11 września 2024

110. Różdżki z przeszłości

Najpierw poczułam zupełny bezwład rąk i nóg. Właściwie to pierwsze, co przyszło mi na myśl, to brak kończyn, ale byłam zbyt odrętwiała, by to sprawdzić, a kiedy uświadomiłam sobie istnienie własnej świadomości, w następnej chwili zorientowałam się, że ktoś z lekka szarpał mnie za ramię. Miałam wrażenie, że przebywałam pod wodą, choć to wrażenie było całkowicie irracjonalne - przecież wciąż oddychałam. I właśnie ta świadomość oddechu okazała się drugą świadomością osadzenia w ciele, jaka na mnie spłynęła. Z trudem uchyliłam powieki. Musiały ważyć tonę. W pomieszczeniu panowała zbawienna ciemność, choć daleko za jakimś czarnym kształtem płonęła pojedyncza lampa. Jej blask na niewiele się zdał. Próbowałam mrugać i przewalać oczami, lecz widok wciąż pozostawał jednakowo zamazany. 

- Dżahmes-Meritamon, proszę się obudzić. Mam niewiele czasu. 

Angielskie słowa wypowiedziane przez zaskakująco znajomy, męski głos dotarły do mnie z opóźnieniem. Spowolniała, jak gdybym brnęła przez smołę, spróbowałam unieść się na łokciu, ale bardzo szybko wylądowałam twarzą z powrotem na czymś twardym i szorstkim. 

Chciałam odpowiedzieć, że nie śpię, ale z gardła zdołałam wydobyć jedynie niewyraźny pomruk. Z całych sił spróbowałam poruszyć palcami u rąk i okazało się, że wciąż je miałam. Stopy podobnie. Okazało się, że ów czarny kształt był szczupłym, odzianym w czerń mężczyzną. Pochylił się i podciągnął mnie mocno, tak, bym usiadła. Natychmiast przechyliłam się do tyłu i napotkałam pod plecami twardą przeszkodę. 

- Proszę to wypić. 

Instynkt nakazał mi zacisnąć usta, gdy tylko zimne szkło dotknęło moich warg. 

- Proszę to wypić. Zniweluje efekty eliksiru. - Poczułam niecierpliwe napieranie na zęby, ale przełknęłam płyn dopiero wtedy, gdy mężczyzna powiedział: - Tu Snape. Przysłał mnie Czarny Pan. 

Dopiero łyk antidotum - gęstego i słodkiego jak syrop klonowy - sprawił, że pojedyncze neurony zaczęły się budzić. Choć obraz wciąż pozostawał rozmazany, rozpoznałam głos Snape’a oraz piwnicę w Kwaterze Głównej. Zwietrzały smród spalenizny podziałał jak kubeł zimnej wody i w mig przywołał wspomnienia z pożaru, który sama wywołałam. Tak, dobrze to pamiętałam. Tamta bezczelna ruda kobieta, potworny gniew nie do okiełznania i płomienie. Ogień. Wszędzie ogień. A zaraz potem nic. Stan przypominający sen bez snów, tylko od czasu do czasu jakieś majaki, dziesiątki ludzi pochylających się nade mną, przemawiający coś… Nie pamiętałam co. Mózg wciąż działał na zwolnionych obrotach.  

- Mmm… długo… długo kazałeś na siebie czekać… - wybełkotałam. - Nadira i dzieci… są na górze. 

Usta miałam opuchnięte, podobnie twarz i dłonie, gdy uniosłam je do policzków i ucisnęłam palcami policzki. W dotyku były jak gąbka. Niezdarnie spróbowałam wysunąć ręce z obręczy, ale metal przylegał ciasno, posłuszny wyłącznie różdżce. Podsunęłam Snape’owi nadgarstki, ale ten pokręcił głową. 

- Wytrzymaj jeszcze jeden dzień. Może dwa - wyszeptał. Podniósł termos i przycisnął mi do ust, ale nie chciałam pić, choć głos miałam zachrypnięty z pragnienia. Sennie bijące serce szarpnęło się w przestrachu. - Tylko te dwa dni. 

- Dlaczego? 

- Skutki uboczne eliksiru muszą minąć. Dumbledore chce cię przenieść, wszystko przygotowują. Jedyna szansa to uderzyć w drodze. 

Uspokoiło mnie to, co powiedział. Przyjęłam termos i zaczęłam łapczycie pić, nie do końca panując nad przełykiem. Zakrztusiłam się, trochę wody pociekło mi po podbródku i szyi, znikając pod szatą. Wrażenie było dziwne, nieprzyjemne - z jednej strony omdlałe, niedające nad sobą zapanować członki, z drugiej nadwrażliwość skóry i wstrząsające ciałem dreszcze pod każdym najlżejszym dotykiem. Oddałam Snape’owi pusty pojemnik i z ciężkim westchnieniem zamknęłam na chwilę oczy. Zwyczajne, stłumione odgłosy domu dochodziły do mnie coraz wyraźniej, stawały się coraz mniej zniekształcone. Tak, teraz czułam wyraźnie. Antidotum przywracało moim zmysłom dawną ostrość. Kiedy po dłuższej chwili ponownie uniosłam powieki, spostrzegłam stojące pod lampą krzesło, a na nim postać byłego aurora. Siedział w bezruchu z głową opadniętą na pierś. Grzywa stalowoszarych włosów zasłaniała mu twarz. 

- Nie żyje? - spytałam cicho. 

- Nie. Uśpiłem go. Jedzenia Molly nie sprawdza. - Popatrzyliśmy po sobie, a w chłodnym, nieporuszonych oczach śmierciożercy błysnął niepokój. - Będzie jeszcze chwilę spał, kiedy pójdę. Wiem, co pani chce zrobić. Ale musi mi pani zaufać, Dżahmes. Nie mogą się zorientować, że eliksir przestał działać. To ja go dostarczam, zorientują się, że go sfałszowałem, a wtedy wszystko pójdzie w łeb. Rozumie mnie pani? 

- Tak. 

Znów popatrzyliśmy sobie w oczy. 

- Proszę przysiąc. Proszę mi przysiąc, że zostawię panią w takim stanie i niczym się pani nie zdradzi. - Desperacja w jego głosie przywołała mnie nieco do porządku. Wiedziałam, że miał rację. Ale widok Moody’ego burzył mi krew w żyłach. Wystarczyło, by Snape usunął obręcze i w żaden inny sposób nie musiałby w to ingerować. Zadbałabym o wszystko. - Dżahmes, nigdy nie postąpiłbym wbrew pani. Zawsze masz we mnie sojusznika. Tak, jak podczas sprawy ze Slughornem, tak i teraz. 

Atmosfera między nami zgęstniała. Oboje nie spuszczaliśmy z siebie wzroku, miałam wrażenie, że serce Snape’a biło z takim zapamiętaniem jak moje, ale nie słyszałam go. W uszach wciąż mi szumiało. Postąpił ryzykownie, wyciągając na wierzch to, co stało się w domu Slughorna. I on o tym wiedział. A jednak postanowił zagrać tą kartą przeciwko mnie i wygrał. Niezadowolona wepchnęłam mu pusty termos w ręce. 

- Dobrze - warknęłam przez zaciśnięte zęby. - Ale to jest pierwszy i ostatni raz, kiedy o tym wspominasz. 

Pochylił się w pokornym ukłonie. Pomógł mi ułożyć się w takiej pozycji, w jakiej mnie zastał. Odprowadziłam go wzrokiem, a kiedy drzwi zamknęły się z wahaniem, spojrzałam na Moody’ego. Dopiero teraz, kiedy dźwięk rozmów ucichł, piwnicę wypełnił równy, miarowy oddech. Wielki brzuch to unosił się, to opadał. Szalonooki musiał otrzymać idealnie wyważoną dawkę Eliksiru Słodkiego Snu, żeby zadziałał i jednocześnie nie pogrążył eks-aurora w głębokim, kilkugodzinnym śnie, ale o zdolności Snape’a się nie martwiłam. Ten jeden prosty, bardzo ryzykowny pomysł i zaufanie - właśnie na tym cieniutkim włosku wisiała jego ciepła posadka w Hogwarcie i rola podwójnego agenta. 

Niechętnie zamknęłam oczy. Zapewne gdybym miała empatii tyle co Voldemort, Moody właśnie zsunąłby się martwy z krzesła, a piwnica na nowo pogrążyłaby się w płomieniach, ale to nie byłam ja. 

W zamian za to skupiłam się na udawaniu śpiącej. Było w tym coś upokarzającego, bardziej upokarzającego od braku dostępu do kąpieli i korzystania z nocnika, bo podszyte wrażeniem dziwnego lęku. Snape odszedł, moja szansa na spalenie Kwatery Głównej zniknęła i teraz mogłam polegać tylko na własnej samokontroli. 

Moody ocknął się szybko. Szybciej, niż się spodziewałam, a zdawał się być przy tym kompletnie zaskoczony, jak gdyby nigdy na służbie nie przytrafiło mu się nawet najmniejsze zaniedbanie. Oczywiście natychmiast mnie obejrzał, podciągnął opaskę i wsłuchał się w oddech, lecz skutki uboczne eliksiru wciąż się utrzymywały i zimne światło różdżki nie zdradziło niczego, co czarodziej uznałby za podejrzane. 

Nie pilnowali mnie już z taką uwagą, jak wcześniej. Zwłaszcza ci, którzy poza sterczeniem w piwnicy mieli jeszcze jakieś zajęcia. Spóźniali się i wychodzili wcześniej, zostawiając mnie samą na długie minuty, może nawet godziny. Niektórzy nie zjawiali się wcale. I całe szczęście, ponieważ utrzymanie pozoru snu na dłuższą metę nie okazało się takie proste, jak przypuszczałam. Nie potrafiłam na dłużej zasnąć, co jakiś czas drzemałam, ale nie był to sen dający wypoczynek. Byłam głodna i obolała, zmuszona do leżenia w jednej pozycji, którą mogłam zmienić tylko w momencie, kiedy nikt mnie nie pilnował. 

Dużo myślałam. Więcej niż przed pożarem, próbowałam obliczyć datę i wywnioskować, które z zapamiętanych rzeczy naprawdę się wydarzyły, a które wytworzył mój odurzony eliksirem umysł. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, jak to się stało, że ogień ustał, kto zginął i czy w ogóle, czy ktoś naprawdę mnie badał, czy nie… Do umysłów tych, którzy siadywali na krześle pod lampką, nie śmiałam wchodzić. Byłam pewna tylko pożaru i Snape’a. Pomiędzy jednym i drugim istniała chaotyczna plątanina głosów i obrazów, nic więcej. 

I w końcu po nieskończenie ciągnących się godzinach, może dniach, kiedy zaczynałam na nowo rozważać obietnicę daną Snape’owi, przez sufit dobiegły mnie odgłosy jakiegoś poruszenia. Niespokojne kroki, szmer podekscytowanych rozmów, trzaskanie drzwi, narastający i zanikający tupot, jakby ktoś biegał tam i z powrotem po schodach. Z trudem powstrzymałam się przed uniesieniem głowy - naprzeciwko siedział jakiś cuchnący naftaliną mężczyzna. 

- …czyli jednak? 

- Mnie też nie uśmiecha się tam sterczeć, ale takie jest polecenie Dumbledore’a. - Zachrypnięty, przesiąknięty cynizmem głos. Moody. - I wcale mu się nie dziwię, po tym, co wywinęła, nie dziwię się, że nie chce jej tu trzymać. Zresztą bylibyśmy głupi, myśląc, że Czarny Pan nie będzie chciał jej odszukać. Lepiej, żeby jakimś cudem nie przeniknął do Kwatery Głównej. 

- A Grimmauld Place? - Jeszcze jeden męski głos, tym razem bardziej łagodny, pełen wahania. Chyba Remus Lupin. - W końcu to teraz dom Harry’ego. 

- Potter się zgodził. Wiadomo, czy zostawił skrzata? Po akcji z Blackiem wolałbym, żeby nie wiedział, kogo tam trzymamy. 

Przez całą długość sufitu przetoczyły się prędkie, energiczne kroki i odezwał się trzeci mężczyzna. 

- Harry odesłał Stworka do Hogwartu, dom jest pusty. 

- No i dobrze, i tak zbyt długo ryzykowaliśmy, trzymając ją tutaj. Słyszeliście, czy może Dumbledore mówił coś, jakie ma plany? Co do niej. 

- Po tym, co Czarny Pan zrobił z tymi szpitalami, wcale się nie dziwię, że Dumbledore chce się jej stąd pozbyć - rzekł Moody. - Będą albo pertraktować, albo chce się jej w końcu pozbyć. Osobiście przychylam się ku drugiej opcji… 

- Żadna nowość - przerwał mu nieco ironiczny, kobiecy głos. - Dzieci są na miejscu, są z nimi Charlie, Fred i George. To co, zbieracie się czy jeszcze na kogoś czekamy? 

- A ja podtrzymuję - rozbrzmiała wyraźnie Molly Weasley - że chłopcy powinni zostać tutaj. Grimmauld Place to ostatnie miejsce, gdzie powinny przebywać. Niech Dumbledore decyduje, jak chce, ale zanim nie zdecyduje ostatecznie… 

- Taka właśnie była decyzja Dumbledore’a - odpowiedział jej niski, głęboki głos mężczyzny. 

Na górze rozmowy trwały, ale zagłuszył je odgłos zbliżających się kroków. Do piwnicy zmierzały dwie pary stóp - pierwsze stąpały ciężko, nieśpiesznie, drugie nieco lżej i pewniej, przy czym towarzyszył im stukot drewna o drewno. Z trudem uspokoiłam oddech, choć serce waliło mi w piersi jak oszalałe, a wnętrzności ścisnęły się w podekscytowaniu. Przez chwilę była pewna, że to niemożliwe, by dali się nabrać. Moody i Kingsley Shacklebolt, doskonale wykwalifikowany, sprytni, inteligentni. Tacy, jakich piekielnie trudno oszukać. Kiedy się nade mną pochylili, byłam pewna, że drżały mi powieki i tylko obecność opaski na oczach tego nie zdradziła. Nim odczepili łańcuchy od ściany, obmacali obręcze, a jeden z mężczyzn lewitował mnie tak, że zawisłam bezwładnie niezbyt wysoko nad podłogą. Rozległ się cichy, dźwięczny szczęk, jak gdyby druga część łańcucha została przypięta do czegoś metalowego, a potem wyfrunęłam łagodnie w górę. Nawet przez zaciśnięte powieki widziałam wąski pasek pomarańczowego światła przesączający się przez szparę między twarzą i opaską. Na górze wyraźniej niż w piwnicy czuć było zapach słodkości, domowego jedzenia i czegoś jeszcze. Bardzo silnych emocji - połączenia wzburzenia, strachu i podekscytowania. Rozmowy natychmiast ucichły, a ja poczułam się jak pod ostrzałem ostrych jak brzytwa spojrzeń. Delikatny powiew tchnący mrozem wypełnił moje płuca, kiedy drzwi się otworzyły i zostałam wyprowadzona na zewnątrz. Po dniach… może tygodniach w dusznej, cuchnącej piwnicy lodowaty oddech zimy był jak najcudowniejszy zapach, nawet zimno przenikające zbyt obszerną szatę nie odstręczało, wręcz przeciwnie, lecz powstrzymałam pragnienie zachłyśnięcia się tym wspaniale świeżym, pachnącym powietrzem. Tupot stóp zmienił się w skrzypiący pod podeszwami śnieg. Musieli minąć jakiś punkt, bo w pewnym momencie zatrzymali się jak na komendę, a ja - poza łańcuchami łączącymi mnie z jednym z czarodziejów - poczułam, jak obaj chwycili mnie za ramiona i teleportowali się. 

Wylądowaliśmy w jakimś mieście, sądząc, po zasłyszanych rozmowach - był to Londyn. Wiatr nie szarpał tak zapamiętale moich szat i włosów, wciąż było zimno, lecz w powietrzu wisiała nieprzyjemna wilgoć pomieszana ze smrodem aut i ciasnego osiedla gdzieś w centrum. Musiało być późno, ponieważ pod opaskę nie wślizgiwały się światła lamp, a na ulicy panowała głucha cisza. 

Udało mi się wychwycić tylko to, bo ledwo ucichł trzask aportacji, w tym samym momencie poczułam frunące w naszą stronę zaklęcie. Chybiło. Poczułam jego moc i ciepło rozpryskujących się o coś iskier, następnie kilka innych pędzących z różnych stron. Nie byłam w stanie udawać śpiącej. Ledwo obróciłam głowę ku miejscu, z którego przyleciało najbliższe zaklęcie, coś ugodziło w łańcuch, poczułam rozgrzewające się ogniwa, jeszcze jeden huk i w tym samym momencie wylądowałam na ziemi. Uderzyłam kolanem o krawędź betonowego stopnia, lecz moje głuche stęknięcie zniknęło w odgłosach walki. Ignorując paraliżujący ból, natychmiast zerwałam z oczu opaskę i spostrzegłam dziesiątki promieni we wszystkich możliwych barwach, przecinające niebo, rozbijających się o ściany kamienic, uderzających w samochody i śmietniki. Przed oczami stanęła mi scena spod domu matki, lecz tym razem to my wygrywaliśmy. Szalonooki Moody i Kingsley Shacklebolt miotali zaklęciami jak natchnieni. Czerwone i złote barwy rozświetlały raz po raz ich zacięte, pełne skupienia twarze, gdy próbowali jednocześnie odpierać i atakować. Wciąż spętana poderwałam się na nogi i Shacklebolt to zauważył, ale nim zdążył zareagować, zza mojej głowy wystrzelił snop srebrnych iskier i auror musiał ratować się zgrabnym unikiem. Fioletowa szata zafalowała na tle szarych zasp, kiedy kolejny promień ugodził go prosto w pierś i odepchnął kilkanaście stóp w stronę otwartej ulicy, na środku której Moody pojedynkował się jednocześnie z trzema osobami.

Odwróciłam się za swoim obrońcą i w tym samym momencie spostrzegłam kobiecą sylwetkę pędzącą w moim kierunku. W pierwszej chwili byłam pewna, że to Amenia - wskazywały na to dopasowana szata i wysokie buty z wielbłądziej skóry, lecz dłoń, która dzierżyła różdżkę, była mała i śniada. Czarownica uniosła głowę i ze szpar na oczy w masce śmierciożercy, którą miała na twarzy, błysnęły doskonale znane zielone tęczówki. 

Mieszanina emocji po stokroć większych niż przez cały czas niewoli ścisnęły mnie za gardło, tak, że zdołałam jedynie wydusić: 

- Ty…! 

Nie odpowiedziała. Chwyciła mnie za ramię i pociągnęła w tył, gdzie na części krawężnika stało w rzędzie kilka samochodów. Przylgnęłyśmy plecami do drzwi jednego z nich, obie zdyszane, a Zivit bez słowa wycelowała różdżką najpierw w kajdany na rękach, potem na szyi. Metal rozgrzał się nieprzyjemnie, rozbłysł na niebiesko i zmienił się w dym. 

Już dawno nie doświadczyłam czegoś podobnego - jak gdyby ktoś przebił tamę, na którą od bardzo dawna napierała z całą mocą wzburzona woda. Pociemniało mi w oczach, krew uderzyła do głowy, pierś zaczęła szybko falować, a moc zaczęła kipieć w moich żyłach, domagając się oswobodzenia. Nie zamierzałam jej powstrzymywać. 

Wyjrzałam zza samochodu i wypatrzyłam znajomą sylwetkę Szalonookiego. Pomimo pozorów niezgrabności w walce poruszał się jak wysportowany młodzieniec. Machał różdżką tak zapamiętale, że zaklęcia strzelały ciągiem jedno za drugim i trudno było dostrzec, co malowało się na tej pooranej bliznami twarzy. Wyciągnęłam w jego stronę ręce, tak, jak gdybym chciała go złapać, a strumień energii buchnął w stronę eks-aurora, ryjąc po drodze głębokie koleiny w błyszczącym asfalcie. Droga zaczęła pękać, poruszać się, jakby jakiś gigantyczny wąż sunął ku Moody’emu, chcąc go pożreć. Śmierciożercy odskoczyli do tyłu i powpadali na ścianę kamienicy, rzeka iskier urwała się, a mężczyzna w ostatniej chwili wykonał zgrabny piruet i zniknął. 

Z trudem cofnęłam zaklęcie i błyskawice pęknięć sunących dalej wzdłuż drogi przestały się rozrastać. Na drżących nogach podeszłam bliżej, by ocenić skalę zniszczeń. Dokładnie pośrodku między kamienicą z numerem sześć i trzynaście ziała olbrzymia, ciemna dziura mogąca pogrzebać przynajmniej kilku dorosłych mężczyzn. 

- Zabieramy się stąd, zaraz wrócą z posiłkami. 

Głos Snape’a otrzeźwił mnie. Jeden z zamaskowanych mężczyzn przeskoczył zwinnie nad szczeliną w miejscu, gdzie nie była już tak szeroka, pomknął do jednej z kamienic i zniknął, jak gdyby i on się teleportował. Miałam ochotę osunąć się na ziemię. Było mi niedobrze, pod skórą wciąż czułam niespokojnie falującą siłę, niezadowoloną z tego, że ją poskromiono. 

Ktoś otulił mnie grubą peleryną, ale nie czułam chłodu. Przeciwnie, krew uderzała mi falami do głowy, gorąco buchało od środka, podsycając nieprzyjemne wrażenia powodowane szalejącą w żyłach magią. Postąpiłam jeszcze kilka kroków naprzód i osunęłam się na chodnik. Ostatnie tygodnie w bezruchu sprawiły, że moje nogi stały się zdrętwiałe i osłabione. Spostrzegłam, że w wielu oknach zaczęły pojawiać się twarze, jakiś mugol wyszedł z latarką na schody, a gdzieś w oddali narastało powoli wycie syreny. Trzej śmierciożercy poruszyli się nerwowo, widocznie niepewni co do następnego kroku, ale Snape pojawił się zaraz z powrotem na ulicy, ciągnąc za sobą skołowaną Nadirę. Oboje ściskali w ramionach płaczące dzieci. Ten dźwięk podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Prawie wyrwałam Snape’owi Silasa z rąk i upadłam z powrotem w śnieg. Serce rwało mi się do nich, wielka gula dławiła w gardle, łzawa powłoka przykryła oczy i nic już się nie liczyło. Czarodzieje z Zakonu, mugole w oknach, nadciągające służby. Znów ich przy sobie miałam. chłopiec, wciąż zawodząc, wczepiał się rączkami w moje włosy i szatę na przodzie, buzia pałała mu niezdrowym rumieńcem, błyszcząca od łez. Drżałam, ale nie z zimna. Nadira uklękła na trzęsących się kolanach, a ja wyciągnęłam rękę i objęłam ją. I trwałyśmy tak w nieruchomym, milczącym uścisku, a między nami chłopców powoli koiła nasza bliskość. W nos uderzył nie mój własny smród niemytego ciała, popiołu, smród dziewczyny i nieprzyjemny, obcy zapach, którym przesiąknęli chłopcy, a jednak poczułam się tak, jakby jakiś brakujący fragment mnie samej wrócił na miejsce. Dopiero w tym momencie spłynęła na mnie świadomość tęsknoty, tego braku pewności, który znosiłam przez ostatnie tygodnie. Ale nareszcie obaj już tu byli. Bezpieczni w moich ramionach, tam, gdzie ich miejsce. 

- Oszołomiłem resztę - mruknął Snape. - Musimy się stąd zabierać, lada chwila wrócą sprawdzić, co z nimi… 

- Trzeba było ich zabić - wciął się mężczyzna, który dał mi płaszcz. Poznałam w nim Rowle’a. - Zaczekajmy tu, zaczaimy się w tym domu, rozwalimy kilku, Czarny Pan będzie zadowolony… 

- Nie takie było zalecenie Czarnego Pana - przerwał mu stanowczo. - Idziemy. Już. 

Postawił mnie na nogi bez zbędnej delikatności, chwycił Nadirę za ramię i jeszcze raz rozejrzał się po wszystkich, nim się teleportował. Przycisnęłam Silasa mocniej do piersi, jakby to miało uchronić go przed nieprzyjemnym wrażeniem zgniatania. Był już całkiem silny, wił się mocno, próbując odepchnąć od siebie napierającą moc, ale trwało to zaledwie kilka sekund i już wylądowaliśmy na zaśnieżonej drodze pośrodku pustkowia. 

W pierwszej chwili byłam pewna, że wróciliśmy pod kwaterę Zakonu i żołądek skurczył mi się boleśnie, ale szybko spostrzegłam, że zaledwie kilka stóp przed nami wyrósł wysoki, czarny mur z żywopłotu i kuta brama, za którą rozciągał się uśpiony park. Dwór Malfoyów nocą na tle śnieżnej wichury przywoływał na myśl jedną z wielu gotyckich powieści, jakimi zaczytywałam się w dzieciństwie, lecz nie wywołał żadnych większych emocji. Teraz, kiedy poczułam, że znalazłam się daleko od miejsc powiązanych z Zakonem, osłabiona, wciąż nieco otumaniona i pozbawiona różdżki, pragnęłam jak najszybciej znaleźć się w domu. Dalsza droga do Egiptu z perspektywy czasu wydawała mi się snem niż czymś realnym. Przeszliśmy przez metalowe pręty jak przez dym, mrok cichego, wykwintnego holu, następnie wycieczka do piwnicy, w której znajdowała się szafa. Pierwszy raz doceniłam to magiczne połączenie między Kemmhyt i Anglią. Najpierw poleciał Rowle, później wcisnęłyśmy się z Nadirą i dopiero potem Snape, który nie odstawał ode mnie na krok, lecz nie byłam pewna, czy robił to ze względu na nasze bezpieczeństwo, czy na obecność Zivit. 

Dom. 

Ta świadomość dotarła do mnie wraz z zapachem ciężkich olejków, charakterystycznego pustynnego powietrza i magii, której brakowało w norze Weasleyów. Ciepła fala zaspokojonej tęsknoty rozpłynęła się po ciele jak gęsty od słodyczy miód, zatruty jedną tylko myślą: Zivit. Nie widziałam jej od momentu wejścia do szafy. Została w Malfoy Manor? Odczekała, aż Snape odprowadzi mnie i Nadirę sekretnym korytarzem wprost do mojego skrzydła? Odsunęłam te myśli. Będzie jeszcze czas. 

W bawialni czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Faris - zlękniony i podenerwowany do granic możliwości - przystanął na środku pokoju, kiedy razem z opiekunką weszłyśmy do środka. Blady, z podkrążonymi oczami, jeszcze chwilę temu musiał nerwowo krążyć po pokoju. Oboje zastygliśmy w pół kroku, rażeni swoim własnym widokiem, w powietrzu zawisło napięcie i czas się dla nas zatrzymał. Wydawało mi się to niemożliwe, lecz resztki krwi zupełnie odpłynęły mu z twarzy, zmarszczki na czole pogłębiły się, wzruszenie zagrało w oczach i jak na komendę rzuciliśmy się sobie w objęcia. Gdy pierwsza fala radości się cofnęła, targnęły mną mieszane uczucia - jakieś dziwne lęki, złość, wdzięczność, że mimo wszystko wciąż żył, choć wszystko w jego postawie mówiło mi, że Voldemort go złamał. A jednak wciąż tonęłam w jego ramionach - jednocześnie wątłych i potężnych w magii - już zupełnie bezpieczna i jednocześnie spokojna, bo i on był bezpieczny. Dopiero Silas, który zakwilił niezadowolony, przyciśnięty między dwiema stęsknionymi postaciami, sprawił, że się od siebie odsunęliśmy. Troska wylewająca się z przekrwionych oczu Farisa ścisnęłaby mnie za serce, gdyby nie przebijający się przez nią strach. Prawdziwy strach, jakiego jeszcze nigdy nie wzburzył jego stoicyzmu. 

- Jesteście… - udało mu się wykrztusić, a oczy znów się zaszkliły. - Bez komplikacji…?

Uderzyło mnie jak w ciepłym, mdłym świetle kilku samotnych świec postarzał się nagle o dobre dziesięć lat. 

- Niestety - odparłam z uśmiechem. - Liczyłam odesłać Ozyrysowi na sąd przynajmniej kilku z nich… 

- Pani - wtrącił się cicho Snape, stanąwszy drętwo w progu. - Czarny Pan pragnie cię jak najszybciej zobaczyć, kiedy już będziesz gotowa. 

Pragnie, oczywiście. 

- Idź odpocząć. Później pomówimy - rzekłam do kapłana, po czym skinęłam Snape’owi głową, starając się nie zważać na palące ukłucie w piersiach. 

Naglący wzrok śmierciożercy dawał nacisk na słowa “jak najszybciej”, więc łagodnie uścisnęłam Farisa za ramię i z uśmiechem wręczyłam mu Silasa. Kapłan nie wyglądał na uspokojonego, podobnie Nadira, ale wszyscy wiedzieliśmy, że ten lepiec należało zerwać jak najszybciej. 

Tak, jak powiedział Snape. 

Nie pamiętałam, kiedy ostatnio kąpiel i prosty posiłek we własnym pokoju jadalnym sprawiły mi taką przyjemność. Z rozkoszą czesałam długie, świeżo umyte włosy, wdychałam delikatną woń kremu z lotosa, żułam powoli każdy kęs świeżo upieczonych placków z warzywami, ciesząc się tymi prostymi czynnościami, które w trakcie ostatnich tygodni zostały mi brutalnie odebrane. 

Tak znajome. Tak cudownie znajome, pewne, bezpieczne. 

Pozornie spokojna, czekałam, aż skrzatka pomoże mi zapiąć szatę. Przyglądając się sobie w wysokim lustrze w kącie łazienki, czułam, jak nerwy walczyły z dumą. W starannie ułożonych włosach, białej spódnicy z półprzezroczystego tiulu i luźnym gorsecie wyszywanym złotą nicią znów wyglądałam jak królowa, choć mojej twarzy nie zdobił makijaż, a na dekolcie i nadgarstkach nie połyskiwała żadna biżuteria. Stałam tak przez chwilę, studiując uważnie całą postać i spłynęło na mnie wrażenie, które rozluźniło węzeł obaw - o mojej przemianie nie świadczyły strojne szaty ani królewskie klejnoty. To duma, świadomość własnej mocy i odpowiedzialności, która ciążyła na głowie bardziej niż korona Dwóch Państw. Teraz to wiedziałam. Widząc siebie wcześniej - potarganą, wykończoną i brudną - i widząc teraz, czułam, że ani niewola u Dumbledore’a, ani to, jak powita mnie Czarny Pan, nie będą w stanie mnie upokorzyć. 

A to, że nie powita mnie z tęsknym porywem serca, było bardziej niż pewne. Zamiast kręcić się nerwowo w moich prywatnych komnatach jak Faris, oczekiwał w ogólnej części pałacu piętro niżej, w sali, w której zwykle przyjmował śmierciożerców. Sędziwa skrzatka Hat odprowadziła mnie pod same drzwi i tam też została, kiedy ciężkie, kamienne wrota rozwarły się z głuchym chrzęstem. 

Pierwsze, co mnie uderzyło, to drażniąca magiczna aura unosząca się w powietrzu. Gniew trzymał na wodzy, lecz jego rozdrażnienie przenikało każdy cal sali, wypuszczało na korytarz swoje parzące macki, a ja bez trwogi, jedynie z lekkim uciskiem w podbrzuszu dałam się im porwać. Komnata tonęła w piekielnych tonach. Mroczne kąty komnaty przypominającej do złudzenia salę tronową dawały wrażenie nieskończoności. Jedynym źródłem światła były dwie misy pełne ognia stojące naprzeciw siebie, każda pod ścianą, rzucając czerwone blaski na szeroki pas prowadzący ku podestowi, na którym znajdowały się dwa puste trony. Tę samą drogę kilka miesięcy temu musiał przebyć Snape. 

Voldemort stał pośrodku sali. Krwawa poświata rzucała niespokojne blaski na jego zimną twarz, płaskie nozdrza wydymały się w gniewie, gdy szłam wolno wzdłuż sali, nie spuszczając z niego wzroku. Sekundy zdawały się wlec w nieskończoność, powietrze gęstniało z każdym krokiem, trzask ognia w marmurowych misach zagłuszał moje kroki, aż wreszcie zatrzymałam się w bezpiecznej odległości. Jego wąskie źrenice zwęziły się jeszcze w ledwo dostrzegalne szparki i poczułam, jak moje serce przyspieszyło, lecz dzielnie trzymałam głowę w górze - dumnie, prowokująco. Atmosfera stała się tak gęsta, że można ją było kroić nożem. A zgęstniała jeszcze, gdy rzuciłam przeciągle teatralnym spojrzeniem w kierunku ściany, gdzie z dala od misy, na granicy światła i mroku stała Zivit. Przyodziana w prostą szatę śmierciożercy, z obiema rękami spuszczonymi luźno wzdłuż ciała, dzierżyła w dłoni czarną maskę. 

- Co TO tu robi? - zapytałam dźwięcznym głosem i zacmokałam, kręcąc głową. Nie kryłam pogardy. - Tak bardzo brakuje ci zwolenników, że pozwalasz, by taki element nosił twoje barwy? 

W jego szkarłatnych oczach rozbłysło ostrzeżenie. 

- Czy twoim zdaniem to jest w tej chwili najbardziej palący temat? - zapytał lodowato. 

Pomimo obaw krew mi zawrzała. 

- Tak, to wszystko nie miałoby miejsca, gdybyście nie układali się za moimi plecami! I proszę bardzo, wcale się nie pomyliłam! - krzyknęłam, celując palcem w Zivit. - Po co ją tu sprowadziłeś?!

- Zamiast knuć ze swoim pomagierem, trzeba było przyjść i rozmówić się ze mną, a nie ryzykować życiem - odwarknął. Różdżka zadrgała w jego opuszczonej ręce. - I co wtedy, gdyby którykolwiek z przydupasów Dumbledore’a wykrzesał odrobinę charakteru i spróbował was zabić? Nie potrzebujemy się ugadywać! Pozbawiłabyś Kemmhyt królowej sama na własne życzenie i przez własną głupotę! Nawet sobie nie wyobrażasz, co musiałem zrobić, żeby cię stamtąd wydostać! Spaliłem dla ciebie ponad setkę mugoli, ryzykowałem utratą Snape’a jako podwójnego agenta…! 

Przerwałam mu, prychając z lekceważeniem. 

- Jeszcze kilka dni i poradziłabym sobie bez twojej pomocy! 

W ułamku sekundy stał się zaledwie czarną smugą na tle czerwieni. Doskoczył do mnie jak diabeł, chwycił za gardło i bez trudu powalił na podłogę. Na moment odebrało mi dech, kiedy uderzyłam plecami o podłogę, podczas gdy on pochylił się nisko, przycisnąwszy kolanem do posadzki. W tle rozbrzmiał przenikliwy okrzyk przerażenia. 

- Zamknij się! - syknął do Zivit. Rozległ się huk, jeszcze jeden krzyk i kątem oka spostrzegłam ją osuwającą się po ścianie, ściskając się kurczowo za brzuch. Voldemort przysunął twarz do mojej, ciemna energia gorzała w nim jak Szatańska Pożoga, gotowa w każdej chwili mnie pochłonąć. - Gdybyś nie nosiła kolejnego dziedzica Slytherina, zakosztowałabyś mojego Cruciatusa! Nie pojmujesz, że układanie się z Dumbledore’em mogło pokrzyżować wszystkie moje plany? Władaj sobie tym ciemnym zaściankiem wedle uznania, ale spójrz czasem dalej poza jego granice! 

W komnacie zapadła cisza zakłócana jedynie naszymi ciężkimi oddechami i cichym pojękiwaniem Zivit. Voldemort puścił moje gardło, zmierzył ją pełnym wzgardy spojrzeniem i rzucił cicho: 

- Odejdź. 

Z trudem podniosła się na nogi i niechętnie powlokła się w kierunku wyjścia. Drzwi zamknęły się za nią z głuchym łoskotem. Zostaliśmy sami. Jedyne, na co było mnie w tej chwili stać, to nienawistne spojrzenie. Wstając, przeszył mnie dokładnie tym samym. A jednak… To, co powiedział, dziwnie zmiękczyło moje serce. Usiadłam pochylona, wpatrując się we fragment mozaiki na podłodze. Czerwony blaski tańczyły po wielkich liściach lotosu, zalewały krwią jego płatki ułożone z bladych kostek, przywołując wspomnienie pożaru w cuchnącej piwnicy. Zamknęłam oczy. Ktoś zdołał mnie oszołomić przez płomienie, a później związać, bo kiedy efekt Drętwoty minął, nie byłam w stanie się poruszyć. Mogłam tylko zgadywać, jakie zaklęcia więziły mnie we własnym ciele, dopóki nie pojawił się tamten mężczyzna. Wypuściłam powoli powietrze, czując, jak napięcie rozchodziło się prądem po całym moim ciele - od klatki piersiowej przez ramiona, zatrzymało się na chwilę w palcach, aż dotarło do nóg, gdzie drgało niecierpliwie. Wolałam teraz nie wstawać. 

- Faktycznie… po pożarze opatrywał mnie jakiś Azjata - powiedziałam z wahaniem do swoich dłoni. - Do pewnego momentu słyszałam, że to powiedział, ale nie potrafiłam rozeznać, gdzie zaczynała się rzeczywistość. Chociaż Eliksir Słodkiego Snu powinien dać mi do myślenia… 

Parsknęłam cicho ironicznym śmiechem, nie rozumiejąc. Na ile naprawdę tego nie pamiętałam, a na ile nie chciałam pamiętać, przywiązywać się do tej nadziei, którą za moment przyjdzie mi porzucić? 

- Co masz na myśli? - rzucił ostro. 

Stał odwrócony plecami. Jego wielki, zniekształcony cień poruszał się chybotliwie pod wpływem pełgających niespokojnie płomieni. Coś sztywnego, nieswojego było w tej nieruchomej postaci Voldemorta, coś niepewnego, z czego i on zdawał sobie sprawę. Oboje wkroczyliśmy na nieznanym nam dotąd grunt dziwnej… kapitulacji Dumbledore’a, której oboje nie potrafiliśmy zrozumieć. 

- Wszystkie zaklęcia paraliżujące, zamrażające, wszystkie eliksiry wywołujące stan podobny do śpiączki spowalniają metabolizm organizmu, spowalniają działanie organów wewnętrznych, co może negatywnie wpłynąć na rozwój płodu - wyjaśniłam pokrótce. Trwoga zacisnęła mi gardło, tak, że jednocześnie pragnęłam i bałam się o tym rozmawiać, ale po chwili wahania ciągnęłam dalej: - Wszystko tam było takie… dziwne. Nielogiczne… brak mi lepszego słowa. To, jak mnie traktowali, jak zajmowali się Silasem i Totem, zadbali, bym jadła… Dziwni ludzie. 

- A mnie wcale to nie zdumiewa - rzekł, wciąż odwrócony twarzą do ściany. - Dumbledore jest naiwny, ale nie brak mu rozumu. Dobrze wiedział, jak daleko jestem w stanie się posunąć. Wie, jakich uczynków się po mnie spodziewać. Prawda jest taka, że dostał im się kęs o wiele większy, niż byli w stanie przełknąć. Dlatego lepiej im było go wypluć, niż udławić się nim na śmierć. 

- A jednak - mruknęłam - okazali mi łaskę. Prawie ich spaliłam, zabiłam jednego z nich, a oni nie pozwolili moim dzieciom umrzeć. 

Poczułam się dziwnie słaba, mówiąc to. Powinnam miotać się po sali, targana nienawiścią, żądzą zemsty, lecz teraz, gdy znalazłam się bezpieczna za murami Kemmhyt, nie pragnęłam wyrządzić im większej krzywdy, niż chciałam przed tym wszystkim. Za to byłam pewna, że Voldemort tak i wynikało to tylko po części z upokorzenia, jakiego doznał, zmuszony do ugody z Dumbledore’em. 

- Empatia czyni ludzi słabymi - odparł zimno. - Nie starczyło im sił, by osłabić wroga. Biedni, litościwi przegrani. 

- Albo sprytni - powiedziałam melodyjnym głosem. - Może Dumbledore wymyślił sobie, że okazując nam litość, liczył, że ja ciebie zdradzę, kiedy uznam, że mają mi więcej do zaoferowania. 

Prychnął i zaśmiał się, szczerze rozbawiony, lecz ten ostry śmiech zawisł na moment w zupełnie cichej komnacie, pozostawiony bez odpowiedzi. Voldemort odwrócił się i pierwszy raz tej nocy spostrzegłam w jego oczach cień niepewności. Cień, którego nie widziałam już dawno, może nigdy. A im dłużej przeciągało się moje milczenie, tym głębsza zmarszczka szła za tym cieniem, żłobiąc podejrzliwością białe czoło i miejsce między nieistniejącymi brwiami. 

- Uczyniłabyś to? - zapytał w końcu głosem cichym jak trzask ognia, nabrzmiałym od czającej się weń groźby. 

I choć zatrzymała się między nami jakaś niepewność, kiedy tak analizowaliśmy swoje twarze w poszukiwaniu cienia fałszu, nie zaprzeczyłam od razu. Właśnie te przeciągające się w napięciu sekundy czyniły mnie równą Czarnemu Panu, a nie jemu podległą. Spojrzałam na niego spod rzęs, kąciki ust drgnęły mi w prowokującym uśmieszku. 

- Dumbledore nie ma Kemmhyt nic do zaoferowania - odparłam cicho. - Nie, nie uczyniłabym tego. Ale pamiętaj, że nie jestem jednym z twoich śmierciożerców. I nie zgodzę się z tobą. Dumbledore jest głupi, czyni go takim jego naiwność. Oczywiście zjawił się, żeby ze mną pomówić. Rzecz jasna próbował odwołać się do mojego sumienia, bo wspomniał, że wie o Victorii Hortus. 

Czerwone blaski zaigrały na jego płaskim profilu. Moc, która powoli uspokajała się, wracała w swoje ramy, znów drgnęła wzburzona jak wściekły wąż podrażniony patykiem. 

- I co mu odrzekło twoje sumienie? - spytał kpiąco. 

- Moje sumienie od dawna nie przemawia. Ale gdybym znalazła się na miejscu Dumbledore’a, nakazałabym zabić Nadirę i dzieci, a siebie torturować, dopóki nie dowiedziałabym się wszystkiego, co przydatne. I pozbyłabym się tego, co ze mnie zostało. Tak nie nakazuje sumienie. Tak nakazuje zdrowy rozsądek. 

Tym razem to kąciki jego ust drgnęły ku górze. 

- Zrównałbym mugolski Londyn z ziemią. 

- I tak w końcu zrównasz i Dumbledore o tym wie. 

Podszedł bez słowa, a jego zimne ręce podniosły mnie, jak gdybym nic nie ważyła. Poczułam dziwne wewnętrzne mrowienie, gdy przesuwał wolno różdżką wokół mojej głowy i wzdłuż głównych żył, a przypatrywał mi się przy tym z takim skupieniem, jakby miał zamiar przewiercić mi czaszkę na wylot. Widok różdżki w jego palcach boleśnie przypomniał mi o utracie własnej. Zaaferowana odzyskaniem dzieci i sprawą Zivit zupełnie zapomniałam, że moja różdżka została… no właśnie, zabrana? Ukryta? Zniszczona? Jedno było pewne. Przepadła na zawsze. Pierwszy raz poczułam tak wyraźnie ból spowodowany utratą rzeczy, a serce ścisnęło mi się jeszcze mocniej, kiedy sobie uświadomiłam, że brała udział we wszystkich moich zmianach, widziała wszystkie wzloty i upadki, całą przemianę z Victorii Hortus do Dżahmes-Meritamon. Voldemort musiał zauważyć mój wzrok, bo dziwna zmarszczka przecięła jego czoło, ale nic na to nie powiedział. Z zaskakującą czułością ostatni raz przesunął rękami wzdłuż mojej twarzy i karku, jak gdyby sprawdzał, czy wszystko leżało tak, jak powinno, po czym rzucił cicho: 

- Efekt eliksiru wciąż się utrzymuje. faris posłał po uzdrowiciela, powinien cię zobaczyć. 

Dopiero gdy znalazłam oparcie na własnych stopach, poczułam, jak dużo ważyły ostatnie tygodnie w bezruchu. 

- Minie - odparłam krótko. - Bywałam w gorszym stanie. Będę źle spała przez kilka najbliższych nocy, nic więcej. 

Czerwone oczy błysnęły złowrogo i już wiedziałam, że tu nie było już miejsca na sprzeciw. Ruszyłam do wyjścia, czując na sobie żar tego spojrzenia - nie miałam pewności, czy wciąż żądnego krwi, czy już nieco uspokojonego. Dopiero gdy drzwi ukazały mi ciemny, zupełnie opustoszały korytarz biegnący ku marmurowej schodowej balustradzie, rzekł: 

- Jeszcze porozmawiamy. 

Przytaknęłam. Oboje czuliśmy wiszące w powietrzu niedopowiedzenie, ale Voldemort miał rację - teraz priorytetem był uzdrowiciel. Wróciłam do swoich komnat znacznie bardziej lekkim, sprężystym krokiem, lecz w towarzystwie zdenerwowania uciskającego żołądek. 

Powoli dniało. Zatrzymałam się przed jednym z okien wychodzących na miasto i zastygłam z bijącym mocno sercem, wpatrując się w nie jak urzeczona. Słońce sennie wypełzało ponad horyzont, ozłacając zimowymi promieniami białe dachy domów. Igrało w złotych kształtach figur na szczytach świątyń, pieściło sprężyste liście drzew cytrusowych, muskało kolorowe kwiaty hibiskusów, zaglądało do okien, zapowiadając nowy dzień. 

Dzień. 

Serce zadrżało mi w piersi na ten widok. Jak dawno nie widziałam dnia! Zdawało się, że całe wieki minęły od ostatniego poranka, od ciepłych dłoni Ra pełzających po mojej twarzy - ukochanego słońca Kemmhyt. Dopiero obraz miasta skąpanego w promieniach wschodu uzmysłowił mi z całą swoją siłą, że wróciłam do domu. 

Podniesiona na duchu wróciłam do bawialni, gdzie w towarzystwie trzech skrzatek domowych i Nadiry Pryska właśnie kończyła badać Totmesa. Silas drzemał słodko w ramionach opiekunki, kojony cichym nuceniem i łagodnym kołysaniem. Skinąwszy na uzdrowicielkę, zniknęłam za drzwiami swojej sypialni, w której kulminacja znajomych powierzchni i zapachów jeszcze bardziej utwierdziła mnie w poczuciu, że nie był to sen. Przeszłam wolno przez cichy, ciemny pokój, wodząc ręką po otaczającej łóżko zwiewnej, lnianej moskitierze. Słońce nie dotarło jeszcze do tej części zamku, ale delikatny pomarańcz barwiący niebo, rozlewał się powoli po framugach okna. Przysiadłam na skraju wysokiego materaca. Miałam wrażenie, że gdybym tylko się położyła i przymknęła powieki, natychmiast bym zasnęła, ale wiedziałam, że było to tylko wrażenie. Musiałam przygotować się na kilka męczących, bezsennych nocy i oprzeć się chęci sięgnięcia po Eliksir Słodkiego Snu, lecz przy wydarzeniach ostatnich miesięcy ta drobna niedogodność wydawała się śmiesznie trywialna. 

Hariri nie dała mi długo czekać. Pojawiła się jeszcze przed pierwszymi plamami światła na ścianie - z burzą potarganych włosów, zapuchniętymi oczami i w wierzchniej szacie z pomarańczowej tafty narzuconej na koszulę nocną. Nie mówiłyśmy wiele. Jej bliska przyjaźń z Heather odbiła się na naszej relacji i choć wiedziałam, że nie miała prawa okazywać mi emocji wobec tego, co postanowiłam w sprawie mojej byłej prawej ręki, czułam, że nie zachowywała się przy mnie już tak pewnie jak wcześniej. W przeszłości żywa i uśmiechnięta, chętnie dowcipkowała, teraz z trudem spoglądała mi w oczy, starając się ograniczyć dotyk do minimum. Przytłumionym głosem potwierdziła to, co powiedział Azjata, a ja - choć poczułam eksplozję radości rozsadzającą pierś - zareagowałam jedynie powściągliwym skinieniem głowy. Na uśmiech pozwoliłam sobie dopiero przy Nadirze, gdy Pryska opuściła królewskie komnaty. Ściskając ją, czułam się tak, jakbym tuliła siostrę, co było zupełnie zaskakujące, ponieważ nigdy nie czułam się tak, przytulając Zivit. Okrągła, pucołowata twarz dziewczyny promieniała szczęściem. Gdyby nie prosta, tania szata skrojona według brytyjskiej mody, trudno byłoby poznać, że ostatnie tygodnie spędziła w niewoli popleczników Dumbledore’a. Oddała mi Silasa i nawet się nie poruszył. Jego ciepły ciężar sprawił, że wzruszenie przyjemnie ścisnęło mnie za serce, gdy świeżo ogolona główka opadła mi na ramię, a w kąciku rozchylonych ust natychmiast pojawiła się perłka śliny. 

- Byłaś dzielna - zwróciłam się szeptem do Nadiry, gdy razem usiadłyśmy na niskiej otomanie. - Powiedz, torturowali cię? 

Potrząsnęła głową, choć jej wielkie, orzechowe oczy przykryła mgiełka niepewności, grube wargi zadrżały. 

- Nie, moja pani. Ale wypytywali o Kemmhyt, o moją panią i o Czarnego Pana. Nie pisnęłam słowa, po tym odebrali księcia Silasa i księcia Tota, prosiłam, błagałam, żeby ich oddali, odmówiłam jedzenia, wtedy mnie zniewolili, musiałam robić wszystko, wykonywać każde polecenie - wyrzuciła z siebie na jednym tchu. 

- Ale cię nie…? 

- Nie, nie - zaprzeczyła prędko, kręcąc energicznie głową. - Nikt mnie nie dotknął, ale trzymali mnie w takim małym pokoiku, spałam, kiedy kazali spać, jadłam, kiedy kazali, ale byli całkiem uprzejmi. Ruda kobieta wydawała się zatroskana moim losem, inna kobieta, piękna, podobna do wili, dała mi swoją szatę, próbowała rozmawiać, ale nie rozumiała mnie, a ja jej. Prawie wszyscy dobrze mnie traktowali, tylko jeden mężczyzna z tym strasznym okiem… 

Urwała. 

- Co z nim?

Zapatrzyła się na Tota zamkniętego w swoim kojcu. Wodził mętnymi oczkami za miniaturowymi smokami latającymi w kółko tuż nad kołyską, ale wzrok robił się coraz bardziej senny, powieki coraz cięższe, aż opadły na dobre i w pokoju przez dłuższą chwilę słychać było tylko dwa głębokie, regularne dziecięce oddechy. 

- Nic, tylko… On jeden był jak śmierciożercy - odparła wprost do swoich zaciśniętych na podołku dłoni. 

- Co to znaczy? - zapytałam nagląco. 

- Wiedział, co robić - powiedziała z trudem i z drżeniem wypuściła powietrze przez nos. - To oni są naszymi wrogami? To z nimi walczy Czarny Pan? 

Dziwne zmieszanie w jej głosie zaszczepiło we mnie niepokój. Chwyciłam mocno brązową, mięsistą dłoń Nadiry i splotłam swoje palce z jej, zmuszając tym samym, by na mnie spojrzała. 

- Oni są sprytni - rzekłam z naciskiem. - Też mają kobiety i dzieci, udają troskliwych, ale to jest manipulacja. Wiesz, dlaczego z nimi walczymy. Oni chcą ujawnienia świata czarodziejów. Najpierw na wyspach, potem w całej Europie, a kiedy kula się rozpędzi, nie będzie sposobu jej zatrzymać. Kemmhyt będzie musiało się ujawnić, wszyscy zostaniemy zmuszeni do porzucenia naszych tradycji, nasze świątynie zostaną zburzone, bogowie zapomnieni, sekularyzacja opanuje cały Egipt. Zakażą wiary w bogów, przymusowe małżeństwa z mugolami staną się prawem. Wiesz dlaczego? Ponieważ oni w głębi serca nienawidzą czarodziejów. Chcą rozwodnienia czarodziejskiej krwi, ponieważ obawiają się braku kontroli nad takimi jak my. Ale wiedzą, że nie złapią wielu zwolenników na ocet, dlatego kuszą miodem, ale wierz mi, Nadiro, ten miód to trucizna. Dlatego musimy stanowić dla nich przeciwwagę. Rozumiesz? 

Choć słyszała to już wiele razy, moc, z jaką wypowiedziałam te słowa, czyniła jej oczy coraz większe i większe, aż zrobiły się okrągłe i błyszczące jak galeony. Przełknęła nerwowo ślinę i pokiwała gorliwie głową. 

- Czarny Pan już mnie przesłuchał, wszystko mu wyznałam - odpowiedziała głosem zachrypniętym z emocji, a wargi znów rozciągnął jej nieśmiały, niemal radosny uśmiech. - Czy to prawda, że będziemy mieć nowego księcia? 

Uśmiech, jakim ją obdarowałam, wystarczył za odpowiedź. Drgnęła i, zakłopotana, w tym samym czasie zamarła w nienaturalnie wychylonej ku mnie pozycji. Poczułam wszechogarniające ciepło, gdy oczy jej rozbłysły, wielkie palce przyciskała do ust, powstrzymując wybuch śmiechu. Wolną ręką przygarnęłam ją do siebie, doznawszy najbardziej czułego, ciepłego uścisku, jakiego nigdy nie otrzymałam ani od Zivit, ani od własnej matki. Poczułam wzruszenie ściskające za gardło, mgiełkę łez zbierającą się pod powiekami, kiedy radość wypełniła mi płuca jak powietrze wielki balon. 

- Ale należy to przez jakiś czas zachować w sekrecie - powiedziałam miękko, kiedy odsunęłyśmy się od siebie. - O tym, co się stało w Londynie, również z nikim nie mów. 

Zgodziła się, lecz na wszelki wypadek odesłałam ją z jedną ze skrzatek do posiadłości Farisa. Chciałam wierzyć, że chociaż tam Nadira będzie mogła bezpiecznie przeczekać, dopóki nie zdecyduję, co dalej. Ledwo zniknęły za nimi ostatnie szmaragdowe płomienie w palenisku, w drzwiach stanął Faris - najwyraźniej wiedziony jakąś niesamowitą mądrością Tota. 

Albo wybitnym słuchem. 

Wydęłam lekko usta na widok skrzata służącego w pokojach Voldemorta, gdy tamten wszedł, bo zapowiedzieć kapłana. 

- Już wiem od Hariri - rzekł, kiedy tylko zostaliśmy sami. Wyglądał na dziwnie poruszonego. - To łaska od bogów za twoją wytrwałość w niewoli. 

Rzuciłam mu krótkie, znaczące spojrzenie. 

- Akurat w tym łaska boska nie brała udziału - odparłam ironicznie. Teraz nie miałam ochoty rozprawiać o bogach. Zajmowały mnie zupełnie przyziemne sprawy. - Odesłałam Nadirę do Paheri, zasłużyła na odpoczynek. No i wolałabym, żeby ostatnie wydarzenia nie rozeszły się po Kemmhyt poprzez usta służby. 

Cisza, jaka zapadła w bawialni, nosiła znamiona niezręczności. Faris przysiadł na brzeżku wskazanego krzesła jeszcze bardziej sztywny i wyprostowany niż zwykle, rozbiegany wzrok utkwił w dłoniach, które zacisnął kurczowo na kolanach jak uczniak przygotowujący się na burę. 

- Muszę coś wyznać - rzekł w końcu. - Złamałem dane ci słowo. Stało się wszystko to, co przepowiedziałaś, Czarny Pan mnie złamał. Nie podołałem. Kiedy mnie wezwał i powiedział, co ci grozi… 

- Domyśliłam się - przerwałam mu, łapiąc go za ręce. Dłonie miał zimne jak lód. - Ostatecznie miał rację. Gdyby nie on, nie wiem, jak by się to skończyło. Jeszcze moje życie… ale Silas i Tot… Uczyniłam nierozsądnie, zabierając ich ze sobą, ale liczyłam, że ich widok przekona moją matkę, że jeśli o czymś wie, to jej serce zmięknie… Dobrze zrobiłeś, wyjawiając mu prawdę. 

- To była nielojalność… 

- To był rozsądek - powiedziałam z naciskiem. - Wyrwał nas ze szponów Seta… ale o tym nie musi wiedzieć. Dobrze uczyniłeś, mówiąc mi to tym. Teraz należy się zastanowić, co dalej. 

Spostrzegłam, że twarz mu stężała i dopiero wtedy poczułam ukłucie strachu. 

- Musisz wiedzieć coś jeszcze. - To mówiąc, zniżył głos do szeptu. - Królowa Matka jest w Paheri. Twój ojciec również, Czarny Pan nakazał po nich posłać, nim sprowadził księżniczkę Zivit do Kemmhyt. 

Te słowa spowodowały bardzo nieprzyjemne przewracanie w moim żołądku. Rozdrażnienie spowodowane jej obecnością zawrzało ponownie tuż pod skórą, miałam ochotę dać upust złości i upokorzeniu, lecz ograniczyłam się jedynie do cichego westchnienia. Spojrzałam na kapłana tak, jak jeszcze nigdy nie patrzyłam. 

- Masz moją miłość, jakiej nigdy nie otrzymała moja siostra i mój brat - rzekłam, a on patrzył ze spokojem, nie odwracając wzroku. Zniósł go ze spokojem, choć dużo w nim było podejrzliwości. - Masz moje zaufanie, jakim nie obdarzyłam nikogo od śmierci ostatniego wezyra. Ale jeśli uczynisz cokolwiek przeciwko mnie, cokolwiek, co pomoże Zivit knuć przeciwko mnie… Cokolwiek zrobiłby ci Czarny Pan, pamiętaj, z mojej ręki ucierpisz po dwakroć bardziej. 

Spiął się jak każda osoba, która nie przywykła do pogróżek, ale skinął głową. Napotkałam delikatny opór, jaki stawiał umysł, lecz prawie natychmiast brama uchyliła się, ukazując peryferie jego myśli. Samo to, z jaką pokorą wpuścił mnie do środka, podziałało jak kojący powiew wiatru w upalne południe na pustyni, lecz wcale nie uspokoiło. Miałam jednego pewnego zawodnika po swojej stronie. Licznych pewnych przeciwników. A ilu niepewnych? 

Wstałam, by ułożyć Silasa tuż obok śpiącego Totmesa. Świadomość, że nie walczyłam już tylko o siebie, runęła na mnie niespodziewanie, jednocześnie usuwając cały grunt pod nogami. Jeszcze raz boleśnie zatęskniłam za Heather - ona wiedziałaby, gdzie należałoby szukać wsparcia. Tak, Heather bywała przydatna, o ile nie knuła za moimi plecami. 

- Najłatwiej byłoby się ich wszystkich pozbyć - wymamrotałam do siebie, oparta o delikatną balustradę łóżeczka. - Gdyby nie resztka głupiego sentymentu… Jak oni to robili, jak Ptahor Niegodziwy był w stanie otruć swoją matkę… 

Rozległ się szmer kroków i kapłan zatrzymał się tuż obok, patrząc łagodnie na dwa śpiące niemowlęta. 

- Myślę - rzekł - że odpowiedź tkwi w jego przydomku. Wbrew temu, jak siebie postrzegasz, Dżahmes-Meritamon bliżej do Sprawiedliwej niż Niegodziwej. 

- Sprawiedliwi nie utrzymują władzy - odparłam sucho. - Niegodziwi tak. 

Tym razem to on przykrył lekko moją dłoń swoją. Było w tym coś dziwnie pokrzepiającego, choć wiedziałam, że przecież Faris nie miał pojęcia, z czym wiązało się to, że Zivit żyła. 

I dlaczego przeżyła. 

- Wierzę, że twoja matka nie pragnie przewrotu - powiedział, a ja poczułam, że łagodny uśmiech, z jakim patrzył na śpiących chłopców, nie był wcale skierowany do nich. - Owszem, czegoś żałuje i to coś ją dręczy, lecz to nie jest coś, co mogłaby naprawić, detronizując cię. 

Coś we mnie drgnęło. Spojrzałam na jego profil - tak inny od profila Nathira. Młodzieńczy, delikatny, pozbawiony charakterystycznych męskich cech, a jednak bijący tą samą energią, tym samym oddaniem i zdrowym rozsądkiem, w których widziałam odbicie starego przyjaciela. Niespodziewany żal szarpnął mnie za serce, żal po stracie i braku sprawiedliwej kary - tej jednej jedynej rzeczy, której odmawiano królowej. A może odmawiano właśnie dlatego, że nią byłam. 

- Tu nie chodzi tylko o strach przed utratą korony. To są zdrady… tak, zdrady, nie zdrada… zdrady, których się nie wybacza… które… 

Urwałam, bo za naszymi plecami rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Oboje drgnęliśmy i oboje odwróciliśmy się jak na komendę - w progu stał Voldemort. Już zupełnie spokojny, bez szalejącej wokół niego nieopanowanej aury czarnej magii, z nieco obojętnym wyrazem twarzy przeszedł wolno przez bawialnię, by zajrzeć do kołyski. Wyprostowałam się godnie, kiedy pionowe źrenice zwróciły się na mnie. W jego oczach błysnęło pytanie, na które odpowiedziałam skinieniem głowy. 

- W takim razie powinnaś odpoczywać - rzekł bezbarwnym głosem. 

- Odpocznę, świadoma, że wszystko w Kemmhyt jest tak, jak było, nim zostałam uwięziona - odparłam. 

- Masz na myśli chaos i problemy finansowe? - zapytał z nutką ironii. - Ach, to tak, jest dokładnie tak, jak było. 

Poczułam gorącą łunę bijącą na policzki. 

- Podobno ściągnąłeś tu moich rodziców. 

- Nazwałbym to raczej… zaproszeniem. Bez możliwości odmowy. 

- Oczywiście - prychnęłam. 

Spostrzegłam zmieszanie na twarzy Farisa. Odesłałam go skinieniem głowy, chcąc oszczędzić mu pośrednich nieprzyjemności. Oboje z Voldemortem odczekaliśmy, aż zniknie za drzwiami, dopiero wtedy Czarny Pan zapytał oschle: 

- Co powiedziała Hariri? 

- Potwierdziła. 

- Dobrze. 

Choć nie było w tym ani okruszka tej radości, co w głosie Nadiry, w tym jednym krótkim dobrze zawarła się cała aprobata, z jaką Voldemort mógł zareagować na wiadomość, że być może niebawem powita na świecie kolejnego Dziedzica Slytherina. Ja też poczułam wewnątrz dziwną miękkość, jakby mój opór wobec niego topniał - w całości i zupełnie wbrew mojej woli. Jak gdyby w obronie przed tym przywołałam obraz Zivit w szacie śmierciożercy, stojącej przy ogniu z opuszczoną głową tak, jak stawali jego śmierciożercy. Efektywnie. Świadomość, że mogła być w jakimkolwiek stopniu jego, kłuła boleśnie, uwierała jak cierń, zaciskała zęby. 

Spojrzałam na niego z niechęcią. Stał po drugiej stronie kołyski, bez większego zaangażowania studiując moją twarz. Spoczęłam z powrotem na brzegu otomany - dokładnie na drugim końcu bawialni, byle jak najdalej od niego. Tym razem to ja siedziałam jak Faris. Spięta. Zniecierpliwiona. Niespokojna. 

W powietrzu ponownie zawisły wyrzuty. 

- Zmówiłeś się z moją matką - powiedziałam w końcu. Należało wreszcie postawić sprawę jasno. Bez mataczenia. Bez owijania w bawełnę. - Postąpiłeś wbrew memu osądowi, sam zadecydowałeś w sprawie jej życia… 

- Technicznie rzecz biorąc, nie zapadł żaden wyrok. Wypędziłaś ją, a przetrwanie na pustyni to dla czarownicy tyle samo, co uniknięcie spalenia na stosie. 

- Zaprzeczasz, że to ty umieściłeś ją w Banhie? - zapytałam. Voldemort milczał, lecz jego chłodne, bezczelne spojrzenie mówiło wszystko. - Nie zapytam, czy kiedykolwiek wziąłeś pod uwagę moje zdanie w tej sprawie, ale czy choć raz przyszło ci do głowy, co mi odpowiedzieć, kiedy już się dowiem? To moja siostra. MOJA. Nie miałeś prawa w to ingerować. 

Słuchał cierpliwie, jak emocje wypływały ze mnie, jak z drżeniem głosu wydobywało się na zewnątrz to, co gniło od wielu miesięcy. Teraz już byłam pewna - podejrzewałam to od samego początku, lecz z jakiegoś powodu odsuwałam od siebie te myśli. Stąpałam wokół tego tematu, ostrożnie stawiając stopy, by kamyk w bucie znów nie zaczął uwierać. I dopiero teraz odważyłam się wytrzepać go na ulicę. 

- Postąpiłeś zgodnie ze swoją perspektywą. - Prychnąłem z ironią. - Zresztą jak zwykle. Nie oczekuję, że kiedykolwiek weźmiesz pod uwagę moje uczucia, to, jak mnie upokorzyła… jak oboje mnie upokorzyliście… Ale nie zniosę podważania moich decyzji. Moje słowo stanowi prawo. To JA jestem tu prawem. 

Niepokojące czerwone blaski zapaliły się w jego pionowych źrenicach, lecz kiedy się odezwał, zrobił to z najwyższym spokojem. 

- Kemmhyt potrzebuje równowagi. Zabrakło jej wraz z odejściem Zivit, czy tego chcesz, czy nie, ma w królestwie swoich sprzymierzeńców… 

- Nie w tym rzecz! - przerwałam mu rozwścieczona. Nie mogłam słuchać tego opanowanego głosu, podczas gdy we mnie z każdą sekundą wrzało coraz mocniej i mocniej. - Dopuściła się zbyt wielu zdrad, za które każdy inny zostałby usunięty z dworu! Gdzie twoim zdaniem jest granica przebaczenia?! Gdzie jest TWOJA granica? Wyobrażasz sobie, jak spiskuję za twoimi plecami z Karkarowem, jak ukrywam go przed twoimi śmierciożercami, bo dopatrzyłam się w nim głęboko ukrytej lojalności? Byłbyś mi za to wdzięczny z całej swojej duszy, ha! 

Drgnął i ruszył z pasją w moim kierunku, łopocząc połami peleryny, lecz nie było w nim tej porywczości, jak jeszcze godzinę temu w sali tronowej. 

- Te dwie sprawy nie mają związku - wysyczał. - Karkarowa mogłem zmiażdżyć bez konsekwencji. Mnie mają się bać, ciebie mają kochać. 

I ja zerwałam się z kanapy, pierś falowała mi w płytkim, urywanym oddechu. Przez wnętrze prawej ręki przebiegło mrowienie, jakby w tęsknocie za różdżką, po którą nie mogłam sięgnąć. Zatrzymaliśmy się kilka stóp od siebie. Czułam w głowie pulsującą krew, gorącą falę barwiącą policzki, pokój znów wypełniła gęsta, kotłująca się energia, lecz tym razem buchała wprost ze mnie, wypływała z każdego pora. A po drugiej stronie stał on - ogarnięty chłodnym wzburzeniem, opanowany, z zaciśniętymi trupio bladymi wargami. Ogień i lód. 

- Tak. Uczyniłem to, bo wiedziałem, że w przyszłości będziesz żałować, żeś zesłała ją na śmierć - dodał zimno. - Zrobiłem to dla ciebie. I powiedz mi szczerze, czy chociaż przez chwilę jej widok dzisiaj nie przyniósł ci ulgi. Przestań się oszukiwać i odpowiedz sobie szczerze, że ani przez moment nie miałaś wątpliwości. 

Oboje ucichliśmy, jedynie nasze spojrzenia toczyły ze sobą milczący bój, choć mimo wszechogarniającej furii czułam, że zaczynałam przegrywać tę bitwę. Emocje niebezpiecznie ścisnęły mnie za gardło, tak, że w pierwszym odruchu miałam ochotę się odwrócić, ale nie potrafiłam ruszyć się z miejsca. Przełknęłam z trudem narastającą suchość i zagryzłam zęby. Bardzo nie chciałam tego przyznać, ale wiedziałam, że Voldemort już wiedział, co działo się w mojej głowie, choć była przed nim zamknięta na cztery spusty od bardzo wielu lat. Bolesny jęk uwiązł mi w piersiach, a ja za żadne skarby świata nie mogłam go wypuścić, bo czułam, że zaraz za nim pociągnie szloch. 

- I co - syknęłam z przesadną zjadliwością, chcąc zamaskować tę sekundę słabości. - Mam teraz znosić jej obecność we własnym królestwie? Mam pokornie udawać, że wcale nie śmieje mi się w twarz? Patronuje mi Anubis, nie Izyda. Nie zdzierżę tego. 

Pokonał resztę dzielącej nas odległości i chwycił mnie mocno, jego dłonie zacisnęły się na moich ramionach jak imadło. Były jak z kamienia. Spostrzegłam niewielką, pionową zmarszczkę między brwiami, w której czaił się już cień zniecierpliwienia, ale reszta Voldemorta pozostała opanowana - jak idealna przeciwwaga do tego, co działo się we mnie. Nieopanowana burza strachu, złości, rozgoryczenia i wszystkich możliwych mieszanych uczuć. 

- Nikt nie zamierza cię obalić - wycedził, lekko mną potrząsając. - Nie ma na to zgody rady, wezyrem uczyniłaś swojego człowieka. Jeśli nie wierzysz, że jestem po twojej stronie, bo tak zdecydowałem, wiedz, że w tym momencie przewrót w Kemmhyt nie jest mi na rękę. Od początku cię popierałem, to ty masz paranoję. Węszysz zagrożenie tam, gdzie go nie ma. Pomogłem ci odzyskać to, co odebrała ci matka, przygotowywałem cię na to, wyjaśnij mi więc logikę twojego rozumowania, jaki miałbym cel w sadzaniu cię na tronie Kemmhyt, żeby dwadzieścia lat później spiskować z twoją siostrą? Prościej byłoby mi od razu zwieść Zivit, a wierz mi, nie zajęłoby mi to dłużej niż dwadzieścia minut. 

To było logiczne, co mówił, lecz mój umysł w tym momencie nie potrafił przyjąć logicznych argumentów. Żal i poczucie niesprawiedliwości rozsadzały mnie od środka, buzowały, domagając się wypuszczenia na zewnątrz. Nie potrafiłam już zapanować nad swoją twarzą, poczułam palące łzy uderzające do oczu, przysłaniające niechcianą mgiełką postać Voldemorta, bolesny grymas, który usiłowałam zwalczyć, ale gorycz przebiła się przez tarczę wściekłości. Wydałam z siebie krótki, suchy szloch, który przebił tamę i gromadzony miesiącami ból zalał wszystko. 

Wszystko we mnie krzyczało. Nie chciałam, by taką mnie oglądał, spróbowałam mu się wyrwać, ale trzymał mocno, tak, że jedyną drogą ucieczki było odwrócenie głowy. Włosy opadły mi na twarz, łzy pociekły po policzkach, przynosząc niechcianą ulgę. Przyciągnął mnie bliżej, tak, że utknęłam w jego silnym uścisku - zaborczym, ale i dziwnie pokrzepiającym. Nic przy tym nie mówił, choć właśnie tego teraz oczekiwałam. By nakazał mi wziąć się w garść, by wstrząs spowodowany jego kpiącym głosem z powrotem zablokował tę całą nienawiść, a nie pozwolił jej płynąć. 

- Tego, co uczyniła Nathirowi… - wykrztusiłam z siebie. - Nigdy nie przebaczę… nigdy. 

Czekałam, aż mi wypomni, że sama nakłoniłam ją do tego ślubu, znając stan uczuć Zivit. Być może sama próbowałam sprowokować tym Voldemorta, by to wytknął, by zapłonął gniewem, a nie przemawiał z tą niepasującą do niego łagodną obojętnością. 

- Realna władza od rządów korony różni się wagą - rzekł. - Władza jest lekka, nie ogranicza i nic ponad nią nie istnieje, a korona zmusza swym ciężarem do naginania karku. 

Z trudem odsunęłam twarz od szaty na jego piersi i spojrzałam w górę. 

- To znaczy, że muszę dla Kemmhyt jej przebaczyć? - zapytałam z niedowierzaniem. - Nie mogę mieć dla siebie nawet tego? 

Zaprzeczył powolnym ruchem głowy. Wiedziałam, że w tym jednym znajdę u niego zrozumienie. Zrozumienie prawa do nienawiści. I nie zawiodłam się. Znalazłam w jego oczach wyraz pewnej cierpliwości na moją niezgodę, może nawet coś na kształt… współczucia? Choć przecież niczego nie byłam bardziej pewna niż całkowitego jego braku w tym prawie nieistniejącym sumieniu. 

- Choć sama widzisz - dodał cichym, aksamitnym głosem - do czego prowadzi brak równowagi. Jeśli pragniesz jej dla swoich ludzi, nie masz wyjścia, musisz pozwolić im mieć ich islamską księżniczkę. To ty nosisz koronę. 

- Albo wyznam całą prawdę o występku Zivit i obraz islamskiej księżniczki runie. 

Nieistniejące brwi uniosły się leniwie, a w kącikach ust zagrał kpiący uśmiech. 

- Przepadło. 

Puścił mnie, bym mogła usiąść na otomanie. Pochyliłam się do przodu i ukryłam mokrą od łez twarz w dłoniach. Już nie płakałam. Potrzebowałam się zastanowić. Znów we wszystkim miał rację, nienawidziłam tego, ale nie mogłam dłużej od tego uciekać. To był jeden z tych momentów, kiedy nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Voldemort był wielkim kreatorem obserwującym zdarzenia, o których i tak wiedział, jak się skończą. 

Teraz widziałam to wyraźnie: od kiedy ją wygnałam, żyłam z oddechem Zivit na karku, podświadomie przeczuwając, że powróci. Być może faktycznie w głębi serca poza nienawiścią do niej istniała głęboko zagrzebana nienawiść do siebie samej, a teraz ulga już do końca będzie mieszać się ze obawą. 

- Nie zaznam spokoju, póki tu jest - wymamrotałam do siebie, łapiąc się na włosy przy głowie, targając je, jak gdyby to miało pomóc. Cofnąć czas. - Powinna wyjechać, a ja… To ja wszystko zapoczątkowałam. Powinnam była to zostawić, udawać, że nie jestem świadoma tego, jak ona udaje, że się ukrywa. Idiotka… idiotka… Naraziłam życie moich dzieci… i to przez kogo! 

Wyraźnie to czułam. Palące poczucie winy trawiło moje sumienie i żadne słowa, żadne próby zepchnięcia odpowiedzialności na kogoś innego nie były w stanie ugasić tego pożaru. Zamknęłam oczy, a gdy ponownie je otworzyłam, Voldemort był już przy mnie. pochylony tak, że nasze twarze znalazły się na jednakowym poziomie, przysunął swoje czoło do mojego i dopiero wtedy spostrzegłam, jak musiał być zmęczony. Widok tej ludzkiej części jego prawie boskiej postaci poraziła mnie i sprowadziła z powrotem na ziemię. Trwaliśmy tak w ciszy, pozwalając emocjom wyparować. Obojętność przyniosła chwilową ulgę, ale tylko na krótki moment. Pierwszy klocek domino zostanie potrącony w momencie zwołania rady i nie było od tego ucieczki. A jednak nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułam, że był w tym razem ze mną. Zebrał na karku garść moich włosów w niezwykle poufałym geście. 

- Wieczność jest długa. Jeszcze moglibyśmy mieć synów. Ale tobie nie mogłem pozwolić tam zginąć - rzekł bezbarwnym głosem, po czym dodał rzeczowo: - Z kilku powodów. 

To wystarczyło, by ostatecznie mnie przekonać. 

Tak. Byłam wykończona. Dopiero gdy adrenalina opadła, zdałam sobie sprawę, jak bardzo potrzebowałam zaszyć się w swoim pokoju i zasnąć, ale - wbrew wrzeszczącej senności i ogólnemu rozbiciu - zaraz po śniadaniu Faris zwołał spotkanie rady. 

Przejście przez to, co wydarzyło się w Anglii, okazało się trudniejsze, niż się spodziewałam, choć oszczędziłam wszystkim wielu nieprzyjemnych, upokarzających mnie szczegółów. Czas nie był naszym sprzymierzeńcem. Zresztą to nie był moment na groteskowe miny Czuju ani na pełne dezaprobaty westchnienia Snofru. Oczywiście nie był zachwycony moją decyzją o samotnym opuszczeniu Kemmhyt - i to w towarzystwie następcy tronu - ale z jakiegoś powodu postanowił zostawić przykre słowa dla siebie. Być może uznał, że przeszłam dość, choć podejrzewałam, że największy wpływ na jego milczenie miała obecność Voldemorta. 

Odczekałam cierpliwie, aż emocje związane z powrotem Zivit opadną. Oczywiście nikt siedzący przy prostokątnym stole nie wydawał się zaskoczony faktem, że księżniczka wciąż żyła, lecz doceniłam Czuju przyciskającego swe wielkie paluchy do ust, gdy oświadczyłam, że wersja, którą Heather przekazała do publicznej informacji, była prawdziwa. 

- Uważam - powiedziałam na koniec - że lud musi się dowiedzieć, co działo się z ich królową przez ostatnie tygodnie. To umocni świadomość zagrożenia płynącego ze strony Zakonu. To utwierdzi ludzi w przekonaniu, że odległość daje wyłącznie złudne poczucie bezpieczeństwa. 

- A fakt bezpośredniego ataku na ich ukochaną królową zaszczepi w ich sercach słuszną nienawiść - dodał Voldemort, patrząc na mnie z dziwnym błyskiem w oku. Te same czerwone ogniki, które zapaliły się wtedy, czy rozmawialiśmy w sali tronowej, znów zamigotały w jego pionowych źrenicach, choć światło w pokoju obrad padało na nas łagodną, stłumioną przez chmury bielą. - Ludziom należy się prawda. 

Nikt nie uwierzył w jego dobre intencje, choć wszyscy musieliśmy się z tym zgodzić - porwanie i przetrzymywanie królewskiej rodziny znacznie podsyci niechęć ludu do części Brytyjczyków, a odbicie królowej przez śmierciożerców umocni ich pozycję w królestwie. Widziałam to wyraźnie - cokolwiek Voldemort stracił w oczach Zakonu, po dwakroć więcej zyskał w oczach obywateli Kemmhyt. 

- Jak chcemy to przekazać? - zapytał Ahmose bez cienia wahania w głosie. Jedynie szybko krążący w jego długich palcach monokl zdradzał napięcie. - Nie będą zadowoleni, że trzymaliśmy to tyle w tajemnicy. 

- Trudno im się dziwić - wtrącił Snofru z nutką kpiny w głosie. 

Plamy słońca na stole zdawały się przesuwać pięć razy wolniej niż zwykle. Prawie całkowicie zsunęły się z blatu na podłogę, kiedy nareszcie doszliśmy do wniosku, że tym razem najbardziej opłacalna okazałaby się półprawda - przed obchodem mającym na celu ogłoszenie przyszłego księcia lub księżniczki Kemmhyt wezyr miał oświadczyć w prasie straszne wydarzenie, a następnie puścić plotkę, w której Zivit wraz ze zwolennikami Czarnego Pana miała posłużyć się fortelem i odbić królową. Snofru, Czuju i Toto mieli kwaśne miny, ale ostatecznie i oni uznali to za najbardziej opłacalne rozwiązanie. 

Dobiegało południe, kiedy prawie wszyscy członkowie rady - głodni, spoceni i ze zmarszczonymi czołami - opuścili salę obrad. Pozostał tylko Voldemort siedzący po drugiej stronie u szczytu stołu, prawie niewzruszony kolejną bezsenną nocą, a także Faris - wyraźnie odwodniony i z przekrwionymi, podkrążonymi oczami zaczynającymi przypominać oczy basseta. Coraz mocniejszy cień zarostu pokrywał mu szczękę, którą wezyr raz po raz pocierał z nostalgią. 

Snofru jako ostatni opuścił posiedzenie i dopiero gdy drzwi się za nim zamknęły, oparłam się ciężko łokciami o krawędź blatu. W głowie kręciło mi się od niedoboru snu, duchoty, pragnienia i mdlącej mieszanki potu i wina unoszącej się w powietrzu. Trwałam tak w bezruchu, dopóki skrzat domowy nie pojawił się z dzbankiem wody na tacy. Wypiłam łapczywie pełną szklankę. 

- Pochód za trzy dni. Trzy dni. Czyli odpocznę niecałą dobę… ale dobre i to - mruknęłam do siebie i w tym samym momencie zauważyłam krótkie spojrzenia, jakie między sobą wymienili. Krótkie, ale zbyt intensywne, by uszły mojej uwadze. Odłożyłam z hukiem szklankę na stół i zapytałam niecierpliwie: - Co? 

Pół godziny później i wiele mil od pałacu dowiedziałam się CO

Skoro zabrali mnie do Paheri, spodziewałam się, że w jednej z komnat w najbardziej odległym skrzydle rezydencji spotkam matkę, Zivit albo coś, do czego doprowadziła obecność którejś z nich, ale w pierwszej chwili moje oczy zderzyły się ze ścianą głębokiego, dusznego mroku. W głębi sypialni paliła się pojedyncza świeca. Pozaciągane kotary i okna zamknięte na cztery spusty nie wpuszczały do środka ani odrobiny świeżego powietrza i ledwo Faris wpuścił nas do środka, zaatakowała mnie nieprzyjemna woń przepoconej pościeli i długo niewietrzonej sypialni. Spojrzałam na Voldemorta, ale ten nie wyglądał na zaskoczonego. 

Gdzieś pod przeciwległą ścianą, na lewo od wejścia zamajaczył niewyraźny kształt łóżka, a przy nim niewielka postać skrzata. Faris odprawił sługę, drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem i ogarnęła nas ciężka, klaustrofobiczna ciemność. Automatycznie sięgnęłam po różdżkę, ale moje palce rozbiły się o pustą kieszeń. Znów poczułam nieprzyjemne pieczenie w gardle. 

Voldemort bez słowa zapalił swoją i ruszył wolno w stronę łóżka. Zimne, niebieskawe światło różdżki igrało nieprzyjemnie w powierzchniach wypolerowanych na wysoki błysk, odbijało się w martwych, nieruchomych oczach złotych posążków zdobiących komódki i niskie stoliki upchnięte w nieładzie pod ściany. Pokój wyglądał tak, jak gdyby ktoś naprędce utorował sobie przejście od drzwi do łóżka i od tamtej pory nie zaprzątał sobie głowy nieładem, jaki panował w zagraconym pokoju. 

W pierwszej chwili wydawało mi się, że w łóżku nikt nie leżał. Dopiero gdy podeszłam bliżej, spostrzegłam bardzo chudą postać leżącą w plątaninie wilgotnej od potu pościeli. Pochyliłam się nad prawie czarną, wyschniętą twarzą i serce zabiło mi mocniej, gdy w tej nieruchomej postaci rozpoznałam Faridę. Wyglądała tak, jak gdyby w ciągu ostatnich tygodni postarzała się przynajmniej o sześćdziesiąt lat. Nienaturalnie ciemna skóra ciasno opinała jej czaszkę, pozostawiając zaledwie cień jej dawnych szlachetnych rysów. Oczy miała zapadnięte, przykryte cienkimi jak organza powiekami, wargi zwiędłe jak zasuszone liście. Na widok czarnych żył biegnących gęsto przez skronie i wokół oczu poczułam w żołądku nieprzyjemny skurcz. Dobrze wiedziałam, co oznaczały. Po długich, wycieńczających torturach Farida stała się groteskową wersją samej siebie. Łabędzia szyja, długie, smukłe palce, eleganckie dłonie, ładnie zarysowana szczęka - teraz to wszystko było nienaturalne chude, zmurszałe jak u mumii, tyle że wątła pierś Lock-Nah unosiła się jeszcze w płytkim, urywanym oddechu. Czoło i zapadnięte policzki pokrywała delikatna warstewka potu. 

Zamknęłam usta, analizując w ciszy rozpaloną postać ciotki. W ostrym świetle różdżki jej twarz wyglądała upiornie jak postać wyrwana z czytanych w dzieciństwie horrorów. Zbyt często widziałam takie twarze, by się łudzić, że istniała droga powrotna, lecz poczucie winy nakazało mi zapytać. 

- Sprowadziliśmy do niej pana Antefa - rzekł Faris, a zrobił to tak cicho, jakby głośniejszy dźwięk miał sprawić ból chorej. - Powiedział, że mózg został nieodwracalnie uszkodzony, płat czołowy jest właściwie… 

Urwał, przełknąwszy ślinę. 

- …upieczony - dokończył za niego Voldemort bez cienia współczucia w głosie. - To było dobre zaklęcie. 

Pokiwałam głową w zamyśleniu, nie odwracając wzroku od konającej. Bił od niej charakterystyczny smród gorączki i śmierci, choć wiedziałam, że ciało mogło żyć jeszcze długie lata. Ciało. Pusta skorupa, w której zgasły wszelkie przebłyski obecności Faridy. Poczułam igiełkę bólu na wspomnienie tych wyrozumiałych, inteligentnych oczu. To one doglądały mnie cierpliwie w moich pierwszych tygodniach w Kemmhyt. A teraz przewalały się tępo pod wysuszonymi powiekami, pozbawione świadomości życia. 

Wiedziałam, co należało zrobić, lecz trwałam jak słup soli, jakby w oczekiwaniu, że moje patrzenie magicznie przywróci jej rozum. Pochyliłam się i ujęłam lekko jej dłoń. Skóra była wiotka i wilgotna jak nasiąknięty wodą pergamin. Uścisnęłam delikatnie kościste palce, a kiedy je puściłam, opadły na pierś, sztywne i nieruchome jak u wielkiej szmacianej lalki. Przełknęłam dławiący żal i wyciągnęłam rękę - różdżka Voldemorta już tam była, oczekując cierpliwie w jego palcach, by dopełnić tego, co zaczęła. Doświadczyłam dziwnego chłodu, gdy drewno zetknęło się z moją skórą - jak gdyby różdżka sama zadrżała ze zgrozy, mając odebrać życie jedynie z litości. I choć czułam, że było jej to nie w smak, usłuchała, gdy tylko wypowiedziałam formułkę. 

- Avada kedavra. 

Mrok rozpierzchł się po kątach, gdy oślepiający, zielony blask ugodził promieniem w twarz Faridy. Życie zamarło na lekko rozchylonych ustach, zmarszczki na czole się wygładziły i upiorne oblicze złagodniało, nabierając z powrotem znajomych, szlachetnych rysów. 

Cisza, jaka zapadła w pokoju, wręcz kłuła w uszy. 

- Dodamy, że Farida zginęła z ręki ludzi Dumbledore’a. Broniła swej królowej za cenę życia - powiedziałam zimno. - Szkoda. Zawsze ją lubiłam. Miała silny charakter. 

Oddałam Voldemortowi różdżkę i spojrzałam na Farisa. Z trudem odkleił wzrok od ciała kobiety, które sflaczało i zapadło się w sobie, pozbawione oddechu. Kapłan przytaknął, lecz w jego oczach nie znalazłam iskry dawnej energii. Jedynie potworną, przytłaczającą świadomość tego, czego właśnie był świadkiem. Pogłębiającą się pustkę po wylewającym się fałszywym obrazie swojej dobrej i miłosiernej królowej. 

Problem w tym, że w tej jednej konkretnej chwili byłam miłosierna. Uwolniłam duszę Faridy od niekończącej się męki w więzieniu własnego ciała. Pozwoliłam jej ulecieć, by znalazłą spokój pośród swoich bogów, w towarzystwie męża i syna, a ja, patrząc na to łagodne, gładkie czoło, na pajęczynę czarnych żyłek znaczących skronie, poprzysięgłam sobie przyjąć jej dzieci jak własne. Obiecałam sobie zrobić wszystko, co mogłam, by zadośćuczynić swoim błędom. 

Gdy opuszczaliśmy Paheri, wciąż czułam na sobie pełen napięcia wzrok kapłana. Nie rzekłam mu nic na pocieszenie. Choć szczerze żałowałam Faridy, dobrze się stało, że Faris był świadkiem jej śmierci. 

Mimo całej mojej wdzięczności i uczuć, jakimi go darzyłam, pomimo zrozumienia tego, co działo się w jego głowie - zdradził mnie przed Voldemortem. 

Po powrocie do pałacu nie pragnęłam widzieć nikogo więcej, zwłaszcza że pochód miał odbyć się już za trzy dni. A jednak kiedy tylko słońce zetknęło się z horyzontem i jego czerwone promienie zalały w całości mój gabinet, nieśmiałe pukanie zaburzyło doskonałą kompozycję ciszy, szelestu kartek i tykania zegara na biurku. Uniosłam brwi, widząc skrzata na godzinę przed kolacją - bez żadnej tacy ze słodkim napojem czy przysmakami, za to w kwaśnym towarzystwie Zivit. Co prawda mignęła mi zaledwie przez szparę w drzwiach, ale to wystarczyło, żeby ciśnienie skoczyło mi do dwustu. Automatycznie wyprostowałam się w fotelu jak struna, podczas gdy prosiakowaty nos skrzata rozpłaszczył się na podłodze. Z niezadowoleniem rozpoznałam w nim jeden z nosów służących w komnatach Voldemorta. 

Strzeże jej jak tego swojego okropnego węża. Kutas. 

- Księżniczka Zivit prosi o posłuchanie - wyrecytował godnie. 

Lustrowałam przez chwilę skrzata, starając się opanować emocje. 

Ten moment musiał nadejść. Prędzej czy później, więc dlaczego nie mógłby nadejść teraz. Jak najszybciej zerwać ten plaster i chociaż spróbować dać tej ranie się zabliźnić. 

Rozluźniłam nieco wargi i skinęłam głową. 

Ucieszyło mnie, że wyglądała na dużo bardziej spiętą ode mnie. Sztywne, nieco uniesione ramiona, ściśnięte ze sobą ręce, niespokojne usta zawijające się wciąż do wewnątrz i raz po raz zwilżane końcówką języka - tak, wciąż pamiętałam, jak okazywała zdenerwowanie. Bez skrępowania zmierzyłam ją wzrokiem. Jeszcze bardziej zeszczuplała, lecz nie wyglądała, jakby głodowała. Przeciwnie. Krótkie, prawie czarne włosy sięgające połowy policzków błyszczały zdrowo, dłonie zadbane, paznokcie co prawda krótkie, ale wypielęgnowane, oliwkowa cera promieniała młodzieńczym blaskiem, choć Zivit wyglądała, jakby nie zmrużyła oka przynajmniej przez dwie doby. Zamiast szaty śmierciożercy włożyła atłasową suknię w swoim ulubionym odcieniu głębokiej zieleni - skromną, zakrywającą stopy, z jednym jedynym ozdobnym rozcięciem wzdłuż zewnętrznej części rękawów. Patrzyła śmiało, choć bez krzty pychy, której usiłowałam się doszukać w jej zmęczonych, acz czujnych oczach. W świetle zachodzącego słońca połyskiwała jak szmaragd. 

Ukochana islamska księżniczka. 

Wydęłam wargi w kpiącym grymasie. 

W powietrzu zawisło pełne napięcia oczekiwanie, którego nie zamierzałam przerywać. Odłożyłam tylko Echo Pustyni na kupkę gazet gromadzonych przez czas mojej nieobecności i z lekko przechyloną głową wpatrywałam się w siostrę, której wzrok błądził niepewnie po wnętrzu gabinetu. Zatrzymał się dłużej na nowych ramach, w których Dżahmes-Meritamon wlepiła w niespodziewanego gościa zaciekawiony wzrok kocich oczu. 

- Masz nowego malarza? - zapytała Zivit, siląc się na uśmiech, który zbladł w zderzeniu z moimi uniesionymi brwiami. - Jest trochę… niezręcznie. 

- Próbowałaś uwieść mojego męża, odebrać koronę, prawie straciłam przez ciebie synów, a na koniec zabiłaś Nathira - oświadczyłam z chłodnym spokojem. - Czego się spodziewałaś? 

Widząc mój lodowaty wzrok, przestała się głupio szczerzyć. Odchrząknęła i podeszła bliżej, nie przestając nerwowo poruszać ustami. 

- Podobno straciłaś różdżkę - dodała, porzuciwszy fałszywie przymilny ton. 

- Nie potrzebuję jej, by się spalić - odgryzłam się. 

Wygięła usta w kwaśnym, pozbawionym humoru uśmieszku. 

- Słyszałam. 

Znów zamilkłyśmy, wpatrując się w siebie z uwagą. Często wyobrażałam sobie podobną sytuację, kiedy to Zivit jakimś cudem wraca do Kemmhyt, kaja się, błaga o wybaczenie. I zawsze w tych wyobrażeniach czułam się niesamowicie potężna, satysfakcja kwitła mi w piersi jak pąk lotosu pieszczony wiosennymi promieniami słońca, lecz kiedy nareszcie te fantazje zaczynały się ziszczać, nie było triumfu z napiętego ze strachu głosu. Nie było mściwej satysfakcji z widoku niepewności wprawiającymi jej usta w drżenie. Voldemort z całą pewnością pławiłby się w zwycięstwie, ale ja czułam tylko i wyłącznie niechęć. Nie pragnęłam jej próśb, nie marzyłam o zemście, chciałam jedynie świętego spokoju. By teraz, gdy resztki mojego sumienia ukoiła świadomość, że Zivit wciąż żyła - odeszła i ułożyła sobie przyszłość z daleka od Kemmhyt. 

Odchyliłam się wygodnie na oparciu i zapytałam: 

- Prosiłaś o posłuchanie, zatem proszę. Co masz mi do powiedzenia? 

Coś na kształt ulgi przemknęło przez jej czoło. Przyciągnęła sobie stojący naprzeciw biurka fotel, ale nim na nim usiadła, miękki perkal, którym był wyścielony, stanął w płomieniach, nie paląc jednocześnie materiału. Zivit wzdrygnęła się, lecz zrozumiała aluzję. Cofnęła się na środek pokoju jak odpowiadająca na ocenę uczennica - lekko zestresowana, spięta, z wciąż uniesionymi lekko ramionami. Zastanawiała się chwilę, patrząc na ogród rozciągający się za oknem, delikatna mgiełka przykryła jej oczy, jak gdyby wspominane chwile wcale nie należały do ponurych, ale kiedy zaczęła opowiadać, ton miała rzeczowy, prawie beznamiętny. 

- Wiesz, że mi pomógł. On i rodzice, kiedy udało mi się teleportować do najbliższego miasta - zaczęła z westchnieniem. - Myślałam, żeby dostać się do Ityhii, ale wiedziałam, że trudniej będzie mi się tam ukryć, więc przeniosłam się do Banhy, tam znalazła mnie sowa od Czarnego Pana. Na początku żyłam z części własnych oszczędności, których nie zdążyła zagar… które nie przeszły pod kontrolę Heather, a później złoto przesyłała mi matka. Wbrew temu, co o mnie myślisz, nie potrzebowałam dużo. Ach, no i podjęłam pracę w mugolskiej przychodni. Życie między mugolami o dziwo nie jest tak ciężkie, jak może się wydawać. 

Imię Heather w jej ustach przykro zadźwięczało mi w sercu, ale pozwoliłam jej kontynuować. Jakiś dziwnie czuły wyraz oblał jej twarz, gdy mówiła, patrząc mi w oczy, chociaż nie była w stanie doszukać się w nich jakiegokolwiek cieplejszego wyrazu. 

- Prawda, na początku nie życzyłam ci dobrze, ale… Dżahmes, jesteśmy siostrami. Jak siostra może nie pokochać siostry? - Głos jej zadrżał i załamał się, w oczach ogarniętych pomarańczową poświatą błysnęło wzruszenie. - Kiedy wreszcie minęła mi złość, widziałam to tak jasno, jak teraz widzę ciebie, że jeżeli zależy mi na Kemmhyt, muszę się wycofać. Naprawdę… uwierz mi, nie chciałam cię zastąpić. 

Nie pozwoliłam, by jakikolwiek cieplejszy ton odbił się w moich oczach. By jakakolwiek emocja zaburzyła doskonale obojętny wyraz moje twarzy, chociaż w środku cała wrzałam od buzujących emocji. Odetchnęłam powoli, ostrożnie, nie dając sobie ani jej miejsca na podejrzenia, że jakkolwiek poruszyło mnie to, co powiedziała. 

A przynajmniej miałam taką nadzieję. 

- Skąd miałaś różdżkę? - zapytałam głosem nieco wyższym niż zazwyczaj, choć przeczuwałam, co odpowie. - O ile pamiętam, zniszczyłam ją. 

- Wiesz skąd - odparła cicho. Coś zmieniło się w jej spojrzeniu. Wyostrzyło się, spoważniało, jak gdyby cała poprzednia rozmowa była tylko miłym smalltalkiem. - Wiem, co sobie myślisz, ale między nami nic nie było. W innym razie, dobrze wiesz, że nie pozwoliłby mi wrócić… a ja nie miałabym odwagi tego zrobić. 

Nie byłam już w stanie utrzymać obojętnej miny. Pochyliłam się i parsknęłam z goryczą. Naprawdę pojawił się moment… ten jeden moment, gdy mówiła o siostrzanej miłości, że prawie uwierzyłam, prawie dałam się nabrać, że zrozumiała. 

- Nie dlatego cię wypędziłam - wyszeptałam, patrząc na nią spod byka. - Mogłaś się z nim rozstać, mogłaś odejść, ułożyć sobie życie, jak chciałaś. W Kairze, w Londynie czy na cholernym Księżycu, gdybyś tylko sobie tego zażyczyła. Ale nie, ty wolałaś we mnie uderzyć… 

- Wiedziałaś, że nie chciałam z nim być. Nie pozwoliłabyś mi… 

- A od kiedy to bierzesz sobie do serca, na co bym ci pozwoliła? - syknęłam i odchyliłam się wyprostowana na krześle. - Zostaniesz w Kemmhyt dla dobra królestwa. Będziesz spełniać swoje obowiązki w sposób godny siostry królowej, ale wiedz, że między nami już nigdy nie będzie przyjaźni. Wybaczyłabym ci wszystko, ale nie to. 

Wtem bolesny tik przemknął przez jej twarz, pierś uniosła się w ciężkim oddechu, jakby oplotły ją liny, tworząc ciasny kokon. 

- Wiesz, że i tak by go zabił, a wtedy byś go znienawidziła - powiedziała, z trudem łapiąc powietrze. - A skoro tak… wolę, żebyś nienawidziła mnie. 

Zaśmiałam się pusto. 

- Okrągłe wymówki - warknęłam, już nie kryjąc rozdrażnienia. - Wrócisz do Echtieb z początkiem przyszłego miesiąca, do tej pory zostaniesz z rodzicami w Paheri. 

Zrozumiała, że to koniec rozmowy. Emocje wciąż mieniły się jej na policzkach wszystkimi odcieniami czerwieni, ale skłoniła się lekko i ruszyła do wyjścia, lecz zawahała się tuż przed drzwiami. Zsunęła dłoń z klamki i sięgnęła do kieszeni, z której wyciągnęła różdżkę. Odwróciła się wolno, nie spuszczając z niej wzroku, atmosfera dziwnie zgęstniała. Nie spodziewałam się, że mnie zaatakuje, ale jakaś niepasująca do niej nostalgia błysnęła w oczach Zivit, gdy podeszła, by położyć różdżkę na skraju blatu. 

- Królowa nie może rządzić bez berła. 

Dopiero wtedy wyszła, pozostawiając mnie z jeszcze bardziej splątanym natłokiem myśli i uczuć. Nic się nie wyprostowało, za to jeszcze więcej się pogmatwało. I pomyśleć, że ledwo dobę wcześniej moim jedynym problemem była piwnica w domu Weasleyów. 


*


Afryka słynęła z uprawiania magii bezróżdżkowej, a ja, spędziwszy w Egipcie większość swojego życia, opanowałam ją dostatecznie, by dostatecznie dobrze obywać się bez różdżki, lecz jej brak postrzegałam jako swego rodzaju upokorzenie. Poniżenie przez popleczników Dumbledore’a, dopóki albo jej nie odzyskam, albo nie zdobędę nowej. Różdżka Zivit sprawowała się dobrze, ale nie czułam, by zgrywała się z moją ręką tak, jak różdżka Voldemorta, Farisa lub moja własna. Szybko zdałam sobie sprawę, że tym, co łączyło je wszystkie, był europejski twórca. Snape zdążył już rozwiać wszelkie wątpliwości co do możliwości odzyskania mojej starej różdżki, więc pierwsza opcja nie wchodziła w grę. Szczęśliwie gdzieś w wilgotnych podziemiach Malfoy Manor znajdowało się rozwiązanie tego jednego problemu - kropli w morzu szlamu, z jakim przyszło mi się zmagać. 

Nie spodziewałam się, że zaledwie dwie doby po ucieczce z Anglii będę szykować się do powrotu. Przekonywałam sama siebie, że przecież wybierałam się tylko do domu Lucjusza Malfoya, lecz musiałam to przyznać - lękałam się wsiąść z powrotem na hipogryfa, z którego spadłam. 

Przygotowania do podróży poczyniłam dopiero wtedy, gdy czerwona twarz Ra zniknęła za widnokręgiem. Noc w Anglii dawała mi poczucie pozornego bezpieczeństwa. Skrzaty domowe oczywiście nie śmiały okazać niepokoju związanego z kolejnym tajemniczym zniknięciem ich pani, lecz nie omieszkały zawiadomić Czarnego Pana przy pierwszej nadarzającej się okazji. 

Wszedł do mojego salonu jak zwykle bez pukania. W ciepłym półmroku wyglądał w swojej czarnej szacie jak cień wysokiego mebla, gdy przez dłuższy czas przyglądał mi się nieruchomo spod ściany. 

- Wolałbym, żebyś w tym stanie nie podróżowała na takie odległości. 

Te słowa prawie zlały się z nieregularnym szmerem trzaskającego drewna w kominku. Spojrzałam przez ramię. 

Wolałbym. Nie nie wolno ci. 

Uśmiechnęłam się lekko, słysząc to. 

- Wszystko jest pod kontrolą - odparłam. - Pryska sama sporządza dla mnie eliksiry. 

- Obyłoby się bez nich, gdybyś przyjęła Ollivandera tutaj. 

- Nie będę ryzykować kolejnej utraty. A do Ollivandera chętnie się udam. Wolę, żeby został u Malfoyów. Nie chcę tu obcych. 

Przywołałam sobie pelerynę z krzesła, a ta okryła szczelnie moje ramiona. Voldemort przesunął wzrokiem po długim rzędzie samodzielnie zapinających się guzików, a potem na różdżkę w mojej ręce. Wąskie wargi wygiął cyniczny uśmiech, a jedna brew drgnęła irytująco. To zawsze zwiastowało coś uszczypliwego, lecz - zadziwiająco - nie tym razem. 

- Czy można to interpretować jako rozejm? - zapytał. 

- Raczej jako akt dobrej woli - oświadczyłam dobitnie. - Żeby nie było wątpliwości: mojej dobrej woli. Nie zamierzam się dłużej z nią pieścić. Tobie też nie radzę. Sama dostatecznie się tu ugości. 

Czerwień w jego oczach rozbłysła diabelsko jak za każdym razem, kiedy mówiłam w ten władczy sposób, lecz uśmiech nie zbladł ani odrobinę. Skrzyżował ręce na piersiach, lustrując mnie tak, jakby oceniał, czy ubrałam się adekwatnie do okazji. 

- Do Malfoyów polecisz z eskortą - rzekł. 

W pierwszej chwili oczywiście zamierzałam zaprzeczyć, prawie otworzyłam usta, żeby odmówić, ale coś mnie powstrzymało. Coś w podejrzanie łagodnym wyrazie twarzy - na tyle, na ile wyraz twarzy Czarnego Pana mógł jakkolwiek zbliżać się do łagodności. 

- Dobrze - zgodziłam się. - Choć wątpię, by Dumbledore czatował za winklem albo w żywopłocie razem z tymi białymi pawiami Lucjusza. Założę się, że wybierał je pod kolor tapety w salonie. A swoją drogą, słyszałam, że Dumbledore ostatnio znika. Zanadto często i bez zapowiedzi. Dało się wywnioskować, że jego ludzie nie mają pojęcia, dokąd się udaje. 

Z uśmiechem obserwowałam cień zaciekawienia przemykający przez jego twarz. 

- To usłyszałaś? 

- To i więcej - powiedziałam, spoglądając śmiało spod powiek. - Ale nic więcej o Dumbledorze. Myślisz, że się domyśla, że szukasz Czarnej Różdżki? Ollivander nie agitował przeciwko tobie. Jego zaginięcie mogło poddać Dumbledore’owi trop, że potrzebujesz nowej różdżki… lub wiedzy o nich. 

Pogładził się w zamyśleniu koniuszkiem palca po dolnej wardze, nozdrza zadrgały nerwowo. 

- Dumbledore wie, że szukam innego rozwiązania na zabicie Pottera, to pewne - mruknął. 

- Cokolwiek to jest, musi być bardzo ważne, skoro nawet jego ludzie nie mają pojęcia, dokąd się udaje. Dziwne, że Snape o niczym nie mówił. Z tego, co usłyszałam, wynika, że znika od dawna. Przynajmniej od kilku miesięcy. Choć z drugiej strony Snape też jest w ciągłym ruchu, może nie zauważył. 

- Może - powiedział cicho i już wiedziałam, że w tym może nie było ani ziarnka wiary. Podszedł, by odgarnąć mi włosy ze skroni i wolno założyć je za uszy, lecz jego oczy przybrały dziwnie zamglony wyraz, jak gdyby Voldemort myślami był już daleko stąd. - Po powrocie oczekuję cię u siebie. 

Na dole za drzwiami prowadzącymi do tajnego przejścia w podziemiach kręcił się niespokojnie Avery. Poznałam go, choć na dłoniach miał rękawiczki, a na twarzy maskę. Przez szpary spoglądały na mnie zadziwiająco młodzieńcze, rozbiegane oczy, które tak dobrze pamiętałam ze szkoły. Za każdym razem, kiedy byłam z którymś z nich sam na sam, bez towarzystwa Voldemorta, zastanawiałam się, dlaczego właściwie nigdy nie wracali w rozmowach ze mną do tamtych czasów. Dlaczego w ogóle stronili od rozmów ze mną i kiedy to się stało, że zaczęli kłaniać mi się w pas. Czułam, że było w tym wiele niedopowiedzeń z czasów, kiedy po zniknięciu Czarnego Pana oni wrócili do swoich żyć, które wiedli za dnia w codziennych szatach i bez masek śmierciożerców, a ja zaszyłam się w pałacu, gdzie - po wielu nieudanych próbach - sukcesywnie osuwałam się w otchłań szaleństwa. I tak zostało do dziś. 

Rzadko gościłam w Malfoy Manor i chyba zawsze robiłam to po zmroku. Na miejscu nikt na nas nie czekał. Avery zaprowadził mnie ciemnym, wilgotnym korytarzem do jednych z nieheblowanych drzwi w głębi lochu i bez słowa wpuścił mnie do środka. Nie potrzebowałam go odprawiać, sam się wycofał i stanął bokiem jak skrzat pod drzwiami mojej komnaty. 

Cela była ciasna i niskosklepiona jak cała reszta korytarzy w podziemiach Malfoy Manor. Panowała tu jednakowa wilgoć przenikająca do kości nawet przez gruby płaszcz, ale w odróżnieniu od pozostałych pomieszczeń dało się wyczuć w powietrzu jeszcze coś poza stęchlizną i kurzem - woń starego, niemytego ciała. Ciemności nie szło przebić ludzkim okiem, dopiero gdy wyczarowałam garść bladych płomyków, spostrzegłam prawie pustą izbę z jednym jedynym wiadrem w kącie i leżącym pod ścianą siennikiem. Na nagim posłaniu siedział zasuszony, trzęsący się staruszek w powalanej, staromodnej szacie. Zmrużył oczy, gdy tylko światło rozlało się po kątach izby, ale nie podskoczył ani nie wzdrygnął się. Ten widok nieprzyjemnie mnie uderzył, tak, że przez ułamek sekundy miałam ochotę dopaść do drzwi i uciec, lecz Ollivander nagle odwrócił głowę, nasłuchując. Wiotkie, oklapnięte powieki zaczęły się poruszać, aż odwykłe od blasku dnia oczy przyzwyczaiły się do światła. Dwa wielkie, blade księżyce - spokojne, okolone fałdami skóry jakby o dwa numery za dużą. 

Pozbawione strachu. Już? A może jeszcze? 

Nie znalazłam w nich rozpoznania, lecz Ollivander przypatrywał mi się z zainteresowaniem zupełnie nieadekwatnym do sytuacji, w której się znajdował. Wyczarowałam sobie krzesło w stylu egipskim - z niskim, pomalowanym na złoto oparciem, tak niepasującym do obskurnej piwnicy, jak tylko się dało. 

- Nie przyszłam pana torturować - uprzedziłam pytanie, które rozbłysło w jego oczach na widok wyciągniętej różdżki. - Chciałam prosić pana o przysługę… chociaż teraz wydaje mi się to niemożliwe ze względu na warunki.

- Przyszła pani prosić mnie o sporządzenie różdżki - odezwał się zmętniałym, starczym głosem, a ja poczułam się nagle jak mała dziewczyna. Ollivander z mojej przeszłości wyglądał i brzmiał dokładnie tak samo. - To jest możliwe. Udało mi się wykonać tutaj dwie różdżki… oczywiście po dostarczeniu wymaganych ingrediencji. 

Zaintrygował mnie jego spokój i jednocześnie poczułam się nieprzyjemnie obnażona, jak gdyby gruby mur chroniący mój umysł przez ostatnie lata, runął przed przenikliwymi oczami tego wynędzniałego starca. 

- Skąd pan wie, że przyszłam prosić o wykonanie różdżki? - zapytałam, z trudem kryjąc zmieszanie. 

- A na jaki inny temat ktoś chciałby tu ze mną rozmawiać? - Cień uśmiechu przemknął przez jego wysuszone usta. - Poza tym widać, że różdżka, której pani używa, nie należy do pani. Chwyt jest za mocny, nadgarstek sztywny, choć widać, że magia, którą się pani posługuje, wykracza daleko poza granice podstawowych zaklęć, zatem wniosek jest prosty: ma pani pożyczoną różdżkę. Ale zanim przejdziemy do rzeczy, pozwolę sobie zapytać: dlaczego nie skorzysta pani z usług krajowego twórcy? Al-Iszt słynie ze swoich różdżek nie tylko w całej Afryce, ale zaopatruje również turecki rynek. Nie posiadam niestety najnowszych wieści, natomiast jeszcze do niedawna miał swoją siedzibę w Kairze, myślę, że jego różdżki w zestawieniu z kulturą czarowania popularną w tamtych rejonach będą bardziej pani pasować. 

Tym razem to ja się uśmiechnęłam. 

- Do tej pory używałam różdżki kupionej u pana na Pokątnej, kiedy miałam jedenaście lat - odparłam. - Sprzedał ją pan Victorii Hortus. Czarny orzech, włókno smoczego serca…

- …jedenaście i pół cala, dość giętka i poręczna, świetna do transmutacji, pamiętam, znakomicie pamiętam! - wpadł mi w słowo, a zżółknięte, obwisłe policzki pokrył cień koloru. - Pani Victoria Hortus, ach tak, tak, to było długie przedsięwzięcie, ale ostatecznie znakomity efekt, którego chyba nikt się nie spodziewał… Pani Victoria Hortus, tak, doskonale wykorzystała pani moc pierwszej różdżki. 

Energia, jaka wstąpiła w wątłą sylwetkę Ollivandera, ujęła mu jakieś czterdzieści lat. Zachowywał się, jak gdyby zapomniał, że związano mu ręce, wtrącono do lochu i raz na jakiś czas torturowano. Lord Voldemort przychodził tu, by zadawać pytania i otrzymywać odpowiedzi w zamian za nieco krótsze spotkanie z Cruciatusem, śmierciożercy zapewne zabawiali się jego kosztem w ramach odreagowania po własnych mękach otrzymanych z rąk swojego pana, a ten staruszek dyskutował ze mną jak przy radosnym spotkaniu na Pokątnej. Gdybym nie wiedziała, jaką Ollivander miał opinię wśród czarodziejskiej społeczności, pomyślałabym, że podczas tortur postradał zmysły. 

- Dużo się od tego czasu pozmieniało - przyznałam po dłuższej chwili. - Nie jestem już Victorią Hortus i nie przeraża mnie moja własna moc. Ale wciąż to pańskie różdżki najbardziej mi odpowiadają. 

- Korzeń jednak pozostaje korzeniem, bez względu na to, co z niego wyrośnie - rzekł. - Czyjej różdżki teraz pani używa? 

- Mojej siostry. Cyprys, łuska z ogona nundu, dwanaście cali. Jedna z ostatnich z tym rdzeniem, jakie wyprodukował Al-Iszt, po zmianie prawa ministerstwo odebrało mu jego nundu. 

- Słyszałem, słyszałem, ta sytuacja wywołała w środowisku różdżkarzy wiele dyskusji, o których zapewne nie słyszał nikt poza ich uczestnikami. - Zachichotał ochryple, a dwa wielkie, blade księżyce rozbłysły figlarnie. - Pewnie nie zgodzi się pani, bym ją obejrzał? 

- Nie - odpowiedziałam miękko. - Ale po nundu spodziewałam się większej mocy. Zwłaszcza przy używaniu niektórych zaklęć. 

- Ano, nundu i cyprys to dość fantazyjne połączenie. Wierne, ale i impulsywne. Spodziewam się, że nie zdobyła pani różdżki w pojedynku? - Gdy pokręciłam głową, wydał z siebie długie, pełne zrozumienia westchnienie. - Tak, myślę, że choć wiele tak dobrowolnie oddanych różdżek zgodziłoby się służyć nowemu właścicielowi, ta wciąż czeka na powrót do swojej pierwszej właścicielki, przyzwyczajona do jej ręki i do rodzaju magii właściwego dla pani siostry. 

- Zatem tym bardziej potrzebuję nowej różdżki i to pan mi ją sporządzi - zakomunikowałam, prostując się. - Proszę sporządzić listę, wszystko zostanie panu dostarczone. Wykona pan identyczną różdżkę? 

Analizował przez chwilę z ukosa całą moją sylwetkę, a uśmiech czający się w kącikach jego ust świadczył o tym, że w głowie już formowała się jakaś koncepcja. 

- Victoria Hortus dostała własną różdżkę - rzekł. - Myślę, że Dżahmes-Meritamon powinna otrzymać swoją. Teraz dokonam pewnych pomiarów, proszę się nie martwić, to zajmie chwilę i nie będzie nieprzyjemne… 

Zmierzył mi długość przedramienia, palców, obwód zaciśniętej pięści, przeprowadził też krótki wywiad, a ja w każdym innym wypadku byłabym podejrzliwa, spodziewałabym się jakiegoś fortelu, chęci wytworzenia różdżki, która będzie sprawować się możliwie jak najgorzej… ale nie teraz. W tej dziwacznej fascynacji starca było coś, co sprawiało, że w zupełności mu zaufałam. Nawet poczułam do niego nić sympatii - zupełnie odwrotnie do wrażeń, z jakimi opuszczałam jego sklep lata temu, dzierżąc w garści nowiutką orzechową różdżkę. Wtedy przerażał mnie ten odmieniec z błędnym wzrokiem i białymi włosami jak po bliskim spotkaniu z piorunem, czułam się jak wyrzucona na scenę, nie znając tekstu ani scenariusza. Dzisiaj też go nie rozumiałam, lecz chyba pierwszy raz w życiu doświadczyłam tak czystej, niczym niezmąconej neutralności. 

- Dziwny ten Ollivander - odezwałam się, gdy razem z Averym szliśmy z powrotem do celi z szafką zniknięć. - Jest dziwniejszy, niż myślałam. 

Śmierciożerca prychnął cicho pod maską. 

- Stary szaleniec - mruknął. - Zupełnie pomieszało mu się w głowie. Nie rozumiem, po co Czarny Pan każe go tu trzymać. 

Pokręciłam głową. 

- Nie szaleniec. Raczej oszalały na punkcie różdżek. 

Trudno było nie cofnąć się do tamtych czasów. Wciąż pamiętałam kwaśny smak wstydu i przerażenia, jakie czułam, przekraczając próg sklepu Ollivanderów. Charakterystyczny zapach drewna, kurzu i żywicy, ponury, szary półmrok powodowany utrzymującą się ulewą za oknem i cisza podobna do tej w kościele tuż przed rozpoczęciem nabożeństwa. Zniecierpliwienie Hortusa, chłodna obojętność matki i te złośliwe docinki Sokarisa, który zamiast na lody z kolegami wybrał się na zakupy do Ollivandera, żeby zobaczyć na własne oczy, jak żadna różdżka nie wybiera jego siostry. Podczas gdy wszystkie dzieci, jakie znałam, bały się trafienia do Hufflepuffu, mnie ogarniał paraliżujący strach, że będę stała w tym dusznym, nędznym pomieszczeniu, sterty pudełeczek będą się powiększać, aż w sklepie zabraknie różdżek, a ten zbzikowany czarodziej rozłoży bezradnie ręce i powie: bardzo mi przykro, panienko. Nie ma dla pani różdżki. 

Te emocje, choć przykryte grubą warstwą kurzu, wciąż we mnie żyły. Ten wstyd, napięcie, by ciągle walczyć o dobre słowo, o bodaj jedno przychylne spojrzenie - i chociaż bywały nieliczne momenty, w których Hortus traktował mnie po ojcowsku, tak na twarzy matki nigdy nie widziałam niczego więcej poza chłodną obojętnością. Wiecznie to piękne, beznamiętne oblicze posągu. Zawsze. Wtedy w sklepie Ollivandera, w chwili, kiedy wyznała mi prawdę o Kemmhyt. Kiedy pojawiały się kolejne kochanki Hortusa i gdy się z nim rozwodziła. 

Właśnie tu, w tej zatęchłej piwnicy w domu Malfoyów spłynęło na mnie - to matka. Od początku do teraz wszystko kręciło się wokół niej. Do szafki zniknięć wchodziłam ze ściśniętym gardłem, a kiedy znów zachłysnęłam się suchym powietrzem pałacowych lochów, rzekłam do Avery’ego: 

- Potrzebuję wybrać się do Paheri. 

Nie dyskutował. 

Nakazałam mu zaczekać w dolnym westybule, a sama udałam się za skrzatem do głównej bawialni i życzyłam widzieć się z matką. Farisa nie było - owszem, przebywał aktualnie w pałacu w sali audiencyjnej, gdzie z resztą rady ustalali dokładny przebieg obchodu i tego, co ukaże się w gazetach. Ale nie potrzebowałam go kłopotać. 

Usiadłam ciężko w jednym z obitych skórą foteli, nawet nie rozpinając płaszcza. Choć uciszyłam nastoletnią Victorię, w żołądku wciąż czułam nieprzyjemny skurcz oczekiwania, podobny do tych, który towarzyszył egzaminom. Moje spotkanie z rodzicami poprzedniego dnia było krótkie i powierzchowne, emocjonalne głównie dla ojca. Earth jak zwykle wykazała się perfekcyjnym opanowaniem. 

Pojawiła się bezgłośnie, przyodziana w jedną ze swoich angielskich szat. Turban w kolorze fuksji pasował do długiej sukni, złote kolczyki podkreślały kształtką szyję - Earth zawsze była egzotycznym ptakiem, bez względu na to, gdzie się znalazła. Łagodny uśmiech ozdobił jej usta, gdy przeszła wolno przez pokój i przysiadła na kanapie dokładnie po drugiej stronie, dokładnie obok kominka. Wycelowałam różdżką w palenisko, a światło świeżo wznieconych płomieni zaigrało pięknie wzdłuż linii jej ładnie zarysowanej szczęki i nosa. Dzieliła nas tylko szerokość bawialni, lecz nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że matka była daleko, bardzo daleko, tysiące mil ode mnie. 

- Teraz to matka musi schodzić do córki - zagadnęła po angielsku. - Masz nową różdżkę. 

Ja też się uśmiechnęłam. 

- Nie nową - odparłam. - To różdżka Zivit. Dość dobra. Słucha się, ale nie czuję w niej mocy, jakiej bym po niej oczekiwała. 

- Zapewne nie przywykła do pewnych rodzajów zaklęć. 

Dało się wyczuć subtelną nutkę ironii. Prychnęłam pod nosem, ale nie chciało mi się śmiać. Jej wyniosłe, niezmącone emocją spojrzenie poruszało w moim sercu struny irytacji, których Voldemortowi nie udało się dotąd sięgnąć. Zacisnęłam jednak zęby i przytaknęłam. 

- Zabawne, to samo powiedział Ollivander - powiedziałam cicho. - Szczęśliwie niebawem będę mieć nową różdżkę i właśnie ten temat sprowokował mnie do pewnych przemyśleń. 

- Do jakich to? 

Ważyłam słowa, przyglądając się przez dłuższy czas tańczącym na jej policzku żółtym plamom światła. 

- Właściwie to jesteś jedyną znaną mi osobą, która się nie zmieniła. W dzieciństwie myślałam, że to wina tego, jak traktował cię Hortus. Później, że to moja wina, bo byłam okropną córką… może wina Kemmhyt, tego, że nie mogłaś stać się prawdziwą królową, czego swoją drogą nigdy nie mogłam zrozumieć… Może to wina babci Jane, bo wyrwała cię stąd i zmusiła do życia w Londynie, w końcu - wina tego, że nie pozwolono ci poślubić człowieka, którego kochałaś. Czegoś wciąż mi brakowało, umykał mi powód tego, że ile bym się nie starała, ile wszyscy byśmy się nie starali… ja, Sokaris, Hortus, twoja własna matka… ty nie potrafiłaś dać nam poczucia, że jakkolwiek cię obchodzimy. - Urwałam, licząc, że cokolwiek odpowie, że zechce się obronić, lecz Earth milczała. Twarz miała jak rzeźbioną z hebanu - ani jednej zmarszczki, ani jednej fałdki świadczącej o tym, że kryły się pod nią jakieś uczucia. - Ale dzisiaj bogowie mnie oświecili: ty NIE CHCIAŁAŚ nam tego dać. Wina tkwi w tobie. Tylko w tobie. To ty zdecydowałaś się nas rozdzielić. To przez ciebie ciągle i ciągle będziemy musiały rywalizować, wiesz dlaczego? Bo ja tego nie odpuszczę. Nie dałaś mi poczucia, że nie muszę z nikim walczyć o miłość, o poczucie, że jestem wystarczająca i tej przepaści, którą wykopałaś własnymi rękami, nie da się zasypać. Wiesz, co mnie uderzyło, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Kemmhyt? Nie wspaniały pałac, nie ludzie, którzy kłaniali mi się w pas. Nie. Ugodziło mnie, jak to możliwe, że Zivit nawet nie była córką Faridy, ale ona w jeden dzień dała jej więcej czułości niż ty przez całe moje życie. Jesteś zimna, mamo. 

Serce biło mi w piersi, jakbym przebiegła maraton, gorąco buchało ze mnie jak z pieca, w środku cała się trzęsłam i wiedziałam, że nie byłam w stanie zapanować nad drżeniem warg. A twarz Earth wciąż miała ten sam spokojny, obojętny wyraz, gdy spytała: 

- Słyszałam, że Farida nie żyje. To ty ją zabiłaś? Czy Voldemort? 

Parsknęłam ironicznym śmiechem, kręcąc głową. Wszystko było tak, jak się spodziewałam, z jedną tylko różnicą, że mała Victoria została w przeszłości. I to Victoria płakała za matczyną czułością, nie Dżahmes. 

- Przyniosłam dla równowagi szczęśliwe wieści - powiedziałam nieco wyższym tonem, wstając. - Jeśli bogowie pozwolą, w lipcu będziesz mogła powitać na świecie kolejnego wnuka. 

Nic na to nie rzekła. Również wstała i tylko patrzyła, skubiąc palcami swój fuksjowy rękaw, jak zbierałam się do wyjścia. Nawet uśmiech, którym mnie pożegnała, był obojętny. 


~*~


Obliczyłam, ile zostało rozdziałów do końca. I w zależności od tego, czy nie będę potrzebowała dla równowagi napisać rozdziału czy dwóch na innego bloga, a przeżyję listopadowe NaNoWriMo z takimi planami, jakie teraz mam, jest szansa, że skończę to opowiadanie do końca 2024 roku. A przynajmniej pierwszą część opowiadania, bo będą dwie. Co do następnego rozdziału, są dwie możliwości: albo wrzucę tuż przed końcem września, albo dopiero po pierwszym tygodniu października, ponieważ wybieram się na urlop i w jego pierwsza część będzie dość aktywna i poza domem, więc szanse na możliwości publikacji w tym terminie wynoszą zero. Ale wydaje mi się, że z perspektywy tego, jak wyglądało publikowanie rozdziałów w ostatnich latach, ten tydzień w tę czy w drugą nie robi chyba aż takiej różnicy. XD


4 komentarze:

  1. Cudo! Dżahmes w końcu zaczyna porządkować psychikę, a ja znowu zachodzę w głowę dlaczego nikt Voldzio nie stworzył kolejnego horkruksa po powrocie, takiego o którym nie wiedziałby Dumbledore, bo przecież Harrego Voldi nie mógł liczyć

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie ciekawa jestem, jaki to miałoby wpływ na osobowość i stabilność emocjonalną, gdyby Voldek tak na ostro podzielił duszę i zrobił sobie np. 50 horkruksów. :D

      Usuń
    2. w przypadku Voldka myślę, że nie rozwaliłoby go to emocjonalnie, bo on i tak był socjopatyczny, jako dziecko poczęte pod wpływem amortencji

      Usuń
    3. Kiedy to wytłumaczenie padło, od początku mi się nie podobało, ostatecznie na świecie istnieje mnóstwo psychopatów czy po prostu złych ludzi, którzy mają świetne, kochające rodziny, a także masa empatycznych, fajnych ludzi, których nikt nigdy nie kochał. Mam wrażenie, że Rowling chciała przypadek Voldemorta "umagicznić", co nie dość, że wyszło tak sobie, to jeszcze odebrała tej postaci to, co samo w sobie by ją wkurzało - bycie psychopatą jest zwyczajnie LUDZKIE i odziera Voldemorta z tej niesamowitej otoczki nadczłowieka, wielkiego maga, który nawet nie może mieć zwyczajnych zaburzeń, tylko muszą być MAGICZNE. :D

      Usuń