Milo współpracował z Zakonem w sumie sześć lat i przez ten czas był w Kwaterze Głównej może trzy razy, przy czym dwa razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni w Norze, żeby obejrzeć głowę Sturgisa. Teraz przypadała czwarta po wielkim pożarze, którego zapach wciąż unosił się w powietrzu, choć budynek wyglądał w środku zupełnie normalnie. Owszem, brakowało wykładzin i kuchnia wydawała mu się mniej zagracona niż wcześniej, ale nigdy by nie powiedział, że kilka godzin temu cały parter stał w płomieniach.
Salon przekształcił się w prowizoryczną lecznicę. Artur powyciągał wszystko, co mogło się przydać do pielęgnowania oparzeń, a na rozłożonej kanapie zrobiono legowisko, na którym siedziała rozdrażniona Molly. Jak na ofiarę pożaru wyglądała bardzo żywotnie. Poza osmoloną twarzą, przypalonymi włosami, które zdążyła już sobie odczarować, brudną szatą i lekkimi oparzeniami na dłoniach i przedramionach wydostała się z piwnicy właściwie bez szwanku.
- No nie wiem, kochanie - mruknął zaniepokojony Artur, przysłuchując się, jak jego żona protestowała przeciw wizycie kontrolnej w Świętym Mungu. - Nawdychałaś się sporo dymu, teraz jesteś w szoku i dopiero jak spadnie adrenalina…
- Nie jestem w żadnym szoku - przerwała mu, łypiąc na Milo takim wzrokiem, że automatycznie przyśpieszył rozprowadzanie maści z dyptamu. Kobieta ani raz się nie skrzywiła, kiedy zgniłozielona, piekąca pasta otuliła dokładnie każdy kawałek jej skóry od koniuszków palców po same łokcie. - Wiedziałam, że coś szykowała, od kiedy Fleur zrobiła się taka dziwna. To znaczy dziwniejsza, niż jest…
- Molly… - bąknął Artur, ale żona machnęła na niego ręką, prawie wytrącając Milowi słoiczek z maścią.
- Tamta zaczarowała twojego syna, PODOBNO jej narzeczonego, żeby nas wymordował albo Bóg raczy wiedzieć co jeszcze, a ona daje się podejść jak dziecko! Nie twierdzę, że zrobiła to celowo, ale skoro jest tak naiwna, może nie powinna być w Zakonie, skoro tak łatwo na nią wpłynąć.
- Nie zapominaj, Molly, z kim mamy do czynienia - odezwał się Lupin, który do tej pory siedział na wyczarowanym pośpiesznie krześle w głębi pokoju i co chwilę zerkał przez szybę. Po walce z ogniem i prawie godzinnym przywracaniu parteru do względnej normy wyglądał na wykończonego. Sadza podkreśliła pajęczynę zmarszczek na czole i w kącikach oczu, a popiół, jaki osiadł mu na włosach, dodał mu przynajmniej trzydzieści lat. - Jest przy Voldemorcie tyle lat, miała się od kogo uczyć. Zmanipulowała Fleur, a nie ciebie, ponieważ wybrała właśnie Fleur.
- Jeśli myślisz, że dałabym się omotać tej kokocie…
- Sztuką manipulowania jest dobre rozeznanie, na kogo można wpłynąć, a na kogo nie.
Powiedział to akurat w momencie, kiedy z zewnątrz dobiegł wszystkich dźwięk teleportacji, a Milo skończył smarować Molly ręce. Usunął z dłoni resztki maści, podczas gdy Hagrid nie bez trudu wydostał się z salonu, by minutę później przyprowadzić Kingsleya i towarzyszących mu dwóch wysokich, piegowatych rudzielców, w których uzdrowiciel poznał kolejnych synów Weasleyów. Natychmiast podeszli, żeby uścisnąć matkę, przywitali się z resztą i jak na komendę zatrzymali na Milu błyszczące z zaciekawienia oczy. Jego kolorowy trencz i wystający spod niego purpurowo-złoty golf pięknie zgrywał się z ich fantazyjnymi szatami w kolorze dojrzałej śliwki.
Natychmiast wstał, by uścisnąć im ręce.
- Milo Miller - przedstawił się, a widząc ich miny, dodał: - Moja matka miała poczucie humoru.
- To tak, jak nasza - odparł jeden z bliźniaków, ten, który wciąż trzymał w uścisku jego rękę. - Ja jestem Gred, a to jest Feorge.
- Obaj jesteście bliźniakami czy tylko jeden z was? - zapytał najzupełniej poważnie. Spostrzegł kątem oka, jak policzki Molly poczerwieniały lekko pod warstwą pyłu. Z trudem stłumił śmiech, który zdążył już ścisnąć go w gardle.
- Tylko ja - powiedział George, zachowując ten sam kamienny wyraz twarzy co brat. - Gred jest adoptowany.
- Widać. Jesteście w ogóle niepodobni.
- Prawda? Feorge ma tysiąc dwieście czterdzieści osiem piegów, ja tylko tysiąc dwieś…
- Och, na miłość boską - wtrąciła się Molly, próbując wydostać się z gniazda zrobionego z koców i poduszek. - To nie jest czas i miejsce na takie głupoty. Charlie poszedł po Dumbledore’a.
- Co się właściwie stało? - zapytał Fred, przysiadając na krawędzi rozłożonej kanapy. - Kingsley wpadł do nas do sklepu, włączyły się czujki antywłamaniowe, myśleliśmy, że to śmierciożercy…
- …a jak już wyciągnęliśmy go z sideł, ten wyjeżdża z tekstem, że dom się pali - wpadł mu w słowo George.
Bliźniacy i Kingsley raz jeszcze rozejrzeli się po salonie, ale każdy przedmiot był na swoim miejscu, brakowało jedynie rozłożystej paprotki, którą Milo przewrócił, kiedy pojawił się tu za pierwszym razem, by opatrzeć Sturgisa.
- Podpaliła piwnicę - wyjaśnił krótko Hagrid, wskazując sękatym paluchem na podłogę. - Ona. Molly tam z nią wtedy była, jak żeśmy je znaleźli, myśleliśmy, że już po nich. Szalonooki i Tonks teraz jej pilnują, ale tak żeśmy się zastanawiali… może rzuciłbyś na nią okiem, co? Ona była cała w tym ogniu, jak żeśmy tam wleźli, co nie?
- Jak dla mnie mogłaby się spalić na proch - burknął pod nosem jeden z bliźniaków, a drugi pokiwał buntowniczo głową. - I wszystko tu było spalone?
- Tak. Powiadomiliśmy Kingsleya, jak już było po wszystkim - odparł Artur. - Nie było sensu wszczynać alarmu w trakcie. Ze wszystkim sobie poradziliśmy.
- A mama? Dlaczego nie wysłaliście sowy albo Patronusa… czegokolwiek, od razu byśmy się teleportowali!
Przez szarą, zmęczoną twarz pana Weasleya przebiegł cień satysfakcji.
- Wasza matka przywołała sobie różdżkę i sama zgasiła część ognia na dole - odrzekł z dumą. - Niestety pożar przeniósł się już do kuchni, nim razem z Hagridem dobiegliśmy z szopy, nie dało się wejść do domu, bo ogień był już na schodach. Całe szczęście, że Charlie był na górze. Jeszcze chwila i spaliłby te dzieci.
W pokoju zapanowała chwila krępującego milczenia, które przerwał Lupin. Z nich wszystkich zdawał się być najbardziej obojętny i odległy, jak gdyby w saloniku znajdował się tylko ciałem.
- Alastor ją oglądał, niby wygląda na to, że nic jej nie jest, chociaż może mieć obrażenia wewnętrzne. Jest zupełnie zamrożona, ale miała obręcze blokujące, a i tak była w stanie odebrać Molly różdżkę i wyczarować ten ogień. To twoja decyzja.
Milo przygryzł wargi. Czuł na sobie wzrok wszystkich zebranych w tym pokoju oczu, oczekujących z niecierpliwością, aż powie “Nie ma problemu, sam jestem ciekawy, co to jest za osobliwość”, bo wątpił, by kogokolwiek interesowały jej szanse na przeżycie. Jego powinno. Bez względu na to, z kim miał do czynienia.
Nawet, a może przede wszystkim z morderczynią.
- Obejrzę ją - rzekł i pochylił się, żeby zamknąć torbę. Metaliczne kliknięcie zatrzasku rozbrzmiało głośno w cichym, pełnym napięcia pokoju. - A cokolwiek później zdecyduje Dumbledore…
- Może warto na niego zaczekać - zaproponował Kingsley, ale Milo pokręcił głową.
- Nie mam tyle czasu, żeby na niego czekać. Wyrwałem się z dyżuru, a Dumbledore bywa ostatnio trochę… nieuchwytny.
Nikt nie zaprotestował, a po ich minach poznał, że nie tylko on miał w ostatnich miesiącach trudności ze skontaktowaniem się z dyrektorem. Wstał bez słowa i powędrował za Lupinem, który zaprowadził go do niskiej, przesiąkniętej smrodem spalenizny piwniczki.
Zdziwił się na widok prawie zupełnie pustego pomieszczenia, zwłaszcza w zestawieniu z kuchnią i salonem, gdzie każdy kawałek pokoju był zagospodarowany, a z każdego kąta i każdej szafeczki zerkała na niego jakaś książka albo bibelot. Gdyby nie unoszący się zapach, nigdy by nie pomyślał, że kilka godzin temu piwnica tonęła w morzu ognia. Na ich widok Tonks i Moody wyprostowali się; do tej pory stali oparci o ścianę tuż przy nieruchomej, zastygłej na baczność postaci leżącej w kącie na czymś, co w ciemności przypominało łóżko polowe.
- I co z Molly? - zapytała Tonks, kiedy wymienili z Milo krótkie uściski dłoni.
Wciąż wyglądała na przybitą jak wtedy, kiedy widział ją ostatni raz tuż po śmierci Syriusza, tylko zamiast krótkich, sterczących we wszystkie strony włosów w kolorze gumy balonowej miała brązowe i przerzedzone, a twarz znacznie szczuplejszą i bardziej zapadniętą. Tylko oczy w zimnym, stłumionym świetle różdżek jarzyły się niezdrowo jak dwa wielkie reflektory.
- Wyliże się - odparł. - To silna babka.
- Nie da się ukryć - odburknął Moody; jego zaczarowane oko tkwiło nieruchomo wpatrzone w zamrożoną postać kobiety na skąpym posłaniu. - Przyszedłeś ją zobaczyć, co? Jeszcze chwila i puściłaby z dymem cały dom, ale sama nie ma nawet draśnięcia.
Mimo to położył na podłodze torbę i przykląkł przy czarownicy. Głęboko porażona oddychała płytko. Zaklęcie musiało ją trafić, kiedy była jeszcze świadoma, bo powieki miała uniesione, ale lekkie przymglenie świadczyło o tym, że od jakiegoś czasu pozostawała nieprzytomna. Ubranie musiało się na niej spalić, ponieważ szata, którą ktoś na nią naciągnął - męska i wyraźnie zbyt obszerna - pachniała tym samym płynem, co ubranie Molly.
- Na zewnątrz tak - rzekł, oglądając jej dłonie i szyję. Podciągnął powieki i poświecił różdżką najpierw do jednego, potem do drugiego oka. Źrenice zareagowały prawidłowo. - Ale nie wiemy, czy nie ma wewnętrznych obrażeń, na przykład oparzeń dróg oddechowych. Musiała się nawdychać sporo dymu. Kto ją schwytał?
- Molly ją poraziła, a Szalonooki na wszelki wypadek unieruchomił - odpowiedziała Tonks.
Poczuł, jak zerkali mu przez ramię, gdy powoli i ostrożnie przejeżdżał różdżką wzdłuż tętnic na szyi kobiety. Nawet pomimo metalowych obręczy, które otaczały jej gardło, nadgarstki i stopy, wyczuł, że moc, która w niej płynęła, była silna. Coś podobnego, co odczuwał w obecności Dumbledore’a, ale nie było to przyjemne. Wręcz przeciwnie. Sprawiało, że nie miał ochoty jej dotykać, choć twarz miała przyjemną dla oka, a ciało jędrne i muskularne.
- Szkoda na nią twojego czasu - warknął mu nad głową Szalonooki. Odkuśtykał na bok, kiedy Milo odsłonił jej korpus, by zbadać płuca. - Myślisz, że ona by do nas przysłała uzdrowiciela? Owszem! Zaprosiłaby śmierciożerców do zabawy.
- I właśnie dlatego my jesteśmy tu, a oni tam - odparł spokojnie. - Płuca czyste. Musiała rzucić na siebie jakieś zaklęcia ochronne, czuję jakąś resztkę. Wygląda na to, że chyba nic jej… Zaraz, zaraz. Czy zaklęcia zamrażające i porażenia ciała to wszystko, czego użyliście?
Tonks i Szalonooki przytaknęli.
Z bijącym mocno sercem przesunął różdżką niżej. Najpierw w okolice żołądka, a później jelit i macicy - dokładnie tam poczuł najsilniejsze zakłócenia, dokładnie tak, jak w przypadku pasożytów przywożonych z egzotycznych krajów albo u…
Na czoło wystąpiły mu krople potu, ale nie ostudziły zdenerwowania.
- O co chodzi? - zapytał Lupin.
Milo spojrzał na odwróconych plecami mężczyzn, a później na Tonks. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, miał wrażenie, że dostrzegł w oczach Nimfadory cień zrozumienia. Zakryła sobie usta dłonią i już wiedział, że pomyślała dokładnie to samo, co on.
Jeżeli jeszcze chwilę wcześniej Dżahmes-Meritamon w piwnicy Kwatery Głównej Zakonu Feniksa była im mocno nie na rękę, w tym momencie stała się problemem nie do rozwiązania.
- Co? - ponaglił go Moody, zerkając przez ramię.
- Obawiam się, że mamy kłopot - powiedział. Zapiął przód szaty kobiety tak, żeby odsłonić tylko brzuch. - Wiedzieliście, że prawdopodobnie jest w ciąży?
- Co?! - powtórzył i przykuśtykał do niego tak szybko, że stopa z pazurami potrąciła torbę ze smoczej skóry, wysypując część zawartości. Kilkanaście fiolek potoczyło się z brzękiem po podłodze. - I co z tego?
Jednym zaklęciem umieścił eliksiry z powrotem w walizeczce. Nie spodobał mu się sposób, w jaki różdżka Szalonookiego drgnęła w jego ręce; Lupin i Tonks też musieli to zauważyć, bo natychmiast podeszli bliżej, a dziewczyna przykucnęła przy głowie nieprzytomnej.
- Jak to “i co z tego”? - zapytał Milo, zniżając głos do szeptu. - Jeżeli ona o tym wie… a co gorsza, jeżeli ON o tym wie… Długo jest w takim stanie? To znaczy… Jak długo jest porażona?
- Jakieś dwa, trzy godziny - odparła cicho Tonks.
W piwnicy atmosfera zgęstniała tak, że miał trudności, by nabrać powietrza. A może to zdenerwowanie połączone z nieprzyjemnym swądem? Cokolwiek by to nie było, zapragnął jak najszybciej stąd wybiec. Nie ruszył się jednak z miejsca, grzebiąc zawzięcie w swojej torbie.
- Trzeba zdjąć wszystkie zaklęcia zamrażające - oznajmił stanowczo. - Wszelkie zaklęcia porażające negatywnie wpływają na rozwój płodu, zwłaszcza w pierwszym trymes…
- Ty chyba zwariowałeś, Miller - przerwał mu Moody i prychnął pogardliwie. - Trzeba się tego natychmiast pozbyć. Dla bękarta Czarnego pana to nawet lepiej…
- Szalonooki! - przerwała mu Tonks pełnym wyrzutu głosem.
W tym samym momencie chwycił w palce małą, niepozorną buteleczkę pełną ciemnofioletowego płynu.
- Uważam - powiedział głośniej Milo, nim Moody zdążył jej coś odkrzyknąć - że należy zawiadomić o tym Dumbledore’a. On podejmie decyzję, co z tym robimy. A teraz trzeba jak najszybciej zdjąć te zaklęcia, żeby…
- Przypominam, że dwie godziny temu chciała wszystkich spalić.
- Póki co jest nieprzytomna - rzekł. - I taka już zostanie. Dostanie Eliksir Słodkiego Snu. Jeżeli po pięciu godzinach Dumbledore się nie pojawi, podacie jej kolejną porcję. I tak do skutku. Na dłuższą metę jest uzależniający, ale bezpieczny dla płodu.
Serce wciąż tłukło mu się przeraźliwie o żebra, ale nie był do końca pewien, czy to ze względu na odkrycie, którego dokonał, czy dlatego, że pierwszy raz przeciwstawił się Moody’emu. Ze wszystkich sił próbował ukryć drżenie rąk, gdy z trudem rozwarł szczęki Dżahmes-Meritamon, wlał do ust całą zawartość fiolki, po czym wycelował różdżką w gardło nieprzytomnej kobiety, tak, by eliksir spłynął do żołądka. Na wszelki wypadek odczekał dziesięć sekund i cofnął wszystkie zaklęcia Molly i Szalonookiego. Ciało natychmiast zwiotczało, powieki opadły do końca, a oddech pogłębił się.
Jednak eliksiry to eliksiry, pomyślał. Działają na każdego.
Miał obawy przed zostawieniem Moody’ego ze śpiącą kobietą, ale wyraz twarzy Tonks, która nie ruszyła się z miejsca, trochę go uspokoił. Udali się wraz z Lupinem na górę, gdzie w salonie czekali na nich Hagrid z Kingsleyem i Weasleyowie.
Jeszcze nigdy nie przyszło mu informować kogoś o ciąży i czuł się przy tym bardzo dziwnie. Po pierwszę - nie była to potencjalna matka, po drugie - wieści, które powinny wywoływać radość i wzruszenie, wywołały nieprzyjemny szok, jak gdyby Milo właśnie im przekazał, że zaraz będą świadkami amputacji nogi.
Przeciągające się milczenie w salonie zakłócała dwójka niemowlaków. Nieświadome, że piętro niżej ich matka leżała przykuta do ściany, bawiły się na środku dywanu i wyrywały sobie zabawki. Obaj chłopcy - zdaniem Milo śliczni jak na około roczne dzieciaki - wyglądali przekomicznie z pojedynczymi warkoczami wyrastającymi z boków ogolonych głów. Ciągnęli się nawzajem za te warkoczyki i wsadzali je sobie do ust, widocznie traktując to jako świetną zabawę. Dowiedział się od Dumbledore’a, że to bliźniaki, ale poza uczesaniem, ładnymi, brązowymi oczami i oliwkową karnacją nie wydawali się podobni tak, jak byli Fred i George.
- Oni są naprawdę Sami-Wiecie-Kogo? - zapytał znienacka Hagrid. - To znaczy… ci, co go widzieli, mówią, że wygląda jak wąż. A to są, no… dosyć ładne dzieci, co nie?
Te z pozoru niepozorne słowa zawisły w powietrzu i Milo był pewien, że wszyscy doszukiwali się w chłopcach jakichś wężowych cech. Jego wzrok też automatycznie powędrował do nosów, jak gdyby się spodziewał, że zrobią się płaskie i białe.
- O to trzeba byłoby zapytać Snape’a - mruknął. - Średnio znam się na długotrwałych efektach czarnej magii, ale wydaje mi się, że raczej nie są dziedziczne. Bez względu na to, ile potwornych eksperymentów na sobie wykonał. Co teraz się z nimi stanie?
Nikt nie palił się do odpowiedzi, a w pokoju znów zapadła cisza. Jeden z chłopców, Silas, jak wyznała mu opiekunka, którą oglądał podczas poprzedniej wizyty, miał dużo więcej charakteru od swojego brata i wyraźnie bardziej panował nad swoimi magicznymi umiejętnościami, których zresztą chętnie używał przeciwko Totmesowi. Ze śmiechem obserwował, jak zabawki wyślizgiwały się z rąk bliźniaka, a ten próbował je ścigać, dopóki nie przewrócił się i nie zaczynał płakać. Silas wybuchał na to śmiechem i Milo był pewny, że Voldemort mógł spłodzić tak złośliwe dziecko.
Fred chyba musiał pomyśleć o tym samym, bo zaśmiał się złośliwie i powiedział:
- Taak, muszą być jego. Widzicie, jak się cieszy?
Molly wstała i z westchnieniem podniosła z podłogi płaczącego Totmesa, by go utulić, a Silas jak gdyby nigdy nic podążył za nią, również domagając się wzięcia na ręce.
- Mam ci przypomnieć, jak transmutowałeś pluszaka Rona w wielkiego pająka? - spytała, łypiąc na syna spod uniesionej brwi. - To są tylko dzieci. Nie mają wpływu na to, kim są ich rodzice. Jakoś nie słyszeliśmy, żeby ojciec Sami-Wiecie-Kogo był seryjnym mordercą, a jednak Sami-Wiecie-Kto stał się tym, kim jest. Milo pewnie zna się na tym całym dziedziczeniu, genetyce i innych naukowych rzeczach i może powiedzieć, jaki wpływ mają geny, ale wychowanie jest równie ważne, jak nie ważniejsze od tego, kim byli nasi przodkowie. Jeżeli dziecko ma złe wzorce, trudno od niego oczekiwać, że będzie wbrew nim postępować.
- Chyba sobie trochę zaprzeczasz, mamo…
- A niby w którym miejscu? - przerwała mu nieco wzburzona. Chłopiec w jej ramionach pojękiwał żałośnie, dopóki nie wsadziła mu w tłustą piąstkę ćwiartkę jabłka. - Dumbledore mówił, że Sam-Wiesz-Kto wychowywał się w mugolskim sierocińcu. Wyobrażam sobie, jak musiał się tam czuć jako jedyne dziecko obdarzone mocą, nad którą nie do końca potrafi panować…
Jej mąż zachichotał pod nosem, a bliźniacy zawtórowali mu głośniejszym śmiechem.
- Czy ty właśnie bronisz Sama-Wiesz-Kogo? - zapytał George.
- Nie. Po prostu uważam, że otoczenie ma na młodego człowieka ogromny wpływ. Nigdy się nie dowiemy, czy Sami-Wiecie-Kto stałby się Sami-Wiecie-Kim, gdyby miał normalny dom - odparła, opadając z Totmesem z powrotem na wysiedziany fotel. - Dlatego uważam, że bez względu na to, co stanie się z ich matką, te dzieci nie powinny trafić z powrotem w łapy Sami-Wiecie-Kogo.
Atmosfera w salonie ponownie zgęstniała, Artur poprawił się niespokojnie na swoim krześle, a bliźniacy wymienili zaniepokojone spojrzenia.
- To dlatego ona tak się wściekła? - zapytał Hagrid.
Choć nikt nie odważył się tego skomentować, Molly musiała poczuć się zaatakowana, bo poruszyła się niespokojnie, łypiąc groźnie na każdego, kto śmiał na nią spojrzeć.
- No i co? Chyba się ze mną zgodzicie, że dom pełen śmierciożerców to nie jest dobrze miejsce na wychowanie dziecka - oświadczyła, każde słowo wypowiadając coraz szybciej i głośniej. - Chyba że chcesz je wychować na śmierciożercę! Dumbledore się na to nie zgodzi. A jeśli tak, to już ja go przekonam.
Przez chwilę wydawało mu się, że z fotela pana Weasleya usłyszał ciche “W to nie wątpię”. Ostatnie, o czym Milo w tym momencie myślał, to spróbować wybić Molly ten pomysł z głowy. Znów spojrzał na Silasa, który zrezygnował z prób dostania się na jej kolana i chwiejnym, choć pewnym krokiem wrócił na środek pokoju, gdzie wśród drewnianych klocków leżała porzucona kolejka. Czerwony parowóz na wzór Ekspresu Londyn-Hogwart wyglądał na mocno sfatygowany, jak gdyby przetrwał wiele lat zabaw, podobnie zresztą jak kolorowe, staromodne ubranka, które mieli na sobie chłopcy. Dżahmes-Meritamon z całą pewnością nie byłaby zachwycona, widząc swoje dzieci w ciuszkach po Weasleyach, bawiących się ich starymi zabawkami i karmionych przez kobietę, którą dwie godziny temu próbowała spalić, ale ostatecznie nie miała nic do gadania. Przynajmniej do momentu, kiedy Charlie sprowadzi Dumbledore’a. Milo może nie bywał co wieczór na kolacjach, które Molly organizowała dla członków Zakonu, ale miał niejasne poczucie, że dyrektor nie podzielał jej pomysłu ze znalezieniem Silasowi i Totmesowie nowego domu.
Lupin również.
- Rozumiem cię, Molly - rzekł po namyśle, gładząc palcem swój pobliźniony podbródek. - Akurat ja rozumiem cię doskonale, zgadzam się, że jeżeli istnieje tylko taka możliwość, należy zapewnić dziecku najlepsze warunki, jakie się da. Nawet jeśli wiąże się to z odebraniem ich rodzicom. Ale uważam też, że w tym wypadku nie chodzi tylko o tych chłopców. Myślę, że jeżeli nie wrócą do domu, to może spowodować lawinę okropnych wydarzeń, potwornych mordów, których już nie zatrzymamy.
Pani Weasley spiorunowała go takim spojrzeniem, że Milo był zaskoczony, jakim cudem mężczyzna nie padł na krzesło, spopielony jego żarem.
- Czyli co, sugerujesz, Remusie, że powinniśmy poświęcić te dzieci, żeby Sam-Wiesz-Kto nie wymordował w zemście połowy Anglii?
Nie ugiął się pod wpływem jej wzroku. Nawet łagodne, żółtawe światło lampy nie ociepliło jego rysów, wręcz przeciwnie, Milo miał wrażenie, że patrzył na twarz wyciosaną z kawałka lodu.
- Tak. I sądzę, że Dumbledore myśli tak samo.
Molly wyglądała tak, jak gdyby Remus właśnie wymierzył jej policzek.
- I mamy pozwolić, żeby te dzieci zeszły na złą drogę albo, co gorsza, żeby Sam-Wiesz-Kto poddawał je jakimś obrzydliwym, czarnomagicznym eksperymentom?! - wykrzyknęła cicho, z trudem łapiąc powietrze. Rozejrzała się po pokoju, szukając jakiegokolwiek sojusznika, ale wyraźnie nikt nie miał zamiaru dolewać oliwy do ognia. - Bo niby po co ich potrzebuje? Chce im wyprać mózgi i wyhodować armię wyszkolonych popleczników! Bardziej lojalnych niż śmierciożercy! Arturze, sam mówiłeś, że jeszcze nigdy nie widziałeś tak rozwiniętego magicznie tak małego dziecka.
Wszyscy jak na komendę spojrzeli na Silasa, który jak gdyby nigdy nic w ciszy próbował odłączyć czerwoną lokomotywę od wagonów, a pan Weasley wydął wargi. Milo spostrzegł, jak zmarszczka między brwiami pogłębiła się, nim tamten odparł:
- Mówiłem, masz rację, kochanie. Ale nie miałem przez to na myśli żadnych czarnomagicznych eksperymentów, raczej wyraziłem swoje… hmm… zdumienie, choć mając takich rodziców, można się tego spodziewać… a rodzeństwo może się w tym między sobą różnić. Pamiętasz, jak Fred pierwszy raz wyczarował gnomowi niebieskie włosy? Ponad rok po tym, jak zrobił to George…
Zaśmiała się gorzko w odpowiedzi, kręcąc ironicznie głową.
- W takim razie jesteście naiwni jak te dzieci - prychnęła.
- Cóż, myślę, że jest coś w tym, co mówi Milo - odezwał się Lupin, chcąc najwyraźniej załagodzić sytuację. - My możemy tylko spekulować, a jeżeli chcemy dowiedzieć się czegoś więcej, musimy zapytać eksperta. Przyznaję to z ciężkim sercem, ale Snape ma największą wiedzę i doświadczenie w tym temacie.
Oczy zalśniły mu dziwnie, co Miller spostrzegł również po drugiej stronie pokoju - w miejscu, gdzie siedział Artur z założonymi na piersiach rękami, ale żaden z nich nic więcej już nie powiedział. Znów wszystkie oczy zwróciły się w kierunku Silasa, śledząc z milczeniu jego zabawę. Milo przywołał po cichu swój podróżny kożuch i założył go tak, jak gdyby się obawiał, że jego gwałtowny ruch mógł zaburzyć jakiś rytuał, który się tu właśnie odbywał - półmrok, fotele ustawione wokół pokoju i siedzący na nich dorośli, wpatrzeni w bawiące się pośrodku dziecko.
O ile - jak wszyscy - zazdrościł Dumbledore’owi talentu i charyzmy, pierwszy raz naprawdę nie chciał być w jego skórze, kiedy przyjdzie mu zadecydować, co dalej.
*
Wydawało mu się, że przywykł do egipskich upałów, ale za każdym razem, kiedy wychodził z szafki zniknięć, oblewała go pierwsza fala potu i już nie mógł się doczekać drogi powrotnej. Była noc, połowa stycznia, on zostawił zimowy płaszcz w holu u Lucjusza, a i tak nie dotarł nawet do schodów, kiedy szata zaczęła lepić się do ciała. Gdy wyszedł z piwnicy na pałacowy korytarz, poczuł się tylko trochę lepiej - powietrze zamiast kurzem pachniało ciężkimi, słodkimi olejami.
Snape był Brytyjczykiem z krwi i kości.
A jednak widok, który roztaczał się z długiego, ozdobnego krużganku, niezmiennie zapierał mu dech w piersiach. Jeżeli kiedykolwiek miałby uwielbiać Kemmhyt, to tylko nocą. Z najwyższego punktu w mieście Snape widział pod czarnym, przepastnym sklepieniem prawdziwy ocean schludnych, białych budyneczków - teraz pomarańczowych w mdłym blasku pojedynczych latarni. Proste formy przeplatały się z fantazyjnymi kamieniczkami uginającymi się pod ciężarem wykwintnych ogrodów na dachach, wspaniałe, monumentalne kopułki i kolorowe dziedzińce wyglądały z każdego kąta krętych uliczek, ciesząc oczy witrażami i girlandami kwiatów zwieszającymi się z balkonów i wykuszy.
Zaciągnął się nocnym zapachem miasta - jakże odmiennym od typowego angielskiego miasteczka o tej porze roku. Gdyby Kemmhyt kojarzyło mu się z czymś więcej niż wizytami u Czarnego Pana, może byłoby znośne. W każdym razie znośniejsze od nieznośnie wilgotnego Sacher.
Bezgłośnie wślizgnął się na korytarz i przyłożył koniec różdżki od zamka, a drzwi prowadzące do części królewskiej pałacu otworzyły się, ukazując ciemny, miniaturowy westybul. W tej części domu było jeszcze ciszej i poza skrzatami domowymi Snape nie spotkał tu nikogo, choć światło sączące się między szparami niektórych drzwi świadczyło o obecności ludzi. Z szerokich, paradnych schodów skręcił w prawo, pilnie obserwowany przez profile mitologicznych postaci wymalowanych na ścianach. Im bliżej celu, tym szybciej było mu serce, ale w momencie, gdy stanął przed wysokimi drzwiami strzeżonymi przez skrzata, wszystkie emocje wyparowały z niego jak pod wpływem jednego zaklęcia. Skrzat domowy zmierzył go wzrokiem pozbawionym lękliwej służalczości, którą Snape tak dobrze znał z Hogwartu. Tutejsze skrzaty inaczej niż angielskie poruszały się po korytarzach, wcale nie kryły się ze swoją pracą i dobrze wiedziały, przed kim należało chylić czoła, a przed kim nie nie. Skrzat strzegący drzwi prowadzących do pokojów Voldemorta usunął się, zupełnie pomijając ukłon.
Dobrze znany Snape’owi korytarzyk był pogrążony w zupełnej ciemności, jedynie słabe światło dochodzące z rozległych ogrodów majaczyło niemrawo na długiej ławie pod ścianą. Nikt nie oczekiwał na audiencję, lecz cisza dobiegająca zza następnych drzwi mogła mieć dwojakie znaczenie.
Pomimo późnej pory zastał swego pana kompletnie rozbudzonego. Po grubej, podróżnej pelerynie przewieszonej przez oparcie krzesła Snape wywnioskował, że Voldemort dopiero co wrócił z Anglii. Wciąż miał na sobie zapiętą pod szyją długą, czarną szatę, identyczną, w jakiej pojawiał się w domu Lucjusza. Dopiero w tym momencie do Snape’a dotarło, że jeszcze nie widział Czarnego Pana w niczym lżejszym, nawet tu, w Egipcie, jak gdyby temperatury Kemmhyt nie robiły na nim wrażenia.
Nieco zdziwiony wstał od biurka i wskazał gestem stolik w głębi pokoju, na którym natychmiast pojawiły się dwie szklanki i butelka rubinowego trunku, ale Snape był przekonany, że rozmowa, którą miał zamiar z nim przeprowadzić, nie sprzyjała popijaniu wina. Voldemort musiał wyczuć niepewność, która zawisła w powietrzu, bo usiadł sztywno, ale nie sięgnął po puchar.
- W trakcie semestru rzadko mam okazję cię tu gościć, Severusie - rzekł, nawet nie próbując zamaskować nutki ostrzeżenia, jaka wybrzmiała w jego głowie.
Spodziewał się, że to będzie bolało. Czarny Pan nie respektował zasady oszczędzania posłańców, którzy przynosili mu złe wieści, ale Snape od zawsze był zwolennikiem jak najszybszego zrywania plastra. Bolało tak samo, lecz nie wiązało się to z męką oczekiwania na tortury.
- Pani z dziećmi wybrała się do Londynu - zaczął, nie spuszczając z niego wzroku.
Voldemort machnął swobodnie ręką, ale rozbłysk, jaki pojawił się w jego oczach, tylko potwierdzał, że spokój Czarnego Pana był co najwyżej pozorny.
- Domyśliłem się powodu absencji Dżahmes - rzucił z lekceważeniem, choć wzrok, jakim go prześwietlał, nie stał się ani odrobinę łagodniejszy.
Cierpliwie czekał, a Snape nie miał zamiaru nadwyrężać tej cierpliwości.
- Nie marnowałbym czasu mojego pana tylko z tego powodu - odparł i musiał przełknąć, ale w gardle nie miał niczego poza pyłem z pustyni. - Niestety pani nie dotarła do domu swojej matki. Przebywa obecnie wraz z dziećmi i ich opiekunką w Kwaterze Głównej Zakonu Feniksa. Tuż przed domem wywiązała się pewna walka, w wyniku której cała czwórka została tam przetransportowana.
Serce nie zabiło mu ani odrobinę mocniej, gdy łagodne napięcie na twarzy jego pana przeistoczyło się najpierw w szok, a zaraz potem w grymas lodowatej furii. Poczuł ją na każdym fragmencie swojego odsłoniętego ciała, kiedy Voldemort zerwał się i ruszył przez pokój, a fala potężnej energii zderzyła się ze Snape’em jak rozpędzony huragan. Wielka, biała dłoń sięgnęła mu do gardła i zacisnęła palce w mocnym, siniaczącym uścisku - nie dość, by zabić, ale wystarczająco, by pozbawić swobodnego oddychania. Snape odchylił się instynktownie, a ręce spróbowały rozewrzeć palce, lecz dłoń zdawała się być z żelaza. Poczuł się przez moment zupełnie mały, gdy wielka, bezwzględna postać pochyliła się nad nim, prawie przysunąwszy swą nieludzką twarz do jego twarzy.
- Gdzie przebywa? - wycedził.
Skóra na policzkach i czole szczypała Snape’a tak, jak gdyby ktoś chlusnął na niego wrzątkiem.
- W Kwat-erze Głównej Z…Zakonu Feniksa… - wycharczał, nie spuszczając wzroku w tych wściekłych oczu. Zdawały się wypalać tam, gdzie padło ich spojrzenie.
Poczuł narastającą energię w dłoni, która coraz mocniej zaciskała mu się na gardle - kumulującą się tuż pod skórą magię, napierającą i palącą jak ogień. I już w momencie, gdy był przekonany, że zaklęcie padnie tu i teraz, przeszyje go jak miecz, silne ramię odepchnęło go. Snape uderzył plecami o biurko i w tej samej sekundzie rozległ się huk tłuczonego szkła, roztrzaskujących się o siebie mebli, a huragan ciemnej energii znalazł ujście, niszcząc wszystko, co znalazło się na jej drodze. Ten pojedynczy wybuch wystarczył, by ukoić pierwszy gniew Voldemorta, ale Snape - wiedziony doświadczeniem - czuł, że zbliżał się następny, jeszcze straszniejszy.
Ignorując rwący ból w boku, gdzie wbił się róg nieistniejącego już biurka, podźwignął się na nogi. Choć stalowa, blada ręka nie zaciskała się już na gardle Snape’a, z trudem nabierał powietrza.
- Ty - warknął Voldemort, celując palcem w swego sługę. - Dlaczego zjawiasz się z tą informacją dopiero po takim czasie?
Widocznie nie oczekiwał odpowiedzi, bo zaraz potem wysyczał coś w tym dziwnym, starożytnym języku, ale Snape bardzo szybko się zorientował, w jakim kierunku zmierzały myśli jego pana.
- W-wiem niewiele… - wydyszał, starając się jak najszybciej odzyskać panowanie nad oddechem. - Dumbledore z nią rozmawiał, jest uwięziona w piwnicy.
Voldemort niemal przefrunął przez ruiny gabinetu, łopocząc peleryną.
- W takim razie wrócisz tam i wszystkiego się dowiesz - wycedził, celując w niego różdżką. Snape w środku cały zesztywniał, oczekując, aż padnie zaklęcie, lecz nic takiego się nie wydarzyło. - Oczekuję, że ją obejrzysz.
Dziwny cień przebiegł przez jego twarz, gdy mówił te słowa, co sprawiło, że Snape poczuł nieprzyjemny ucisk w dołku.
- Z tym może być pewien problem, mój panie…
- Więc znajdź jakieś rozwiązanie! - wrzasnął z ironią, ale Snape był prawie pewien, że dosłyszał w tym okrzyku cień desperacji. - Co to dla ciebie, Severusie?
- Problem w tym, że ostatnio wielu członków Zakonu nie ufa mi tak, jak wcześniej. Potter rozpowiada, że spiskuję z młodym Malfoyem za plecami Dumbledore’a. Niby nikt nie powiedział mi o tym wprost i nikt w stu procentach nie daje Potterowi wiary, ale ta jego obsesja…
Natychmiast umilkł, gdy dłoń z różdżką powędrowała w górę. Rozszalała wściekłość w oka mgnieniu zmieniła się w zimny gniew - coś, co przerażało śmierciożerców jeszcze bardziej niż momenty, w których ich pan miotał się wściekle po komnatach, rzucając Cruciatusa na prawo i lewo.
- Dosyć - prawie wyszeptał, głos miał spokojny i lodowaty. - Jeżeli efektem tego będzie twoja demaskacja jako agenta, trudno. Dżahmes ma wrócić do Kemmhyt, inaczej cała Wielka Brytania przekona się na własnej skórze, co to plagi egipskie.
Rzucił szybkie, sugestywne spojrzenie w kierunku drzwi i Snape zrozumiał, że to koniec rozmowy. Ukłonił się nisko i natychmiast opuścił pokój. Odetchnął dopiero na głównym korytarzu, czując na sobie obojętny wzrok skrzata domowego. Miejsce, którym nadział się na biurko, pulsowało boleśnie, ale ostatecznie był zaskoczony - prawie mógł powiedzieć przyjemnie zaskoczony - że skończyło się tylko na tym. Idąc wzdłuż balustrady, nie spojrzał już na pogrążone we śnie miasto. W najbliższym czasie będzie miał go po grdykę.
*
Przeszedł lekko przez szczątki tego, co znajdowało się w gabinecie i oparł się o framugę okna. Chłodny powiew ukoił nieco gorączkę, która nim owładnęła. Kiedy Snape odszedł, w pokoju zapanowała cisza pozwalająca rozszalałym myślom wrócić na właściwy tor.
Mógł się domyślić, że za jej przeciągającym się milczeniem stało coś więcej, lecz Dżahmes już dawno przyzwyczaiła go do swoich ryzykownych wypraw, z których zawsze wracała. A tym razem…
Strach i wściekłość chwyciły go za gardło. ZNów uczuł potrzebę wybuchu, zrównania czegoś z ziemią albo najlepiej wydarcia z kogoś życia, tak, aby i ktoś inny doświadczył usuwającego się gruntu pod nogami. Tylko to ostatecznie niczego nie zmieniało. Nie ściągnie Dzhames i Silasa z powrotem do Kemmhyt. Musiał odsunąć emocje na bok, przecież był w tym mistrzem. A potem zastanowić się, kto mógł wiedzieć o jej zamiarach…
Ale gniew gotował mu się pod skórą jak źle podgrzany eliksir. Wiedział, że nareszcie tak się to skończy. Powinien zostawić ją samą sobie, żeby znalazła rozwiązanie bez jego pomocy. I zaraz poza furią, która rozsadzała mu żołądek, pojawił się dławiący niepokój, a on już wzywał warującego pod drzwiami skrzata.
W głowie miał gotową całą listę. Z całą pewnością jej nowy pupilek. Możliwe, że Quasim An Nadża, widywał go ostatnio często w Sacher, jak knuli razem głowa przy głowie, kiedy tylko w powietrzu zaczynało być ciężko od trunków. Architekt - zbyt duży plotkarz, ale córka Snofru wydawałaby się dobrym tropem, gdyby od dwóch miesięcy nie przebywała poza Kemmhyt.
Ocknął się pod wpływem cichego pop!; skrzat domowy ukłonił się do samej ziemi, rozpłaszczając swój długi, ryjkowaty nos na pokrytej wiórami podłodze.
- Skrzaty pana wezyra powiedziały Udże - pana wezyra nie ma w mieście, przysięgają natychmiast przekazać wiadomość: Czarny Pan oczekuje w swoich komnatach na spotkanie - wyrecytował w kierunku swoich stóp.
Voldemort nie mógł czekać. Zniecierpliwiony machnął na niego ręką, ale w tym samym momencie wpadł mu do głowy pewien pomysł.
- Przyprowadzisz mi skrzaty, które służą w komnatach królowej - rzucił cicho, a skrzat zniknął, nawet się nie prostując.
W oczekiwaniu na służbę zatoczył różdżką szerokie koło, a szczątki mebli zaczęły podskakiwać, skręcać się i scalać, by na koniec wszystkie wróciły na swoje miejsce. Nie minęła minuta, a gabinet wyglądał jak przed wizytą Snape’a. Skrzat, który pojawił się zaraz po tym, nie wydawał się ani trochę zdziwiony.
- Hat, Web, Ka - rzekł, wskazując kolejno na trzy skrzatki.
Wszystkie ubrane w jednakowe białe togi, z jednakowo wielkimi, przestraszonymi oczami śledziły wzrokiem każdy jego ruch, jednocześnie starając się unikać patrzenia na twarz. Voldemort szarpnął lekko ręką i Udże zniknął za drzwiami. Woń strachu natychmiast nasyciła powietrze, choć nawet nie uniósł różdżki.
- Służycie wiernie w komnatach swojej pani - rzekł, a trzy długie, nietoperzowate pary uszu zafalowały pod wpływem gorliwego przytaknięcia. - Zapewne wiecie, z kim opuściła Kemmhyt.
Tym razem tylko jedna para uszu się poruszyła, dwie pozostałe nie drgnęły. Już i tak rozgrzana krew wzburzyła się w jego żyłach na widok lodowato obojętnych brązowawych twarzy, ale zacisnął wargi i pozornie spokojny pochylił się nad najmłodszą. Smród skrzaciego potu buchnął mu prosto w nozdrza.
- Twoim przeznaczeniem jest służyć mnie tak, jak służysz swojej pani - przemówił do niej nadzwyczaj łagodnie. - Z kim pani rozmawiała, nim wybrała się do Londynu?
Nie potrzebował jej torturować, wystarczy, że popatrzyli sobie w oczy i wiedział, że ona za chwilę wszystko mu wyśpiewa.
- Pani nie poleciała do Londynu. Pani przebrała się za mężczyznę, zabrała księcia Silasa i księcia Totmesa, panią Nadirę i panią Faridę do Banhy - brzmiała cicha, lecz pewna odpowiedź. - Pani Farida też wypiła eliksir i zmieniła się w mężczyznę.
Syknął z niedowierzaniem, a Ka cofnęła się o krok, zakrywając twarz długimi palcami, ale żadne zaklęcie nie padło. Voldemort wyprostował się i machnął na skrzatki ręką, nakazując im przyprowadzić sobie Faridę. Nie trzeba im było dwa razy powtarzać. Niemal jednoczesne, trzykrotne pop! rozległo się za jego plecami i przez dłuższy moment panowała niczym niezmącona cisza, której nie słyszał. Krew szumiała mu w uszach, pierś falowała szybko w nierównym oddechu, kiedy krążył po gabinecie, wściekły - sam nie wiedział, czy bardziej na siebie, czy na nią.
Banha. Czyżby…?
Nie. Nigdy nie zachowałaby się tak rozsądnie. Gdyby cokolwiek odkryła, natychmiast przyleciałaby do niego z awanturą. Rozwaga - to do niej niepodobna.
Przybyła, nim zdążył się uspokoić. Od kiedy Dżahmes zniknęła, widywał ją czasami w części królewskiej, lecz nigdy nie poświęcił jej więcej niż jedną mało znaczącą myśl, a jednak wryła mu się w pamięć jako godne tło dla swego męża. Kilka lat starsza, ale wciąż przystojna, z twarzą o ostrych, posągowych rysach i jasnobrązowej skórze wciąż wyglądała bardzo młodo. Dopiero po oczach - ciemnych, okolonych czarnymi rzęsami - znać było wiek i doświadczenie. Kompletnie ubrana, z włosami schowanymi pod hijabem w kolorze butelkowej zieleni, przeszła śmiało przez pokój, by złożyć uprzejmy, pozbawiony służalczości pokłon. Patrzyła na niego w ciszy, inaczej niż większość mieszkańców Kemmhyt - godnie, bez odrobiny strachu, lecz z pełną świadomością, czym mogło skończyć się dla niej to wezwanie.
- Wiem od skrzatów - przemówił - że w przebraniu udałaś się z królową do Banhy.
Zachowała zaskoczenie dla siebie.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Od śmierci mojego męża nie opuszczałam Kemmhyt.
Prostota, z jaką to rzekła, pozwoliło mu wierzyć, że jednocześnie kłamała i mówiła prawdę. Wyciągnął różdżką, na widok której mięsiste wargi Faridy zbielały lekko, ale ona sama wciąż trwała wyprostowana jak posąg, z dłońmi splecionymi na brzuchu, nie spuszczając wzroku z czerwonych oczu Voldemorta.
Ale on nie zamierzał jej karać. Nie dziś.
Umysł kobiety był dla niego jak otwarta księga. Poukładany, zdyscyplinowany, harmonijny. Prawie brytyjski. Nie nosił żadnych śladów zaklęć ochronnych, lecz wystarczyło, że wślizgnął się głębiej, szybko dotarł do miejsca naznaczonego magią. Mało subtelnie, z wyraźnym pośpiechem, acz dość solidnie zablokowane - natychmiast poznał w tym rękę Dżahmes.
Chyba się zorientowała, co robił, bo instynktownie spuściła wzrok, ale on tego nie potrzebował, by się o wszystkim dowiedzieć. Rzucił na kobietę Imperiusa i wyczuł, że intencjonalnie nie próbowała walczyć, choć jej umysł automatycznie sprzeciwił się zaklęciu.
Zaczął bez zbędnej brutalności, w końcu Dżahmes nie była mistrzynią w czyszczeniu pamięci, lecz bardzo szybko zdał sobie sprawę, że Imperius nie wystarczył, by przełamać jej zaklęcie zapomnienia.
Ból, ocenił z przyjemnością, uśmiechając się lekko na widok zmarszczek występujących na jej czoło. Tylko ból, stary, sprawdzony sposób, zdoła skruszyć mur, jaki zaklęcie usuwające pamięć wybudowało w umyśle Faridy. Tak, jak w przypadku Berty Jorkins.
Nie zawahał się, gdy posłał w jej stronę pierwszego Cruciatusa. Klątwa ugodziła czarownicę prosto w twarz, tak, że kolana ugięły się pod nią, ale Voldemort nie pozwolił jej upaść. Różdżką utrzymał skręcające się ciało w pionie, lekko uniesione nad podłogą. Farida poczerwieniała, gdy kolejne zaklęcie stłumiło okrzyk w jej gardle. To nie był moment na przyjemności. Potrzebował uporać się z nią raz-dwa, by jeszcze przed świtem posłać po śmierciożerców.
Druga przeprawa przez myśli kobiety przypominała płynięcie z prądem wartkim, bardzo wąskim strumieniem między zbiegającymi się ścianami z kamienia. Siła jego własnego zaklęcia napierała na niego, wgniatając w szparę niemożliwą do pokonania, z drugiej strony jego własny Cruciatus drążący w umyśle Faridy. Dał jej odrobinę wytchnienia i spróbował raz jeszcze. Wyczuł, że mur - choć już odrobinę naznaczony - wciąż trzymał się twardo, szydząc z subtelności pierwszego Cruciatusa. Drugi uderzył znienacka, zaklęcie podtrzymujące ciało zelżało i Farida runęła na ziemię jak worek ziemniaków. Jeszcze jedna przeciągająca się sesja potwornego cierpienia, którego nie mogła wykrzyczeć. Szamotała się, częściowo spętana magicznymi więzami, konając w idealnym milczeniu. Jedyne, co wypełniało gabinet, to ich dwa nierówne, rwane oddechy - oboje walczyli z bólem. Ona - by go przetrwać, on - by zadać go jak najwięcej.
Miał wrażenie, że nie był dość skupiony. Czując pot występujący na czoło, kolejny raz - już przestał liczyć - cofnął Cruciatusa i sięgnął po inne klątwy. Z zaklęciem Croucha było inaczej. Porządne, fachowe Obliviate, choć rzucone z wielką mocą, posiadało dobrze mu znany fundament, które pokonał przy trzeciej próbie. To nie. Nierówne i bezładne tworzyło w murze toporne muldy i zgrubienia, tworząc z poukładanymi myślami Faridy najprawdziwszy chaos.
Widok błędnych, wybałuszonych oczu łypiących na niego z podłogi nie przyniósł mu rozkoszy tak, jak błagające w agonii spojrzenia wielu innych ofiar. Farida nigdy w niczym nie była mu przeciwna. Pozostawał więc obojętny wobec świadomości, że te części mózgu, w których żyła jej osobowość, do niczego się nie nadawały. Spodziewał się, że tak się to skończy. Zawsze się tak kończyło.
Spróbował raz jeszcze i szpary, przez które widać było przebłyski, zaczęły się powiększać, aż resztka muru runęła, odsłaniając całe i nienaruszone wspomnienie. Widział szybko zbliżający się wieczór na ruchliwej ulicy pogrążonej w kolorowych światłach Banhy, Nadirę i dwóch mężczyzn biegnących chodnikiem wzdłuż ciemnych witryn sklepowych. W końcu jeden mężczyzna - wysoki i dobrze zbudowany, ubrany w szerokie bojówki i czarną kurtkę - oddzielił się od nich. Wrócił po kilku minutach i choć Voldemort nigdy tego mężczyzny nie widział, wystarczyło jedno spojrzenie na wyraz jego oczu, by wiedzieć, kto krył się pod tą ogorzałą, brodatą twarzą. Wściekły, zdeterminowany, pozbawiony jakichkolwiek hamulców. Szalony.
Wtem do jego uszu dobiegł jej głos - tak wyraźny, jakby stała tuż przy nim.
Imperio. Natychmiast wrócisz do Kemmhyt. Pójdziesz prosto do Farisa, przekażesz mu, że miałam rację i nie zamierzam dłużej czekać. Zaraz po tym o wszystkim zapomnisz. Z nikim innym nie wolno ci o tym rozmawiać, rozumiesz? Zwłaszcza z Czarnym Panem.
Wściekłość powtórnie nim targnęła. Uniósł różdżkę i wycelował w leżące u swych stóp ciało. Kobieta dyszała ciężko, oczy przewracały się pod przymkniętymi powiekami. Żółtawa twarz pokryta siatką czarnych żyłek spuchła pod wpływem tortur, różowa piana ściekała powoli z sinych warg i ginęła w burzy czarnych włosów, które wymknęły się spod hijabu.
- Crucio!
Wypowiedzenie formułki na głos dało chwilowy upust złości. Stał nad miotającym się ciałem, obserwując, jak podrygiwało upiornie, lecz kobieta już nie miała siły krzyczeć. Pojękiwała tylko, zupełnie pozbawiona świadomości.
Zostawił ją taką, nieprzytomną i skąpaną we własnych wydzielinach, aż przybyli wezwani śmierciożercy. Avery, Rowle i młody Lestrange - świeżo wyrwani ze snu, ubrani we wczorajsze przepocone - wnieśli do jego gabinetu jeszcze jeden odór. Smród przerażenia wzbogacił tę już i tak trudną do zniesienia mieszankę. Voldemort zignorował pełne niepokoju spojrzenie, jakim obrzucili ciało.
- Wezyr Kemmhyt - rzekł, chowając różdżkę. - Złożycie wizytę w jego domu. Aktualnie pozostaje “nieuchwytny”, dlatego zaczekacie na jego powrót i upewnicie się, że natychmiast odpowie na moje zaproszenie. A ty, Lestrange, zajmiesz się wdową Lock-Nah i wezwiesz do niej uzdrowiciela. Możecie odejść. Aha, Avery, Rowle, liczę, że zachowacie się przyzwoicie, macie do czynienia z najwyższym kapłanem. Zrozumiano?
Skinęli głowami, uśmiechając się przy tym kpiąco.
Zostawił ich ze skrzatem, a sam przeszedł do swoich prywatnych komnat. Zamknięte okiennice zupełnie odcinały światła z zewnątrz, tak, że sypialnia pozostawała pogrążona w gęstym, nieprzeniknionym mroku. Zrzucając po drodze szaty, z przyjemnością zanurzył się w chłodzie miękkiej satyny. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo był zmęczony. Voldemort rzadko odczuwał zmęczenie, ale tak, to był jeden z tych nadzwyczajnych momentów. Odpłynął szybko w niespokojny sen, który nie przyniósł mu odpoczynku. Zbudził się prędko wraz z pierwszymi promieniami zimowego słońca, licząc, że w gabinecie zastanie śmierciożerców i wystraszonego wezyra, ale Avery i Rowle kazali mu czekać do wczesnego przedpołudnia.
Kipiał gniewem. Voldemort nigdy na nikogo nie czekał. To jego oczekiwano.
Dżahmes kpiła z niego nawet z zatęchłej piwnicy Weasleyów.
Spodziewał się zastać go w pokornym półukłonie, przestraszonego i zaniepokojonego obrazami, jakie znalazł w umysłach Avery’ego i Rowle’a. To było oczywiste, że przetrzepie ich myśli jak stary dywan, lecz gdy Czarny Pan wszedł do gabinetu, zgadzał się tylko ukłon. Twarz Farisa - wyraźnie zmęczona i nieco poszarzała - nie wyrażała żadnych emocji. To była ich pierwsza rozmowa sam na sam; z niezadowoleniem odkrył, że w wezyrze było coś z Faridy. Część świadomości co do jego zamiarów i część tego naturalnego uporządkowania - obie te rzeczy mogłyby sprawić, że Faris byłby znakomitym śmierciożercą, gdyby nie fanatyczne przekonania. Voldemort nie miał wątpliwości, co połączyło tę dwójkę.
Wskazał mu krzesło, lecz sam nie usiadł. Przystanął, oparty o biurko, niedbale bawiąc się różdżką.
- Podczas nieobecności królowej masz obowiązek pozostawać w pałacu - rzekł. Atmosfera w pokoju momentalnie zgęstniała. - Gdzie byłeś?
Analizowali przez moment swoje twarze, aż kąciki warg czarodzieja drgnęły lekko i ten spuścił wzrok, jak gdyby został przyłapany na gorącym uczynku. Voldemort uśmiechnął się.
- Ach tak - mruknął, drwiąco przeciągając sylaby. - Nie będzie zadowolona, kiedy wróci i dowie się, gdzie spędzasz czas podczas jej nieobecności. Ano właśnie. Skąd wróci?
Spostrzegł, jak wzrok Farisa powędrował w kierunku różdżki. Voldemort miał ochotę się skrzywić na widok tych małych, okrągłych okularków. Przypominały mu okulary, które nosił Potter.
Ale teraz nie na Potterze musiał się skupić.
- Pan mój wie, że pomógłbym mu we wszystkim - rzekł, znów się kłaniając. - Niestety pani nie melduje mi się, gdzie i na jak długo się udaje…
- Nie kłam! - wrzasnął i dopiero wtedy mężczyzna drgnął. - Przesłuchałem żonę Lock-Naha i wiem, że spiskowałeś z Dżahmes za moimi plecami, a teraz ona jest w rękach Dumbledore’a! Chyba że właśnie taki był twój plan, co, panie wezyrze?
Wystudiowana maska oleistej uprzejmości opadła i Faris zgiął się w niskim ukłonie.
- Przyrzekłem wierność Dżahmes-Meritamon i tylko to mną kieruje - wyrecytował do podłogi drżącym z przejęcia głosem. - Prędzej postradam życie, niż postąpię wbrew jej słowu.
Rozdrażniony miał ochotę odrzucić go kopniakiem i dokończyć to, co nad ranem zaczął z Faridą, lecz powściągnął nerwy i wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Ja też jestem tutaj panem.
- Tak jest. I jestem wierny mojemu panu tak, jak jestem wierny królowej. - Zawahał się, jak gdyby słowa, które miał zaraz wypowiedzieć, dławiły go w gardle. - Ale najpierw służę Koronie Obu Państw i Królestwu Kemmhyt, którego głową jest Dżahmes-Merita…
Reszta słów kapłana utonęła w ryku, który opuścił gardło Voldemorta. Błysnęło niebieskie światło i wezyr runął na ziemię, by w następnej sekundzie potworna siła uniosła go wysoko jak na niewidzialnej smyczy, tak, by mógł zrównać się z nim twarzą. Mierzył może tyle, co Dżahmes, cienkie kończyny zdawały się być zupełnie pozbawione siły, gdy wymachiwał niezdarnie nogami. Okulary zleciały mu z nosa, przez co oczy wydawały się znacznie mniejsze, a twarz jeszcze bardziej dziecięca. Voldemort wycelował różdżką w jego gardło, czując przyjemne mrowienie we wnętrzu lewej dłoni. Mrowienie zachęcające do tego, by zaciskać do samego końca, aż wyciśnie z tej miernoty ostatni haust powietrza. W tym momencie był mu obmierzły, obrzydliwy jak Glizdogon, gorzej - jak wielki robak, który wzbudza odrazę powstrzymującą przed rozdeptaniem.
- I co? - wysyczał mu prosto w twarz. Odgłosy charczenia były jak muzyka dla jego uszu. - Jesteś zadowolony z tego, jak skończyło się ślepe podążanie za jej urojeniami? Taki efektów oczekiwałeś?
Mężczyzna z trudem potrząsnął głową, próbując wyswobodzić się z czarodziejskiego uścisku; żyły wystąpiły mu na skronie, a krew zabarwiła białka oczu, dopiero wtedy Voldemort cofnął zaklęcie. Faris padł z hukiem na twarz, krztusząc się i łapiąc z charkotem powietrze. To wystarczyło, by w jego oczach obojętność ustąpiła miejsca przerażeniu.
Nie krył obrzydzenia, obserwując, jak kapłan nieporadnie dźwigał się na nogi. Ślina wciąż kapała mu z ust.
- Uchybiłem… uchybiłem mojemu panu… - wydyszał i cofnął się, by podeprzeć się o ścianę, bo trzęsące się nogi nie pozwalały mu utrzymać równowagi. - Dowiedziałem się o siostrze… o siostrze mojej pani. Kilka tygodni temu udałem się do Banhy, gdzie… gdzie natknąłem się na kobietę tak podobną do królowej, że gdyby nie pewność, że jest w Sacher, byłbym za nią podążył. Wtedy przypomniałem sobie o księżniczce Zivit. Połączyłem kropki. Uznałem, że pani musi się o wszystkim dowiedzieć. Postąpiłem przeciwko mojemu panu, powinienem doradzić królowej konfrontację, ale była pewna, że trwa spisek między księżniczką i jej matką, który ma na celu potajemne przejęcie przez księżniczkę władzy. A ostatnie sytuacje ułatwią…
Nie dał mu skończyć.
- Niezrównoważona paranoiczka! - warknął i odwrócił się od wezyra, by zebrać myśli. Te pędziły jak oszalałe wraz z doganiającą je furią. Uderzył kilkakrotnie różdżką w otwartą dłoń, a z czerwony snop iskier przemknął przez pokój i wypalił dziurę w ładnej, ciężkiej komodzie pod ścianą. - Zostanie tak, jak do tej pory. Milczysz w temacie Dżahmes, dopóki nie sprowadzę jej tu z powrotem. Jeśli informacja o miejscu jej pobytu wypłynie, ty poniesiesz tego konsekwencje. Natychmiast sprowadzisz Earth i jej męża, tak, by nikt się nie zorientował. Ulokujesz ich u siebie.
- Będzie tak, jak pan zarządzi - odparł prędko. - Tylko, mój panie… Farida…?
- Farida nie będzie już problemem - rzekł lodowato, wciąż odwrócony do niego plecami.
Pełna napięcia cisza wydawała się niemal fizycznie odczuwalna, kiedy Faris walczył ze sobą, by zapytać.
- Czuję się za to osobiście odpowiedzialny - powiedział w końcu. - Gdyby było coś, co mogę zrobić, żeby sprowadzić panią i książęta…
Voldemort uciszył go gestem.
- Póki co najlepsze, co zrobisz, to znikniesz.
Do ustawicznego uczucie wzburzenia dołączyło nieprzyjemne gniecenie w żołądku. Paskudnie ludzkie, takie, jakie pamiętał jeszcze z dawnych czasów sprzed swojego upadku. Nie obejrzał się za wychodzącym kapłanem. Kiedy zakończy sprawę z Dżahmes, przyjrzy się jego wycieczkom do Bahny, ale teraz miał do załatwienia inne sprawy. Bez trudu wspiął się na parapet, wyleciał przez okno i pofrunął wysoko, wysoko nad miastem, tak, że dla ludzi z dołu mógł wyglądać jak samotna jaskółka na niebie. Tego dnia było wyjątkowo błękitne. Skierował się na północ prosto nad otwartą pustynię.
A później będzie mu potrzebny Snape.
*
Nora miała być gdzieś tutaj - jakieś ćwierć mili od nieodśnieżonego gościńca, dokładnie pomiędzy dwoma pagórkami. Wiedział mniej więcej, czego szukał, ale fakt, że Kwatera Główna miała pojawić się w polu widzenia dopiero na kilka stóp przed przekroczeniem granicy zaklęć ochronnych, stanowiło pewien kłopot. Zwłaszcza po ciemku.
Całe szczęście niebo było bezchmurne i blask księżyca odbijający się od śnieżnych połaci idealnie oświetlał drogę. Po kilku minutach niezbyt łatwego marszu Horacy spostrzegł czarny kształt budynku. Przypominał trochę domek z klocków zbudowany przez trzylatka - z płaskiego dachu kamiennego parteru wyrastało coś na kształt krzywej wieży, do której ktoś co jakiś czas dokładał pomieszczenia. Wieża wyrosła tak wysoko, że przekrzywiła się na jedną stronę i wyglądało na to, że tylko liczne zaklęcie chroniły ją przed przewróceniem się. Slughorn rozejrzał się, licząc, że gdzieś w pobliżu znajdował się drugi zaczarowany dom, ale tabliczka przy rozsypującym się murku powiedziała mu, że dotarł tam, gdzie miał dotrzeć.
Wydął lekko usta i ruszył niepewnie przez słabo odśnieżone podwórko. Kątem oka spostrzegł gnoma przemykającego z wielkim kawałkiem szynki w zębach. Wybitnie. Szurając butami po wycieraczce, nabrał wątpliwości. Skoro tak wyglądała Kwatera Główna Zakonu Feniksa…
W kuchni powitał go zapach pieczonych jabłek i świeżo zaparzonej herbaty, co rozluźniło nieco węzeł w jego żołądku wypełnionym niepokojem. Spięty i zestresowany - zupełnie jak nie on - rozejrzał się nieśmiało. Ciasne, zagracone pomieszczenie było pełne światła i czarodziejskich sprzętów. Choć przy stole zawalonym składnikami do pieczenia stała tylko jedna korpulentna kobieta, kuchnia zdawała się być pełna ruchu. W zlewie zmywały się właśnie sterty naczyń, na blacie obok ścierka polerowała stos talerzy, a w kącie brudne ubrania ustawiały się w kolejce do starej, terkoczącej pralki.
Molly Weasley postarzała się i mocno przytyła, od kiedy widział ją ostatni raz ponad dekadę temu, ale wyglądała uroczo jak za swoich młodzieńczych lat. Uśmiechnęła się promiennie, wytarła białe od mąki dłonie w fartuch i zaprosiła go gestem do stołu.
- Horacy! Jak miło cię widzieć, siadaj, przyszedłeś akurat na ciasto.
Machnęła różdżką i wszystkie utensylia pofrunęły z blatu prosto do zlewu, a drzwi do piekarnika otworzyły się z trzaskiem i na blacie wylądowała gorąca, ślicznie zarumieniona szarlotka. Normalnie ślinianki Horacego ożywiłyby się na ten widok, ale tym razem poczuł w gardle tylko rosnącą gulę.
- Mam nosa do wypieków - mruknął, siląc się na uśmiech.
Spoczął na jednym z krzeseł, nawet nie zdejmując futra.
- Trafiłeś bez problemu? - spytała, kiedy podała mu już dzbanek z herbatą i ukroiła szarlotki. - Och, dziękuję. Zdziwiłam się, kiedy Albus powiedział Arturowi, że chciałbyś dołączyć do Zakonu.
Przyjęła karteczkę z odręcznym pismem męża i schowała do kieszeni. Dopiero gdy przestała się krzątać i usiadła z filiżanką naprzeciwko Horacego, ten usłyszał jeszcze jeden dźwięk, tym razem dochodzący z podłogi.
- Tak, tak - bąknął rozkojarzony. Wychylił się lekko i spostrzegł dwóch małych chłopców w śpioszkach, w wieku około jednego roku, wkładających i wyciągających z pudełka kolorowe klocki. - Na początku nie za bardzo chciałem się w to mieszać, ale wychodzi na to, że zachowanie najbardziej zrównoważonej neutralności w naszych czasach jest jednoznaczne ze sprzeciwieniem się każdej stronie, więc… ehm, tak. Molly, moja droga, czyje to dzieci? Są trochę zbyt… jak na dzieci Billa albo Charliego…
Pełne policzki kobiety pokrył delikatny rumieniec.
- Moi synowie jeszcze nie… - Urwała i odchrząknęła pod nosem. - To są TE dzieci. Dumbledore pewnie mówił ci o…?
- A, tak, tak, w rzeczy samej - odparł pośpiesznie, tarmosząc swoje purpurowe rękawiczki. - Poprosił mnie, żebym przyjrzał się naszemu więź… gościowi, jeśli znajdę chwilę, więc się zjawiam. Zresztą sam jestem ciekaw… No nic, chyba trzeba to zrobić, co?
- Chyba tak. Hagrid jest na dole - odpowiedziała, wzruszając lekko ramionami.
Wskazała mu drogę do piwnicy, a Slughorn zostawił nietknięte ciasto i, pocąc się okrutnie w swoim futrze, zszedł po wąskich, drewnianych stopniach, uważając, żeby nie otrzeć się o świeżą pajęczynę na ścianie.
To była bardzo dziwna piwnica. Zupełnie pusta, zaskakująco wyszorowana i cuchnąca nie kurzem czy stęchlizną, a czymś, co przypominało spaleniznę. Większość pomieszczenia zajmował Hagrid. Siedział po turecku na podłodze i pracował nad czymś, co wyglądało zrobiony na drutach olbrzymi, kolorowy namiot. Na widok profesora poderwał się na nogi i natychmiast uderzył się głową o sufit.
- Horacy, a jednak żeś dołączył! - wykrzyknął, uśmiechając się promiennie. Wyciągnął dłoń wielkości klapy od śmietnika i poklepał Slughorna po ramieniu. - Tak żem się zastanawiał, przydałby się nam ktoś taki, jak ty. Teraz każdy wielki czarodziej to na wagę złota, co nie?
Miał wrażenie, że mróz na zewnątrz uszkodził mu mięśnie twarzy, bo zamiast uśmiechu był w stanie zmusić się tylko do kwaśnego grymasu.
- Dzięki, Hagridzie, to szalenie miłe, tak… A co tam u Graupka? - zagadnął.
- Radzimy sobie, ale teraz trochę mu samotno, bo wieczorami siedzę tutaj. Ale robię mu na pociechę szlafrok na drutach. - Uniósł z dumą bezkształtny wór, z którego wystawały dwa rękawy. - Przyszedłeś jej podać jakieś eliksiry?
- Eliksiry…? - zapytał nieco nieprzytomnie.
- No, dla dzieciaka - dodał, wskazując na swój wielki brzuch.
- Ach, tak, właśnie tak.
- To ja sobie skoczę do kibelka, co?
Zwinął niedbale kolorowy szlafrok i zniknął na górze za drzwiami, a żołądek podjechał Horacemu do gardła. Poczuł się tak, jak gdyby nie trafił nogą na stopień.
Leżała na boku na łóżku polowym, związana niewidzialnymi więzami, z metalowymi obręczami wokół szyi i nadgarstków. Ubrana w męską pelerynę, z masą czarnych, splątanych, brudnych włosów zasłaniających twarz była właściwie nie do rozpoznania. Slughorn stał jak wryty, wpatrując się w nieprzytomną kobietę jak w jakieś makabryczne odkrycie, po którym nie było wiadomo, czego się spodziewać, dopiero po dłuższej chwili wydobył z kieszeni małą, pozłacaną ramkę i powoli, bardzo powoli, jakby podchodził do dzikiego zwierzęcia, przykucnął przy łóżku. Długo ze sobą walczył, wyciągnął nawet różdżkę, lecz w końcu wyciągnął rękę i odgarnął kobiecie włosy z twarzy. Pomimo szarej powłoki - sadzy lub czegoś podobnego - spostrzegł, że miała młodzieńczą, oliwkową cerę, wąski nos, a na oczach czarną opaskę, którą naciągnął na czoło. Ze zdziwieniem odkrył, że czarownica nie była nieprzytomna, lecz spała nienaturalnie twardym snem. Pomimo nadmiernie zaciśniętej szczęki z ust ciekła jej ślina, dłonie miała zaciśnięte w pięści, a szybkie zajrzenie pod podciągnięte powieki utwierdziło Horacego, że musiała być pod wpływem Eliksiru Słodkiego Snu ciągiem przynajmniej przez cztery dni.
Jego pamięć okazała się bardziej zawodna, niż podejrzewał. Może to kwestia tego niecodziennego stroju, może brudnej i opuchniętej twarzy, a może wewnętrznego zaprzeczenia, ale ciężko było mu doszukać się podobieństwa do jego Victorii. Victoria, którą znał, miała cerę bladą jak pergamin, nie śniadą, szczupłą, filigranową sylwetkę, a ta kobieta posiadała wyraźnie umięśnione ramiona. I burzę ciemnych, gęstych włosów. Przyświecił sobie różdżką, żeby lepiej widzieć - postacie na starym zdjęciu były maleńkie, ale wciąż dobrze zachowane. Elegancko ubrana nastoletnia Victoria, wyraźnie zgarbiona, spoglądała niepewnie z samego brzegu kadru. Choć fotografia była czarno-biała, na Horacego spadło wspomnienie tych czarujących, zielonych oczu. Na Merlina, jej oczy. Identyczne jak u matki i brata, z tą jedną różnicą, że rzadko kiedy dominowało w nich coś więcej poza nieśmiałością.
Poczuł, jak wzruszenie urosło mu w gardle i musiał zamrugać, bo łzy zapiekły go pod powiekami.
Jeszcze raz spojrzał na śpiącą kobietę i znów na zdjęcie. Ten sam nos, dokładnie te same usta, strzeliste łuki brwi… Była starsza i już nie tak przeraźliwie chuda, lecz to nie czas i nie funty sprawiały, że wyglądało inaczej. To coś z jej środka, co czyniły rysy jej twarzy piękniejszymi, ale i bardziej upiornymi, jak gdyby patrzył na fantastyczną istotę z piekła.
Serce ścisnęło mu się na wspomnienie jego Victorii - wyjątkowej, tak wyjątkowej, jedynej tak wrażliwej Ślizgonki, jaką miał okazję uczyć. Uronił niejedną łzę na wieść o jej śmierci, a teraz okazało się, że jednak żyła. Do samego końca wierzył, że Dumbledore się mylił - o ile bardziej wolałby widzieć ją martwą niż tą z opowieści Albusa.
Niemożliwe, by tak się pomylił. On nigdy się nie mylił.
A jednak…
Prośba Albusa sprzed kilku miesięcy przywołało nieprzyjemne wspomnienia o Tomie Riddle’u. Jaka istniała szansa, że mógł nie zauważyć tej mrocznej strony w jego duszy? A jaka, że nie dostrzegł tego samego w duszy Victorii? Nie istniała na świecie taka ilość przypadków. To zło nie mogło w niej kiełkować. Teraz już wiedział na pewno - to ON ją zbrukał, zaraził czarną magią i to był moment, kiedy jego Victoria umarła.
Drzwi za jego plecami się otworzyły i Horacy wzdrygnął się tak, jak gdyby Hagrid przyłapał go na czymś obscenicznym. Drżącymi rękami wcisnął fotografię z powrotem do kieszeni, zaciągnął niedbale opaskę na oczy kobiety i zerwał się tak szybko, jak pozwalał mu na to wielki brzuch i zwyrodnienie stawu biodrowego.
- Skoczyłem jeszcze do kuchni, Molly zrobiła szarlotkę. Próbowałeś…?
Hagrid nie skończył, bo Slughorn już mijał go na schodach.
- Mhm, wyborna - mruknął, nie patrząc mu w oczy. - Mija działanie eliksiru, trzeba będzie poprosić kogoś, kto się na tym zna, trzeba podać więcej… no to… do zobaczenia.
- Przecież ty…
Odpowiedziało mu trzaśnięcie drzwi frontowych, a zaraz za nimi dźwięk teleportacji, ale wiatr wiał tak głośno, że nikt już tego nie usłyszał.
Tymczasem na drugim końcu wyspy inny mężczyzna brnął pod wiatr przez identyczne zaspy. W odróżnieniu od Slughorna ten miał na sobie prostą, nieco wysłużoną pelerynę z grubego materiału. Pomimo podniesionego kołnierza i rękawiczek ze smoczej skóry porządnie zmarzł. W tym roku zima w Szkocji śmiało sobie poczyniała.
Rozluźnił ramiona dopiero wtedy, gdy wszedł do ciemnego holu. Lampy były pogaszone, ale blask księżyca był wystarczający, by Snape mógł dojrzeć godzinę na zegarze nad rzędem zbroi. Westchnął. Kwadrans po północy. Stracił już nadzieję, że w najbliższym czasie się wyśpi.
Drogę do gabinetu dyrektora pokonał raz-dwa. Z przyjemnością zamknął za sobą drzwi, wdychając pachnące palonym drewnem powietrze. Ciepło rozkosznie rozlało się po jego ciele, wywołując dreszcze po długim, mroźnym spacerze. Dyrektor najwidoczniej też nie zamierzał dziś spać. Przez oparcie fotela leżał przewieszony podróżny płaszcz i rękawiczki, a Dumbledore zakładał właśnie wysokie, błyszczące kozaki na obcasie.
- Wychodzimy gdzieś? - zapytał Snape.
Dumbledore uśmiechnął się, widząc jego wzrok uciekający za okno, gdzie na tle nocnego nieba spadały gęsto drobne płatki śniegu.
- Mam jeszcze coś do zrobienia i pomyślałem, że upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu. Mam nadzieję, że się nie gniewasz? - Zachichotał, prześwietlając go spojrzeniem swoich niebieskich oczu. - Dopiero co wróciłeś z Egiptu i nie zdążyłeś się jeszcze zagrzać?
Skomentował to jedynie wydęciem warg. Odczekał, aż dyrektor skończy się ubierać i obaj opuścili gabinet. Fawkes na żerdzi pożegnał ich sennym pomrukiem. Gdy szli w milczeniu przez zaśnieżony park, Snape obserwował z ukosa swego towarzysza. Bardzo szybko doszedł do wniosku, że Dumbledore i Voldemort mieli ze sobą więcej wspólnego, niż im obojgu się wydawało. Obaj wydawali się zaskakująco odporni na skrajne temperatury, obaj mieli irytujący zwyczaj załatwiania swoich spraw w środku nocy i dziwnym trafem obaj potrzebowali do tego jego asysty.
O ile Hagrid dbał czasem o ścieżki na błoniach, tak droga do Hogsmeade była zupełnie nieprzejezdna. Księżyc lśnił tak mocno, że nie potrzebowali przyświecać sobie różdżkami, ale Snape i tak trzymał swoją w pogotowiu w rękawie. Nocny spacer poza terenem szkoły, mając po obu stronach ciemną ścianę Zakazanego Lasu nie należał ani do przyjemnych, ani tym bardziej do bezpiecznych.
- Bardzo się zdenerwował? - zapytał znienacka Dumbledore. Dyszał lekko, brnąc przez gładką, nietkniętą połać sięgającą mu prawie do połowy łydek. - Mogę sobie wyobrazić.
- Zdenerwował? Ładnie powiedziane - mruknął. - Mam się wszystkiego dowiedzieć. Nawet kosztem zdemaskowania.
Brwi Dumbledore’a powędrowały do góry, ale nie wyglądał na zaskoczonego. Raczej jakby jakaś teoria, którą nie miał zamiaru się z nim dzielić, właśnie się potwierdziła.
- Widocznie sentyment Voldemorta sięga daleko poza pamiątki i węże - rzekł enigmatycznie. - Wiesz coś o przeszłości Dżahmes-Meritamon? O jej powiązaniach z Wielką Brytanią.
- O jej przeszłości? To zależy, jak daleką przeszłość masz na myśli. Przekazałem ci wszystko, czego się dowiedziałem. Po upadku Czarnego Pana przez długi czas go szukała, później zupełnie skoncentrowała się na swoim królestwie, wiem, że ingerowała w politykę egipskiego ministerstwa, ale nie dotarłem do żadnych konkretnych informacji. Oni wszyscy są tam bardzo skryci, Dumbledore. Bardziej, niż my kiedykolwiek byliśmy. I jeżeli mają jakieś powiązania z Wielką Brytanią…
- Mam na myśli jej osobiste powiązania.
Szybko przewertował w pamięci strzępy faktów, jakie starał się regularnie wyłuskiwać z mglistych informacji, które zbierał od powrotu Czarnego Pana. Nie było tego wiele.
- Nazwisko matki, adres Lock-Nahów… Jej przyrodni brat mieszka z żoną i córką w Szkocji, przyrodnia siostra nie żyje, po ślubie wyjechała z mężem do Francji, siostra bliźniaczka żyła kilka lat w Londynie, ale zniknęła, jej historię znasz. Naprawdę nie wiem, co mógłbym pominąć. Informowałem cię na bieżąco.
- I bardzo jestem z ciebie rad, Severusie - odparł Dumbledore, skłoniwszy głową w jego stronę. - A co ty na to, gdybym ci powiedział, że Earth Lock-Nah urodziła nie czwórkę, a trójkę dzieci? Najstarszego syna ze związku z Henrykiem Hortusem i siostry bliźniaczki?
- Dżahmes-Meritamon i Zivit.
W oczach dyrektora zaigrały figlarne iskierki, jakby bawiło go to powolne odkrywanie kart. Snape nie podzielał tego entuzjazmu, wręcz przeciwnie. Kolejna odsłonięta tajemnica Czarnego Pana zwiększała szansę na zdemaskowanie, ale nie takie, o jakim myślał.
- Victoria i Zivit.
- A Dżahmes-Meritamon…
- Tak. Dżahmes-Meritamon i Victoria to ta sama osoba - odparł, tracąc powoli swój żartobliwy ton. - Tonks udało się dotrzeć do Henryka Hortusa, pierwszego męża Earth. Oczywiście stary, skończony Hortus wciąż żyje w przekonaniu, że córka Earth, którą wychowywał, nie żyje. Początkowo nie był chętny do współpracy, ale widać stare nawyki pozostały. Zainteresowanie ładnej, młodej dziennikarki w końcu zmiękczyło jego serce i udało nam się pozyskać informacje pozornie nieistotne dla Hortusa, a kluczowe dla nas. Paradoksalnie typowa sytuacja: dziewczyna kończy szkołę, zaczyna praktyki u swojego ulubionego nauczyciela… wiedziałeś, że szkoliła się na Mistrzynię Eliksirów pod okiem Horacego? Na studiach poznaje przystojnego czarodzieja ze starej, francuskiej rodziny, zakochuje się w nim, zapominając o szkolnym zauroczeniu, przerywa studia, wychodzi za mąż i przenosi się wraz z mężem do Francji. Z powodu słabego zdrowia umiera kilka lat później. Odwiedziłem nawet ostatnio jej grób, odnowiłem stare znajomości i trochę rozpytałem. Problem w tym, że nikt tam nie pamiętał o żadnej Victorii Hortus, o żadnym bogatym, przystojnym studencie imieniem Joachimie Dubois. I choć w rodzinie Dubois faktycznie było kilku naukowców specjalizujących się w eliksirach, żaden z nich nie znał Joachima, który poślubiłby Brytyjkę i młodo owdowiał. Poza tym sam Joachim pojawia się właściwie wyłącznie w kontekście Victorii. Nie mam do Voldemorta pretensji. Wykonanie faktycznie udało im się mistrzowsko, zwłaszcza jak dwa tak młode umysły. A fakt, że Dżahmes-Meritamon nie wyróżniała się w szkole niczym specjalnym, okazał się bardzo przydatny. Wszyscy bardzo szybko zapomnieli o istnieniu bezbarwnej córki Hortusa… swoją drogą, Henryk nigdy się nie przyznał, że Victoria tak naprawdę nie była jego córką, nawet długo, długo po rozwodzie. Z tego, co opowiadała Tonks, bardzo przeżył wieść o jej śmierci. W każdym razie uśmiercenie Victorii Hortus było oczywiście najbardziej rozsądnym wyjściem, kiedy Lord Voldemort na stałe porzucił swoje nazwisko i postanowił odciąć się od swojej szkolnej przeszłości.
- No dobrze, ale w jaki sposób jest to pomocne dla Zakonu? - zapytał zniecierpliwiony. - Nieważne, czy kim jest albo kim nie jest ojciec Dżahmes-Meritamon, czy zna się z Czarnym Panem ze szkoły, czy poznali się podczas wojny. Jest w naszej piwnicy, a my nie możemy nic z tym zrobić.
Dumbledore znów się roześmiał, lecz tym razem wesołość nie objęła już jego oczu.
- Patrzysz na co najwyżej miesiąc do przodu. Ja patrzę ciupkę dalej, na kwartał, może dwa. Odwiedziłem ją jeszcze przed pożarem w Norze - kontynuował. - Chciałem sprawdzić na własne oczy, czy to ona. Wygląda na nieco młodszą, ale myślę, że skutek uboczny licznych eksperymentów. Co prawda nie tak licznych, jak w przypadku Voldemorta, ale teraz jestem już pewien, że to ona. A skoro tak, czyni to Voldemorta bardziej ludzkim, niż chciałby za takiego uchodzić. I właśnie w tym widzę naszą szansę.
- Rozumiem. A jednak nic dobrego z jej obecności do tej pory nam nie przychodzi - stwierdził Snape. - Prawie spaliła Norę, a z nią siebie i swoich synów. Dobrze wiesz, że prędzej czy później uodporni się na zaklęcia… z tego, co mi wiadomo, raczej prędzej… a wtedy ryzykujesz nie tylko zdradzeniem adresu kwatery, ale życiem tych, którzy akurat tam będą.
- Milo odradził stosowanie wszelkich zaklęć paraliżujących i zamrażających - odparł. - Dżahmes jest aktualnie regularnie podawany Eliksir Słodkiego Snu. Na niego oczywiście też w końcu wyrobi tolerancję, ale myślę, że z zaklęciami poszłoby jej szybciej.
W pierwszej chwili miał ochotę się zatrzymać, ale Dumbledore brnął dzielnie przez zaspy, nie zważając na rosnący poziom śniegu. W oddali majaczyła już delikatna łuna światła - pierwsza obietnica zbliżającego się celu ich podróży. Serce Snape’a zamarło na moment, choć w jego głębi przewidywał już odpowiedź.
- Eliksir Słodkiego Snu?! Dumbledore, ty jesteś niepoważny…
- Coś czuję - przerwał mu spokojnie - że już się domyślasz, Severusie.
Snape zaklął głośno pod nosem. Nie potrzebował już rozgrzanego kominkiem gabinetu, żeby zrobiło mu się ciepło. Dyrektor wydawał się niewzruszony tymi rewelacjami.
- Tak - ciągnął. - Wcześniej mieliśmy duży kłopot, to prawda. Teraz… cóż, myślę, że gorzej byłoby wtedy, gdyby Dżahmes jednak przez przypadek spaliła swoje dzieci. Voldemort natychmiast przypisałby to Zakonowi, a wątpię, by Dżahmes wyprowadziła go z błędu.
Szli przez chwilę w milczeniu, ciszę zakłócało jedynie trzeszczenie śniegu pod ich stopami. To była właśnie jedna z tych nielicznych chwil, kiedy zastanawiał się, czy potrafił udźwignąć ogrom oczekiwań, jaki mieli wobec niego Dumbledore i Voldemort.
- I co teraz? - odezwał się, gdy drzewa po obu stronach drogi zaczęły się przerzedzać, a ich oczom ukazały się pierwsze zarysy domów. - Co mam mu przekazać, kiedy mnie wezwie?
- Powiesz to, co wiesz o stanie Dżahmes-Meritamon.
- Dumbledore, przecież on wpadnie w szał, a wtedy może się wydarzyć wszystko…
- Tylko to pozwoli ci zachować status podwójnego agenta - przerwał mu. - Dobrze wiesz, że nie uwierzy, że nie wiedziałeś, w jakim jest stanie. Będzie cię naciskał, byś pomógł mu ją odbić za wszelką cenę i to zdejmie problem z naszych barków. Musimy rozegrać to tak, by myślał, że to on ma kontrolę.
Dotarli do Hosmeade. Pomimo późnej pory w niektórych oknach wciąż paliło się światło, a główna droga i niewielki ryneczek skąpane były w pomarańczowym blasku latarni. Snape już otwierał usta, by jak zwykle nie zgodzić się z tak ryzykownym rozwiązaniem, kiedy jego lewe przedramię rozdarło znajome pieczenie. Dumbledore oczywiście zauważył ten nieznaczny ruch ręką.
- W samą porę - mruknął, na co Snape uśmiechnął się kwaśno.
- Jak dla kogo.
Zatrzymali się pod wyłączoną fontanną, którą teraz zamiast wody wypełniał śnieg.
- Spróbuj dostrzegać pozytywy tej sytuacji - odparł dyrektor, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Przynajmniej się opalisz.
Mrugnął do niego przez okulary-połówki i odszedł w kierunku Gospody pod Świńskim Łbem.
*
Będzie musiał wynagrodzić Severusa, kiedy już się to wszystko skończy. Severus musiał być wykończony, ale nie dał tego po sobie poznać. Z Hogwartu dotarł do niego w niecałe pół godziny. Voldemort czuł pod skórą narastające napięcie, co nie zwiastowało dla jego najwierniejszego sługi niczego dobrego, lecz postanowił zachować dla niego przynajmniej pozory spokoju. Przynajmniej na początek.
- Przetrzymują ją w piwnicy, mój panie. W tej samej, którą ostatnio prawie spaliła, próbując się uwolnić.
Odwrócił się twarzą do okna, patrząc niewidzącym wzrokiem na rozciągający się za nim ogród palmowy. Pośród wściekłości w żołądku Voldemorta obudziło się uczucie, którego dawno nie doznał - coś na kształt satysfakcji, subtelne ukłucie dumy.
- Zabiła kogoś? - zapytał z perfekcyjnie wyważoną obojętnością.
Nie mógł sobie pozwolić, by ktokolwiek mógł pomyśleć, że odczuwał cokolwiek związanego z tą sytuacją. Rozdrażnienie - tak, irytację, gniew, ale niepokój… strach… Aż skręciło go na myśl o tym. Nikt, zwłaszcza Snape. Bez względu na to, jakim darzył go zaufaniem.
- Wcześniej, owszem, zabiła Leo Mamersa i zraniła ciężko Podmore’a i Remusa Lupina - odparł Severus w ten sam wyważony sposób, lecz on w odróżnieniu od Voldemorta nie potrafił tak łatwo panować nad głosem. Bał się tego, co miał zaraz powiedzieć. I bał się słusznie. - To i tak wiele, mój panie. Ma założone obręcze azkabańskie.
Syknął ze złości i Snape natychmiast urwał, ale uwaga Czarnego Pana była skierowana głęboko do wewnątrz. Strach i uczucie potwornego upokorzenia wykręciły mu wnętrzności - obrzydliwe, ludzkie wrażenie łączące go z każdym z tych żałosnych miernot wypełniających domy poniżej, wrażenie, od którego nie było ucieczki. Miał ochotę rozerwać Snape’a gołymi rękami tylko za to, że przyniósł mu te wieści, o które przecież sam go poprosił. Wieści ustawiające jego, Najpotężniejszego Czarnoksiężnika Ostatnich Wieków, pod stopą takich kmieciów jak Weasleyowie. W ich śmierdzącym gnojowisku przebywał teraz jego syn - Dziedzic Wielkiego Salazara Slytherina. Na samą myśl przytłaczało go wszechogarniające uczucie odrazy. A jego żona… Zaskoczyło go określenie, które wymknęło się jego rozważaniom w zasadzie zupełnie automatycznie, choć nigdy nie myślał w ten sposób o Dżahmes.
I te przeklęte azkabańske obręcze. Strachu o nie nie był już w stanie zdławić.
- Trzeba się ich natychmiast pozbyć - rzekł głosem cichszym od trzasku ognia w kominku, lecz w środku czuł powoli wymykający się spod kontroli gniew. - Przez tak duże nagromadzenie magii pozbawionej możliwości przepływu jest gotowa postradać zmysły. Torturują ją?
Snape natychmiast zaprzeczył.
- Od pożaru właściwie bez przerwy jest jej podawany Eliksir Słodkiego Snu. Dzieci i ich opiekunka przebywają na górze. Jak na sytuację, w której się znaleźli, są w całkiem przyzwoitym położeniu…
Odwrócił się gwałtownie, nawet nie próbując maskować wściekłości.
- Doprawdy? I co dalej? Może powinienem zostawić ich tam, gdzie są, bo warunki w weasleyowskim chlewie są lepsze niż tutaj? Tak sądzisz ty czy Dumbledore? - warknął. - Bo ty, jak widzę, nie mówisz mi wszystkiego. Wyrzuć to wreszcie z siebie, tak, jak mi przysięgałeś. Szczerze!
Szara, napięta twarz Snape’a nawet nie drgnęła.
- Uzdrowiciel, który współpracuje z Zakonem, zbadał królową po tym, jak podpaliła piwnicę - wyrecytował spokojnie, jak gdyby odczytywał tekst zapisany na ścianie tuż ponad głową Voldemorta. - Stwierdził, że być może urodzi dziecko.
Ta wiadomość była dla Czarnego Pana jak policzek. Iskra, która zapoczątkowała eksplozję. Bez ostrzeżenia powalił Snape’a na plecy i choć mężczyzna zapewne się tego spodziewał, czarne oczy rozszerzyły się, gdy pierwszy Cruciatus uderzył go w pierś. To było tak proste i oczywiste, ale Voldemort nie myślał teraz o finezji. Pragnął jedynie dać upust gromadzącej się przez ostatnie dni furii. Raz po raz cofał i ponawiał zaklęcie, bo w ten sposób odczuwanie bólu było większe. Dwie sekundy przerwy na zaczerpnięcie powietrza i jeszcze raz. I jeszcze raz. Widok drgającej kompulsywnie twarzy Snape’a, żył pęczniejących na skroniach koił jego nerwy jak chłodzący balsam. Nie bawił się już w maskowanie wrzasków.
Niech krzyczy. Niech zedrze gardło, niech przeżywa katusze, skoro przyniósł mu takie wieści.
Ale strach nie mijał. Pozwolił się co najwyżej trochę okiełznać.
W końcu Cruciatus się urwał, ale Voldemort nie ponowił zaklęcia. Przewrócił drżące ciało Snape’a nogą na plecy i pochylił się nad nim tak nisko, że czuł odór jego przesyconego bólem kwaśnego oddechu. Klepnął mężczyznę lekko w policzek - wilgotny i pałający, jak gdyby organizm od kilku godzin zmagał się z gorączką.
- Przynosisz złe wieści, Severusie - wycedził, gdy powieki uniosły się, ukazując wciśnięte w czaszkę przekrwione oczy. - Lepiej dogadaj się, z kim trzeba, żeby Dżahmes i mój syn mogli zostać odbici. W innym wypadku spalę Hogwart, a to będzie tylko przedsmak tego, co zgotuję mugolom. Przekaż to swojemu dyrektorowi. A takiego lamentu Anglia nie słyszała i nigdy więcej nie usłyszy.
Dał mu chwilę na doprowadzenie się do porządku. Teraz, kiedy upuścił nieco złości, jedyne, co go przepełniało, to nienawiść. Lodowata, świadoma, mrożąca sumienie nienawiść.
Gdyby jakiekolwiek miał.
Wraz z dźwiękiem zamykanych drzwi stanął w oknie, patrząc na poruszane wiatrem palmy. Był wykończony. W takich chwilach nawiedzały go wątpliwości, czy postąpił słusznie, świadomie się osłabiając. Bo właśnie w takich chwilach rodzina była niczym więcej jak słabością. Jak drastycznie inną drogą poprowadziłby swoje życie, gdyby nie ona? I czy faktycznie tak bardzo różniłoby się od tego, które prowadził?
Z całą pewnością nie musiałby się martwić głupimi zagraniami Dżahmes. Na samo wyobrażenie tego poczuł kamień spadający z serca, uwalniającą lekkość, ale zaraz potem pojawił się kolejny, jeszcze cięższy i bardziej przytłaczający. Dżahmes zawsze była. Jako jedyny stały punkt w jego życiu, jedyna osoba, której naprawdę ufał i która mogła jakkolwiek się z nim równać. Przed żadnym śmierciożercą nigdy wcześniej się tak nie obnażył, choć przecież jej nie postrzegał jako jednego z nich. Idiotycznie, być może pod wpływem ludzkich odruchów z młodzieńczych lat, może nieco pochopnie wprowadził ją w tajniki swojej nieśmiertelności. Czy dziś, wiedząc to, co wiedział teraz, postąpiłby tak samo?
Ano właśnie. Dziwne wrażenie pustki na myśl o podjęciu innej decyzji sugerowało, że byli na siebie skazani.
Mógł z nią być albo ją zabić. Nie istniała trzecia droga.
Usłyszał chrzęst łusek przesuwających się po podłodze, a chwilę potem poczuł znajomy ciężar na swoich ramionach. Język Nagini musnął jego policzek, gdy zasyczała, że mimo wszystko nie powinien pozostawiać tej sytuacji bez odpowiedzi, a on przytaknął. Tak, doskonale wiedział, że obietnica pozostanie tylko pustymi słowami, jeżeli Dumbledore nie zakosztuje przystawki. Pomysł już układał mu się w głowie.
Kiedy wybiła druga, był już prawie zupełnie spokojny. W sam raz na wizytę w Paheri. Posiadłość wyglądała na zupełnie opustoszałą. W żadnym z okien nie paliło się światło, nikt nie przemykał przez podwórko, nie wyglądał zza kotary. Voldemort nie wszedł do środka. Przystanął na podwórzu przed czarną gęstwiną ogrodu stylizowanego tak, by wyglądał jak dziki. Noc była ciemna i pochmurna, na zewnątrz panowała tak gęsta, nieprzenikniona ciemność, że zdawała się napierać ze wszystkich stron, podobnie cisza zakłócana jedynie szmerem ukrytej w głębi ogrodu fontanny.
Świstoklik rozbłysł w mroku jak miniaturowa, eksplodująca gwiazda i Voldemort dojrzał zarys trzech postaci, nim ogród na nowo pogrążył się w ciemności.
- O co chodzi? Gdzie my jesteśmy? - rozległ się w ciszy zniecierpliwiony głos Ardetha. - Proszę wyjaśnić, jak mamy to… och!
Voldemort zapalił różdżkę i mężczyzna wzdrygnął się gwałtownie. Earth tylko poruszyła się niespokojnie, ale nie wyglądała na zaskoczoną. Ściągnęła brwi, oczekując odpowiedzi.
- Zostaliśmy praktycznie wyciągnięci z łóżka i przyprowadzeni tutaj. Bez informacji gdzie, po co i na jak długo jesteśmy przenoszeni. Bez możliwości spakowania się, załatwienia spraw. Nie wiem, czy panowie zdają sobie sprawę - Lock-Nah błyskawicznie odzyskał rezon - ale mam pracę, zobowiązania…
- Sporządzisz list do swojego pracodawcy, w którym prosisz o zaległy urlop, wolne na podratowanie zdrowia czy cokolwiek, co będzie brzmiało wiarygodnie - przerwał mu, nie szczędząc lekceważenia w głosie. - Któryś z moich śmierciożerców wyśle sowę z Anglii. Jak to wygląda miejscu?
Faris, do którego było skierowane to pytanie, wyprostował się z godnością.
- Na pierwszy rzut oka pusto, ale Homenum revelio wskazało szóstkę w strategicznych punktach, wokół domu.
Zmiął w ustach syk. Powinien już dawno postanowić coś w temacie tej dwójki, a pamiętał, że wciąż ciążył mu jak strup przeklęty Sokaris i jego ojciec. Powinien był pozbyć się całej czwórki, kiedy tylko Dżahmes przejęła koronę.
- Prawdopodobnie jesteście śledzeni, a wasz dom znajduje się pod stałą obserwacją. Dżahmes przebywa teraz pod kontrolą Zakonu Feniksa, została porwana, kiedy próbowała się z wami skontaktować - rzekł beznamiętnie. Spojrzenie, jakim ich obdarzył, dawało do zrozumienia, że nie dawał przyzwolenia na histerie. Zrozumieli. Lock-Nah zaczerpnął tylko głośno powietrza. - Zostaniecie w Paheri, dopóki nie ściągnę jej z powrotem. Nie macie prawa opuszczać posiadłości, wysyłać potajemnych wiadomości. Ty. Pójdziesz teraz ze mną.
Wskazał na kobietę palcem i, nie czekając na nią, ruszył w stronę ogrodu. Za swoimi plecami słyszał, jak wezyr prosił Lock-Naha do środka. Earth dogoniła go i szli przez pewien czas w milczeniu, coraz bardziej zagłębiając się między drzewa. Akacje były tu niesamowicie przerośnięte, musiały pamiętać jeszcze czasy młodości Dżesera.
- Co z Sokarisem?
Wiedział, że zapyta, tylko zastanawiał się, jak długo wytrzyma.
- Twój syn nie jest moim zmartwieniem - odparł zimno. - Ale twoja druga córka tak. Po to chciała się z tobą widzieć. Rozmawiać o niej. Dżahmes już wie, że Zivit żyje i jest przekonana, że spiskowałaś za jej plecami, by posadzić Zivit na tronie.
Spodobał mu się wyraz twarzy Earth, choć - pomimo tego małego niedopowiedzenia - wiedział, że siedzieli w tym razem. Być może pozostawienie Lock-Nah przy życiu nie było jednak takim złym pomysłem.
- Tak myśli?
Spojrzał na nią z ukosa, uśmiechając się złośliwie.
- A myliła się? - spytał łagodnie. - Powiedz, Earth, czy nawet przez chwilę nie przeszło ci przez myśl, że w swoim pierwszym odruchu postąpiłaś słusznie, zachowując przez Dżahmes w tajemnicy prawdę o istnieniu Kemmhyt.
W ostrym świetle różdżki groźne iskierki w oczach kobiety rozbłysły wyraźnie. Na jej twarzy nie było strachu, tak, jak na twarzy Faridy, gdy zjawiła się, wiedząc, jak mogło zakończyć się to spotkanie.
- Dobrze wiesz, dlaczego zostawiłam Zivit…
- By zatuszować niewierność. Tak, bardzo to było zmyślne.
- …i dlaczego zabrałam Dżahmes, nie Zivit - ciagnęła. Wściekłość buzowała w niej jak kipiąca na ogniu trucizna. - Czy myślałam, że Zivit rządziłaby lepiej? Nie mam pojęcia. Ale wiem jedno. Gdyby nie ty, Voldemort, nikt nie musiałby się nad tym zastanawiać. I, tak, nie podobało mi się, jak lata temu zatrułeś umysł mojej córki, tak, jak teraz zatruwasz umysły tych wszystkich ludzi.
- Tak, wydaje mi się, że tę rozmowę odbyliśmy jakieś dwie dekady temu - przyznał. - Problem w tym, że to ty uczyniłaś Dżahmes taką, jak jest teraz. Ja wyłącznie… ach, wyszlifowałem diament, który wręczyliście mi razem Hortusem. I możesz być pewna - skłonił się lekko i przyłożył dłoń do piersi - że jestem wam za to dozgonnie wdzięczny.
Ścieżka doprowadziła ich do maleńkiej, otwartej kapliczki na łagodnym wzniesieniu, składającej się z czterech zmurszałych kolumn z kopulastym dachem, pod którym na piedestale w środku fontanny stał posąg nagiego mężczyzny z głową ibisa. Lock-Nah przyśpieszyła kroku, wściekle przebierając nogami po kamiennych stopniach.
- Nie ma za co - rzuciła z irytacją. - I co teraz? Sam powiedziałeś, że masz zamiar odbić Dżahmes.
- Zgadza się - odparł. - I sprowadzić Zivit z powrotem do Kemmhyt…
Wydała z siebie dźwięk przypominający ostry, pozbawiony humoru śmiech.
- Znakomity pomysł! - zadrwiła.
- … ale zanim to zrobią - kontynuował niewzruszony jej komentarzem - wybiorę się do Anglii na grilla.
*
- Nie marnował czasu.
- Myślę, Severusie, że tak naprawdę czekał na okazję. Upiekł dwie, a tak naprawdę trzy pieczenie na jednym ogniu. Uśmiercił stu dwudziestu sześciu mugoli, narobił ministerstwu kłopotów… Rufus, pewnie musiał się gęsto tłumaczyć przed premierem… No i dał mi do zrozumienia, że w żadnym momencie nie żartował. Nie żebym kiedykolwiek nie brał na poważnie jego gróźb.
Snape wydął wargi. Po tym, co wydarzyło się zeszłej nocy w trzech londyńskich szpitalach, niefrasobliwy ton Dumbledore’a wydał mu się przynajmniej nie na miejscu.
- Upiekł, tak - mruknął z ironią. - Niesamowicie trafne porównanie.
Już nie cieszył się zapachem palonego drewna i ciepłem ognia buzującego w kominku w gabinecie dyrektora. Rzucił okiem na szereg ram wiszących na ścianie nad biurkiem, w których każda postać wyłaziła ze skóry, żeby utrzymać zamknięte powieki. W momencie, kiedy udało mu się przekazać Dumbledore’owi żądania Voldemorta, ogień w szpitalach został ugaszony, a mugolskie i czarodziejskie gazety rozpisywały się o dziwnych pożarach, sugerując podpalenie.
Dyrektor westchnął przeciągle.
- Nie czekał z ostrzeżeniem - mruknął i przetarł palcami zmęczone oczy. Wyglądał na dużo starszego nawet pomimo miękkiego, łagodnego światła rzucanego przez pomarańczowe lampy. - Myślę, że nikt nie widzi w tym przypadku, jedynie ministerstwo zastanawia się, skąd taki ruch, skoro dało mu wolną rękę. Swoją drogą, trzy szpitale za trzy przetrzymywane przez nas osoby… Nie wiem, czy zauważyłeś, Severusie, jak często w jego ruchach uwidacznia się umiłowanie do symboliki cyfr.
Ale Snape miał w głębokim poważaniu symbolikę cyfr. Czuł się podwójnie poszkodowany, choć już dawno przestał wypytywać Dumbledore’a o powody jego częstych zniknięć. Co prawda logika podpowiadała mu, że nawet gdyby dyrektor czekał na niego przy szkolnej bramie, nie zdołaliby powstrzymać Voldemorta przed podpaleniem tych szpitali. Wyrok na tamtych mugoli zapadł już dawno, lecz w sercu mężczyzna czuł bolesne ukłucie niesprawiedliwości - gdyby nie nieobecność Dumbledore’a, może istniałaby szansa… cień szansy.
- Słyszałem - rzucił poirytowany - że Molly nie chce zwrócić jej dzieci. Wydaje się w tym mocno… hmm, utwierdzona.
Dyrektor spojrzał na niego przenikliwie sponad kubka z herbatą.
- Tak, wspomina o tym za każdym razem, kiedy do nich wpadam - przyznał. - Wolę nie myśleć, co wtedy by zrobił. Wątpię, by kierowało nim ojcowskie uczucie, nie sądzę, by coś takiego w ogóle istniało w jego systemie pojmowania odczuć, ale może ma to coś wspólnego z symboliką, może przekazaniu dalej dziedzictwa Slytherina… Tak czy siak nie sądzę, by potraktował to tak lekko, jak Molly się wydaje. Z całą pewnością potraktowałby to jako atak na niego samego. Jak zareagował?
Postanowił zachować dla siebie serię Cruciatusów.
- Jest przerażony. Przerażony i kompletnie wytrącony z równowagi - odparł, obserwując, jak dyrektor wpatrywał się pilnie w zawartość swojego kubka. Najzupełniej neutralnie, jak gdyby wysłuchiwał relacji z czegoś, co już znał. - A jednak… nie wiem, Dumbledore, może jestem w błędzie, ale może Molly tym razem ma rację? Wyjątkowo.
- Od kiedy to stałeś się tak rodzinny, Severusie?
Nie znosił tych ciepłych błysków w jego oczach, jak gdyby chciał Snape’owi wypomnieć coś wstydliwego. I tak w istocie było. Tak Snape to odczuwał, a Dumbledore’owi wciąż się wydawało, że jeśli przy każdej takiej sytuacji będzie wypominał mu każdy ludzki odruch, coś się w jego sercu zmieni.
Jak gdyby nie zmieniło się piętnaście lat temu i Dumbledore’owi to nie wystarczyło.
Żałował, że się w ogóle odezwał.
- Od nigdy - warknął. - Zastanawiam się tylko nad tym, co z tych dzieci wyrośnie. Widziałem je. Jedno z nich już teraz wykazuje dużą magiczną moc, zdaje się ją całkiem nieźle kontrolować, a mając takie wzorce, strach pomyśleć, co się stanie z nimi w przyszłości.
Przez twarz Dumbledore’a przeszedł słabo maskowany uśmiechem cień smutku.
- To samo, co stało się z Glizdogonem, z Percym Weasleyem - rzekł - i to samo, co stało się z Harrym. Młody Peter i młody Percy zaznali domów pełnych troski, rodzicielskiego ciepła, a jednak coś w ich życiu sprawiło, że jeden zszedł na drogę śmierciożerców, a drugi stał się ofiarą swoich ambicji. Tak, jak Harry, pozbawiony tego wszystkiego, jest wrażliwym, dobrym chłopcem o czystym sercu…
- Polemizowałbym…
- …pomimo zimnych, okrutnych opiekunów, którzy, jak środowisko, w którym wychowywał się Voldemort, mogło zaszczepić w nim nienawiść do mugoli. A jednak nie uległ temu, wręcz przeciwnie.
- Tak - rzucił gniewnie Snape. - Ale ojciec Pottera, pomimo bycia podłą, żałosną kanalią, nie przekazał mu w genach szaleństwa i chęci mordu.
Dumbledore przytaknął cierpliwie.
- Cóż, właśnie dlatego pozostaje nam mieć nadzieję, że pozbędziemy się Voldemorta na tyle szybko, by nie zdążył zatruć im umysłów. A w tym momencie powinniśmy myśleć o tym, żeby dotrwać do tej dalszej przyszłości. - Westchnął. - Niezły ambaras.
- Tia - mruknął. - A mogliśmy złapać Rowle’a. Albo Rudolfa.
- O tak, to by z pewnością rozwiązało kilka problemów. No ale cóż, jest jak jest. Nie mamy wyjścia. Trzeba będzie ustalić wszystko tak, żeby było dobrze. Myślę, a i ty pewno się ze mną zgodzisz, że nie ma potrzeby wtajemniczać reszty.
Wstał, wypił do końca herbatę i odłożył kubek na okrągły stolik, jeden z tych, na którym zwykle trzymał swoją kolekcję sprzętów własnej roboty. Snape uznał to za zakończenie rozmowy, więc i on podniósł się z fotela.
- Jasne. A co z twoją ręką?
Spojrzał na niego łagodnie sponad swoich półokrągłych szkieł.
- Najpierw załatwmy jedno. Pamiętaj, Severusie. Dyskretnie.
Dumbledore odwrócił się, żeby pogłaskać siedzącego na żerdzi feniksa i Snape już wiedział, że musiał iść. Ostatnie spojrzenie za okno - niezmienna czerń nocy i spadające leniwie płatki śniegu.
~*~
Taka chwilowa zmiana POV była nawet odświeżająca, choć przecież prawie cały ostatni rok spędziłam w narracji trzecioosobowej. Mimo że wyzwanie “Letnie Pisanie” się kończy, dla mnie nic się nie zmienia, mam jeszcze przynajmniej cztery miesiące pisania po 20.000 słów, w przyszłym roku nie wiem, jak będzie to wyglądało, pewnie będę potrzebowała trochę zwolnić, ale wydaje mi się, że na to opowiadanie to już nie wpłynie. Jeżeli utrzymam taki tryb publikowania, podejrzewam, że jest duża szansa skończyć tę część opowiadania jeszcze w 2024 roku.