13 sierpnia 2024

108. Pali się

Podzieliłam się z Voldemortem swoją teorią dotyczącą rytuału, ale nie poświęcił jej wiele uwagi, twierdząc, że już dawno to wykluczył. Oczywiście miał rację. Choć na nieśmiertelnych nie wpadało się za co drugim winklem, już wcześniej stosowano te rytuały i z całą pewnością będą one stosowane również w przyszłości, a nawet gdyby istniały jakieś skutki uboczne i obejście problemu bliźniaczych rdzeni by nie poskutkowało, moc Czarnego Pana wciąż pozostawała nieporównywalnie silniejsza od mocy Pottera. I faktycznie byłam w stanie uwierzyć, że gdyby miały istnieć jakieś komplikacje, on by to odnalazł. Nie znałam człowieka, który poświęciłby tak dużo, by zyskać coś, co wydawało się nie do osiągnięcia. 

Te przemyślenia powiodły mnie w rejony, w które do tej pory nigdy się nie zapuszczałam - w rejony kwestionowania własnej nieśmiertelności. Od momentu, kiedy dowiedziałam się o Kemmhyt, nie było właściwie nic ważniejszego i nawet żałoba po klęsce Czarnego Pana w Dolinie Godryka musiała w końcu zejść na dalszy plan. Ale na co dzień nie odczuwałam nieśmiertelności. Chorowałam, cierpiałam zranienia, które wymagały takiego samego leczenia jak rany pozostałych. Jedynie ciało, które widywałam w lustrze, zmieniało się inaczej. Ostatecznie nie miałam pojęcia, czy liczba horkruksów, do której Voldemort dążył, stała się faktem, ale byłam pewna, że on zaszedł na drodze do nieśmiertelności znacznie dalej niż ja. Dalej, niż ktokolwiek przed nim i zapewne długo po nim. I dopiero świadomość, że nie potraktowałby tego z taką beztroską, ukoiła moje zmysły, bym mogła na nowo zająć się przeżywaniem tego, co tu i teraz. 

Powrót do Kemmhyt po miesiącu w dusznych, piekielnie wilgotnych tropikach był czymś, czego potrzebowałam. Doszłam do wniosku, że ostatecznie nie chodziło tu o sam wyjazd i zmianę klimatu, a o docenienie powrotu. Imhotep mógł szydzić, ale pozostawienie Farisa na miejscu okazało się najlepszą decyzją, jaką podjęłam w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Pomimo młodego wieku rozwagą i bijącym z niego kapłańskim uduchowieniem zjednał sobie większość urzędników. I choć po części zgadzałam się z Voldemortem, że pan powinien wzbudzać strach, sympatia nigdy nie zaszkodziła. A Faris właśnie tym był - częścią wzbudzającą miłość. 

Grudzień przyniósł ze sobą kolejnych śmierciożerców. A im bliżej Gwiazdki, tym śmierciożerców przybywało, niektórzy przywozili ze sobą całe rodziny, ciesząc się z bezpiecznego miejsca, w którym mogli spędzić święta, nie kryjąc się z tym, kim byli. W końcu przywykłam do widoków charakterystycznych czarnych szat, język angielski słyszałam częściej, niż bym sobie tego życzyła, ale od początku wiedziałam, że tak się to skończy. Dopóki złote galeony z Wielkiej Brytanii napełniały kieszenie mieszkańców Kemmhyt, tolerowałam to. I aby uczcić swój powrót i subtelnie przypomnieć gościom z wysp o swojej obecności, nakazałam pozłocić Królowej rogi i przeleciałam wokół całego królestwa, wywołując tym w mieście niemałe poruszenie. Z radością obserwowałam z nieba te same znajome czarne szaty umykające do pierwszych lepszych drzwi. 

Słudzy, których Faris odziedziczył wraz z posiadłością Heather, wyglądali na równie przestraszonych, ale nie widokiem smoka, a moim. Wysoka, sztywno wyprostowana czarownica zaprowadziła mnie do pokoju dla gości i prawie natychmiast zniknęła, starając się nie zdradzać zdenerwowania. Była wyjątkowo blada, a kiedy po minucie pojawiła się w towarzystwie Farisa, jej pomarszczoną twarz pokrywały dodatkowo ciemnoczerwone plamy. 

- Zatrzymałeś wszystkich? - zagadnęłam i opadłam na środku niskiej sofy, zanim wskazał mi miejsce do siedzenia. 

- Oczywiście. Zmiana właściciela to dla nich dość. Nie potrzebują jeszcze zmiany pracy - odparł i przysiadł w fotelu naprzeciwko. - Znają ten dom od lat, dobrze się nim zajmują. 

- Ja bym powiedziała, że raczej od pokoleń. To jest posiadłość, którą Dżeser otrzymał od mojej babki, kiedy mianowała go wezyrem - odparłam. - Jedna z kilku. A teraz ty otrzymujesz ją ode mnie. Mam nadzieję, że i ty będziesz służył Kemmhyt tak długo i lojalnie. 

Wydał się zakłopotany tym, co powiedziałam. 

- Poprzeczka jest wysoko. 

Przytaknęłam i rozejrzałam się, podczas gdy skrzat domowy zaczął rozkładać na niskim stoliku przekąski i napoje. Ani szeroki, chłodny korytarz, ani przestronna komnata służąca do przyjmowania gości nie zmieniły się od momentu, kiedy byłam tu ostatni raz. Wykładana turkusowo-żółtą mozaiką podłoga, jednakowe malowidła na ścianach, delikatne meble z mahoniu ustawione w tych samych miejscach, nawet bibeloty i rośliny zdobiły pokój na tych samych półkach i w kwietnikach. Ten sam zapach lotosu ze świec powtykanych w złoty, przypominający pająka żyrandol. Jak gdyby się spodziewał, że zostanie w tym miejscu tylko przez chwilę. Wsunęłam sobie całe ciasteczko do ust, przyglądając się spode łba, jak kapłan energicznie mieszał w swojej herbacie. 

- Cieszę się - rzekłam, kiedy drzwi za skrzatem zamknęły się cicho - że w końcu poznałam kogoś, komu mogę zaufać. Nie zniosłabym kolejnego zawiedzionego zaufania. 

- Wszystko, co robię, robię dla Kemmhyt. A skoro mowa o zawiedzionym zaufaniu… Postanowiłaś już, co dalej z Heather? 

Nie mogłam powstrzymać parsknięcia. 

- Ci pracownicy, ten wystrój… To stąd to wszystko? - zapytałam rozbawiona i wzięłam drugie ciasteczko. 

- Nauczyłem się nie przywiązywać do rzeczy materialnych. 

Uniosłam brwi, uśmiechając się z ironią. 

- Opływając w złoto? Wiem trochę o twoim ojcu. 

- Skoro tak, to pewnie wiesz, jak niepewne było to złoto - odparł i choć twarzy mu się zmieniła, stała się ciemniejsza, jak gdyby padł na nią cień przeszłości, ton miał jednakowo lekceważący. - Każdy ranek przynosił mnie i mojej siostrze to samo pytanie: kim dzisiaj byliśmy. Bogaczami czy bankrutami? Złoto raz jest, raz go nie ma i tylko ten jest prawdziwie wolny, kto potrafi się bez niego obejść. 

Nie byłam pewna, na ile dosłyszałam w tym sarkazm, a na ile mówił szczerze, bo minę wciąż miał jednakowo poważną. Przypuszczałam, że Faris był właśnie tym dzieciakiem w środowisku - ambitnym, zbyt dojrzałym, pragnącym zbyt wcześnie uchodzić za dorosłego, który jednocześnie rozpaczliwie pragną, by ktoś się nim zaopiekował. Sama byłam dokładnie taka sama. 

- Wyrosłam z takich poglądów, kiedy jako uczennica zatrudniłam się w pubie - powiedziałam. - Tylko wtedy wydawało mi się, że zrównanie wszystkich ludzi jest proste, wystarczy tego chcieć. A później poznałam pojęcie utopii i uznałam, że pierwszy mąż mojej matki… na Anubisa, nigdy nie sądziłam, że kiedyś to powiem… miał jednak trochę racji. Na końcu lepiej mieć złoto, niż go nie mieć. 

Tym razem to on się uśmiechnął. 

- Myślę, że wciąż jego w tobie trochę tamtej utopii. 

W salonie zapanowała cisza, słychać było tylko cichy, urywany pomruk i dudnienie wielkich łap, co oznaczało, że Królowa eksplorowała doskonale wypielęgnowany ogród Heather. Faris niespodziewanie przygasł, obracając w palcach maleńką filiżankę. Napięcie stało się w powietrzu niemal fizycznie wyczuwalne. Wyglądał absurdalnie - jak dziecko, które coś przeskrobało i zbierało się na odwagę, żeby się do tego przyznać. 

- Nie o wszystkim mogłem napisać - zaczął enigmatycznie i zniżył głos tak, że musiałam się pochylić, by go usłyszeć. - Coś, co niektórzy mogliby źle zinterpretować. 

- Mhm, niebywałe, niebywałe… - mruknęłam ironicznie, kręcąc głową. I choć poczułam w żołądku nieprzyjemny ucisk, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jedynie badał w ten sposób grunt. Odłożyłam talerzyk i wyprostowałam się. - Nie czaruj, tylko mów jak jest. Przejadło mi się to kluczenie wokół tematu. Nie bądź jak Heather, mów wprost. 

W jego oczach pojawiły się dziwne błyski, jakaś mroczna dzikość, jakiej nigdy u niego nie widziałam. Doskonale. Rzeczywistość cierpliwie odczekała i dopadła mnie tuż po powrocie z Sacher. Kpiący wyraz spełzł mi z twarzy, a zamiast niego poczułam niepokój ściskający usta i napinający mięśnie. zastygłam sztywno wyprostowana jak w oczekiwaniu na wyrok, ale Faris milczał, wyraźnie rzując słowa. W końcu poruszył się niespokojnie. 

- Pierwszy raz nie jestem pewien, czy nie byłoby lepiej, żebym pewne informacje zachował dla siebie - rzekł w końcu. Wzrok utkwił gdzieś wysoko ponad moją głową. - W innej sytuacji zapewne zaczerpnąłbym rady u kogoś bardziej doświadczonego i dopiero później podjął decyzję, kiedy i czy w ogóle zaprzątać ci tym głowę, ale w takiej sytuacji… 

- …w takiej sytuacji nie przeciągaj już tego, na bogów, tylko mów - wycedziłam. 

Nasze spojrzenia się spotkały. 

- Podczas twojej nieobecności pozwoliłem sobie na krótką, prywatną wycieczkę do Banhy - zaczął cichym, napiętym głosem. - To była krótka, ledwo jednodniowa wizyta. Szesnastego listopada, zaraz na drugi dzień, kiedy odebrałem od ciebie list. Dlatego było dla mnie dość dużym zaskoczeniem, że przebywając w Sacher, widzę cię wybiegającą z miejscowej apteki. W Banhie. 

Przez chwilę byłam pewna, że serce podwoiło swoją objętość i podsunęło się do gardła, gdzie zaczęło tłuc się i dobijać do wyjścia, jednocześnie krew uderzyła mi do głowy i zaczęła szumieć, tak, że pozostałe słowa Farisa docierały do mnie jak z końca bardzo długiego i pustego korytarza. 

- Poszedłem za tobą, pani, ale skręciłaś w wąską uliczkę pełną śmieci i zniknęłaś tak nagle, jakbyś się teleportowała…

- Tak? - wychrypiałam głosem, który nie brzmiał jak mój. - A jak wyglądałam? 

- Bez peruki, krótkie włosy, w mugolskich szatach. 

- I powiadasz, że to byłam ja. 

Jego napięta twarz w tamtym momencie przypominała rzeźbę z marmuru. Nie drgnął na niej ani jeden mięsień. 

- Nie przysiągłbym na swoje życia - rzekł. Jego głos przypominał teraz co najwyżej cichy szmer. - Dlatego pozwoliłem sobie zerknąć do spisu ludności. Jak na rozmiary miasta Banha jest praktycznie niezamieszkana przez czarodziejów, nie ma tam magicznych placówek, nikt z Kemmhyt nie prowadzi tam interesów, a jeżeli ktokolwiek ma tam jakieś nieruchomości… 

- …nie są zapisane w księgach - dokończyłam za niego. Nie patrzyłam już na kapłana. Wbiłam wzrok w przekąski na stoliku, ale nie widziałam ich. Choć za dowód miałam wyłącznie słowa Farisa, więcej nie potrzebowałam. Wszystko już dawno złożyło mi się w głowie w jedną całość, potrzebowałam jedynie upewnienia, że nie zwariowałam. - Od początku to czułam. Czułam, że wciąż żyje… i może sama pozwoliłam jej przeżyć, nie doprowadzając tego do końca. Liczyłam, że pustynia zmyje mi z rąk jej krew. 

Nie byłam w stanie stać. Tkwiłam na krześle, jakby ktoś przykleił mnie do niego zaklęciem trwałego przylepca, oddychałam tylko coraz szybciej. W sekundę zrobiło mi się nienaturalnie gorąco. Czułam na sobie intensywny wzrok Farisa, jak gdyby chciał wymusić jakieś słowa, ale nie potrafiłam powiedzieć nic konstruktywnego. Myśli galopowały jak szalone, zupełnie oderwane od tu i teraz. 

- Może to jest znak - mamrotałam do siebie. Pochyliłam się i podparłam podbródek na rękach. Nagle poczułam się bezbronna, odsłonięta i zupełnie sama. - Może popełniłam błąd, kierując się sentymentem. Tak… Heather, Slughorn… sentymenty zawsze przegrywają w starciu z logiką. Powinnam była się jej pozbyć, ale… ale wciąż nie jest za późno. Gdyby ona teraz wróciła, akurat w tym momencie, po Sobekemsafach… 

Urwałam i odetchnęłam głęboko kilka razy, aż w głowie zakręciło mi się od nadmiaru tlenu. 

- A Czarny Pan… - zaczął Faris i prawie natychmiast umilkł, widząc, jak na niego spojrzałam. 

- Czarny Pan o niej wie - powiedziałam z naciskiem. Zaczęłam nerwowo skubać skórkę przy paznokciu kciuka, nie zważając na podchodzącą krew. - I tylko dlatego ona żyje. 

Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek widziałam na twarzy kapłana taką zgrozę. Zbladł mocno, a oczy zrobiły mi się tak okrągłe jak jego własne okulary. 

- Naprawdę… naprawdę, na Tota, nie powinienem był tego wyjawiać - mruknął do siebie. Głos miał zupełnie martwy. 

Nagle poczułam się jak natchnięta jakąś niesamowitą mocą. Nie miałam pojęcia, co robić, ale energia, która wstąpiła w moje ciało, sprawiła, że znów mogłam się poruszyć. Wychyliłam się gwałtownie do przodu i złapałam go za rękę. Zesztywniał w moim uścisku, dłoń miał zimną i wilgotną, ale nie wyrwał jej. 

- Czarny Pan nie może się dowiedzieć - wyszeptałam gorliwie. Jasne, przestraszone oczy kapłana zaczęły nabierać tego samego zacięcia, jak gdybym za sprawą tego uścisku przesłała mu odrobinę energii. - Musisz uczynić wszystko, żeby nie dopuścić go do swoich myśli. Nie możesz pozwolić mu na cień podejrzenia, że o czymś wiesz. Nie żartuję. Ta jedna jedyna sprawa… jeśli naprawdę ma z nią coś wspólnego i choć zaświta mu w głowie, że o tym wiesz… Zabije cię i zrobi to tak, że nikt nigdy się nie dowie, że miał z tym coś wspólnego. 

Puściłam go dopiero wtedy, gdy skinął głową. Odsunęłam się i opadłam z powrotem na oparcie, dysząc nieznacznie. Opanowało mnie wrażenie całkowitego wyparcia z ciała, jak gdyby wszystkie moje członki oddzieliły się i zaczęły żyć swoim życiem, choć przecież czułam dokładnie obie ręce i obie nogi. Powędrowałam dłonią do twarzy i przetarłam ją w nieudolnej próbie ukojenia. Gdy pierwsza wściekłość opadła, wypełniła mnie dziwna mieszanka strachu, furii i poczucie potwornego zranienia. Miałam ochotę wstać i roztrzaskać wszystko, co stanęłoby mi na drodze, ale przerażenie skutecznie trzymało ciało w bezruchu. 

- A ty… - zaczął niepewnie Faris, siląc się na rzeczowy ton. - Co teraz zrobisz? 

Wzruszyłam ramionami. Tylko na taki ruch było mnie stać. 

- Nie wiem - odparłam, kręcąc głową. - Potrzebuję… potrzebuję się zastanowić. Do tego czasu zakop tę rozmowę i tamten dzień w Banhie głęboko w pamięci. Tak głęboko, że będzie ci się zdawało, że to nigdy się nie wydarzyło.

Po powrocie z Sacher była pewna, że w najbliższym czasie nie mogło mnie spotkać nic gorszego niż śmierć wuja i zdrada Heather, ale widocznie bogowie stwierdzili, że należało nieco podnieść poprzeczkę. Spodziewałam się, że po naszej rozmowie Faris zacznie bywać w pałacu jedynie w wymagających jego obecności momentach, ale nic się w tym temacie nie zmieniło, czym poniekąd zyskał w moich oczach, choć mimo wszystko wolałam widzieć go tchórzem niż martwym. 

Ja również musiałam udawać, choć bardziej od strachu ukrywałam gniew. Moment słabości w Paheri szybko minął, pozostawiając wyłącznie wściekłość i pragnienie konfrontacji. Wyłaziłam ze skóry, udając szczęście - wyważone, niezbyt głupie zważywszy na niedawne wydarzenia i utrzymującą się atmosferę na dworze, jednocześnie zgrzytając w samotności zębami ze złości. 

Myślenie nic nie dawało. Równie dobrze mogłam wpatrywać się tępo w ścianę. Rozmowy z portretem dawały wyłącznie chwilowy upust frustracji, która i tak prawie natychmiast wracała, przypominając o przytłaczającym poczuciu samotności. W tej chwili bardzo brakowało mi Heather. I choć z całą pewnością w pierwszym momencie próbowałaby mnie przekonać, że to wszystko nieprawda, sama przekopałaby wszystkie dostępne dokumenty, wyciągnęłaby spod ziemi akt własności jakiegoś mieszkanka w wiosce pod Banhą i jakoś powiązałaby je z Zivit. Faris może i był przykładem lojalności, ale to Heather zawsze wszystko wiedziała. 

Pewnie prędzej dałabym się upiec żywcem, niż przyznała się, że w tym momencie czułam się bez niej jak dziecko we mgle. 

W Kemmhyt wciąż przebywało wielu śmierciożerców, choć Boże Narodzenie minęło już dawno i nikt poza nimi go tutaj nie obchodził. Już nie wierzyłam, kiedy Voldemort mówił, że wybierał się do Wielkiej Brytanii, choć tak naprawdę od momentu wypędzenia Zivit nigdy do końca mu nie zaufałam. Nie w tym temacie. Gdy początkiem stycznia znów na krótko zniknął w szafce w podziemiach, zleciłam wezyrowi sprawdzenie przepływu złota poza granice Kemmhyt, ale spotkało mnie tylko rozczarowanie - do Banhy nikt nie wysłał złamanego knuta. Faris twierdził, że szanse na to, że spis został sfałszowany, a ja mu wierzyłam. Voldemort miał swoje złoto i nie potrzebował żadnych pałacowych księg i spisów, by sprawować nad nim kontrolę. No i zawsze pozostawała… 

- …matka. 

Spłynęło to na mnie jak boskie oświecenie, dar wiedzy od Tota, choć teraz wydawało się tak oczywiste, że nie mogłam się sobie nadziwić, jakim cudem o tym zapomniałam. 

Nie rozmawialiśmy już z Farisem ani w jego domu, ani w sali zgromadzeń rady. Forsowałam spacery w głąb pustyni, by ograniczyć sposobność zostania podsłuchaną. Ta zima przyniosła ze sobą nie tylko ekstremalnie niskie temperatury, ale i niesamowite opady deszczu. Niebo miało od kilku dni obrzydliwy, szarobeżowy odcień i choć w tym momencie nie padało, w powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach wilgotnego piasku. Nasze wielbłądy posuwały się wolno, jakby niechętnie ku wysokim wydmom, zostawiając za sobą niewyraźny zarys miasta. 

- Twoja matka? - zapytał zdumiony. 

- NASZA matka. Byłam głupia, nie poświęcając temu wtedy więcej uwagi, ale teraz wszystko do siebie pasuje - odpowiedziałam i niewiele myśląc, ponagliłam nieco swojego wielbłąda, tak, że Faris szybko został z tyłu. - Jaka matka tak po prostu zapomina, że jedno z jej dzieci posłało na śmierć drugie? 

Zza pleców dobiegł mnie przyśpieszony tupot i kapłan z powrotem znalazł się u mojego boku. Nie wyglądał na zadowolonego z kierunku, jaki obrała ta rozmowa. 

- Matka, która była królową. 

Odpowiedziałam mu pustym śmiechem. 

- Moja matka zawsze była sama. Nie ma pojęcia, jak to jest walczyć z siostrą o coś, co od pierwszej sekundy po narodzeniu zostało jej przeznaczone. Dobrze wiedziała, do czego to doprowadzi. Wiedziała, że poznam prawdę, nim ukończyłam Hogwart. 

- Zatem miała czas, żeby się z tym pogodzić… 

- Moja matka? Nie - przerwałam mu, kręcąc głową. - Nie. Miała czas, żeby się do tego przygotować. Nie przepadała za Czarnym Panem. W końcu to on odkrył jej sekret. Gdyby nie on, w najlepszym wypadku wyszłabym za bogatego dziedzica, który podreperowałby budżet Hortusów wydrenowany przez jej pierwszego męża z ciągotami do pięknych dam i hazardu. W najgorszym popełniłabym mezalians i wciąż pracowałabym w gospodzie w podłej części Londynu. I właśnie dlatego moja matka nie przepada za Czarnym Panem. Zawiązali nieformalny, milczący pakt, który każe im się tolerować. Nie mam pojęcia, dlaczego do niego doszło i co takiego jest w mojej matce, że Voldemort nie rozkazał śmierciożercom jej się pozbyć, ale… co? 

Uniosłam brwi, widząc, jak na mnie patrzył. Z mieszaniną smutku i współczucia, myślami będąc chyba zupełnie gdzieś indziej. Drgnął, gdy urwałam i prawie natychmiast przywołał na twarz swój zwykły, uważny wyraz. 

- Co? - powtórzyłam z naciskiem i przystopowałam nieco wielbłąda. 

On zrobił to samo. 

- To będzie bezczelne, co powiem… - zaczął i choć ton, jakim to wyznał, był przepraszający, czułam, że nie było w nim szczerości. - Ale czy jest w tym jeszcze jakieś uczucie? Jak możesz spokojnie żyć, wiedząc, że twój mąż jest w stanie ot tak zabić twoją matkę? 

Przełknął nerwowo ślinę, wyraźnie gotowy na karę za te słowa, ale ja znów się roześmiałam, tym razem zupełnie prawdziwie. Pierwszy raz, od kiedy powiedział mi o Zivit, poczułam, że złość, której nie byłam w stanie dotąd się pozbyć, mijała. Wypływała jak ropa z bąbla, który ktoś wreszcie przekłuł - boleśnie, ale przynosząc ulgę. 

Zmierzyłam go wzrokiem, jeszcze bardziej rozbawiona skrępowaniem, którego nawet nie próbował ukryć. 

- Nie wierzysz w naszą nieśmiertelność, prawda? - zapytałam w końcu zupełnie spokojnie i zbliżyłam się od niego tak, że wielbłądy szły tuż obok siebie, prawie trącając się bokami. - Nie tak naprawdę. Myślisz tak, jak cała reszta. Jak rada, mieszkańcy Kemmhyt, nawet jak śmierciożercy. Że to jest tylko takie gadanie, które ma na celu zbudować naszą legendę. Albo że hołdujemy tradycji faraonów. Powiedz prawdę, Farisie. Zawsze mów ze mną szczerze. 

Przez długą chwilę ciszę przerywało jedynie głuche, rytmiczne dudnienie stóp o piasek i ledwo dosłyszalny szmer nadciągającego z północy wiatru. Olbrzymia, rozmyta siwa chmura zbliżała się w stronę Kemmhyt, przynosząc kolejną ulewę. Otuliłam się szczelniej peleryną. Nawet na ułamek sekundy nie spuściłam wzroku z Farisa. Delektowałam się chwilą tej rozmowy - szczerzej, zupełnie wprost, pozbawionej wzniosłych słów i metafor, w których jako kapłan Tota czuł się jak ryba w wodzie. 

- Mmm… tak - przyznał w końcu, a twarz mu stężała. - Właściwie… nigdy dłużej się nad tym nie zastanawiałem, ale, tak, przypuszczałem, że tak właśnie jest. Trochę tradycji, trochę mitu, w co przeciętnie wykształcony i mało uzdolniony czarodziej jest w stanie uwierzyć, nie znając granic magii… 

- …jak i czarodziej, który jest przynajmniej przeciętnie utalentowany i wybitnie świadomy braku jej granic - przerwałam mu, uśmiechając się szeroko. 

- To znaczy? 

Wydawał się dziwnie poruszony, jak gdyby twierdzenie o nieistnieniu granic magii godziło w niego personalnie. 

- To znaczy - rzekłam powoli - że granice nie istnieją, dopóki sami ich sobie nie postawimy. Z różnych powodów. Ze strachu, z powodu ciasnoty umysłu, z krótkowzroczności, zupełnego braku wiary w swoje umiejętności. Są osoby jak ty, Czuju, Quasim, Lame Barhum, bardzo utalentowani, inteligentni, wykształceni, którzy wiedzą, jak poskromić własną moc, wykorzystywać ją zgodnie ze swoją moralnością, są tacy jak Dumbledore, świadomi i dostatecznie wykwalifikowani, żeby korzystać z nieograniczonych możliwości, jakie daje im ta moc, ale z obawy przed własnym sumieniem trzymają się wyznaczonych przez siebie granic. Są ludzie jak Czarny Pan. Jego nic nie ogranicza. Poczynia sobie z mocą, jak chce. I jeżeli czegoś nie robi, to nie dlatego, że dotarł do muru, a wyłącznie dlatego, że jeszcze tego nie rozgryzł albo zwyczajnie nie chce tego zrobić. 

- Czyli chcesz powiedzieć, że granice wyznacza wola, nie umiejętności? 

- Zgadza się - odparłam, nie odwracając od niego wzroku. Z satysfakcją chłonęłam niezadowolenie, które rozgrzało mu policzki i rozbłysło płomieniem w przymrużonych oczach. - Nie talent, a wola uczynią cię wielkim. 

Poruszył się niespokojnie w siodle, niezbyt dobrze maskując złość. Pierwszy raz widziałam go tak wzburzonego i spodobało mi się to. 

- Wybacz, ale to brzmi… - zawahał się i odwrócił na moment wzrok w stronę horyzontu, jakby poszukiwał tam odpowiednich słów. - To jest definicja bogów! 

- Wybaczam - odpowiedziałam, skinąwszy cierpliwie głową. - Spróbujmy inaczej. Kiedy chodziłam do szkoły, byłam bardzo przeciętną uczennicą. Jedyny przedmiot, z którym sobie radziłam, to eliksiry, ponieważ wymagały relatywnie niewiele umiejętności magicznych. Warzenie eliksirów mieściło się w moich granicach, działanie według jasnych zasad dodawały mi pewności siebie i można powiedzieć, że miałam do tego rękę. Ale ze wszystkiego, co wymagało wydobycia z siebie więcej energii niż tej potrzebnej do niewerbalnego napełnienia kociołka wodą, mieściłam się w tym niewidzialnym dla nauczyciela środku. Niedostatecznie zdolna i nie aż tak mierna, by ją pamiętać. Za to Voldemort… On był prymusem. Zawsze o krok przed najlepszymi, piekielnie ambitny i zdecydowany co do drogi, którą chciał podążać. On miał talent i wolę. Ja nie miałam ani jednego i drugiego. A jednak oboje podążamy tą samą ścieżką ku nieśmiertelności, wystarczyło, by wzbudził we mnie to pragnienie. Poświęciłam wiele i naprawdę ciężko pracowałam, żeby stać się tym, kim jestem. Moje sumienie jest czarne od bezlitosnych, okrutnych uczynków i przede wszystkim jest gotowe na przyjęcie kolejnych. Ty jesteś czysty, wciąż żyjesz w przekonaniu, że bogowie ochronią tych, którzy żyją według ich przykazań. Złamaliśmy z Czarnym Panem chyba wszystkie możliwe przykazania. Robiliśmy potworne rzeczy, dotykaliśmy magii tak czarnej, jak nasze sumienia, a czarna magia zawsze pozostawia po sobie ślady i teraz nasze pojmowanie dobra i zła różni się od tego, jak pojmowaliśmy je na początku tej drogi. A przynajmniej jak ja je pojmowałam. Znam obie perspektywy. Nie tylko Czarny Pan czynił Seta szczęśliwym. Ja również… 

- Czarny Pan tak, zgodzę się z tym, ale ty… To, co robisz dla Kemmhyt… 

- Nie - przerwałam mu ze śmiechem, unosząc rękę. - Wiele robię dla królestwa, ale robię to również dla siebie. Ulegasz złudnemu wrażeniu, że jestem lepsza od Voldemorta, bo moja twarz nie jest twarzą węża. Piękno i młodość jednoznacznie kojarzy się z dobrocią i właśnie dlatego to teraz widzisz. Jak inne miałbyś o mnie zdanie, gdybyś mógł zobaczyć, co jest w środku. Nie jestem lepsza od Voldemorta, bo popełniłam mniej podłych uczynków od niego albo on popełnił ich mniej, ale przez to, na co jestem gotowa. I tak, jak byłam gotowa na jej śmierć, kiedy wysyłałam Zivit na pustynię, tak jestem w stanie pogodzić się z tym, co będę musiała uczynić, jeśli się okaże, że moja matka przyłożyła rękę do jej ocalenia. Już raz jej oszustwo sprawiło, że prawie odebrano mi koronę. Drugiego razu nie będzie. 

Pustka, z jaką patrzył na mnie jeszcze długo po tym, jak zamilkłam, była więcej niż znacząca - jak gdyby coś, w co wierzył, bezpowrotnie umarło. Czy to mój fałszywy obraz, czy nadzieja, że jako wezyr miał na mnie aż tak wielki wpływ, by uzdrowić strzępy mojej duszy - zdechło wraz z końcem tej rozmowy, ale nie miałam żalu. Tak musiało się stać, by Faris mógł albo odejść, albo zacząć służyć mi w pełni. 


*


Ukrywanie podejrzliwości w obecności Czarnego Pana nie było proste, ale ilość obowiązków i pogoń za Czarną Różdżką skutecznie odwracały jego oczy od emocji, które we mnie buzowały. Ale to nie przeszkadzało mi przyglądać się jemu i prawdopodobnie byłabym zaskoczona, gdybym cokolwiek znalazła. Dlatego przy pierwszej możliwej okazji zaplanowałam wyprawę do Londynu i nie omieszkałam się tym podzielić z Czarnym Panem. 

- Nie. 

- Słucham? 

Nawet nie uniósł wzroku znad gazety, którą przeglądał do śniadania. 

- Nie - powtórzył cierpliwie, a jego płaska twarz nawet na moment nie straciła tej chłodnej obojętności, która w takich chwilach doprowadzała mnie do szału. - Ministerstwo aktywnie działa w całej Anglii, od kiedy Scrimgeour zadomowił się w gabinecie Knota. Nie zaryzykujesz wyprawy z naszym synem do serca stolicy. Jeżeli chcesz spotkać się z matką, możesz zaprosić ją tutaj. 

Musiałam zacisnąć zęby, żeby nie eksplodować. Wzięcie głębokiego, dyskretnego oddechu już prawie nic nie dawało. 

- Nie proszę cię o zgodę, tylko informuję - odparłam, siląc się na spokój. Mój pieczony okoń w porach wybitnie dzisiaj nie smakował. 

Odniosłam wrażenie, że powietrze przy stole zafalowało lekko jak wzburzona woda przed burzą, ale Voldemort ograniczył się tylko do ostrzegawczego spojrzenia. 

- Nie czas na pokaz siły - syknął i wrócił do gazety. Trzymał ją zawiniętą tak, że z pierwszej strony Proroka Codziennego łypała na mnie surowa twarz Rufusa Scrimgeoura z biegnącym przez środek wysokiego czoła nagłówkiem: “Za trudnymi decyzjami stoją trudne czasy” - Minister Magii o znikających obywatelach czystej krwii. - Szafka zniknięć to jedyne ustępstwo, na jakie jestem się w stanie zgodzić. 

Parsknęłam śmiechem i byłam pewna, że Czarny Pan dosłyszał w tym ironię, bo jego wzrok na moment oderwał się od tekstu, ale nic więcej nie powiedział. Walczyłam przez chwilę z pokusą przeciwstawienia mu się, lecz ostatecznie i tak miałam zamiar postąpić tak, jak chciałam. Wszystko zaplanowałam i czekałam tylko na moment, aż ponownie zakopie się w swoich książkach. 

A czekałam ledwo dwa dni. 

Powiadomiłam Farisa listownie przez skrzata, który miał zjawić się w jego nowej rezydencji z zapieczętowanym rulonikiem papirusu dokładnie pół godziny po tym, jak opuściłam Kemmhyt w towarzystwie Faridy, Nadiry i zaniepokojonych synów. Żadna z nich nie rozpoznała fałszywego świstoklika, dopóki nie pojawiłyśmy się na tyłach apteki Shams, a nie na wielkim, białym placu w Kairze. 

Na widok wąskich, niechlujnych uliczek, koślawych budynków i wszędobylskich śmieci byłam równie zaniepokojona co one, ale zignorowałam bolesne ukłucie w sercu i śmiało ruszyłam w stronę pierwszej lepszej knajpki. Różowe światła starały się przyciągać, ale nie wszystkie litery błyszczały, jak gdyby zaklęcie na niektórych literach przedwcześnie się wyczerpało. 

- Zaczekajcie tu - zwróciłam się do wysokiego, najbardziej barczystego mężczyzny, jakiego udało mi się znaleźć w mojej kolekcji włosów w szafce z ingrediencjami do eliksirów. - Potrzebuję kilku minut, żeby coś sprawdzić. 

Farida - pomimo swojej męskiej sylwetki i dzikiej, czarnej brody - wyglądała na mocno zbitą z tropu, ale skinęła w milczeniu głową i pociągnęła lekko Nadirę w stronę baru. Obie z zakameleonowanymi koszami weszły do środka, starając się nie oglądać. Przez przeszkloną szybę w drzwiach widziałam, jak znikały między mugolskimi kobietami i mężczyznami. Na ten widok serce podjechało mi do gardła, ale stłumiłam paraliżujące uczucie strachu i ruszyłam trasą, którą opisał mi Faris. Wielki zegar na piętrowym budynku przypominającym obdarty dom handlowy wskazywał siedemnastą dziesięć. Co prawda słońce majaczyło jeszcze nad horyzontem, ale ostatnie promienie rozbijały się o mury wysokich budynków, tak, że jedynym źródłem światła były lampy z nielicznych otwartych jeszcze sklepów. Za dwadzieścia minut Faris przeczyta list i dołączy do naszego grona wielkich zestresowanych. 

Świadomość posiadanej różdżki, męskiej twarzy, długich, muskularnych ramion i dość dobrze dopasowanego męskiego ubrania dodawała mi otuchy, ale to nie zmieniało faktu, że w mugolskiej, ubogiej dzielnicy czułam się tak niekomfortowo, jak tylko się dało. Wiedziałam, że Banha liczyła sobie sporo mieszkańców, ale nie spodziewałam się ich aż tylu. Każdy odrapany blok mieszkalny z przystosowanym pod lokale użytkowe parterem tętnił życiem. Zewsząd dochodził smród śmieci, palonych papierosów i dziwne, wrzaskliwe dźwięki, które chyba miały pełnić rolę muzyki. Poczułam się zagubiona jak w dzień przed ślubem, z którego uciekłam - mugolski Londyn wydawał mi się wtedy tak samo nieprzyjazny i obcy. Mijając grupki mężczyzn w różnym wieku - od dzieci po starców - trudno było mi sobie wyobrazić Zivit mieszkającą w takim miejscu, ale zaraz potem spływała na mnie gorzka świadomość: gdybym chciała ukryć się przed światem, wybrałabym dokładnie tak samo. 

Dotarłam do skrzyżowania i prawie natychmiast wypatrzyłam nieforemny piętrowiec. Wyglądał jak opuszczony. Beżowa, zszarzała farba odłaziła ze ścian płatami jak skóra na spieczonym słońcem grzbiecie robotnika, w miejscu, w którym powinny znajdować się drzwi na klatkę schodową, ziała prostokątna, czarna dziura, ale w prawie każdym oknie na piętrze paliło się światło. Na widok olbrzymiego, wypłowiałego plakatu reklamującego wybielanie zębów poczułam w żołądku bolesny ucisk. 

To tu. 

Dyskretnie wysunęłam różdżkę z rękawa i wkroczyłam w mrok. Mały, zagracony dziedziniec na końcu ciasnej bramy oświetlony był wyłącznie przez wąski strumień pomarańczowego światła - dość, by widzieć zarys kubłów ze śmieciami i ściany przeciwległego budynku postawionej z szarych, nagich bloków. Nasłuchując odgłosów zza pleców, zatoczyłam różdżką szerokie koło, a powietrze za nią zgęstniało i w tym samym momencie poczułam delikatne mrowienie. Spodziewałam się tego, choć do samego końca miałam nadzieję, że jednak Faris się pomylił. 

Ktoś używał tu czarów. I to całkiem niedawno. 

Jeszcze raz obrzuciłam podwórko szybkim spojrzeniem jakby w nadziei, że odpowie mi na wszystkie pytania, ale wiedziałam, że to była już rola matki. Odwróciłam się na pięcie i wróciłam do miejsca, w którym zostawiłam Faridę i Nadirę z dziećmi. Nie musiałam zaglądać do knajpy, wystarczyło, że przeszłam na drugą stronę drogi, a znajoma twarz brodatego mężczyzny pojawiła się za szybą witryny. 

Bez słowa zaprowadziłam kobiety w najbardziej odludny, ciemny zakątek, jaki udało mi się znaleźć w okolicy. Przystanęłam między ścianą a wielkim samochodem z czymś przypominającym skrzynię na kołach i bez ostrzeżenia wycelowałam różdżką w Faridę. 

- Obliviate - szepnęłam. Nadira przycisnęła rękę do ust, by nie krzyknąć, a oczy mężczyzny natychmiast zrobiły się błędny, ale to nie był koniec. - Imperio. Natychmiast wrócisz do Kemmhyt. Pójdziesz prosto do Farisa, przekażesz mu, że miałam rację i nie zamierzam dłużej czekać. Zaraz po tym o wszystkim zapomnisz. Z nikim innym nie wolno ci o tym rozmawiać, rozumiesz? Zwłaszcza z Czarnym Panem. 

Skinęła posłusznie głową, a ja wyciągnęłam z kieszeni fiolkę, która przyniosła nas do Banhy, zaczarowałam i razem z Nadirą obserwowałyśmy, jak naczynie zaczęło rozjarzać się zimnym, błękitnym blaskiem. Chwilę później barczysty czarodziej zniknął i zostałyśmy same w mętnym półmroku wieczornej szarówki. Oczy opiekunki rozszerzyły się jeszcze bardziej, kiedy odwróciłam się od niej, nie opuszczając różdżki. Przez ułamek sekundy poczułam pragnienie wytłumaczenia się, wyjaśnienia, że wszystko miałam pod kontrolą, a przy dobrych wiatrach za dwadzieścia cztery godziny wróci bezpiecznie do pałacu, ale nie było sensu. Ona też musiała o wszystkim zapomnieć. 

Rozbłysło białawe światełko, znacznie delikatniejsze od blasku świstoklika, a ciemne oczy kobiety stały się jednakowo puste jak oczy Faridy. Odczekałam, aż wróci do siebie, po czym zdjęłam zaklęcie kameleona z wielkiego kosza, chwyciłam dziewczynę za ramię i wyciągnęłam drugą fiolkę. Nim jakikolwiek mugol zdążył się zorientować, co się tu działo, chodnik między samochodem i ścianą znów był pusty. 

Od teleportacji chyba bardziej nie znosiłam podróży świstoklikami. A podróże międzykontynentalne należały chyba do najmniej komfortowych środków transportu, choć przypuszczałam, że nielegalność mojego świstoklika mogła mieć w tym temacie coś do powiedzenia. 

Zimno, z jakim zderzyłam się zaraz po wylądowaniu, odebrało mi dech. Miałam wrażenie, jakbym wpadła wprost do jeziora pełnego lodowatej wody. Magiczne przyciąganie fiolki gwałtownie ustało i kiedy tylko podeszwy moich butów dotknęły ziemi, zachwiałam się na oblodzonym chodniku. Nadira zatrzymała się bezpiecznie w wielkiej zaspie między chodnikiem a ulicą. Świeżo odśnieżona nawierzchnia szybko znikała pod wielkimi płatkami śniegu. 

Na widok znajomych okolic poczułam dziwny skręt w żołądku. Rezydencje tak dobrze znane mi z czasów szkolnych i rozległe zielone parki wydały mi się śmiesznie niepozorne przy szerokich, przestronnych drogach w centrum Kammhyt i potężnych, wykwintnie zdobionych budowlach. Szybko powędrowałam wzrokiem ku posiadłości budzącej najwięcej emocji. Biały pałacyk z dwoma skrzydłami w kształcie litery U, z ciemnozielonym żywopłotem i czarnymi kształtami drzew na tle białych pagórków prezentował się jak wyciągnięty z widokówki. Śmiało ruszyłam w jego stronę, kiedy gdzieś na granicy pola widzenia mignął mi jakiś ruch. Natychmiast uniosłam różdżkę, a serce zaczęło bić jak szalone, ale ciemne osiedle oświetlone skąpo blaskiem latarni wyglądało na zupełnie opustoszałe. Tylko spadający z nieba śnieg. 

A jednak instynkt nie pozwolił mi schować różdżki. Wbiłam wzrok w wysokie ogrodzenie otaczające posesję po skosie i spostrzegłam na świeżym śniegu kilka śladów butów. Śladów, które nagle się rozpoczynały i nagle się kończyły. 

Momentalnie zesztywniałam. 

- Nadira, do domu - rzuciłam półgębkiem, świdrując spojrzeniem miejsce dookoła. 

Nie zdążyłam się za nią obejrzeć, bo jakieś dziesięć stóp na prawo usłyszałam głuchy huk i na śniegu znikąd pojawiły się dwa kolejne odciski. To był odruch. Momentalnie strzeliłam zaklęciem oszałamiającym i zrobiłam to na ułamek sekundy przed tym, jak dwie czerwone wiązki energii poleciały w moją stronę. Starając się opanować zbyt duże, męskie ciało, zrobiłam szybki unik i rzuciłam się do tyłu, starając się osłaniać Nadirę, która biegła w stronę domu, krzycząc rozpaczliwie. 

- Teleportuj się! TELEPORTUJ SIĘ! - ryknęłam, aż zapiekło mnie w gardle. 

Srebrna tkanina zsunęła się z głowy jednego z niewidzialnych, ale udało mi się wyłapać tylko fragment jasnej czupryny zawieszonej wysoko w powietrzu. Moje zaklęcie paraliżujące śmignęło przez ulicę i ugodziło go prosto w pierś, tak, że mężczyzna gruchnął plecami w mur i ześlizgnął się po nim bez przytomności, barwiąc śnieg na czerwono. Widok krwi pobudził trzech pozostałych. Musiało być ich trzech, bo natychmiast pofrunęły w moim kierunku trzy partie zaklęć oczałamiających, które odparłam z dziecinną łatwością. Kilka z nich roztrzaskało czarny samochód zaparkowany nieopodal bramy, tam, gdzie wykrwawiał się nieruchomo czwarty. Wtem dostrzegłam kolejny ruch i człowiek, który obserwował mnie spod ogrodzenia, zdjął z siebie pelerynę-niewidką. W odróżnieniu ode mnie kipiał złością, podczas gdy moja wściekłość i przerażenie zupełnie naturalnie ustąpiły miejsca skupieniu. Lewitując pojazd, ręka z różdżką zaczęła miotać śmiercionośnymi zaklęciami w wysokiego mężczyznę z burzą srebrnych włosów. Miał coś dziwnego na twarzy - tylko tyle zdążyłam zauważyć, bo w tym samym momencie usłyszałam za sobą rozdzierający wrzask Nadiry i odwróciłam się, by ją ratować, ale już leżała w śniegu, spętana jakimś zaklęciem. Płacze i krzyki dzieci prawie zupełnie ginęły w odgłosach walki. Rzuciłam się ku dziewczynie, ledwo dotykając stopami chodnika, kiedy samochód, który wciąż trzymałam mocno w powietrzu, został wytrącony przez jedno z zaklęć i eksplodował w powietrzu. Gorący, pomarańczowy kłąb dymu rozświetlił ulicę i dopiero wtedy spostrzegłam jeden drżący cień pochylający się nad wijącą się w zaspie Nadirą. Do bramy otaczającej dom matki zostało ledwie kilkanaście stóp, ale nim wycelowałam dobrze różdżką, wszystko - chodnik, szczątki samochodu, dom, napastnicy, noc - zniknęło, jak gdyby jakieś nieznane mi zaklęcie wyssało światło z całej ulicy. Upadłam na ziemię, wyciągnąwszy rękę z różdżką do góry, by uchronić ją przed kontaktem z oblodzonym asfaltem. Mrugałam, starając się wstać, wiedziałam, że gdzieś tam przede mną wciąż szlochała Nadira, spróbowałam jeszcze odepchnąć ją zaklęciem, licząc, że wpadnie w obszar objęty ochronnymi zaklęciami mojej matki, ale w tym samym momencie poczułam bolesne uderzenie dokładnie w sam środek potylicy i świat ucichł. 


*


Ocknęłam się z potwornym bólem z tyłu głowy… a może ocknęłam się właśnie pod jego wpływem. Miałam wrażenie, jakby ktoś przed chwilą rozłupał mi czaszkę młotkiem. Chciałam sięgnąć, żeby pomacać, ale w tym samym momencie odkryłam, że nie tylko moje ręce, ale i nogi w kostkach ktoś skuł ciasno czymś lekkim i metalowym. Dopiero po dłuższym czasie zorientowałam się, że łańcuchy, którymi zostałam przykuta, otaczały również moją szyję i zmuszały do klęczenia pod czymś zimnym i chropowatym. Kolanem wymacałam pokryte kurzem płytki. Z trudem uniosłam ciężkie powieki, ale dostrzegłam jedynie jakieś mało konkretne, rozmazane kształty. Z całą pewnością znajdowałam się w jakimś ciemnym pomieszczeniu, ale nie był to TAMTEN mrok - gęsty, mrożący krew w żyłach, wręcz zasysający rzeczywistość. Ile czasu minęło? I co się właściwie stało? Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz straciłam przytomność. Chyba wtedy, gdy rodziłam Sila… 

Silas. 

Przebłyski tego, co stało się pod domem matki, przyprawiły mnie o kolejny oszałamiający ból głowy. Zacisnęłam powieki, wdychając zimne powietrze jak opary otrzeźwiającego eliksiru. Szarpnęłam się w łańcuchach, ignorując ból rozsadzający czaszkę. Strumień myśli i pytań zadziałał jak najlepszy środek pobudzający. Pomimo braku różdżki wyczarowałam chłodny, niebieskawy płomyk. Niewielki, ale wystarczył, żeby rozświetlić kilka stóp pomieszczenia i wypełnić moje nadwrażliwe oczy łzami. Przez cieniutką kurtynę spostrzegłam, jak gdzieś pomiędzy stertami gratów uniosła się jakaś wysoka, męska postać. 

- Nie - warknęła po angielsku i niespodziewany podmuch magii zdmuchnął światełko. 

Gdzieś z głębi pomieszczenia dobiegł mnie oddalający się tupot ciężkich butów - najpierw lawirujących między czymś, co przypominało stare meble, później po schodach na górę. Na końcu trzasnęły drzwi i ciszę w piwnicy zakłócały jedynie dwa przyśpieszone, pełne napięcia oddechy. 

Tak, to musiała być piwnica. Ciężkie, wilgotne, lepkie od kurzu powietrze, smród zatęchłych kartonów i starych gratów - ten zapach natychmiast poruszył w mojej głowie strunę związaną z pracą w Pijanym Jednorożcu. 

Musiałam być w czyimś domu. Światło trwało zbyt krótko, bym zdążyła rozpoznać mężczyznę, który mnie pilnował, ale z całą pewnością to nie był ten, który zaszedł mnie od tyłu. Ten srebrnowłosy, nabity, z dziwnie zniekształconą twarzą. Przez głowę przemykały mi słowa, których nie byłam w stanie zbić w żaden konkretny pomysł. Ta prawie kompletna ciemność, dziwnie lekkie, metalowe kajdany, które pozwoliły na wyczarowanie najwyżej wątłego płomyka, choć przecież pospolite czary od lat wychodziły mi znakomicie bez różdżki. Czarny Pan jakimś cudem dowiedział się o tym, co odkryłam? Jak? Od kogo? Od Farisa…? 

Odsunęłam tę bolesną teorię. 

Ministerstwo Magii? Albo Zakon Feniksa? Czy może śmierciożercy, którzy wzięli mnie za porywacza książąt? Ale dlaczego związali Nadirę? Paraliżujące, lodowate uczucie strachu wypełniło mnie po samo gardło na myśl o dzieciach. Chciałam wyprzeć je ze świadomości jak zdradę Farisa, ale nie byłam w stanie. Strzępy najstraszniejszych wizji przesuwały mi się przed oczami, ostre i kolorowe jak rzeczywistość. Dopiero dźwięk rozmowy na piętrze podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody. Zamarłam, wstrzymując oddech. 

- …i co, myślisz, że wystarczy? - zapytał po angielsku jeden męski głos, zniekształcony przez podłogę. - Zabiła Leo, trzeba powiedzieć Camelii… 

- Na miejscu jest Kingsley i Ted, mają tylko obserwować - odpowiedział mu drugi już nie tak ostry, bardzo znękany życiem. - Mieliście nie atakować. 

- Nikt nie atakował! - oburzył się trzeci, wyraźnie młodszy. - Leo spadł z ogrodzenia. 

- I co teraz? - Do rozmowy dołączył się czwarty głos. Kobiecy, nieco starszy i dominujący. - Mamy tu nieprzytomną kobietą i dwójkę niemowlaków, Dumbledore’a nie… 

Serce zabiło mi mocniej i przechyliłam głowę, żeby lepiej słyszeć, ale reszta zdania utonęła w dźwięku przyśpieszonych kroków. Nowy głos coś mruknął. Nie wyłapałam ich, ale nie musiałam, bo w następnej chwili więcej stóp powędrowało na drugi koniec sufitu, zamek szczęknął mechanicznie i światło padło na wąskie, strome schody i część pomieszczenia. Teraz byłam już pewna, że umieszczono mnie w piwnicy. Nim blask z zewnątrz został ucięty przez zamykające się drzwi, spostrzegłam kartony z wypisanymi na nich imionami i kosze zakurzonych świątecznych ozdób. Osoby, które wysoki mężczyzna przyprowadził z góry, pozapalały różdżki, krzywiąc się pod wpływem rażącego światła. Mężczyzna, który przyprowadził resztę, okazał się być jeszcze chłopcem. Wysoki, z nienaturalnie długimi rękami i rudą czupryną, wyglądał bardzo podobnie do dwóch starszych - równie wysokich i rudowłosych. Starszy musiał być grubo po pięćdziesiątce, młodszy - długowłosy i bardzo przystojny - wyglądał na jego brata. Poza pobliźnionym, wychudzonym czarodziejem, dwiema kobietami i bardzo wysokim człowiekiem z turbanem z bandaży na głowie na przedzie tego małego pochodu stał jeden z tych, którego widziałam pod domem matki. 

Natychmiast go poznałam. Teraz w ostrym świetle różdżki pokryta grubymi, lśniącymi bliznami twarz wyglądała na jeszcze bardziej zniekształconą. Brakowało mu sporej części nosa, spod długiego, skórzanego płaszcza wystawała drewniana stopa z pazurami, a w miejscu jednego oka tkwiła dziwaczna proteza z jadowicie niebieską tęczówką, wirująca w oczodole jak spodek. Sama aparycja powodowała nieprzyjemne mrowienie na karku, a spojrzenie, jakim mnie obdarzył, tylko potęgowało to uczucie. Najczystsza nienawiść. 

Pomieszczenie wypełniła cisza i tak gęsta niepewność, że prawie poczułam jej ciężar przygniatający mnie do lodowatej ściany. Po zrobieniu szybkiej wycieczki po umysłach całej ósemki udało mi się dowiedzieć, że trzymali mnie w piwnicy domu Weasleyów. Brak adresu budynku “Nora” we wszystkich ośmiu głowach mógł świadczyć o tym, że na terenie posesji ciążyły liczne zaklęcia ochronne, ale poza chudym, wyliniałym czarodziejem - wilkołakiem Lupinem - ani jeden nawet nie pomyślał o próbach ochrony własnego umysłu. Nim któreś się odezwało, dowiedziałam się, że olśniewająco piękna Fleur Delacour, narzeczona Billa Weasleya, czuła się nieswojo w domu prowadzonym przez przyszłą teściową Molly, Sturgis Podmore - blondyn z turbanem - starał się nie zdradzić, jak bardzo go przerażałam, a Szalonooki Moody, były auror, miał głowę pełną pomysłów na moje przesłuchanie. Alastor Moody - jedyna osoba, o której coś wiedziałam. 

- To ona? - zapytał George Weasley, wyglądając zza pleców swojej matki. 

Z jakiegoś powodu wszystkie oczy zwróciły się nie na eks-aurora, a ku przystojnemu narzeczonemu Fleur Delacour. 

- Trudno powiedzieć - mruknął. - Nie widziałem z bliska jej twarzy… ale miała długie włosy. Ciemne. I umięśnione ciało. 

Atmosfera zrobiła się jeszcze cięższa, a ja poczułam, jak każdy lustrował wzrokiem mój zbyt obszerny, męski strój. 

- Trzeba iść po Dumbledore’a - rzucił ktoś z głębi piwnicy, ale nikt nie odpowiedział. 

Bill Weasley ruszył w moją stronę krokiem człowieka, który miał zamiar schwytać dzikie zwierzę - wolno, bezszelestnie, płynnie, nie przerywając kontaktu wzrokowego. W ręce wciąż ściskał różdżkę. 

- Ostrożnie - odezwał się z tyłu Moody, a chłopak skinął lekko głową. 

Żołądek ścisnął mi się boleśnie, gdy pochylił się, lustrując moją twarz. Zatrzymał się niecałą stopę ode mnie, w intensywnym świetle różdżki mogłam policzyć piegi na jego policzkach, ale skupiłam się wyłącznie na oczach. 

Imperio. 

Źrenice rozszerzyły się w ładnych, błękitnych tęczówkach, a ja poczułam tę charakterystyczną nić łączącą mój umysł z jego. 

Zabijesz wszystkich, uwolnisz mnie i oddasz mi swoją różdżkę. 

W pierwszej chwili nić szarpnęła się lekko, jak gdyby w zamiarze zerwania się. Czułam, że miałam do czynienia z potężnym umysłem, ale nie dość potężnym, by przeciwstawić się sile mojego zaklęcia. Drgnął jeszcze i nagle piwnicę rozświetliła na zielono pierwsza śmiertelna klątwa. Rozległ się wrzask, huk przewracanych przedmiotów, dźwięk spadających na podłogę kawałków cegieł. W momencie, gdy z symfonii ogłuszających hałasów wychwyciłam charakterystyczny dźwięk padającego na podłogę ciała, przez jedną krótką sekundę byłam pewna, że się uda. To byłoby tak proste! 

Za proste. 

Ale na podłogę padł nie Alastor Moody, piękna Fleur czy sparaliżowany strachem Podmore, a Bill Weasley. Deszcz zaklęć natychmiast ustał, ale w piwnicy nie zrobiło się cicho. Tęga kobieta klęczała nad nieprzytomnym synem, łkając, ktoś przewrócił się na skrzyni i pociągnął za sobą stos kartonów wypełnionych starymi słoikami, ci, którzy upuścili swoje różdżki, szukali ich, dysząc ciężko. Wilkołak próbował uspokoić trzęsącą się w kącie Francuzkę. Tylko Moody nie stracił zimnej krwi. Doskoczył do mnie zaskakująco sprawnie i wymierzył mi jeden silny cios z otwartej dłoni prosto w twarz, tak, że uderzyłam potylicą w ścianę. Wrażliwy punkt, w które ugodziło zaklęcie, rozgorzał nowym bólem. Stłumiłam jęk. Wściekła i upokorzona, świadoma tego, że za chwilę będą mnie torturować, zacisnęłam zęby i posłałam eks-aurorowi tak nienawistne spojrzenie, na jakie było mnie stać. W tamtym momencie jedyne, czego pragnęłam, to by konał w męczarniach smoczego ognia. 

Rozwarłam palce obu dłoni, czując, jak strumienie energii kumulował się w ich koniuszkach. I choć metalowe kajdanki zaczęły robić się gorące, uświadomiłam sobie, że coś zaburzało przepływ tej magii - jak gdyby ktoś zrobił dziurę gdzieś na długości rury, którą przepływała woda. Spięłam każdą cząstkę woli, każdą komórkę ciała, napędzana nienawiścią. Drugi koniec łańcucha przyczepionego do ściany wystrzelił jak wąż w stronę Lupina i pochwycił go, próbując udusić, ale nim wilkołak wydał ostatnie tchnienie, a metal na moich nadgarstkach pękł, Moody uderzył mnie jeszcze raz, tym razem zaklęciem. Niewidzialna pięść wylądowała dokładnie w splot słoneczny i tym razem nie potrafiłam powstrzymać stęknięcia. Uderzenie tak mocne jak uderzenie kilku mężczyzn odebrało mi dech. Zagracona piwnica zaczęła wirować, z dwójki ratującej Lupina zrobiła się czwórka i dopiero po dłuższej chwili odzyskałam ostrość widzenia. Oddychanie bolało jak walenie się młotkiem po klatce piersiowej. 

Znienawidzona gęba Moody’ego po raz kolejny pojawiła się w moim polu widzenia. Małe, czarne oczko wytrzeszczał tak, że urosło prawie do rozmiarów sztucznego. 

- Rozumiesz mnie?! - wrzasnął mi prosto w twarz, pryskając śliną. Koniec różdżki przytknął niedelikatnie do miejsca, gdzie serce tłukło się wściekle o żebra. Nie odpowiedziałam. Myślałam, że zwymiotuję z wściekłości i obrzydzenia, gniew cisnął mi się do gardła. Nie odpowiedziałam, nawet nie drgnęłam, ale Moody wiedział. Był w swoim żywiole pierwszy raz od wielu lat. Wydął koślawe usta i dodał: - Rozumiesz. W takim razie teraz będziesz grzecznie słuchać. Mamy twoje szczeniaki. Jeżeli chcesz je jeszcze kiedyś zobaczyć, nie radzę ci używać żadnych zaklęć ani innych sztuczek. I lepiej, żebyś potraktowała moje słowa poważnie. Śmierciożercy nie mają monopolu na Zaklęcia Niewybaczalne. 

Pewnie w innym wypadku w gardle ścisnęłoby mnie ze strachu, ale nie teraz. Teraz był tylko i wyłącznie gniew. 

- Znasz muchy fuqaaea? - wycedziłam przez zaciśnięte zęby. - U was się mówi “muchy faraonki”. Wchodzą przez nos i składają w mózgu jaja, ich larwy opuszczają czaszkę dopiero wtedy, kiedy nie mają się czym posilać. Długa, bolesna śmierć. To cię czeka, kiedy stąd wyjdę. 

Brwi powędrowały mu kpiąco do góry. Choć swoje zwykłe oko miał przymknięte, to wielkie, magiczne miotało się w oczodole, przeskakując z każdej części mojej twarzy, jakby chciało dokładnie ją zapamiętać. 

- Oliwkowa skóra, ciemne włosy, szczupły nos, dość wysoka. Tak, jak mówił Potter - wymieniał niewzruszony, a ton jego głosu nabrał dziwnej fachowości jak uzdrowiciel oceniający stan zdrowia pacjenta, po czym wyprostował się i klasnął w gruzłowate dłonie. - Wygląda na to, że złapaliśmy królową. 

Urwał, by te słowa wybrzmiały. Strach zmieszany z podnieceniem sprawił, że atmosfera w piwnicy zrobiła się gęsta jak śmietana. 

- Dżahmes-Meritamon pod domem Earth Lock-Nah - dodał irytująco melodyjnym głosem i zacmokał cicho, a jego magiczne oko obróciło się tak, że przez moment widziałam tylko jego białko. - Spóźniony prezent pod choinkę. I co teraz? 

Jego zdrowe, czarne oko powędrowało do góry, a ja wślizgnęłam się do umysłu Moody’ego z dziecinną łatwością, tak, jak gdyby sam mnie zapraszał. Zobaczyłam tam wiele przesuwających się szybko scen - ostrych i kolorowych - pochodzących z przeszłości i pragnień skrywanych głęboko na dnie duszy. I nie mogłam temu zaprzeczyć, byłam pod wrażeniem nietypowej mieszanki praworządności i okrucieństwa towarzyszącej mu podczas pracy. Doskonały materiał na wojownika i jednocześnie tak zmarnowany potencjał. Z lekkim ukłuciem żalu pozwoliłam sobie zatrzymać się dłużej na scenie pojedynku z Evanem Rosierem i patrzyłam, jak padał martwy na podłogę w czarno-białą szachownicę, wykrwawiając się na śmierć. Widziałam znajome twarze śmierciożerców - znacznie młodsze i wyraźne, tak, jakby stali przede mną w szeregu - których głowy eksplodowały jedna po drugiej. Migały jak przewijające się zdjęcia. Avery, Mulciber, bracia Lestrange, Selwyn, Yaxley, Rokwood, Dołohow. Bellatriks Lestrange doprowadzoną do obłędu - jeszcze bardziej chudą i zapadniętą, prawie łysą, kiwającą się jak w transie na łańcuchach w Azkabanie. Miała identyczne obręcze, które teraz otaczały moją szyję i nadgarstki. Jakieś wydumane, karykaturalnie egipskie miasto opływające w piekielne krzyki, pogrążone w ogniu i krwi jak w strasznej historii z morałem. 

A jednak nie wyczułam w tych wyobrażeniach fetoru satysfakcji. Tylko chłodna kalkulacja i świadomość tego, jak i dlaczego należało postąpić. 

Wynurzyłam się z tych fantazji jak z głębin czarnego jeziora. Było spokojne. Tak spokojne, że jego tafli nie znaczyła ani jedna zmarszczka - dokładnie taki wygląd miało to małe, czarne oczko, zmrużone lekko uśmiechem satysfakcji. Ja również się uśmiechnęłam, choć gula w gardle nie zmalała. Wręcz przeciwnie, powiększyła się o rozmiar czy dwa. 

Już wiedziałam, że Moody’ego nie byłam w stanie oczarować. To była ta ciemna część sumienia Zakonu Feniksa - jedyny czarodziej pogodzony z krwią, którą musiał przelać. 

- Myślę, że ty już wiesz, co należałoby zrobić - odpowiedziałam cicho i wyprostowałam się na tyle, na ile pozwalały mi łańcuchy. Nogi, na których zostałam zmuszona siedzieć, zaczynały drętwieć. - Skoro, jak twierdzisz, gościcie królową, wypadałoby przedstawić ją komuś, kto wami przewodzi. Chcę rozmawiać z waszym ministrem magii. 

Czarodziej zarechotał ironicznie, jak gdyby moje żądanie naprawdę go rozbawiło. I choć przez resztę piwnicy przeszedł szmer, nikt poza Moodym się nie roześmiał. 

- Z ministrem magii? - powtórzył, również się prostując. Skrzyżował na piersiach potężne ramiona, nie opuszczając różdżki. - Nie, wasza wysokość, minister magii pozostaje w tym momencie nieuchwytny. 

- W takim razie chcę Dumbledore’a. 

Wymieniliśmy ze sobą krótkie, intensywne spojrzenia, zanim wydął kpiąco wargi, dygnął prześmiewczo, a koniec jego różdżki błysnął i wystrzeliło z niego coś, co zupełnie przysłoniło mi widok. Jeszcze jeden błysk i to coś przypominające fakturą kawałek grubego materiału przylgnęło do moich ust. Moody nie odpowiedział. Usłyszałam chrzęst jego butów oddalających się zapewne w stronę schodów, a potem rzuconą pośpiesznie komendę “Weasley, teraz twoja kolej”. Właściciele prawie wszystkich kroków zniknęły za drzwiami i rozeszły się na górze, został tylko jeden. Ostatnim, co usłyszałam, był dźwięk ciągniętego po podłodze krzesła i ciężki oddech, który po chwili zmienił się w trudny do wychwycenia szmer. 

Teraz mogłam tylko siedzieć na piętach, z na wpół odrętwiałymi nogami i wyrzucać sobie. 

Ty głupia, nieskończenie głupia idiotko. 

Moment wyparcia był krótki i szybko przerodził się we frustrację. Znalazłam się w sytuacji bez wyjścia, bez różdżki, z mocno ograniczonymi mocami, a ta resztka energii, która przesączała się przez metalowe obręcze jak woda przez dziurawe sito, nie starczała na uratowanie się. Nie w takim tempie, by nie zagroziło to dzieciom. 

Od kiedy Moody założył mi opaskę, nikt jej nie zdejmował, ale wiedziałam, że nie spuszczali mnie z oczu. Od czasu do czasu znikała jedynie opaska zasłaniająca usta, kiedy próbowali pokracznie karmić mnie za pomocą czarów, ale odmawiałam jedzenia. Po części dostrzegając w tym odrobinę kontroli nad samą sobą, po części ze strachu, że mogliby spróbować podać mi z posiłkiem jakiś eliksir. Nie bałam się trucizn. Głód, ból, zmęczenie i potworne zimno były czymś, do czego nie potrzebowałam się przyzwyczajać. Najgorsza była ta przeciągająca się bezczynność i niewiedza. 

Ta cholerna niewiedza, oczekiwanie bez końca na coś, co mogło nigdy nie nadejść. Pytanie: na co. Na ratunek? Na Dumbledore’a? Na to, aż pierwsze wrażenie opadnie i zdecydują się mnie torturować? Tortury byłyby po stokroć lepsze od tego potwornego stanu zawieszenia. Ból dobrze znałam. Uwięzienia - nie. Starałam się odsuwać od siebie myśli o konsekwencjach, jakie to mogło przynieść. Wiedziałam, że jeżeli wyjdę z tego cało - a wyjdę, tak sobie powtarzałam - Voldemort będzie… wściekły to mało powiedziane. O ile się dowie. 

Z całą pewnością się dowie. 

W momencie, kiedy dowie się o tym Snape. 

Upływ czasu mogłam określać wyłącznie po posiłkach dostarczanych mi do piwnicy i nasilającym się głodzie. Przyjemne aromaty domowej kuchni wykręcały mój żołądek jeszcze boleśniej, ale konsekwentnie zaciskałam usta, cierpliwie czekając, aż obijające się o nie łyżki nareszcie padały z wyczerpania, oblewając mi szatę jedzeniem. 

Usłyszałam przeciągłe, pełne zniecierpliwienia westchnienie. 

- Pani musi jeści. - Po dziwnym, śpiewnym akcencie poznałam, że to młoda Francuzka, narzeczona jednego z Weasleyów, którego zaczarowałam. - Albo pić chociaż. Trochę wuodi albo herbati, s’il vous plaît

Nawet nie drgnęłam, dumnie wyprostowana, choć desperacja w jej głosie natychmiast poddała mi pewien pomysł. Przez dłuższy czas obie milczałyśmy, podczas gdy kubek z jakimś słodko pachnącym płynem coraz mocniej walił mnie po twarzy. Potrząsnęłam wściekle głową, jak gdybym chciała odgonić natrętną muchę, ale to jeszcze bardziej rozochociło naczynie. W końcu wyciągnęłam odrętwiałe dłonie, jakbym próbowała coś złapać, a tłumiona przez kajdany magia zaczęła mocniej przeciekać i szklanka wybuchła, opryskując mnie herbatą i kawałeczkami szkła. Fleur Delacour zaczerpnęła gwałtownie powietrza. 

- Moody powiedział “żadni magii”! - powiedziała z wyrzutem. - Teraz będę musiała jemu zguosić… 

- Widać moje NIE było niedostatecznie czytelne - syknęłam i strząsnęłam z siebie szklane odłamki. 

Poczułam chwilową ulgę, jak gdyby to słabe, proste zaklęcie - jak strzykawka - wessała odrobinę ropy z wielkiego, pulsującego bąbla. Początkowo czułam tylko bardzo delikatne mrowienie, ale teraz energia niczym tysiące drobnych robaków pełzała tuż pod skórą. Swędząco-łaskoczące wrażenie drażniło jedyny zmysł, który pozostał w pełni aktywny - dotyk. A moja perspektywa na Bellatriks i pozostałych wtrąconych do Azkabanu śmierciożerców zupełnie się zmieniła. Piętnaście lat z zamkniętą w ciele magią, kotłującą się w głowie jak ciągle wstrząsany napój gazowany. 

Wstała i chyba zrobiła kilka niepewnych kroków w moją stronę, ale szybko się zatrzymała. Z łatwością potrafiłam wyobrazić sobie, jak filigranowa dziewczyna o wyglądzie wili stała naprzeciwko z drżącą w dłoni różdżką. Czułam zapach jej potu zmieszanego z delikatnymi, cytrusowymi perfumami i z czymś, co chyba było… trwogą. Pierwszy raz tak wyraźnie to we mnie uderzyło. Kiedy Voldemort o tym wspominał, nie myślałam, by znaczyło to coś więcej niż alegoria, a teraz naprawdę w nozdrza wwiercał mi się gorzkawy smród strachu. 

Co planowała zrobić? Rzucić pierwszego w życiu Cruciatusa? Sprawdzić, czy potrafiła skalać czarną magią swoje czyste, białe rączki? Nie. To nie była taka walka z własnym sumieniem. 

- Twoi dzieci… oni są bezpieczne - odezwała się w końcu, a kiedy już to powiedziała, w napiętym głosie dało się słyszeć ulgę. - I dali będą, tilko ty musisz trzymać się… les règles

Czym prędzej ruszyła do wyjścia jak uczennica, która zdała sobie sprawę, że popełniła gafę. 

- Fleur - zawołałam za nią miękko po francusku. - Moi synowie nie należą do tej wojny. Jeśli stanie im się krzywda, obciąży to wasze sumienie. 

Przystanęła na chwilę, ale nie odpowiedziała. Po długiej, męczącej chwili ciszy wbiegła po schodach i zatrzasnęła za sobą drzwi, by zaraz po tym te znów zaskrzypiały i wpuściły do środka parę powolnych, dudniących kroków. Mężczyzna, który się pojawił, przyniósł ze sobą silny zapach wilgotnych skór, ziemi i wiatru. W odróżnieniu od panny Delacour nie przemówił ani słowem, jedyne, co znaczyło jego obecność, to ciche, rytmiczne postukiwanie metalowych prętów. 

Na wizytę Dumbledore’a musiałam długo czekać. Tak przynajmniej wnioskowałam po zmieniających się strażnikach, choć równie dobrze mogło to być tylko kilka godzin. By oszukać żołądek, starałam się przesypiać momenty, kiedy nie planowałam ucieczki. Najprościej było zmienić się w piasek, tak, jak zrobiłam to pięć miesięcy temu, włamując się do kryjówki Slughorna, ale Fleur, pod okiem której chciałam tego spróbować, więcej się nie zjawiła. 

Za to pojawił się Dumbledore. 

Spałam, kiedy zszedł do piwnicy, ale niesamowita, magiczna aura, którą ze sobą przyniósł, nie mogła oznaczać nikogo innego. Ocknęłam się z głową zwieszoną na łańcuchu. Choć w pierwszej chwili nie usłyszałam niczego poza cichutkim szelestem peleryny sunącej po podłodze, wiedziałam, że to on. Ledwo się wyprostowałam, obie opaski zniknęły i w tym samym momencie musiałam zmrużyć oczy zaatakowane przez stłumiony starczą dłonią niebieski blask różdżki. 

- Przepraszam, nie chciałem cię oślepić - rozbrzmiał cichy, uprzejmy głos, w którym poznałam głos dużo starszego Albusa Dumbledore’a. - Pewnie chciałabyś wiedzieć, gdzie jesteś i jaki mamy dzień. Niestety nie mogę ci zdradzić miejsca pobytu, ale jest jedenasty stycznia, zegarek wskazuje godzinę… dwudziestą pierwszą trzydzieści sześć. 

Jedenasty stycznia. Pięć dni. Pięć dni z dala od dzieci, z dala od Kemmhyt, bez jedzenia i picia. 

Otworzyłam załzawione oczy i przez wilgotną mgiełkę zobaczyłam zarys siedzącego na piętach wysokiego staruszka ze spiczastą tiarą na głowie. Długa, srebrna broda i włosy sięgające pasa, ciemnofioletowa szata wyszywana gwiazdkami i połyskujące w słabym świetle rękawiczki ze srebrnego aksamitu upodabniały go do parodii Merlina - takiego, jakiego widywałam w młodości na deskach teatrzyków dla dzieci. Miałam ochotę parsknąć śmiechem, ale coś mnie powstrzymało. Dziwny ucisk w klatce piersiowej dobrze znany z czasów szkolnych, który pojawiał się przed każdą lekcją transmutacji. 

Bardzo szybko się opanowałam. Nie spotkałam Dumbledore’a od prawie dwudziestu lat. Nie był już nauczycielem piętnastoletniej Victorii, która drżała na myśl o wtorkowej klasówce z transmutacji zwierzęcej. Ja miałam żyć wiecznie. Eksplorowałam dziedziny magii, podążałam ścieżką boga Anubisa, czerpiąc z jego błogosławieństwa, a Dumbledore - mimo że władał magią jeżącą włosy na głowie - wciąż pozostawał tylko człowiekiem. Siwiejącym, słabnącym starcem. 

Podbudowana tą myślą, wyprostowałam się z godnością i spojrzałam mu w oczy. W zimnym świetle różdżki błyszczały jak blade szafiry, ale było w nich coś łagodnego, szalenie uprzejmego, co wcale nie dodawało mu autorytetu. Wręcz przeciwnie. Ta przedziwna sympatia, z jaką badał moją twarz, sprawiła, że słowa Voldemorta rozbrzmiały mi w głowie. 

Prędzej dałby się zabić, niż pozwolił skrzywdzić niewinne dziecko. Nawet, a może tym bardziej, kiedy mowa o synu jego największego wroga. 

Wtem czoło Dumbledore’a drgnęły, jak gdyby uświadomił sobie coś, co wprawiło go w zakłopotanie. Uniósł się lekko na piętach i skłonił się lekko, przyłożywszy dłoń do piersi. 

- Przykro mi, że musiałaś spędzić tyle czasu w takich warunkach - dodał, a światło na jego twarzy zaigrało zaczepnie. - A więc, Victorio, zostałaś teraz królową. Zaśmiałam się, słysząc ten zupełny brak ironii w jego głosie. 

- Victorio? - powtórzyłam cicho. - Wiem, jak działasz, Dumbledore, chociaż ostatnio widziałam cię dwie dekady temu. Ale mnie moje dawne imię nie uraża. Victoria Hortus nie istniała. Była iluzją wymyśloną przez moją matkę. Victoria Hortus umarła dawno temu, tak, jak tamta iluzja, ale wspominanie jej w niczym mi nie umniejsza. 

Lustrowaliśmy się przez moment z takimi samymi uśmieszkami w kącikach ust, a cisza między nami narastała, aż przerwałam ją, chichocząc pod nosem. Czułam, jak kręciło mi się w głowie z głodu i od nadmiaru światła, walczyłam, by chociaż zachować pozory przytomności. Dopiero satysfakcja na widok pustki w jego oczach dała mi odrobinę tej energii, która pozwoliła dalej udawać. 

- Nie poznajesz mnie, prawda? - zapytałam i uśmiechnęłam się szerzej, widząc, że i on się uśmiechnął. Nieśmiało, prawie przepraszająco. - Tak, nie poznajesz. Zbyt przezroczysta, bym była godna twojej pamięci. 

- Idealna do planu młodego Riddle’a, kiedy nareszcie zachłysnął się sztuką legilimencji - rzekł, a ja przytaknęłam. 

- Nie narzekam na to, jak potoczyło się po tym moje życie - odparłam lekko i oparłam się wygodniej o ścianę. 

- Cieszę się, że chociaż ty - mruknął, i dopiero teraz dało się słyszeć nutkę ironii w jego głosie. - Zabiłaś jednego z naszych i ciężko raniłaś Sturgisa Podmore’a. 

Obdarzyłam go sarkastycznym uśmieszkiem. 

- Miło mi to słyszeć - powiedziałam słodko. 

W piwnicy znów zapadła cisza zakłócana jedynie stłumionym wyciem wiatru na zewnątrz. Uprzejme zainteresowanie w oczach Dumbledore’a zupełnie zbladło, a na jego miejscu pojawił się cień przygnębienia. Westchnął, kręcąc z rozczarowaniem głową. 

- Nie mogę przestać widzieć w tobie tej przestraszonej dziewczyny, którą byłaś w Hogwarcie - wyznał, po czym zachichotał smutno i dodał ciszej, jakby do siebie: - Taka stara, nauczycielska przywara. Wspominałem o tym Tomowi, kiedy ubiegał się o stanowisko nauczyciela: zawsze pamiętamy początki swoich uczniów. 

Parsknęłam wzgardliwie pod nosem. 

- Powinieneś przestać przynosić pracę do domu - stwierdziłam. - Ale dobrze, porozmawialiśmy, a teraz możemy przejść do sedna. Co teraz? Zamierzacie trzymać mnie w tej piwnicy przez wieczność? A przynajmniej do końca waszego życia? Tobie już go niewiele pozostało. Dobrze wiesz, co ja bym zrobiła, gdyby role się odwróciły. Zastanówcie się. Wygranie tej wojny macie na wyciągnięcie ręki. A później… Więzicie jego synów. Możecie zakończyć tę plugawą linię Salazara Slytherina jednym zaklęciem. Szybko i bezboleśnie. Byłam w ich głowach, wiem, że wielu o tym marzy, choć nigdy się do tego nie przyzna, nawet przed własnym sumieniem, a może w szczególności przed nim, że chcieliby się w ten sposób zemścić. Bo czym jest kobieta i dwójka małych chłopców z perspektywy setek, tysięcy istnień? 

Dobrotliwy uśmiech na jego wąskich wargach się powiększał, aż Dumbledore wydał z siebie cichy śmiech. Wstał z nietypową dla swego wieku zręcznością, wygładził szatę i znów krótko się ukłonił. 

- Wiem, do czego jesteś zdolna - odparł rzeczowo, ale nie było w tym cienia krytyki. Wycelował różdżką w ścianę, a łańcuchy, które trzymały moje ręce na wysokości głowy, opadły o jakieś dwie stopy. Podobnie zrobił z łańcuchem biegnącym od obręczy na szyi. - Na ten moment dziękuję ci za kulturalną rozmowę. W tej chwili mogę dla ciebie zrobić tylko tyle, przykro mi. Zapewne przywykłaś do wygód, jakich nie jesteśmy ci w stanie zapewnić, ale postaramy się ugościć cię lepiej. 

Prychnęłam cicho i łypnęłam na niego spode łba. W tym momencie resztka otoczki tej wielkiej ponadczasowości Dumbledore’a, jaka została mi jeszcze z czasów szkolnych, prysła jak bańka mydlana. Stał przede mną zwykły, krótkowzroczny starzec, co najwyżej obdarzony szczęśliwie większym talentem magicznym od przeciętnego krótkowzrocznego starca. 

- Jak na największy umysł tego wieku jesteś zaskakująco ograniczony - odparłam. 

Uśmiechnął się bez żalu. 

- Szkoda, że obrałaś tę drogę - odparł łagodnie. - Profesor Slughorn przepowiadał ci wielką karierę Mistrzyni Eliksirów. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak będzie zawiedziony, kiedy się dowie, jak bardzo się pomylił. 

- Zgadza się. Z całą pewnością dla was byłoby lepiej. 

Ostatnie, co widziałam, to jego obciągnięta rękawiczką dłoń z różdżką celującą mi prosto w twarz. O dziwo wyczarował tylko opaskę na oczy, jak gdyby naiwnie wierzył, że nie zrobię z nich użytku. A może faktycznie wciąż byłam w jego oczach tym niemrawym dziewczęciem o zerowej charyzmie, które miało jedynie przekazywać Voldemortowi informacje? 


*


Spodziewałam się, że to, co mówił Dumbledore, było wyłącznie szyderstwem, ale od jego wizyty warunki naprawdę nieco się poprawiły. Wciąż trzymano mnie w piwnicy i nie spuszczano z oka, lecz spać mogłam na leżąco i na gołej podłodze rozścielono coś, co przypominało kilka położonych na sobie kocy. Nie zasłaniano mi również ust i właśnie to doceniłam najbardziej, ponieważ wiązałam z nimi plany na najbliższy czas. Początkowo czekałam na wizytę Snape’a, ale w mig zrozumiałam, że w jego interesie było odciągnąć ten moment, jak tylko się dało. Nie miałam pojęcia jak, ale czułam to - Voldemort już wiedział. W głębi serca marzyłam, że wymyślą ze Snape’em jakiś błyskotliwy sposób ściągnięcia mnie z powrotem, lecz każda warta, każda pojawiająca się miska z jedzeniem, według której odmierzałam czas. Byłam świadoma, że popełniłam głupotę, a kiedy stąd wyjdę, Czarny Pan nie omieszka mi tego wytknąć. Odsuwałam te myśli. Starałam się skupiać wyłącznie na ucieczce - planowanie stało się namiastką sprawczości, jakiej nie zdołali mi odebrać. I ostatecznie chyba tego pragnęłam najbardziej. Wydostać się stąd sama, bez niczyjej pomocy, a zwłaszcza bez pomocy Voldemorta. 

Przywykłam do ciemności szybciej, niż podejrzewałam. Moja legilimencja nie była ani w połowie tak dobra bez kontaktu wzrokowego, ale w końcu nauczyłam się ich rozpoznawać i zaglądać do umysłów po omacku, w ten sposób dając upust kumulującej się pod skórą energii. Początkowo nie byłam pewna, czy to czuli, ale chyba nie, bo natychmiast Moody podniósłby alarm. Do jego myśli starałam się zbyt często nie zaglądać. Nie znalazłam z nich niczego, co związane z tą nową sytuacją, ponadto nikt zbyt wiele nie mówił, nie próbował mnie przesłuchiwać, co wyraźnie świadczyło o tym, że nie mieli pojęcia, co z nami zrobić. 

Od kiedy Dumbledore zniknął, zaczęłam przyjmować posiłki. Po części dlatego, że nie byłam już w stanie myśleć, osłabiona przeciągającym się głodem i pragnieniem, a po części z powodu planu, który zaczęłam realizować. O dzieci nie pytałam. Nie okazywałam żadnego zainteresowania, choć niepewność zżerała mnie od środka, ale nie mogłam pokazać, że doświadczałam jakichkolwiek matczynych uczuć wobec chłopców. Błyskawicznie nauczyłam się wyłapywać, kto schodził na wartę i kto nosił tacę z jedzeniem, a oni równie szybko się zorientowali, że jadłam tylko to, co przynosiła Fleur Delacour. I z jakiegoś powodu - może z ciekawości, a może z dziwacznej troski - w końcu to na niej spoczął obowiązek dostarczania posiłków. 

Musiało być już późno, bo z góry dobiegało więcej odgłosów życia. Wyglądało na to, że wylądowałam w piwnicy ich kwatery głównej - bądź jednej z nich - ponieważ co kilka dni dość regularnie spotykali się w bardzo dużym gronie, a Hagrid siedział w piwnicy, postukując drutami do dziergania. Tego wieczora też się spotkali - Fleur pojawiła się dużo później niż zwykle zaraz po tym, jak całe stado par stóp porozchodziło się we wszystkich kierunkach i na górze zapanowała cisza. 

Czułam, jak przyglądała mi się z drugiego końca pomieszczenia, kiedy jadłam coś, co smakowało jak zapiekanka z marchewką i wołowiną. Każdy kolejny dzień w tym domu był coraz większym zaskoczeniem. W głowach Weasleyów znajdowałam niepokojąco domowe sceny z udziałem Silasa i Tota, jadałam te same posiłki, co domownicy - zaskakująco świeże i smaczne - chyba że osoba odpowiedzialna za gotowanie przygotowywała wieprzowinę. Świadomość, że ktoś tam na górze mógł brać pod uwagę moją wiarę, wywoływała dziwne, niepokojące wrażenie dezorientacji. 

Umysł Fleur powiedział mi, że w mieszkaniu znajdowały się tylko trzy osoby - pani domu, jej najstarszy syn i Hagrid. Nie byłam pewna, czy to empatia, brak doświadczenia, zagubienie, czy wszystko na raz to powodowały, ale to do jej myśli miałam najprostszy dostęp i wydawała się z nich wszystkich najłatwiejsza do zmanipulowania. Samo to, że jadłam tylko to, co ona przynosiła, dawała Fleur wrażenie wyjątkowości, coś, czym rekompensowała sobie poczucie odrzucenia. Potrzebowałam na to kilku dni, strzępów myśli i wielu pozornie nieistotnych wspomnień, ale wystarczyło, żeby puzzle ułożyły się w obraz możliwej ucieczki. 

- Jesteś z Tulon - odezwałam się po francusku, kiedy byłam mniej więcej w połowie posiłku. Minęła chwila, aż przytaknęła nieśmiało z nutką podejrzliwości w głosie. - Jesteś tu szczęśliwa? Potrafisz się tu odnaleźć? Ja nie znosiłam Anglii. Nawet wtedy, gdy tu mieszkałam, marzyłam o innym, lepszym miejscu. O jakimkolwiek, byle z dala od zimna, deszczu i tej okropnej sztywności Brytyjczyków. Zupełne przeciwieństwo Egipcjan - czarujących, gościnnych… słyną z wyjątkowego poczucia humoru, ale pewno to wszystko wiesz. Twój narzeczony pracował w Kairze, prawda? 

Milczenie przeciągało się niemiłosiernie, podczas gdy panna Delacour próbowała złożyć odpowiedź, która jednocześnie nie zdradziłaby zbyt wiele i mnie zadowoliła. Prawie słyszałam jej myśli brzęczące wewnątrz czaszki, rozbijające się o siebie jak maleńkie rozpędzone pszczoły. 

- Każdy myśli, że jego naród jest najlepszy - odparła w końcu płynną francuszczyzną. Nie dało się nie usłyszeć, jaką przyjemność sprawił jej powrót do ojczystej mowy. - Życie w Anglii ma swoje plusy. 

- A jednak tęsknisz do Tulon, do ciepłego morza i piaszczystych plaż, do beztroskich poranków z matką i siostrą na tarasie - kontynuowałam łagodnie. - Ale masz rację. Anglia ma swoje plusy. Wspaniała kuchnia, wspaniała pogoda, ciepli, promienni ludzie… Fleur, żyłam tu wiele lat i znam ich zwyczaje. Oni nie są mili ani gościnni. Uważają się za lepszych, jak gdyby nadal nad imperium nigdy nie zachodziło słońce. Chwała bogom za kolonie, przynajmniej tam można spodziewać się słońca. Brytyjczycy są hipokrytami, są skąpi, nie mają za grosz poczucia humoru, wszystko biorą do siebie. Wybrałaś najgorsze możliwe miejsce, gdzie mogłaś zamieszkać po wyjeździe z Tulon. 

Nie trzeba było wybitnego talentu do czytania w myślach, żeby wyczuć kumulującą się w powietrzu irytację. Zaczęła mościć się niespokojnie na krześle, wyraźnie poruszona. 

- Żadna z tych cech nie opisuje mojego narzeczonego - oświadczyła urażona. - Bill jest uroczy, hojny, interesuje się tym, co mam do powiedzenia, dba, żebym czuła się dobrze w jego domu… 

- A czujesz się? - przerwałam jej. - Czujesz się tutaj jak w domu? 

- Ja… - Zawahała się. - Oczywiście. Jego bracia są wspaniali, jego tata traktuje mnie jak swoją córkę. Może i niektórzy Brytyjczycy są tacy, jak mówisz, ale Bill nie ma żadnej z tych cech. Jest inteligentny, odważny, czuły, a ty… Ty go zaczarowałaś, żeby nas pozabijał. I to oni są okropni, ale to dzięki nim wciąż żyjesz, dostajesz ciepły obiad, chociaż gdybyś miała okazję, to zabiłabyś wszystkich bez zastanowienia. Może i nie jestem potężna, nie potrafię walczyć, ale nie jestem głupia. Wiem, kim jesteś. I wiem, do czego jesteś zdolna. 

Zaśmiałam się cicho i złożyłam na podłodze pusty talerz i sztućce. 

- Zrozumiesz mnie, kiedy zostaniesz matką. 

Usiadłam po turecku i oparłam się plecami o ścianę, a w piwnicy na moment znów zapadła cisza. Usłyszałam delikatne podzwanianie metalu i szkła o porcelanę, kiedy puste naczynia wróciły do dziewczyny, a ona ruszyła powoli w stronę schodów. Nagle zatrzymała się. Głos dochodził z wysoka, prawie spod drzwi. 

- Twoi synowie i ich opiekunka są bezpieczni. Może na końcu wyjdziemy na tym gorzej, ale nie krzywdzimy dzieci. 

Odwróciłam głowę w kierunku, z którego dobiegły mnie te słowa. 

- Dziękuję. 

Odpowiedziało mi tylko mechaniczny szczęk zamka i dźwięk zamykanych pośpiesznie drzwi. Uśmiechnęłam się do siebie, gdy na kilka sekund zostałam sama. 


*


Ziarno zostało zasiane, musiałam je tylko podlewać - ostrożnie i regularnie, uważając, by go nie przelać. Potrzebowałam alternatywy na wszelki wypadek, gdyby Snape na czarnym koniu nie zjawił się z pomocą. Poza tym potrzebowałam czymś zająć myśli. 

W innej sytuacji zapewne świetnie bym się bawiła, obserwując, co działo się w głowie Fleur dzięki moim manipulacjom. Sączyłam do jej uszu symboliczne dawki jadu. Nie poszukiwałam wiernej popleczniczki, która po wszystkim będzie donosić na Zakon, potrzebowałam kilku minut z Silasem i Totem. Mając przy sobie dzieci, mogłabym spróbować wydostać się z obręczy i natychmiast wszystkich pozabijać, ale wiedziałam, że uda się to tylko wtedy, kiedy Fleur sama mi je przyniesie. Imperius po śmiałym ruchu z Billem Weasleyem był stąpaniem po zbyt cienkim lodzie. 

Szperanie w ich myślach miało nie tylko udobruchać Voldemorta, kiedy już wrócę do Kemmhyt. Bo to, że wrócę, było dla mnie oczywiste. Potrzebowałam choć odrobiny sprawczości, ucieczki od upokorzeń, braku dostępu do toalety i bieżącej wody, bycia pod ciągłą obserwacją. Poza Fleur mało kto ze mną rozmawiał. Moody na swoich wartach pozwalał sobie czasem na niewybredne komentarze, wilkołak albo Artur Weasley czasami przynosili skąpe informacje na temat chłopców, jak gdyby przeciągająca się niewiedza znów miała mnie popchnąć do jakiegoś desperackiego czynu. 

Żałowałam, że wcześniej bardziej nie interesowałam się tym, co działo się po drugiej stronie barykady. Przysłuchiwałam się ich rozmowom, zagłębiałam się w płytkich warstwach ich umysłów, zastanawiając się, czy pozornie nieistotne szczegóły faktycznie były nieistotne. Chłonęłam wszystko, co dotyczyło Harry’ego Pottera, lecz przypuszczałam, że o tym wszystkim regularnie donosił Snape’a. Czy zdążył już powiadomić Czarnego Pana, że chłopak odmówił ministrowi wsparcia, a Dumbledore gdzieś znika, a Remus Lupin starał się przebić w społeczności wilkołaków? Liczyłam, że po tej idiotycznej wycieczce do Londynu te informacje chociaż trochę ugaszą jego gniew. Teraz, kiedy od jedenastu dni tkwiłam w piwnicy Weasleyów, przykuta łańcuchami do ściany, a życie moich synów zależało od łaski lub niełaski wrogich nam ludzi, powód tej wyprawy wydał mi się zawstydzająco naiwny. 

I w momencie, kiedy moje działania spisałam na straty, ziarno zaczęło kiełkować. 

Znów minęło kilka dni, podczas których Fleur widocznie dostrzegła we mnie jakąś ludzką cząstkę. Wciąż pamiętała sytuację z Billem Weasleyem, bo kiedy się odzywała, robiła to zjadliwie, ale chętnie mówiła o Silasie i Totmesie. A ja potrzebowałam tylko odrobinkę więcej. 

- Oni całkiem dobrze czarują - powiedziała z nutką podziwu w głosie. - Twoi chłopcy. Ale widać, że to Silas wszystko nadzoruje, a brat się go we wszystkim słucha. 

Nawet w ustach tej prostej dziewczyny z Zakonu te słowa połechtały mile moją próżność. Zamaskowałam uśmiech kolejnym kęsem gulaszu z królika. 

- Pierwszy rok jest najważniejszy - odparłam. - Dzieci w tym wieku potrzebują dużej ekspozycji na magię, czego niestety wy nie możecie im dać. W pewnym momencie te drzwi się zamykają i w przyszłości opanowanie pewnych rodzajów magii staje się trudniejsze. 

- Opanowanie czarnej magii? 

- Magia nie dzieli się na czarną i białą - odrzekłam, zupełnie obojętna na jej prowokacyjny ton. - Magia jest magią, nie dzieli się na dobrą i złą, to ludzie przypisali jej dobre i złe cechy. A im bardziej ograniczony umysł, tym wyraźniejszą granicę stawia. 

Krzesło skrzypnęło i chwilę później rozległ się niewyraźny dźwięk stóp przechadzających się tam i z powrotem między pudłami. Z zadowoleniem wyczułam, że z wizyty na wizytę spacerowała coraz bliżej, jak gdyby próbowała okiełznać dziką bestię, tylko nie zdawała sobie sprawy, że to ona była oswajana. 

- To brzmi jak usprawiedliwianie się - powiedziała. 

- Nie potrzebuję się przed nikim usprawiedliwiać - odparłam, wzruszając ramionami. - Wiem, co robię. I nie ma w moich uczynkach przypadku. Potrzebuję moich synów tutaj. Oni mnie potrzebują. Potrzebują matki, a wy robicie im krzywdę, trzymając ich tak długo z dala ode mnie. 

Kroki powędrowały z powrotem w stronę krzesła. 

- Masz jeszcze jakieś dzieci? - zapytała, ale nie odpowiedziałam, zajęta jedzeniem. Gęstą od napięcia ciszę zakłócał jedynie odgłos żucia i podzwanianie sztućców. - Nie mam pojęcia, czego potrzebują dzieci. Wyjechałam do szkoły, zanim moja siostra skończyła rok, a… 

Urwała, jak gdyby zdała sobie sprawę, że za bardzo się odsłoniła. 

Nie dałam jednak po sobie poznać, że zainteresowało mnie to, co mówiła. Już dawno poznałam jej myśli dotyczące swojej rodziny, swojego narzeczonego, jego matki, reszty rodziny, obawy co do pozostania w Zakonie, ucieczki w planowanie ślubu i całej masy nieistotnych rzeczy. Myślała bardzo głośno. Tak głośno, że byłam zaskoczona, jak Fleur mogła tego nie słyszeć. 

Matka chce zobaczyć swoje dzieci, niosło się donośnie pomiędzy szmerem setek innych myśli. Echo urwanych zdań brzmiało w jej głowie jak mruczące gdzieś w tle radio. Też zrobiłabym wszystko, żeby zobaczyć Billa. Powiedziałabym wszystko, może bym nawet i… Może nie aż tak. Ale to nic złego, że chce ich zobaczyć. Co się stanie, przecież stąd nie można się teleportować. Powiem jego mamie, ona zrozumie, pokażemy jej, że jesteśmy od nich lepsi, nie znęcamy się bez powodu… Nie musi zdejmować opaski. Tylko się przekona, że nic im nie jest… 

I tak przekonywała się jeszcze długo, aż w piwnicy znów zrobiło się zupełnie cicho, a pusty talerz spoczął na podłodze. Mimo to Fleur jeszcze długo siedziała na krześle, ruszając niecierpliwie stopą. Słyszałam, jak podeszwa skrzypiała rytmicznie, podczas gdy Francuzka wciąż mocowała się z tym, co powiedzieć. Mogła nie mówić nic. Mogła jak zwykle przywołać tacę i wyjść, zapomnieć o tej rozmowie i już nigdy więcej się do mnie nie odezwać, ale decyzję podjęła już dawno. Odetchnęła, starając się nie wypuszczać powietrza zbyt nerwowo. 

- Jeśli pozostali się zgodzą, może… może się uda i zobaczysz dzieci - powiedziała i prawie natychmiast zerwała się na równe nogi, taca przecięła z gwizdem powietrze, a Fleur wypadła z piwnicy z takim impetem, jak gdyby się obawiała, że mogłabym ją przekonać do czegoś jeszcze. 

Nie zamierzałam. Kwiat rozwinął płatki, teraz wystarczyło czekać na to, aż przeistoczy się w owoc. 

A czekałam długo. Z każdym jękiem zawiasów gula rosła i podchodziła mi do gardła, wszystkie zmysły wyostrzały się w nadziei, że wyczują znajomą energię, ale wszystko pozostawało tak, jak do tej pory. Zmieniali się strażnicy, Fleur przynosiła posiłki. Nie odzywała się już jak wcześniej, prawdopodobnie bojąc się, że mogłabym zacząć ją naciskać, ale czułam, że nie należało tego robić. Przełknęłam dumę i zachowywałam się tak grzecznie, jak tylko potrafiłam, byle nie dać im choćby cienia pretekstu. Na zewnątrz pozostawałam spokojna, ale w środku wszystko pozostawało w ciągłym ruchu, skręcając się i kurcząc boleśnie. Powoli zaczynałam tracić cierpliwość. 

Huk zamykanych drzwi przyniósł kolejną falę nadziei, ale kiedy Molly Weasley zamieniła się na krześle ze Sturgisem Podmorem, uderzył mnie cierpki smród rozdrażnienia. Od początku dawała mi odczuć niechęć i pogardę i nie miałam jej tego za złe, ostatecznie chciałam ją zabić rękami jej własnego syna. A jednak działała na mnie jak czerwona płachta na byka, ponieważ to ona zajmowała się Silasem i Totem. To jej plugawą energię zdrajców krwi chłonęły moje dzieci. To ona zastępowała im matkę. 

Natychmiast zaatakowałam jej umysł. Chroniła go lepiej niż Fleur, ale potrzebowałam niewiele wysiłku, by wyłowić z niego natrętne myśli o jednym z synów. Jedynym, który odwrócił się od rodziny, który zawsze tłukł jej się gdzieś z tyłu głowy i wyłaniał się przy każdym rodzinnym przyjęciu. Strzępy wspomnień utrzymywały się wyraźnie wśród blednących urywków dnia codziennego - poważny, elegancko ubrany młodzieniec w towarzystwie ministra magii, rudzielec jak reszta rodziny, wchodzi do kuchni, wszędzi wiszą ozdoby świąteczne, unosi się zapach pieczonego ciasta, zaparowane okna z zewnątrz oblepia śnieg. Prawie rodzinna atmosfera - prawie, bo brakuje tego jednego syna, który pojawia się w Norze służbowo, unika kontaktu wzrokowego z domownikami. Obojętna twarz Percy’ego jest jak pchnięcie tępego noża prosto w matczyne serce. 

A niedługo następna rodzinna uroczystość, urodziny ojca, kolejna zawiedziona nadzieja, że syn postanowi się nawrócić. 

Skoro pierwszy kwiat nie dał mi owocu, powinnam spróbować z drugim. 

- Słyszałam, że Fleur chciała pokazać ci dzieci - odezwała się. Trudno było doszukać się w tym napiętym, zawziętym głosie choćby kropli sympatii. - Albo jesteś tak głupia, że myślisz, że się na to zgodzimy, albo to nas masz na głupich naiwniaków, którzy dadzą się omamić złudnemu posłuszeństwu. 

Nienawiść zakotłowała mi się w żołądku, ale natychmiast się opanowałam. 

- Na moim miejscu zrobiłabyś to samo - powiedziałam spokojnie. - Dobrze wiesz, że dla matki nie ma nic gorszego jak wiedzieć, że dziecko jest od niej oddzielone. Rozumiesz to prawda? O tak, akurat ty to rozumiesz… 

Poderwała się i przeszła przez izbę z taką szybkością, że chyba coś potrąciła, bo rozległ się głuchy huk przewracających się i upadających na podłogę przedmiotów. Poczułam na twarzy powiew ciepłego powietrza i mdlącą woń ciężkich, tanich perfum. Molly Weasley nie cuchnęła strachem. Była odważna i wściekła do granic możliwości. 

- Wiem, co robisz - wydyszała mi prosto w twarz gorzkim, kawowym oddechem. - Nie dam się zmanipulować jak Fleur. Już nie będziesz zatruwać jej umysłu, ona tu więcej nie przyjdzie, a ty możesz zapomnieć, że kiedykolwiek zobaczysz swoje dzieci. 

Miałam wrażenie, jak gdyby wszystko to, co budowałam przez całe wieki kiszenia się w tej piwnicy, runęło jak domek z kart. To był policzek wymierzony mi przez Molly Weasley w złości z powodu utraty własnych dzieci. Gotująca się od wielu dni nienawiść zawrzała jak eliksir w kociołku, pod którym ktoś gwałtownie zwiększył płomienie. 

- Mam do tego prawo! - krzyknęłam, ale to nie pomogło. Z trudem wstrzymywana złość zbyt długo bulgotała we mnie, ciągle podsycana obecnością tych wszystkich ludzi. - To moje dzieci, nie macie prawa o nich decydować! A ty, kobieto, skup się na swoich synach, dopóki ich jeszcze masz! Jednego już straciłaś, a ja z rozkoszą pozbawię cię reszty! Wstrętna… wstrętna, plugawa zdrajczyni krwi! 

Zaczerpnęła gwałtownie powietrze, ale kiedy wreszcie to z siebie wyrzuciła, głos miała spokojny i zimny, niemal ociekający nienawiścią. 

- Nigdy już nie zobaczysz swoich dzieci. Naprawdę byłaś głupia, sądząc, że ci je oddamy. Nie pozwolę, by wyrosły na morderców. 

Gniew zmieszany z przerażeniem uderzył mi do głowy, żołądek zwinął się boleśnie w supeł, a serce podjechało do gardła, tak, że przez ułamek sekundy nie byłam w stanie się poruszyć. Już niczego więcej nie słyszałam. Szarpnęłam się w jej stronę, ale łańcuchy zatrzymały mnie i przyciągnęły z powrotem do ściany. To było ostatni filar podtrzymujący naruszoną tamę - pękła w tym samym momencie, zalewając wszystko dookoła morzem furii, której nie potrafiłam… nie chciałam powstrzymywać. 

Wyciągnęłam przed siebie ręce, pragnąc jednego: by to wszystko spłonęło. By nie pozostał z tego domu kamień na kamieniu. Chciałam słyszeć wrzaski konających domowników, trzask zapadającego się stropu. Poczułam, jak twarz w miejscu, którego dotykała opaska, zaczęła piec, ale trwało to tylko krótką chwilę, bo kawałek materiału pozwijał się i opadł, tak, że byłam w stanie przejrzeć. Niemrawe światło lampy wiszącej przy schodach obeszło się łagodnie z moimi oczami; nim Molly Weasley zdążyła wycelować we mnie różdżką, ta wyleciała w powietrze, a wszystkie otaczające ją kartony i skrzynki stanęły w płomieniach. Miałam wrażenie, że skumulowana przez te wszystkie dni energia rozsadzi mnie, czułam, jak narastała pod skórą, uderzała do głowy jak powietrze wtłaczane bez końca do małego balonika - taka właśnie się czułam. Zbyt mała, zbyt śmiertelna w obliczu ciemnych mocy, które w sobie wzbudziłam. Jakbym zrobiła szpilką otwór w skórzanym bukłaku i chciała przepchnąć przez niego tysiąc galonów wody na raz. Ogień błyskawicznie rozprzestrzenił się po całej piwnicy, odcinając kobiecie drogę ucieczki. Pochłaniał żarłocznie wszystko, co spotkał na swej drodze - ubrania, plastikowe ozdoby, lizał kamienne ściany z taką zachłannością, że w oka mgnieniu powietrze stało się ciężkie i śmierdzące. Kłęby czarnego dymu gryzły w oczy, wciskały się do płuc. Momentalnie zawirowało mi w głowie. W ostatniej chwili rzuciłam na siebie zaklęcia, których używałam podczas treningów z Królową na pustyni, bo płomienie już zaczynały sięgać po moje posłanie. Rozlazły się po kocach, wpełzły mi na kolana, pełgały po ramionach, po szyi i twarzy, ale czułam wyłącznie delikatne łaskotanie, podczas gdy tamta kobieta wrzeszczała przeraźliwie, próbując przywołać różdżkę. Już jej nie widziałam. Przed oczami miałam tylko tańczące w rytm jej krzyków płomienie. 

Jedyne, czego teraz chciałam, to zabić. 


~*~


Nawet nie wiem, kiedy ten rozdział się napisał. Jeżeli ktoś chciałby wiedzieć, jaka jest szybkość (ale i wytrwałość) w moim dążeniu do realizacji planów? Dżahmes-Meritamon w piwnicy Nory została zaplanowana jakoś w połowie moich pięcioletnich studiów. Ja po samych studiach jestem już ponad pięć lat, tak więc no. XD Szablon wciąż w stanie agonalnym, widzę, że z jakiegoś powodu ucina mi tekst z “Proroka Codziennego” w kolumnie po prawej stronie, nie mam pojęcia dlaczego, nie jestem w stanie tego naprawić bez resetowania całego szablonu, więc wolę tego nie ruszać. Nie ma w zasadzie żadnych nowych informacji. Dzisiaj skończyłam pisać ten rozdział, jutro siadam do następnego i jak Bóg da, to pod koniec sierpnia/początkiem września wleci na bloga. :)


2 komentarze:

  1. Dżahmes i Tom dobrali się jak w korcu maku! Ona głupia, on ignorant, a oboje myślą, że są zajebiści. Ona wybrała się z dziećmi do niebezpiecznego miejsca, a on twierdzi, że Dumbledore jest głupi i nie wie nic o Silasie i Totmie.

    Poza tym, czy Dżahmes wszędzie musi poruszać się z tymi biednymi dziećmi? Gdyby je zostawiła w pałacu, nic by się im nie stało. Ma zastępy opiekunek! Jakby... Dżahmes, użyj tego mózgu!

    Voldemort jej wytknie? Chyba rozszarpie na kawałeczki i zmusi do patrzenia na płonące królestwo, o ile już nie zamienił Kemmyt (lub gdziekolwiek Tom jest) w kupkę gruzów, kiedy wpadł w furię. Dżahmes tortury ma jak w banku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie no, nie po to Voldek układał w młodości ten misterny plan zdobycia darmowych wyznawców, żeby teraz ich palić, haha. XD Ale, tak, w kolejnym rozdziale będzie jeszcze więcej palenia. <3

      Usuń