą szyję. Wyłączając twarz i dłonie, nie ukazywał światu ani skrawka nagiej skóry. - Jest pani zadowolona?
Nim wsunęłam ją za pasek na biodrze, skinęłam na stół, a zastawa jak gdyby ocknęła się z letargu i zaczęłam napełniać kielichy, kroić i porcjować mięso i nakładać na talerze po trochu z każdego półmiska.
- Przekaż Ollivanderowi, że jestem zadowolona - odparłam. - Myślę, że Czarny Pan zgodzi się na poprawę jego losu. W granicach rozsądku.
Skinął w podziękowaniu głową, choć to nie jego los miał się poprawić. Jedliśmy przez dłuższą chwilę w milczeniu, aż zaspokoiliśmy pierwszy głód, dopiero wtedy Snape mnie zagaił.
- Jestem wdzięczny za zaproszenie. Słyszałem, że pani nie jada z innymi - to ostatnie wypowiedział z lekkim naciskiem - co tym bardziej mnie cieszy… i jednocześnie dziwi, bo na początku odczułem być może mylnie, że pani za mną nie przepada.
- To nie było mylne wrażenie - odparłam z uśmiechem. Wsunęłam do ust spory kęs kaczki i długo żułam, choć mięso było doskonale wypieczone. - Ale w odróżnieniu od twojego pana potrafię się przyznać do pomyłki. Bo tak, myliłam się co do ciebie. Od kiedy Czarny Pan odzyskał ciało, okazałeś się najbardziej przydatny ze wszystkich jego zwolenników.
- Pokornie dziękuję.
Było coś dziwnego w jego uniżoności. Tak jest, mój panie. Służę ci całym sobą. Będzie, jak sobie życzysz, mój panie. Jestem na twe rozkazy. Słyszałam to już wiele razy, lecz każde z tych haseł otulała śliska otoczka z wazeliny. U Snape’a było inaczej. Mówiąc to, jego ton pozostawał równomierny, twarz beznamiętna, jak gdyby duchem był gdzie indziej i jednocześnie szczerze wierzył w swoje bezgraniczne oddanie. Czy wypływało z serca, czy z umiejętności aktorskich, nie miałam pojęcia. Umysł tego śmierciożercy pozostawał zamknięty na cztery spusty, a jednak Voldemort ufał mu bezgranicznie - tak bezgranicznie, jak doszczętnie nieufny Lord Voldemort potrafił ufać.
- Zawdzięczasz to tylko swojej lojalności - powiedziałam swobodnie, intensywnie przyglądając mu się znad kielicha z sokiem. - Powiedz mi, Snape, czy Dumbledore daje ci zwolnienia na te kolacyjki?
Kąciki wąskich ust drgnęły mu nieznacznie, kiedy wbił wzrok w resztki swojej pieczeni z dwurożca.
- Nauczyciele nie są związani ze szkołą. Mają własne życie i często mieszkają poza jej murami, choć masz, pani, rację, Dumbledore’a zainteresowałyby moje zbyt częste zniknięcia, dlatego wtedy, kiedy to możliwe, na wyprawy do Kemmhyt wybieram noce.
- Oczywiście - odparłam, nie kryjąc ironii. - W takim razie rzadko się wysypiasz.
Odpowiedział mi kolejnym niejasnym uśmiechem, który tym razem o dziwo objął przepastne, czarne jak dwa tunele oczy.
- Deficyt snu to coś, do czego przywykłem na służbie u Czarnego Pana.
Na równi z blatem pojawiła się niewielka tacka przyniesiona na głowie przez skrzatkę. Machinalnie zgarnęłam cały komplet i wypiłam - jeden po drugiej - z ośmiu pękatych fiolek. Nie były opisane, lecz przez niewzruszoną do tej pory twarz Snape’a przemknął cień, a trzy delikatne poziome zmarszczki na czole pogłębiły się.
- Dobrze się pani czuje? - zapytał cicho.
- Czuję się świetnie - oznajmiłam nieco wyzywającym tonem.
Śmierciożerca nie wykazał ani odrobiny zakłopotania.
- Ośmielę się powołać na doświadczenie - dodał ostrożnie, spoglądając na puste buteleczki oddalające się na głowie skrzata z powrotem w kierunku drzwi. - Taka ilość przy dłuższym stosowaniu może okazać się…
- Czy może to zaszkodzić dzieciom? - przerwałam mu z kwaśnym uśmiechem.
Ceniłam go, ale nie aż tak.
- Wręcz przeciwnie. Ale tobie, moja pani. Ilość toksyn, które gromadzi pani wątroba, może negatywnie wpłynąć na cały organizm i doprowadzić do jego zakażenia.
- Ja i moja wątroba mamy się świetnie - odparłam krótko. - Wiem, co robię. Niewiele osób o tym słyszało, ale w młodości szkoliłam się na Mistrza Eliksirów. Zostały cztery miesiące, a ja znosiłam cięższe zatrucia. Z radością pragnę cię poinformować, że spodziewam się bliźniaków, stąd większe dawki.
Odchyliłam się z westchnieniem na krześle, obserwując, jak zupełny brak wyrazu na jego twarzy pozostawał dokładnie taki sam. Tylko usta drgnęły w łagodnym, wymuszonym uśmiechu.
- Znów.
- Znów - powtórzyłam. Zamilkliśmy oboje w oczekiwaniu, przyglądając się sobie, podczas gdy Ka błyskawicznie zamieniła resztki z kolacji na pół tuzina wspaniałych deserów. Odezwałam się, kiedy drzwi cichutko za nią trzasnęły: - Wróćmy do Dumbledore’a. Cienka podłoga i słaba oklumencja większości jego przyjaciół powiedziały mi, że czegoś poszukuje.
Chyba właśnie tego się spodziewał, bo zmarszczone czoło rozluźniło się, jak gdyby moment nerwowego oczekiwania dobiegł końca. Podczas gdy ja zajadałam się cytrynowym sorbetem, Snape z grzeczności sięgnął po pierwszy lepszy kawałek ciasta, ale nawet go nie tknął.
- Przeprowadziłem już z Czarnym Panem tę rozmowę - rzekł - i od tamtego momentu nic się nie zmieniło. Dumbledore, owszem, częściej niż w poprzednich latach wybywa z zamku, lecz on w odróżnieniu od pozostałych strzeże dostępu do swoich myśli. Być może Czarny Pan jako największy mistrz leiglimencji byłby w stanie przełamać tę barierę, ale ja… Jestem tylko prostym nauczycielem eliksirów. Fascynuje mnie tylko ta wąska dziedzina magii.
Zaśmiałam się pod nosem, choć nie powiedział nic śmiesznego.
- Och, Snape, jesteś taki skromny, Czarny Pan pewnie wciąż ci to powtarza - rzuciłam, machając lekceważąco ręką. - Słyszałam o twojej imponującej wiedzy na temat czarnej magii.
Odpowiedział kwaśnym uśmiechem na mój kwaśny uśmiech.
- Nie wykraczam daleko poza teorię.
- Obiło mi się o uszy.
- Przykro mi, że cię rozczarowuję, moja pani - rzekł i skinął lekko głową. - W tym temacie mogę tylko przypuszczać.
- Zatem co przypuszczasz?
- Myślę, że szukał informacji na pani temat - odparł gładko. -
- Nawet wtedy, gdy miał mnie pod ręką? Myślę, że byłam dla niego skutkiem ubocznym jakichś większych poszukiwań. - Odłożyłam pusty pucharek na stół i złożyłam wygodnie ręce na szczycie brzucha. - Łatwo wypuścił mnie z rąk. Zbyt łatwo. Miał tyle czasu i nie zrobił nic. O nic nie zapytał.
- Mogę się mylić, choć wydaje mi się, że ten ptak trafił na zbyt duży kawałek bułki.
Przerwałam tego słownego badmintona. Każda kolejna rozmowa ze Snape’em utwierdzała mnie w tym, dlaczego Voldemort tak lubił jego towarzystwo. Nazbyt służalcza postawa, uwielbienie bądź - dla kontrastu - przerażenie wysysające kolor z twarzy to było coś, co Czarny Pan widywał na co dzień. Nie był głupcem, oczywiste adoracje działały na niego jak wspaniała uczta na sytego.
U Snape’a wszystko było wyważone.
Nawet jeśli w jego oczach byłam zbyt dużym kawałkiem bułki.
- W kwietniu Kemmhyt będzie świętować urodziny książąt - zakomunikowałam. - Poza hucznymi obchodami odbędzie się rytuał nadania tytułu Strażnika Tajemnicy Silasowi jako następcy tronu.
Pierwszy raz na jego woskowym obliczu zakwitł wyraz zaskoczenia.
- Pani raczy wybaczyć… rocznemu dziecku?
- To wyłącznie symboliczny obrządek - wyjaśniłam. - Zaklęcie Fideliusa przejdzie na niego w momencie, kiedy skończy nauki i stanie się pełnoletni. Możesz czuć się zaproszony.
- To zaszczyt.
- Zgadza się - odpowiedziałam zadowolona. Patrzyłam na niego przez dłuższą chwilę, sztywno wyprostowanego, ale odprężonego, spokojnego, jak gdyby czuł się tu naprawdę swobodnie. Biła z niego harmonia i mądrość podobne do tej, które cechowały starych kapłanów - zbyt starych na złoto, władzę i młode panienki. Prawie maksimum zaufania. - Lubię cię, Snape. I bardzo nie chciałabym ciebie zabijać.
- Nie wiem, jak pani dziękować - rzekł ze śmiertelną powagą, kłaniając się tak nisko, że jego czoło prawie musnęło nietknięty kawałek ciasta.
Oboje się roześmialiśmy, lecz pewna czujność rysująca się w jego ciemnych oczach nie osłabła ani na sekundę. Wstaliśmy, a na dźwięk odsuwanych krzeseł wpadła skrzatka, by podać gościowi podróżny płaszcz, który Snape natychmiast narzucił na ramiona i dokładnie zapiął. Na sam widok poczułam krople potu występujące na czoło. Pomimo sprzeciwów mężczyzny uparłam się, by go odprowadzić.
- I tak wybieram się do Królowej - powiedziałam i wysunęłam się przez drugie drzwi przez bawialnię wprost na korytarz. Tu było nieco chłodniej i znacznie przyjemniej. - Od kiedy z nią nie latam czuje się samotna i potrzebuje uwagi jak… świnka morska.
Zarechotał przez grzeczność, wykonując przy tym nieśmiały ruch, jak gdyby się spodziewał, że będę oczekiwała, że mnie poprowadzi, ale ja ruszyłam energicznie w stronę szerokich schodów. Nie licząc ledwo słyszalnych skrzatów domowych, część królewska była o tej porze zupełnie opustoszała.
Lubiłam tam przesiadywać szczególnie wieczorami, kiedy korytarze pałacu pustoszały, choć pw wielkiej sali panował jednakowy mrok bez względu na porę dnia czy nocy. Od kiedy kazałam zablokować wyjście, smoczyca buszowała głównie po przedniej części jaskini, gdzie jadała, ewentualnie sypiała na półce skalnej tuż pod sufitem. Na mój widok cieszyła się jak stary labrador, co powinno mnie radować, a wypełniało żalem. Przez jej zwodnicze rozmiary wciąż zapomniałam, że nie była starym labradorem, a młodym smokiem potrzebującym nieba i towarzystwa. Przypuszczałam, że to hormony inspirowały mnie do takich przemyśleń, lecz coraz częściej rozważałam drugiego smoka.
Tak, jak po roku od wzięcia pierwszego kota myśli się o drugim.
A Królowa wbrew pozorom nie była kociakiem. Sfrunęła bezgłośnie z boku wielkiej kolumny, unosząc pył i wprawiając w ruch resztki kości tebo. W komnacie woniało krwią i siarką, co oznaczało, że pora kolacji już minęła. Smoczyca leniwie podpełzła w kierunku mojej wyciągniętej ręki jak kot łaknący drapania. Przesunęłam dłonią po chrapach, które poruszyły się intensywnie i dotknęły lekko mojego brzucha. W sercu ścisnął mnie dziwny smutek.
- Nadal tęsknisz za matką? - zapytałam, klepiąc ją po miękkim podgardlu. - Czy masz ochotę spalić moich synów? Jeszcze chwilę, moja słodka. Teraz nie jest bezpiecznie na samotne loty.
Ale niepokój, z jakim drgała końcówka ogona i poruszały się skrzydła, przeszedł również na mnie. Nigdy nie widziałam jej takiej. Rozejrzałam się dookoła, ale sala, w której wczoraj rozmawiałam z Zivit, w niczym się nie zmieniła. Zajrzałam w kierunku korytarza prowadzącego w głąb jaskini i zagwizdałam - w ciemności odpowiedziała mi cisza, lecz widok Królowej z pyskiem nisko przy ziemi i na ugiętych łapach sprawił, że na wszelki wypadek wyciągnęłam różdżkę.
Zamarłam i dopiero wtedy poczułam delikatną, jakby tłumioną przez skały bardzo nieprzyjemną ciemną aurę. Biła z ciemnego tunelu prowadzącego w stronę wyjścia. Wiedziałam, że nie powinnam była tego robić, ale oczywiście zrobiła. Serce urosło o jakieś dwa rozmiary i tłukło się w przełyku, ale ruszyłam śmiało głębiej w jaskinię. Usłyszałam przeciągły pomruk Królowej. Nie ruszyła za mną. Instynkt nakazał jej trzymać się od tego czegoś z daleka, lecz problem w tym, że ja tego instynktu nie miałam. Światło różdżki rozpraszało mrok w znajomych kątach. Choć korytarze były tu dostatecznie szerokie, by dorosły smok mógł się tędy spokojnie przemieszczać, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nagle gwałtownie się skurczyły. Wraz z prowadzącymi w dół schodami robiło się coraz zimniej i gęściej. Z trudem przełknęłam ślinę. Poruszałam się naprzód, ostrożnie stawiając stopy na szerokich, stromych stopniach, udając, że robiłam to po to, by się nie potknąć, lecz prawda była zupełnie inna.
Bałam się.
Już dawno nie czułam tak realnego oddechu strachu na karku. Lodowaty, wywołujący dreszcze podmuch, który nie miał nic wspólnego z obniżającą się temperaturą, nie opuszczał mnie ani na sekundę, podsycał narowiącą się panikę, wwiercał intensywny wzrok w sam środek mojego karku. Przez długie, ciągnące się w nieskończoność minuty znów byłam małą dziewczynką schodzącą do ciemnej piwnicy. Znów były ze mną te wszystkie demony i strachy, o których opowiadała mi skrzatka Banialuka, kiedy miałam sześć lat.
Dotarłam do rozwidlenia i konieczność zadecydowania, w który korytarz skręcić, nieco mnie otrzeźwiła. Potwory z dzieciństwa zniknęły i zdałam sobie sprawę, że zjawy i ożywione martwe ciała to ostatnie, co mogłoby mnie tu skrzywdzić. Nie to stanowiło zagrożenie. Odwróciłam się, by spojrzeć za siebie. Ciemność pochłonęła stopnie pnące się stromo w górę, lecz wciąż mogłam zawrócić i wrócić tu z Necho i tuzinem strażników, lecz coś mnie powstrzymało.
Nigdzie w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa nie wyczułam podobnej mocy. Nawet jednej tysięcznej mrocznej energii, która teraz wypełniała jaskinię, bijąc wyjaźnie z tunelu prowadzącego jeszcze bardziej w dół. Nawet Dumbledore’a nie znaczyła taka moc.
Znajoma, dawno zapomniana moc.
Minęłam korytarz prowadzący na pustynię. Choć czułam, że nie musiałam się skradać, stopy stawiałam ostrożnie, jak gdybym stąpała po zamarzniętym jeziorze. Dusząca aura poruszała mocno moją energię, wzburzając krew w żyłach i przyprawiając o szybsze bicie serca.
Teraz już wiedziałam, że to, co czułam, pochodziło od Voldemorta.
Nie byłam pewna, czy ta wiedza mnie uspokoiła, czy wywołała jeszcze większy niepokój, ale przyśpieszyłam kroku. Szłam długo, dużo dłużej, niż wydawało mi się, że powinnam, lecz w pewnym momencie zatrzymałam się gwałtownie na widok kolejnego rozwidlenia. Znacznie węższy, ledwo dostrzegalny uskok odznaczał się mocniejszym cieniem pod wpływem ostrego światła różdżki. Wsunęłam w szparę koniec różdżki i faktycznie.
Jeszcze jeden korytarz. Korytarz, którego tu nie było. Z trudem przecisnęłam brzuch między skałami, ale czułam, że podążałam w dobrym kierunku. Tak. Tego tunelu jeszcze nigdy nie widziałam i właśnie z jego głębi buchała kłębami najczystsza czarna magia, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam. Włosy na całym ciele stanęły mi dęba.
Miałam wrażenie, jakbym przekroczyła bramy piekła.
Korytarz wił się przez dobrych kilka minut, opadając wyraźnie coraz bardziej w dół. Chłód i intensywność magii odczuwałam tu tak dogłębnie, że włoski na moim ciele stały na baczność bez sekundy odpoczynku. Teraz, kiedy poznałam już czary Voldemorta, pozostały dwa pytania, na które wciąż brakowało mi odpowiedzi: jak i po co wybudował to przejście?
Światło różdżki rozbiło się o ślepy zaułek, lecz byłam pewna, że to nie koniec drogi. Przejście wyglądało jak porzucone - niedokończone i z niedbale wyciosanymi krawędziami. Dotknęłam chłodnego kamienia i natychmiast to poczułam: delikatny ruch jak rytmiczny nurt przypominający krew płynąca od serca - z miejsca znajdującego się za ścianą.
Tu pojawiło się trzecie pytanie: jak przejść przez ścianę?
Cofnęłam się, by światło różdżki objęło całą ścianę, lecz nie znalazłam w niej żadnego zamka, otworu ani szczeliny, przez którą mógł przesypać się piasek. Wyglądało na to, że potrzebowałam przekonać ścianę, żeby mnie wpuściła. Jakoś ją przekupić.
No tak. Doskonale znałam jego sposoby.
Uśmiechnęłam się do siebie. Voldemort nigdy nie wykazywał się polotem, jeżeli w grę wchodziło okrucieństwo. A jednak świadomość czegoś znajomego nieco uspokoiła moje nerwy. Kiedy błysło niebieskie światło i krew z wnętrza dłoni pod wpływem siły zaklęcia trysęła na kamień, moim oczom ukazał się najpierw biały obrys, a zaraz potem w jego miejscu olbrzymie, metalowe wrota. Na dźwięk chrzęszczących po podłodze drzwi kolacja nieprzyjemnie przewróciła mi się w żołądku. Z gulą w gardle i różdżką przygotowaną do ataku zajrzałam do środka. Tak. Tutaj czarna magia była już wyraźnie wyczuwalna. Uśpiona falowała lekko, poruszając powietrzem, lecz czułam wyraźnie, że jeszcze nie tak dawno hulała wzburzona po wysokim, opustoszałym pomieszczeniu.
Weszłam na kolejny korytarz. Tu na podłodze leżały równo matowe, białe płyty, podobnie na ścianach prowadzących do jeszcze jednych drzwi. Ledwo ruszyłam naprzód, wrota zniknęły, a na ich miejscu na nowo pojawiła się ściana, odcinając dopływ świeżego powietrza z zewnątrz. Pachniało tu pyłem i chłodem, powietrze było ciężkie i zimne, lecz nie to utrudniało oddychanie.
W tym momencie powinnam natychmiast odwrócić się na pięcie, ponownie zapłacić ścianie za wypuszczenie mnie i odejść, ale ja już celowałam różdżką w drugie drzwi - tym razem wykonane z białego marmuru i wysokie na jakieś piętnaście stóp. Strach znów przyśpieszył bicie mego serca. To wszystko było zbyt świeże. Zbyt rozchwiane.
Drugie drzwi otworzyły się jak w zaproszeniu, nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku, a moim oczom ukazała się przestronna, przyjemnie oświetlona sala. Nie potrzebowałam już światła różdżki. Prostokątna sala ciągnęła się na dobre sześćdziesiąt stóp w głąb jaskini. Płyty barwy kości słoniowej pokrywały każdą powierzchnię i gdyby nie rozmiary komnaty, można było odnieść wrażenie przebywania w pokoju bez klamek. Trudno było dojść do źródła światła, ponieważ nigdzie nie dostrzegłam świec ani lamp, za to pierwsze, co rzucało się w oczy, to rząd białych, bezlistnych drzew wyrastających bezpośrednio z podłogi, biegnących po obu stronach przejścia, na końcu którego znajdowała się olbrzymia ściana pełna złotych świecidełek. Zamarłam. Widok gałęzi poruszających się upiornie mimo braku wiatru sprawił, że serce zaczęło bić w mojej piersi jak u przerażonego królika.
Wciągnęłam powietrze przez nos - powoli, spokojnie i głęboko, pamiętając, co mówił Voldemort. Tylko spokój pozwalał na dalsze oddychanie. W tym pomieszczeniu zagęszczenie czarnej magii było niemal fizycznie wyczuwalne. Identyczne wrażenie szczypania gdzieś na granicy odczuwania zmysłowego, tysiące iskierek atakujących każdy odsłonięty kawałek mojego ciała, wślizgujące się pod ubranie, wpełzające między włosy, podgryzające cebulki.
Zmrużyłam oczy, próbując przyjrzeć się temu, co zdobiło przeciwległą ścianę, ale nim dostatecznie się zbliżyłam, spostrzegłam coś jeszcze. Kilka szerokich stopni biegnących w dół wprost do pustego basenu, na dnie którego widniały dwie nieruchome, humanoidalne sylwetki.
Okrzyk przerażenia wyrwał mi się z ust, ale zamiast potoczyć się echem po prawie pustej sali, natychmiast zginął między strzelistymi koronami drzew. Dwie męskie postacie leżały bez życia na dnie zbiornika, ułożone równo obok siebie jak lalki wystawione na sprzedaż. Nawet nie niewielka plama krwi, która rozlała się wokół głowy jednego z nich, sprawia, że moje nogi przykleiły się do podłogi, tylko ta upiorna symetria. Leżały tuż obok siebie, ramię przy ramieniu, dłoń przy dłoni, niemal jednakowo wysokie, odziane w czerń - ciemnoskóry mężczyzna i Voldemort. Obaj śmiertelnie bladzi na swój sposób, z wargami poplamionymi krwią i wyrazem potwornego cierpienia wykrzywiającymi ich twarze.
Byłam pewna, że nie będę w stanie się ruszyć, wrosnę w podłogę i dołączę do szeregu białych strażników strzegących ciała ich pana, ale nie, jak rażona piorunem puściłam się pędem przez widmowy korytarz drzew, powtarzając w głowie: to się nie dzieje, to się nie dzieje, to się nie dzieje.
Przebiegłam obok anonimowego mężczyzny i padłam przy Voldemorcie, tłukąc sobie boleśnie kolana. Różdżka wysunęła mu się z ręki i leżała kilka stóp od niego. Dotknęłam szyi w rozpaczliwym poszukiwaniu pulsu, ale niczego nie wyczułam, klatka piersiowa ani drgnęła, nie dając nadziei nawet na płytki, słaby oddech, ale nie to zmroziło mnie najbardziej.
To widok jego twarzy. Bladej, bledszej niż kiedykolwiek wcześniej, ze zwiotczałymi powiekami, spod których widać było cienkie paski czerwieni. Twarzy zniekształconej grymasem bólu.
Nigdy nie widziałam bólu na twarzy Voldemorta.
Im bardziej przyspieszał mój oddech, tym bardziej gęstniało powietrze, ale coś tak prozaicznego jak oddychanie zeszło w tamtym momencie na dalszy plan. Ramiona Czarnego Pana pod szatą były jeszcze ciepłe, kiedy potrząsnęłam nim jak idiotka, zaburzając perfekcyjną symetrię ułożenia ciał, ale nic się nie stało. Dopiero kiedy zaczęło kręcić mi się w głowie, wycelowałam różdżką w jego pierś i wydusiłam z siebie:
- En… Enervate…!
Nie miałam pojęcia, dlaczego byłam pewna, że zaklęcie nie zadziała… ale zadziałało. Pierś podniosła się w bezgłośnym oddechu, powieki uniosły się, a czoło wygładziło tylko po to, żeby znów się zmarszczyć, gdy oczy Voldemorta napotkały moja. Mgła szybko uciekła ze zwężonych źrenic jak woda z pękniętego pucharu, pozostawiając po sobie tylko pustkę. Zdezorientowany wymacał różdżkę, nie odwracając ode mnie wzroku, a ja nie potrafiłam przestać sapać. Czułam, jak gardło zaciskało mi się z każdym kolejnym oddechem, a powietrze pęczniało coraz bardziej, przybierając konsystencję gąbki. W odróżnieniu ode mnie Voldemort błyskawicznie odzyskał rezon i zerwał się do siadu. Oblizał wargi z krwi i przełknął bez cienia odrazy, spokojny jak zwykle - jak gdyby chwilę wcześniej nie leżał bez życia na dnie basenu.
- Dlaczego… dlaczego…? - zdołałam z siebie wydusić. Zaczęło mi ciemnieć przed oczami, postać Czarnego Pana pokryły ciemne plamy. Zaczęłam mrugać, ale nie pomogło.
Spojrzał na mnie ostro.
- Jak tu weszłaś? - zapytał tonem nieznoszącym sprzeciwu, lecz nie byłam mu w stanie odpowiedzieć, bełkotałam tylko ciągle i w kółko: dlaczego, dlaczego, dlaczego.
Chwycił mnie za ramiona i ten żelazny uścisk podziałał trzeźwiąco, lecz nie poczułam się ani odrobinę bardziej osadzona we własnym ciele. Wciąż lewitowałam gdzieś poza głową. Szukając czegoś, co sprowadziłoby mnie z powrotem, przez dłuższą chwilę spoglądałam na nieruchomego mężczyznę leżącego głową w niewielkiej kałuży krwi. Wąska, błyszcząca strużka wyciekała mu kącikiem z ust i nieco już zastygła na mięsistych wartach, ale ciało zdawało się wciąż błyszczeć ostatkami życia, jak gdyby dusza dopiero je opuściła. Gdy znów spojrzałam na Voldemorta, jego twarz wyzbyła się nieco tej srogości, którą przywołał mnie do porządku.
- Byłamu Królowej, spłoszyła się, a… a znam swoją magię… - wychrypiałam. W gardle zaschło mi od pyłu, czułam, że panika powoli mijała, ustępując miejsca potwornemu znużeniu. - Poszłam za nią. Skąd tu tyle krwi? Myślałam, że…
Urwałam, bo zmuliło mnie od zawrotów głowy. Dopiero głębokie, powolne oddychanie pomogło mi się uspokoić. Tymczasem Voldemort wstał, przyglądając się swojej ofierze w taki sposób, jakby próbował ocenić jej stopień bycia martwą. Wyglądał na zupełnie opanowanego, na twarzy nie pozostał ślad po grymasie, z jakim go zastałam.
- Z każdym kolejnym potrzeba więcej - odrzekł cicho, unosząc dłoń do ust, ale na wargach nie została ani odrobina krwi.
Bez słowa pomógł mi wstać i wspiąć się po schodach, po czym różdżką zatoczył w powietrzu ciasne koło, a ciało zaczęło ciemnieć i kurczyć się jak pod wpływem niewidzialnych płomieni, aż został sam szkielet, który bardzo szybko zmienił się w pył i rozpłynął się w powietrzu. Po młodym mężczyźnie została tylko plama krwi, ale i ona szybko zniknęła, a basen napełni się wodą. Nie byłam pewna, czy to pod wpływem widoku falujących gałęzi, czy z innego powodu, ale nieco mętna, mlecznobiała woda wydała mi się wręcz złowrogo nieruchoma.
W komnacie zapanowała dziwnie przyjemna harmonia. Wszechogarniająca, zgaszona biel - jasna, lecz nie oślepiająca - w zestawieniu z ogłuszającą ciszą sprawiała, że odnosiło się wrażenie prawie zupełnego odcięcia od świata, ale nie tego przyjemnego, dającego zmysłom chwilę wytchnienia po długim, męczącym dniu. A brak zwłok wcale nie poprawił sytuacji, wręcz przeciwnie - jak gdyby obecność jakiejś części świata zewnętrznego zaburzała ten mrożący krew w żyłach surrealizm. Po rytuale nie zostało ani śladu.
Znów na mnie spojrzał, tym razem nieco łagodniej, lecz wciąż z tą samą pustką w oczach, jakby sam należał do tego świata między krainą ludzi i bogów. Wstrząsnął mną dreszcz trwogi, którego nie byłam w stanie ukryć. Dostrzegłam cień zapytania przemykający przez jego bezlitosne oczy.
- Dopiero co byłam pewna, że widzę cię martwego - wyszeptałam, by zamaskować chociaż drżenie głosu. - Dlaczego kolejny? Nie mówiłeś, że o tym myślisz.
Powędrowałam wzrokiem za jego spojrzeniem.
Imponujących rozmiarów ścianę - szarą, z matowego, dziwnie pochłaniającego światło kamienia - pokrywało całe mrowie złotych anchów. Ściana ciągnęła się od podłogi aż po sufit na jakieś pięćdziesiąt stóp, oddzielona od reszty sali płytkim basenem; natychmiast zrozumiałam, że horkruks znajdował się w jednym z krzyży, a było ich tysiące. Wszystkie małe i niepozorne, przytłaczające swą liczbą.
- Jest to pewien symbol - rzekł, lecz nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że powiedział to do siebie, nie do mnie. - Kiedy zapieczętuję tę komnatę, nikt nie wejdzie tu bez konsekwencji, więc i ty więcej nie próbuj.
- A co się wydarzy, jeśli jakimś cudem uda mu się wejść?
Zupełnie chłodne, spokojne spojrzenie przeniosło się ze ściany anchów na mnie.
- Udusi się.
Wykonał długi, powolny ruch różdżką, a magiczne ślady po odbytym rytuale powoli zaczęły znikać, wprawiając gałęzie drzew w niespokojne falowanie, które ustało, nim opuściliśmy salę. Ostatni raz się obejrzałam - harmonia w komnacie pozostawała niczym niezaburzona, nagie konary poruszały się delikatnie, miarowo jak w rytm bicia serca, egipskie krzyże połyskiwały tajemniczo, choć nie można było określić źródła światła.
Wychodząc, zabrałam ze sobą wszystko, nawet swoje obawy, choć widok znajomego korytarza w jaskini Królowej ucieszył mnie bardziej niż nowa różdżka. Spojrzałam ukradkiem na Voldemorta, lecz jego niczym niezmącony, prawie łagodny profil nie przegnał mojego niepokoju.
Jak gdyby przekroczenie tej magicznej liczby siedem miało przynieść pecha.
~*~
Okej, teraz głośno myślę. W piątek zaczynam dwutygodniowy urlop, podczas którego prawdopodobnie nie odpocznę od tej historii, ale odpocznę pisarsko, bo za rogiem NaNo, zatem poza absolutnym minimum (20k słów) w październiku wpadnie pewnie tylko jeden rozdział i zacznę pisanie kolejnego. Październik chciałabym poświęcić na dopieszczenie planów na listopad, ponieważ wtedy nie ma czasu na myślenie, jest tylko nakurwianie słów w ogromnych ilościach. Przypuszczam, że na sam rozdział 112 też trzeba będzie poczekać do połowy października, bo w moim dwutygodniowym urlopie jest zawarty pięciodniowy wyjazd do Hiszpanii, a tam pisanie będzie marne i na poziomie minimum, o ile w ogóle.
Ale będę się starać. <3
cudo i jak zwykle niespodziewana terminowość :) Tym razem Voldi dobrze ukrył horkruksa, to było niewybaczalne ze strony Rowling, by poukrywał swoje horkruksy tak "lekko", w oczywistych, słabo chronionych miejscach
OdpowiedzUsuńDenana
Niestety żeby Harry mógł wygrać, Voldemort po odzyskaniu ciała musiał być niezbyt rozgarnięty. Bo gdyby Rowling zostawiła mu mózg Toma, myślę, że Harry nie miałby szans pokonać go tak łatwo. Albo w ogóle...
Usuń