Jeden dzień wystarczył, żeby wszystko zmienić. Jeszcze wczoraj nie potrafiłam wyrzucić z głowy niepokoju i przebieg procesu, a dzisiaj - dziewiątego października - kładłam się do łóżka prawie zupełnie spokojna. Wszystko miało zadziałać. Quasim został zawiadomiony i przekazał Ptahorowi to, co udało się zdobyć Farisowi i Naimowi, a Heather i jej mąż spędzali wspólnie ostatnią spokojną noc.
Tylko ja z jakiegoś powodu nie mogłam zasnąć.
A przecież byłam prawie zupełnie spokojna.
Mimo tego, co wydarzyło się między nami w trakcie obiadu, Voldemort zjawił się w sali sądowej, zimny, opanowany i z cieniem wzgardliwego uśmieszku dla dziwacznych jedno zdanem zwyczajów Kemmhyt. W tych tematach zawsze pozostawał ignorantem, ale przyjmując do rąk insygnia władzy, nie dał nikomu odczuć, że tym gardził. Nikomu poza mną. Byłam jednak zbyt zestresowana, żeby obrzucić go choć jednym niezadowolonym spojrzeniem. Z nieprzyjemnym uciskiem w dołku usiadłam w krześle z wysokim oparciem, Voldemort zajął miejsce w identycznym tuż obok.
Rzadko uczestniczyłam w rozprawach sądowych, ale było do dość często, by widok na przestronną, półokrągłą aulę z samego szczytu wysokiego podwyższenia nie budził już we mnie skrępowania. Zwykle zresztą nie robiłam niczego poza siedzeniem i potwierdzeniem na koniec ostatecznego wyroku, który wydawali sędziowie.
Samo pomieszczenie przypominające niewielkie, półokrągłe koloseum zbudowano z białego jak śnieg kamienia. Wymalowana na wewnętrznej stronie kopuły Maat - w ceglastej szacie i ze strusim piórem na głowie - była jedynym tak wyraźnie barwnym elementem w całej sali. Budynek sądu znajdującym się w centrum Kemmhyt przyprawiał swoją bielą o ból oczu każdego, kto patrzył na niego w słoneczny dzień. Sala numer dwa, czyli sala, w której miał odbyć się proces Karema Ziwara, największa sala ze wszystkich dziesięciu, miała liczne kwadratowe okna biegnące w równych odległościach dookoła całego pomieszczenia. I choć nie wyczarowano tylko tych, które znajdowały się tuż nad podwyższeniem, na którym znajdowały się krzesła rady, efekt był lekko szokujący. Ostre światło dnia atakowało oskarżonego siedzącego na samym środku areny tak, że nie było od niego ucieczki.
Choć sala była w stanie pomieścić jakieś trzysta osób, dziesiątego października o godzinie jedenastej świeciła pustkami. Poza Heather, Quasimem, Ahmosem Tuto, Czuju i Snofru, którzy usiedli przy długim stole poniżej szczytu podwyższenia dla dwóch królewskich krzeseł, trzydziestu urzędników w identycznych białych szatach ze złotymi piórkami Maat na piersiach i jednakowych perukach z drobnymi warkoczykami sięgającymi ramion na uczestnictwo w rozprawie zezwolono wyłącznie rodzinie oskarżonego. Zerknęłam na dół na jedną z ław, w której siedział Hori Sobekemsaf. Wysoki, dobrze zbudowany, z widocznym już brzuszkiem siedział pod takim kątem, że mogłam doskonale przyjrzeć się jego profilowi - typowe, ładne rysy charakterystyczne dla mieszkańców Kemmhyt, wciąż wyraziste pomimo prawie sześćdziesięciu lat, długi, smukły nos i ciemne oko w kształcie migdału obrysowane wąską, czarną kreską jak u wielu kobiet i mężczyzn wyznających Starych Bogów. Przystojny i głupi, ale nie aż tak przystojny i głupi jak jego młodszy brat ławę niżej i bardziej po skosie, tak, że mogłam widzieć jedynie jego muskularne plecy i tył krótkiej peruki.
Wprowadzono oskarżonego. Przerażony, wciąż nieświadomy losu, który miał go spotkać, dał się posłusznie poprowadzić strażnikom i stanął za prostą, drewnianą barierką, do której został przypięty łańcuchem za oba nadgarstki. Jego żółtawa ze strachu twarz i sflaczałe ramiona wyglądały tak, jakby Ziwar schudł znacznie w ciągu ostatnich kilku tygodni. Wyjściowa szata, którą pozwolono mu założyć zamiast szaty z aresztu, była prosta i schludna, broda i wąsy schludnie przycięte, żadnych zbędnych ozdób i symboli świadczących o wyznawanym bogu - dokładnie tak, jak poradził mu obrońca. Niski, przygarbiony człowieczek w wieku mego wuja wyglądał w tym momencie jak starzec. Widok tej żałosnej, przerażonej postaci wzbudził we mnie kolejną falę gniewu. W trakcie odczytywania pozdrowienia dla sędziów i członków rady, raz po raz zerkałam w stronę Sobekemsafa, ale jego profil pozostawał spokojny i profesjonalnie obojętny, a umysł - choć pozbawiony subtelnej ochrony - zamknięty ordynarnie na cztery spusty. Coś nowego, na co Heather musiała wpaść stosunkowo niedawno. Mój wzrok spoczął na chwilę na Voldemorcie, ale jego twarz pozostawała posągowo niewzruszona - dokładnie tak, jak powinna wyglądać twarz boga. Ja czułam, że nie byłam w stanie ukryć targających mną emocji. Z szamoczącym się w piersi sercem słuchałam, jak Snofru powoli i wyraźnie odczytywał akt oskarżenia, a następnie członkowie rady zadawali Ziwarowi dokładnie te same pytania, na które odpowiedział już setki razy Ptahorowi, a od odpowiadał dokładnie w ten sam sposób. Poza rodziną atmosfera w sali numer dwa pozostawała idealnie obojętna do momentu, kiedy tuż przed głosowaniem Quasim uniósł rękę i powstał, powodując na twarzach większości urzędników niezadowolenie. Właśnie dobiegała pora obiadowa.
- Zanim moi drodzy koledzy uczeni w prawie i członkowie rady przystąpią do głosowania - rzekł - pragnę przedstawić dowody, które mogą rzucić nowe światło na sprawę i wypełnić luki. Proszę o zgodę na przesłuchanie świadka.
- Wyrażam zgodę - powiedziałam natychmiast przez zaciśnięte gardło.
- Wyrażam zgodę - rzekł Voldemort i teraz już wyraźnie słychać było w jego głosie nutkę kpiny.
W sali atmosfera nudy zmieniła się błyskawicznie w atmosferę nerwowego oczekiwania. Przygarbione sylwetki wyprostowały się, niektóre pochylały się do swoich sąsiadów i zaczęły szeptać, wyciągać szyję, żeby lepiej widzieć, jak dobrze zbudowany czarodziej w średnim wieku zajmował miejsce przy pustej dotąd barierce dla świadków. W ławach zakotłowało się od tłumionych emocji, gdy Quasim przesłuchiwał policjanta odnośnie zaginionej różdżki, a później przedstawiał wszystko to, co dostarczył Faris. Jak przez grubą szybę docierało do mnie, jak książę nakazał aresztować braci Sobekemsafów, Horiego krzyczącego “To śmieszne! To żadne dowody! Zabieraj łapy!”, Heather dyszącą głośno, kiedy strażnicy odebrali jej różdżkę i sprowadzili po schodach na sam dół. Nie byłam w stanie na nią spojrzeć. Wbiłam wzrok w uproszczony symbol Wagi Anubisa wymalowany złotą farbą nad drzwiami, a serce waliło mi jak młotem. Od kilku dni wyobrażałam sobie tę scenę - Heather i Sobekemsafowie aresztowany, Karem Ziwar uniewinniony, zamieszanie, głośne komentarze, kręcenie głowami i wydymanie ust, a jednak czułam się tak, jakbym oglądała przedstawienie albo uczestniczyła w śnie kogoś obcego. Czas zupełnie przestał dla mnie płynąć, dlatego gdy rada - wciąż w szoku i szczuplejsza o kolejnego członka - uchyliła środek zapobiegawczy w postaci tymczasowego aresztowania, zdziwiłam się, że zegar wybił czternastą. Wyszłam tylnymi drzwiami, tymi samymi, którymi strażnicy wyprowadzili Heather, Horiego i Menibre, żeby oszczędzić Heather wstydu. Nie miałam pojęcia, dlaczego to robiłam. Choć nie było już odwrotu i wiedziałam, że Ptahor mógł wygrzebać więcej niż Faris, trzymałam się kurczowo tego zapewnienia - ona tylko zacierała ślady zbrodni swojego męża, bo chciała, by jej dzieci miały ojca. Tak sobie to tłumaczyłam.
Potrzebowałam kilku godzin, by dojść do siebie, ale odrobinę spokoju znalazłam dopiero w jaskini Królowej. Suche, ciepłe powietrze, zapach ognia i skał, cisza od czasu do czasu przerywana łagodnym mruczeniem. Nie byłam w stanie pozbyć się wrażenia, że rozmowa z Farisem miała miejsce jakieś setki lat temu, w innym życiu i dotyczyła zupełnie kogoś innego. Wracając późnym wieczorem do swoich komnat, nie czułam się ani odrobinę lepiej. Znużona i rozbita jak po długiej, męczącej chorobie marzyłam wyłącznie o ciemnym, pustym pokoju, dlatego zastałam w gabinecie pozapalane lampy, stos papierów ułożonych na biurku, a za nim Czarnego Pana pogrążonego w lekturze jednego ze sprawozdań. Poczułam irytację na sam jego widok, a fakt, że trzymał w ręce jeden z dokumentów sporządzonych jeszcze przez Heather, sprawił, że coś wielkiego i obślizgłego przewróciło mi się w żołądku.
- Jednak podniosłaś podatki - odezwał się, zupełnie pomijając powitanie.
Ciche karcące cmokanie przyprawiło mnie o skok ciśnienia, ale zagryzłam przekleństwo w ustach i zamiast niego machnęłam energicznie różdżką, a wszystkie lampy poza jedną oliwną za biurkiem pogasły, dając wytchnienie oczom. Zmęczona padłam na fotel, odchyliłam się na oparciu i zaczęłam trzeć palcami ciężkie powieki. Tymczasem głos Voldemorta sączył się wprost do moich uszu jak zwodniczo kojący jad:
- Wszystkie problemy mogą się rozwiązać, wystarczy, że poprosisz.
Otworzyłam oczy i spostrzegłam, że przyglądał mi się z diabelskim uśmieszkiem, niedbale tocząc różdżkę między długimi, przypominającymi wielkie pająki palcami. W ciężkim półmroku jego blada, prawie biała skóra emanowała jasnym, perłowym blaskiem, nadając mu charakter nadnaturalnej, boskiej istoty.
- Dobrze wiesz, że to niczego dobrego nie przyniesie - mruknęłam zniecierpliwiona.
- Jak to nie? Pozwolisz, by nasi poddani głodowali?
Westchnęłam tylko i z ramionami złożonymi bezwładnie na podłokietnikach obserwowałam, jak przerzucał jeszcze przez chwilę losowe kartki pergaminu, po czym wstał, by zdjąć z portretu grube zasłony. Dżahmes-Meritamon wciąż nie mówiła, obrzuciła go tylko badawczym spojrzeniem i patrzyła tak, dopóki tkanina nie wylądowała na swoim miejscu.
- Dali ci w kość, co? - zapytał, patrząc na mnie z ukosa.
- A jak myślisz? - odwarknęłam. - To tylko pieprzony wierzchołek pieprzonej góry lodowej. Teraz, jak tak na to patrzę, chyba z dwojga złego wolałabym, żeby to był człowiek Dumbledore’a. Mogłabym przynajmniej zrzucić winę na tę twoją znikającą szafę…
- Bardzo mi przykro, że będziesz zmuszona wziąć za to odpowiedzialność w całości - odparł rzeczowo - ale z szafki zniknięć mogą korzystać tylko osoby naznaczone Mrocznym Znakiem. Zrobiłem też mały wyjątek dla ciebie, ale żaden człowiek Dumbledore’a ani nawet jakiś poboczny sługus nie jest w stanie się tu dostać bez mojego wyraźnego pozwolenia.
- Chyba że dostał pozwolenie - rzuciłam ot tak, ale błysk w jego oczach sprawił, że coś we mnie drgnęło. - Co?
Wrócił za biurko, nawet nie próbując ukryć podłego uśmiechu. Uśmiechu, który zdradzał wszystko. Uniosłam się na krześle, serce waliło jak szalone, a wnętrzności zacisnęły się tak boleśnie, że na moment odebrało mi dech. Zachichotał na widok niezdrowego rumieńca oblewającego policzki. Chłonął z wyraźną satysfakcją każdą fizjologiczną reakcję mojego ciała świadczącą o narastającej świadomości. I wściekłości.
- Odpowiadaj - ponagliłam go bezbarwnym tonem.
- Szybko ich rozpracowałem. To nie było trudne - odparł, przeciągając irytująco każdą sylabę, po czym krótko się zaśmiał i dodał z takim uśmiechem, jakby zabawną anegdotkę z pracy. - W każdym razie dla mnie.
Rozumiałam, co mówił, ale wciąż to do mnie nie docierało.
- Co? Wiedziałeś? - wychrypiałam. W gardle miałam zupełnie sucho i spróbowałam przełknąć, ale nie było czego przełykać. - Wiedziałeś, że ci wszyscy ludzie w ministerstwie… że mąż Heather i jego brat…?
Oszczędził mój głos, łaskawie to przerywając.
- O tym, co pijani rozpowiadali po knajpach, o zatrutym winie Lock-Naha, o… planowanym zamachu na Quasima An Nadżę? Tak - rzekł, z lubością mrużąc oczy. - Miło było patrzeć, jak się miotasz. Przednia rozrywka.
Krew zawrzała mi w żyłach. Poderwałam się na nogi i doskoczyłam za biurko, by strącić z niego wszystko, co stało moim rękom na przeszkodzie do jego gardła. Nie mogłam uwierzyć, że jeszcze minutę wcześniej kiwałam się sennie w fotelu. Całe znużenie, zmęczenie, które towarzyszyło mi od momentu zakończenia rozprawy, wyparowało. Wyszarpnęłam różdżkę z kieszeni i wbiłam jej trzęsący się koniec w sam środek gardła Voldemorta. On nawet nie drgnął, śmiejąc się cicho, odchylił się tylko nieco na krześle, kiedy fragment białej skóry zaczerwienił się niezdrowo. Poczułam, jak różdżka w mojej ręce zrobiła się gorąca.
- Jeszcze do ciebie nie dotarło, że to nie zabawa?! - wrzasnęłam. Wszelki strach, jaki mogłam czuć przed jego różdżką, zniknął wraz z wyczerpaniem. Buzowała we mnie żądza mordu. Nienawiść i poczucie zdrady tak silne, jakiego nie żywiłam nawet wobec Heather. - Zdradziłeś Kemmhyt! Zdradziłeś mnie! I wszystkich, którzy w ciebie wierzą! Pozwoliłeś dla własnej przyjemności, żeby tamci dwaj idioci sami założyli sobie sznur na szyję…! A teraz muszą umrzeć, żebyś TY miał zabawę, a Heather… Heather…
Nie byłam w stanie wyrzucić z siebie więcej, a on wyglądał na kompletnie niewzruszonego.
- Powinnaś być mi wdzięczna, że pozwoliłem tym trzem gnidom się ujawnić - odparł rzeczowo. - Gdybym zabił ich po kryjomu, nie miałabyś okazji do dzisiejszej pokazówki w sądzie.
- Pokazówki…?! Ty chory, zdegenerowany…
- Och, nie musisz mi słodzić. Wszystko robiłem z myślą o tobie.
Poczułam impuls biegnący z klatki piersiowej wprost do prawej ręki, a w miejscu, gdzie dotykał go koniec różdżki, wykwitła żywoczerwona, podobna do oparzenia plama, ale i teraz się nie poruszył.
- Zdajesz sobie sprawę - wycedziłam, a głos drżał mi okropnie, może nawet bardziej niż reszta ciała - że to mogło dotknąć Silasa? Ty naprawdę wierzysz, że nie jest twój…?
Uśmiech, który wykrzywiał podle jego wargi, zmienił się. To nie był już ten lekki, pobłażliwy uśmieszek, który przyklejał sobie do twarzy za każdym razem, kiedy w grę wchodziły poważne rozmowy na temat Kemmhyt. Spostrzegłam w jego oczach pewną złośliwość, która nie dotyczyła śmierci Ahmeda, występku braci Sobekemsafów czy nawet samego królestwa. Wykraczało daleko poza jego granice.
- Gdyby nie był mój, zdjąłbym z twoich barków wszelkie zmartwienia, droga małżonko. Z ciebie i z całego kochanego Kemmhyt.
W tamtym momencie nienawidziłam go tak, że chyba tylko wrodzony zdrowy rozsądek powstrzymywał mnie przed wypowiedzeniem jakiegoś paskudnego zaklęcia. Czułam, jak byłam spięta. Wręcz nienaturalnie spięta, z zaciśniętą do bólu szczęką, paznokciami wbitymi do krwi we wnętrze dłoni, w odróżnieniu od niego - siedzącego zupełnie luźno z łokciami opartymi o blat biurka i stykającymi się koniuszkami palców. Jego czoło nie znaczyła żadna zmarszczka. I właśnie to było w tym wszystkim najgorsze - ten skurwysyński spokój. Spokój, który świadczył o tym, że zrobił to wszystko z premedytacją. Wykalkulował i pozwolił, by mój świat zaczął się walić. Znałam go tak dobrze, a jednak wciąż zapominałam, do czego był zdolny.
- Ciebie też powinnam była skazać - powiedziałam wolno, patrząc mu prosto w oczy.
Znów się zaśmiał, ale był to śmiech bez krztyny humoru. Chłodny i wypracowany.
- Chciałbym widzieć, jak to robisz - odparł i wychylił się do przodu tak, że koniec mojej różdżki wbił się mocno w jego gardło. - Myślę jednak, że nie chciałabyś, żebyśmy byli wobec siebie aż tak bardzo drobiazgowi. Jak ci się wydaje, na co powinienem skazać ciebie, kiedy skłamałaś w sprawie Slughorna? Kłamstwo to jedno, ale sabotaż… Chyba się nie pomyliłem, co?
Zamknęłam usta. Pierwszy raz podczas tej rozmowy poczułam się zbita z tropu, ale nim wymyśliłam, co odpowiedzieć, szybkim ruchem wyrwał mi różdżkę, cisnął w kąt i dodał cicho:
- Jesteśmy kwita.
*
Voldemort mógł nazywać mnie słabą, ale nie byłam w stanie odesłać Sobekemsafów do więzienia. Zostali pozbawieni różdżek i otrzymali areszt domowy z nałożonymi na posiadłość Horiego wszystkimi ochronnymi i uniemożliwiającymi teleportację zaklęciami, jakie się dało. Ten gest dobrej woli nieco ukoił moje sumienie, choć to przecież nie ja powinnam czuć się winna. A jednak już dawno - chyba nigdy od momentu śmierci Dżesera - nie doświadczyłam tak rozdzierającej samotności. Od miesięcy nie ufałam Heather, ale przynajmniej była.
Jednocześnie nie mogłam udawać, że nie dostrzegałam podniecenia, jakie zapanowało na dworze. Teraz, kiedy miejsce Heather oficjalnie zostało puste, a i przy stole rady stały dwa puste krzesła, w Kemmhyt zrobiło się… intensywnie. Po części dlatego unikałam przebywania poza prywatną częścią pałacu, a w celu wychodzenia na zewnątrz używałam tajnych korytarzy w ścianach. Ostatnie, o czym teraz chciałam myśleć, to polityczne bajoro, w którym znów się gotowało.
Ale nikogo nie obchodziło, czego chciała Dżahmes. Wszyscy oczekiwali na decyzję królowej.
- Im dłużej zwlekasz z decyzją, tym niepokój na dworze będzie eskalować - powiedział mi Faris pewnego dnia, kiedy siedziałam na podłodze w ciemnej świątyni Anubisa, zmęczona po długim, wyczerpującym rytuale. Nie pomógł, sprawił tylko, że mdliło mnie od zawrotów głowy i magii przenikającej falami moją głowę. - To nie jest najlepszy moment na niepewność.
- A istnieje taki? - zapytałam i drżącą ręką otarłam sobie pot z czoła.
- Moment walki o władzę.
Przez moment nawzajem studiowaliśmy w milczeniu swoje twarze i już wiedziałam, że Faris zdawał sobie sprawę, co chciałam mu powiedzieć. Właśnie dlatego wybrałam podziemną świątynię Anubisa - miejsce, do którego Heather ani niegodny nie miał wstępu.
- To ciebie chcę na tym stanowisku - powiedziałam w końcu. - Zasłużyłeś na to. Dobrze mi radzisz i wciąż nie jesteś przesiąknięty tą polityczną zgnilizną. Powinieneś zacząć czerpać z tego zyski oraz ponosić konsekwencje.
Uśmiechnął się lekko, choć spostrzegłam, że to, co powiedziałam, mile go połechtało.
- Nie znasz mnie tak długo jak Heather, moja pani.
- Tym lepiej - odparłam, wzruszając ramionami. - Nie będzie mi szkoda cię powiesić, kiedy się nie sprawdzisz.
Nasze ciche chichoty poniosły się echem po przestronnej sali, odbijając się od pustych ścian i wysokiego sufitu. Położyłam się na plecach i założyłam ręce za głowę, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w nieprzeniknioną czerń. Jedynym źródłem światła była garść małych czerwonych świec u stóp posągu Anubisa, które nie docierało do sklepienia, tak, że odnosiło się wrażenie przebywania w pustce. A teraz, gdy ciemna energia kołysała się we mnie rytmicznie z góry na dół i z powrotem, od czubka głowy po palce u stóp, czułam się tak, jakbym unosiła się w powietrzu. Zamknęłam oczy, rozkoszując się tą krótką chwilą poczucia całkowitej bezcielesności.
*
Nigdy nie uczestniczyłam w ceremonii mianowania wezyra. Heather nigdy tak naprawdę nie została oficjalnie wyświęcona, a kiedy wstępowałam na tron, jej ojciec piastował to stanowisko jeszcze od młodych lat babki Jane. I nawet pomimo czekających mnie niebawem trudności związanych z drugim procesem, nie potrafiłam ukryć podekscytowania.
Pióro Maat miało spocząć na szyi nowego namiestnika pierwszy raz od dziewięciu lat.
Voldemort podchodził do tego ze zwykłą dla siebie pobłażliwością. Nigdy nie uznawał Heather jako najwyższej urzędniczki, a istnieniu Farisa zdawał się wręcz zaprzeczać, choć kiedy ogłosiłam księcia Imhotepa szóstym członkiem rady, spodziewałam się, że zechce zaproponować na to miejsce któregoś ze swoich śmierciożerców. A nawet szczerze na to liczyłam, by móc otwarcie wyśmiać jego propozycję. Jego podłe zatajenie wiedzy o zamachach Sobekemsafów wciąż uwierało mnie jak kamień w bucie, nawet pomimo tego, że zdradził tożsamość osoby, która pomagała im wcielić w życie plan usunięcia z mojego bezpośredniego towarzystwa tych, którzy nie wyznawali Starych Bogów. Było mi żal przelewać tak wiele czystej, starożytnej krwi, kiedy pod osłoną nocy Ptahor wyciągał z domu Pepiego Iry-Hora, stryja żony Menibre, ale jeszcze bardziej ubolewałam nad rodziną Ahmeda i Haniego. Nad moim własnym ojcem i matką, nad dziećmi, których Hani nigdy nie pocznie, a które mogłyby uczynić Kemmhyt wspanialszym.
Przypadek Pepiego Iry-Hora okryty był dla mnie grubym woalem obojętności. Nie pamiętam, bym rozmawiała z nim więcej niż jeden raz.
Dla nikogo w radzie nie było zaskoczeniem, że to Faris miał zostać mianowany wezyrem. Odniosłam wrażenie, że kiedy minęło pierwsze niezadowolenie, został dość ciepło przyjęty zarówno w radzie, jak i wśród reszty urzędników, a jego dotychczasowa anonimowość i młody wiek mogły mieć z tym wiele wspólnego. Bywały momenty, że chciałam odwrócić się do Heather i szepnąć, że nie mogłam się doczekać, by to obejrzeć, już nawet uśmiechałam się, szukając jej wzrokiem, ale Heather nie było. Siedziała wiele mil od pałacu w swojej wielkiej posiadłości nad Horachte i przeżywała najgorsze chwile swojego życia.
Podobnie i ja.
Celebracja mianowania nowego wezyra pozwoliła mi na chwilę oderwać się od ponurych myśli. Po bardzo podniosłej duchowej części, w której Faris - nasmarowany olejkami i przyodziany w szaty z białego lnu - został przeze mnie naznaczony symbolem Maat. Złote pióro na grubym łańcuchu - do samo, które nosił Dżeser - spoczęło na jego szczupłej piersi, przerywając trwający dziewięć lat czas strachu i nieufności. Wierzyłam, że był to szczęśliwy omen, dlatego do drugiej części świętowania - świeckiej i pozbawionej pozorów świętości - przystąpiłam z dużo lżejszym sercem.
Miejsce po mojej prawicy zostało wypełnione.
Ale kiedy czas wesołości minął, uprzątnięto ozdoby i resztki jedzenia ze stołu, zderzenie z szarą rzeczywistością okazało się wyjątkowo bolesne. Nieobecność Heather niemal fizycznie uwierała. Znów byłam zagubioną dwudziestoletnią Victorią, ale nikt nie stał u mojego boku, żeby szeptać do ucha, co robić. Dlatego tym razem to na Voldemorta czekały w pokoju niespodziewane odwiedziny. Obrzydliwy uśmiech satysfakcji rozciągnął jego wąskie wargi, kiedy zastał mnie opartą plecami o otwarte okno. W prawie całkowitej ciemności wyglądał dziwacznie jak głowa i dłonie zawieszone w powietrzu i dopiero gdy wkroczył w delikatną plamę miękkiego światła dochodzącego z ogrodu palmowego, spostrzegłam resztę Voldemorta zapiętego pod samą szyję w swojej nieśmiertelnej czarnej pelerynie. Nie odezwał się. Odłożył różdżkę na komodę i zaczął powoli zdejmować z siebie części szaty, pozwalając im opadać na podłogę.
- Pewnie nazwiesz mnie słabą - zaczęłam, starając się zabrzmieć możliwie jak najbardziej obojętnie - ale nie dbam o to.
Uniósł brwi, a żołądek, w którym już i tak kłuło mnie na samą myśl o wejściu do tego pomieszczenia, zacisnął się boleśnie.
- Przyszłaś poprosić o radę? Mnie? - zapytał aksamitnym głosem i oparł się o krawędź, krzyżując ramiona na piersiach. - Czy ty ostatnio nie mianowałaś przypadkiem nowego wezyra?
Również założyłam ręce na piersi i przyglądałam mu się przez chwilę z przechyloną lekko głową. Znakomicie się bawił.
- Wdraża się - zapewniłam go. - I robi to bardzo sumiennie, możesz mi wierzyć. Ale ja potrzebuję rady na już. Może nie rady, a…
- Zapewnienia? - wpadł mi w słowo, a podły uśmiech, z którym mnie lustrował, zmienił się w niewinny grymas, czyniąc jego twarz jeszcze bardziej diabelską.
Skinął głową w stronę drzwi prowadzących do przystającej komnaty i zapraszającym gestem wskazał na niewielki stół w kształcie elipsy, przy którym w noc swojego powrotu przyjmował Snape’a. W pomieszczeniu w kształcie kwadratu - pomimo otwartego na oścież okna - z racji jego niewielkich rozmiarów panowała większa niż w sypialni duchota. Szczupły barek w kącie wypuścił butelkę czerwonego wina i dwa zgrabne, szklane pucharki. Napełniły się w locie i posłusznie wylądowały przed nami na blacie, przymilnie ocierając się o nasze dłonie. Pochwyciłam swój i wessałam przez zaciśnięte wargi nieco cierpkiego płynu, ale tego wieczora nie miałam ochoty pić. Odłożyłam kieliszek, podczas gdy Voldemort wciąż bawił się swoim, pieszcząc smukłą szyjkę koniuszkami palców.
- Jak ukarać Heather, nie karząc dzieci? - zapytałam cicho.
W kącikach jego ust uniosły się kpiąco.
- Nie da się.
Westchnęłam i odchyliłam się na krześle, a samotny puchar na środku stołu poruszył się niespokojnie.
- Tak myślałam - mruknęłam do siebie. - Niby ma rodzinę, nawet całkiem majętną, ale śmierć ojca i wtrącenie matki na lata do więzienia odciśnie na nich piętno większe niż życie w biedzie.
- Zatem podjęłaś już decyzję o konfiskacie jej posiadłości. Znakomicie. Ciemny lud doceni tańsze świstokliki do Kairu.
Nim tu za nim weszłam, poprzysięgłam sobie, że na niego nie spojrzę, ale, cholera, właśnie to zrobiłam. Rozproszone światło z zewnątrz łagodnie muskało jego profil, odcinając ostrą kość policzkową i zapadnięty policzek na tle ciemnej ściany, a w oczach dostrzegłam to, czego bałam się od samego początku - aprobatę.
- To podłe - wyszeptałam. - Ten majątek jest w ich rodzinie od pokoleń.
- Podłość za podłość - odparł zadowolony i wychylił się do przod. - Zresztą od kiedy to zajmuje cię kwestia czyjegoś majątku? Nawet jeśli jest to majątek Enbehich. Usprawiedliwiasz się, szukając wymówek, by móc sobie powiedzieć, że próbowałaś. Nie musisz, Dżahmes. Nie musisz obawiać się Ammit, skoro nie umrzesz.
Odwróciłam wzrok do tych zwodniczo uśmiechniętych oczu i wbiłam go w palmowy ogród. Gdzieś w oddali szemrała fontanna, słychać było też dźwięki stłumionych rozmów dobiegających spomiędzy drzew, ale na części wijących się w świetle pomarańczowych uliczek nie błąkał się ani jeden ludzki cień. Miałam ochotę pokręcić głową, od początku wiedziałam, że szłam do niego po potwierdzenie, nie po radę. Coś, czego Faris nigdy by mi nie dał.
- Wyślesz An Nadżę, by przekonał Heather, by jako zadośćuczynienie wobec ciebie i królestwa oddała na jego rzecz wszystkie nieruchomości, które posiada na własność - mówił takim tonem, jakby rozprawiał o pogodzie. - Ty wspaniałomyślnie zgodzisz się zostawić jej rodzinny dom, w którym odbędzie część swojej kary do momentu procesu, a następnie nagrodzisz nowego wezyra skonfiskowanym majątkiem. Faris jako nadworny święty zachowa tylko jeden, a reszta zostanie w twoich rękach.
- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że zastanawiałeś się nad tym tygodniami - odparłam, mrużąc oczy, a on uniósł kielich, jak gdyby do mnie przepijał.
- Straciłaś wuja i kuzyna, ale ostatecznie nieźle na tym wyszłaś, co?
Coś skręciło mnie w środku na te słowa, ale nie mogłam mu nawet nic odwarknąć, bo przecież znów miał rację.
Ale wyglądało na to, że Heather albo dobrze to przemyślała, albo też miała świetnego doradcę, bo nim zdążyłam porozmawiać z Quasimem, przy śniadaniu zaraz następnego dnia skrzat domowy pojawił się z kawą i listem na srebrnej tacy. Widok znajomego pisma sprawił, że już nie potrzebowałam kofeiny. Czując na sobie intensywny wzrok Czarnego Pana, natychmiast zajrzałam do koperty. Serce tłukło mi się o żebra jak uwięziony w klatce ptak, gdy przebiegałam wzrokiem po tekście.
- Coś nowego? - zapytał Voldemort, jakby zagadywał o pogodę.
Uśmiechnęłam się pokrętnie, patrząc na niego znad papirusowej kartki.
- Nie rozmawiałeś z Heather, prawda?
Brwi drgnęły mu kpiąco.
- Nie jest głupia.
- Ja też nie - mruknęłam, po czym zwróciłam się do skrzata, który wciąż oczekiwał w drzwiach jadalni w grzecznym półukłonie: - Niech nowy wezyr umówi skrybę na dziewiątą, a wieczorem chcę się spotkać z panem Farisem. Kolację zjem sama w moim pokoju, niech przyjdzie.
Voldemort nie ruszył więcej tego tematu, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że obserwowanie moich zmagań sprawiało mu przyjemność jak dziecku przyglądającemu się szczurom budującym gniazda w klatce.
Po śniadaniu sporządziłam u skryby wszystkie potrzebne dokumenty, które czyniły Farisa właścicielem wszystkich pięciu posiadłości. Idąc za radą Czarnego Pana, pozostawiłam Heather jedną, tą najbardziej oddaloną od pałac. Nie czułam się dobrze, odbierając jej bezpośredni dostęp do kominków, ale wyobrażenie sobie twarzy Voldemorta z tymi pogardliwie uniesionymi nieistniejącymi brwiami skutecznie leczyło wszelkie sentymenty. A co do Farisa nie pomylił się tak, jak i w stosunku do Heather. Kapłan wydawał się zupełnie zaskoczony, wręcz zawstydzony otrzymanym darem. Nie wzbraniałam się, kiedy skrępowany prosił o czas do zastanowienia się nad tym “niewspółmiernie szczodrym prezentem”, a później jeszcze bardziej skwapliwie, mocno już rumiany na twarzy, zarzekał się, że nie wynikało to bynajmniej z niewdzięczności, jak sugerowałam. Przez następne trzy dni Faris nie pokazał się w pałacu ani nie odezwał się ani słowem, by czwartego zaraz z samego rana, tuż przed spotkaniem rady pojawić się z dokumentami - identycznymi jak te, które sporządziłam dla niego - przekazującymi Dżahmes-Meritamon cztery nieruchomości wraz z ziemią.
- Nie mam rodziny, nie dbam więc o nikogo poza sobą i królestwem - rzekł przyciszonym głosem, bo z drugiego końca korytarza dobiegał narastający dźwięk przyśpieszonych kroków. - Nie gardzę twoją dobrocią. Pokornie przyjmuję jedną, byś nie musiała się wstydzić za swojego najbardziej oddanego namiestnika.
Przyglądałam się jego znacznie bledszej, ale mocno spoconej twarzy i rozbieganym oczom, zastanawiając się, co takiego stało pod tą postawą chrześcijańskiego zakonnika. Im bliżej go poznawałam, tym bardziej przypominał mi Snape’a z tą swoją dziwaczną mieszanką dumy i usłużności. Pochodził z ludu, a jego matka była Francuzką - więcej o jego rodzinie nie wiedziałam, nie znałam nawet statusu jego krwi, a doskonała znajomość zarówno świata czarodziejów, jak i mugoli, mogła oznaczać cokolwiek. Nie pamiętałam, bym od czasu poznania Toma Riddle’a spotkała kogoś tak skrytego, a jednocześnie gdzieś bardzo głęboko czułam, że ta zagadkowość nie zagrażała mi.
- Oczywiście - odparłam z nutką ironii. - Którą wybrałeś?
- Paheri.
Pokiwałam wolno głową.
- Za dziesięć lat albo będziesz się śmiał z własnej naiwności - powiedziałam - albo zrezygnujesz, by pędzić proste, pełne niewygód życie pustelnika.
Nie wyglądał, jakby się z tym zgadzał, ale nie rzekł nic więcej, tylko wszedł za mną do sali spotkań. Przy długim, błyszczącym stole siedział już książę Imhotep, Snofru i Ahmose Tuto, a tuż za nami pojawił się Quasim. Na zdyszaną i mokrą z wysiłku obecność Czuju musieliśmy poczekać prawie kwadrans, ale architekt nie wydawał się zakłopotany zniecierpliwieniem reszty rady. Na pucołowatej twarzy malował się ważny wyraz, jak gdyby w skórzanym neseserze - podobnym do tego, z którym nie rozstawał się Faris - Czuju chował boskiego potomka. Z czcią rozłożył na blacie całą zawartość teczki, a ja od razu rozpoznałam na kilku niedbałe pismo Ptahora. Nie musiałam czytać, żeby wiedzieć, co tam się znajdowało, ale strach i tak ścisnął mnie za serce.
- Zarekwirowano różdżki Sobekemsafów, Pepi Iry-Hor był mądrzejszy i prawdopodobnie używał innej różdżki, której nie udało się znaleźć - przemówił Quasim, patrząc w swoje papiery. - Ale Hori i Menibre potwierdzili, że używał różdżki. Z opisu nie była to jego własna różdżka. Sprawdziliśmy też różdżki domowników, ale Priori Incantatem niczego nie wykazało, co po takim czasie nie jest niczym dziwnym. Przynajmniej w przypadku wcześniejszych śmierci.
- Przypadek mojego wuja i kuzyna jest oczywisty, tak? A co z planowanym zamachem na ciebie? Co z… - Urwałam, zerkając w kopię konspektu Farisa. - Z Antefem Pe-Horem, Omarem Sayedem, Nathirem i Sarą Aziz. Co z nimi? Czy uda się zarzucić im te morderstwa?
- Mmm… to może być problematyczne, moja pani - mruknął Czuju, poruszając szczęką tak, jak gdyby nieustannie przeżuwał język. - Ministerstwo egipskie zamknęło te sprawy, wątpię, żeby nasi sędziowie chcieli w tym grzebać. W końcu to jest, wiesz, sprawa wykraczająca poza granice Kemmhyt. Taki jest warunek. Nie wtrącamy się wzajemnie w nasze prawa.
- Dopóki ktoś z nas nie poluje na ich polityków - syknęłam, odrzucając od siebie w złości plik papierów. Część kartek ześlizgnęło się z blatu i wylądowało na podłodze.
- Wyciąganie tej sprawy na światło dzienne nie jest zbyt rozsądne - rzekł Snofru. Jego blade, zżółknięte oczy wwiercały się we mnie z siłą wzroku młodego mężczyzny. - To sprowokuje niepotrzebne rozmowy o samodzielnych królestwach, a pragnę przypomnieć, że w ostatnim czasie pojawiły się sugestie o zjednoczeniu wszystkich egipskich społeczności. Również tych samodzielnych.
- Lepiej o sobie nie przypominać - dodał Quasim.
Wiedziałam o tym, a jednak nie mogłam znieść, że mordercom Ahmeda miało ujść coś na sucho. Stłumiłam chęć zazgrzytania zębami i z westchnieniem przyjęłam kartki, które Quasim lewitował dla mnie z podłogi. Spojrzałam na Farisa, szukając jakiegokolwiek wsparcia, lecz jego twarz - jeszcze chwilę wcześniej tak pełna emocji i szacunku - teraz wyrażała jedynie spokój i rozwagę.
- A tak szczerze - zaczął Imhotep, marszcząc czoło na widok grymasu, który wykrzywił mi twarz - czy to coś zmienia w wyroku? Za samo planowanie zamachu na członka rady sąd karze śmiercią, a oni zabili dwie osoby. Ostatecznie i tak skończą na stryczku. Można dopisać te osoby do wniosku…
Ahmose zacmokał pobłażliwie, kręcąc głową jak w przypadku dziecka przyłapanego na psoceniu.
- Widać, że książę nie zdobył jeszcze doświadczenia w takich sprawach - rzekł. - Nie można sobie czegoś tak po prostu DOPISAĆ do aktu oskarżenia. Za wszystko jest kara, wszystko jest rozpatrywane. Sprawa Ahmeda i jego syna jest czysta. Nie zapominaj, że Sobekemsaf zatrudnił obrońców. Wszystko, co może skomplikować sprawę, niepotrzebnie ją wydłuży, a tego chcemy uniknąć.
- Wiemy, że Userkaf i Hasan al-Katatni będą iść w stronę Imperiusa… - zaczął Quasim, a Czuju skomentował:
- Typowo…
- …i chyba faktycznie podłapali plotki o ludziach Dumbledore’a w Kemmhyt, bo to jest właśnie ich sugestia.
- Co masz na myśli? - zapytałam.
Mężczyzna poruszył się niespokojnie, a ja spostrzegłam szybkie, ledwo zauważalne spojrzenia, jakie wymienił z Ahmosem.
- Prawdopodobnie będą chcieli zasugerować, że “dziwne zachowanie” Sobekemsaf zaczęło się od momentu, kiedy Kemmhyt otworzyło się na odwiedziny ludzi “z zewnątrz”.
Serce zabiło mi mocniej na te słowa i jednocześnie poczułam przypływ gorzkiego rozbawienia. Pokręciłam z niedowierzaniem głową, unosząc się lekko na swoim krześle.
- Co za idioci - prychnęłam. - Równie dobrze mogą wprost oskarżyć któregoś ze śmierciożerców. Oni naprawdę sądzą, że uda im się ocalić skórę, próbując poróżnić mnie i Czarnego Pana…! Niewiarygodne.
Spojrzałam na pozostałych, oczekując podobnej reakcji, ale atmosfera przy stole momentalnie zgęstniała, niektórzy pouciekali wzrokiem do swoich notatek, Czuju zajął się skubaniem swojego paznokcia i wydał z siebie tylko cichy pomruk. W pierwszej chwili poczułam tylko rozdrażnienie, ale szybko przypomniałam sobie nasze ostatnie rozmowy z Voldemortem - wszystkie prawie zawsze pełne krzyków, kłótni, rywalizacji i wzajemnych szyderstw. Spojrzałam na Farisa, który jak na komendę podniósł wzrok znad kartki.
- Co o tym myślisz? Sądzisz, że mają prawo liczyć, że coś takiego może nas poróżnić?
Patrzył na mnie przez chwilę z lekko przekrzywioną głową, wyraźnie ważąc słowa, ale kiedy przemówił, nie słychać było w tym ani odrobiny wahania.
- Sądzę, że tak - rzekł. - Widać, że macie trochę inne priorytety. Ty w zupełności poświęciłaś się królestwu, a Czarny Pan… on w duszy jest przede wszystkim Anglikiem. Tak się mówi nie tylko tutaj, ale i na ulicach Kemmhyt, a ludzie zdają sobie sprawę z tego, co dzieje się w Wielkiej Brytanii i z czego to wynika. Nie będę cię oszukiwał, Dżahmes, boją się, że do podobnych wydarzeń dojdzie w Kemmhyt. Zwiększenie cen transportu poza granice królestwa dodatkowo utwierdziło niektórych w przekonaniu, że Czarny Pan nie chce, by mieszkańcy opuszczali Kemmhyt.
- Ale to nigdy nie dotyczyło Czarnego Pana ani tego, co śmierciożercy wyprawiają w Anglii! - obruszyłam się, ale już wiedziałam, że dostrzegł coś, co mnie umknęło. - Podniesienie podatków i ich bezpieczeństwo! Nie było w tym żadnego drugiego dna!
Faris skinął cierpliwie głową.
- My to wiemy, ale w obecnych czasach teorie spiskowe mają się coraz lepiej. Powiem wprost: ludzie się boją, że brytyjska rzeczywistość stanie się ich rzeczywistością.
Jeszcze raz przeleciałam wzrokiem po pozostałych mężczyznach, którzy - ośmieleni przez to, co powiedział wezyr - podnieśli oczy, część pokiwała nieznacznie głowami. W pierwszym momencie miałam ochotę ulżyć nerwom, ale powstrzymał mnie widok tych sześciu twarzy - napiętych w oczekiwaniu, jak gdyby to nad ich życiem zebraliśmy się, żeby debatować. Faris miał rację. Lud miał rację. Voldemort żył w rozkroku między Anglią i Kemmhyt, a wszystko, co tego dotyczyło, rozciągało tę odległość, powodując kolejne rozłamy. W tym miejscu byliśmy słabi, bardzo słabi, skoro nawet obrońcy Sobekemsafów postanowili to wykorzystać. Zacisnęłam zęby i wyprostowałam się, patrząc po kolei po każdej napiętej, błyszczącej od potu twarzy.
- Kemmhyt zawsze było państwem prawa i nic się w tym temacie nie zmieni - powiedziałam. - Priorytetem są dla mnie ci, którzy go przestrzegają. Jednocześnie chcę być informowana o niektórych sprawach, nawet jeśli miałyby być dla mnie bolesne. Rada istnieje od wieków i to dzięki niej Kemmhyt przez ten czas udało się wytrwać samodzielnie bez ingerencji ministerstwa.
Nie wyglądali na przekonanych, ale powietrze nie było już tak ciężkie i przesycone strachem. Faris skinął lekko głową, a ja byłam pewna, że przez chwilę w kącikach jego ust pojawił się zalążek uśmiechu. Westchnąwszy cicho, zerknął ponownie do swoich notatek i rzekł:
- Zgodzimy się, że braci mamy omówionych. Przejdźmy teraz do Heather.
Utrzymanie obojętności na twarzy już dawno nie było tak trudne.
*
Od czasu narodzin Silasa nic nie wywołało w Kemmhyt takiego poruszenia, chyba nawet koronacja Czarnego Pana została przyjęta z większym spokojem, a ja wiedziałam dlaczego. Po tylu latach nikt nie spodziewał się, że królowa urodzi dziecko, a nikt z bezpośredniego otoczenia rady nie został oskarżony o zdradę stanu.
Zivit wciąż pozostawała tematem tabu. Miałam wrażenie, że jeszcze większym niż poczynania Voldemorta w Wielkiej Brytanii.
Proces Pepiego Iry-Hora i Sobekemsafów, choć skończył się szybko, poruszył we mnie dokładnie te same struny, co występek siostry. Z trudem musiałam przyznać Snofru i Ahmose rację co do pominięcia sprawy tajemniczych śmierci z Kairu i byłam ciekawa, w jaki sposób poprowadzą sprawę, by uniknąć tamtej sprawy, ale wyglądało na to, że w tym jednym wszyscy na sali - sędziowie, obrońcy i rada - pozostali zgodni. Temat nie istniał. Wysłuchaliśmy bardzo długiej przemowy Ptahora dotyczącej zebranych dowodów, opinii eksperta od różdżek, opinii Merit Nubunet na temat sporządzonej trucizny, Quasim raz jeszcze przesłuchał wszystkich świadków, tak, że rozprawa ciągnęła się niemiłosiernie od godziny ósmej do dwudziestej drugiej trzydzieści, dzielone jedynie trzema trzydziestominutowymi przerwami.
Oskarżonych dopuszczono do głosu dopiero wraz z wybiciem jedenastej. Przeżyłam mały wstrząs, kiedy strażnicy wprowadzili Heather. Widziałam ją pierwszy raz od prawie dwóch tygodni, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że minęło znacznie więcej czasu. Długie miesiące, a nawet lata, podczas których Heather nie postarzała się ani o dzień. Owszem, znacznie zeszczuplała, założyła prostą perukę i niezbyt ozdobne szaty, ale wciąż zachwycała urodą. Może nawet bardziej niż w tych wszystkich sukniach, ociekająca biżuterią, w wymyślnych perukach i złotych chustach. Wciąż była tą samą Heather, na widok której serce ścisnęło mi się z żalu i tęsknoty, jednocześnie dławiąc bezsilną złością. Poczułam na swojej ręce krótki uścisk dłoni Voldemorta, ale nie był to wcale pocieszający gest. Obserwował. I chciał, żebym wiedziała, że to robił. Analizował każde drgnienie powieki, każde westchnienie i każdy gest, węszył emocje i kłamstwo - czyli wszystko to, w czym wciąż tak bardzo od niego odstawałam.
- Proszę opowiedzieć o nocy morderstwa - powiedział Ahmose z chłodną obojętnością, kiedy Quasim potwierdził jej dane personalne.
Wyprostowała się spięta i dumna, jak gdyby próbowała udawać, że poza nią i An Nadżą na sali nie było nikogo, ale spostrzegłam jej wzrok, który ledwo musnął podwyższenie, na którym siedziałam. Ja patrzyłam bezpośrednio na nią. Kiedy się pojawiła, nie potrafiłam odwrócić oczu. Pochłaniałam wzrokiem każdy jej ruch, pragnąc rozpaczliwie, by na końcu coś wyszło. By sprawa potoczyła się jak z Karemem Ziwarem.
Ale odpowiedź Heather nie różniła się niczym od zeznań, które Ptahor dostarczył nam na papierze. Odtworzona wypowiedź praktycznie słowo w słowo, pewnym, nieco wyższym niż zazwyczaj głosem, jakby stała na scenie, a nie na sali sądowej.
- Obudził mnie skrzat i zawiadomił, że Rim w towarzystwie dwóch medżaj pojawili się w moim kominku - zaczęła. Oczy miała okrągłe i czujne jak gazela wypatrująca zagrożenia. - Udałam się z nimi do Ma’ Fawaar, gdzie faktycznie na podłodze w kuchni spoczywał Ahmed Lock-Nah i jego syn. Jednoznacznie martwi.
- Skąd takie wnioski? Nie jest pani uzdrowicielką, żeby to stwierdzić? - przerwał jej ostro Quasim.
Nie wyglądała na zbitą z tropu.
- Potwierdził to uzdrowiciel, który był już na miejscu - odpowiedziała cierpliwie, choć głos miała wyraźnie napięty. - Niezwłocznie udałam się do mojej pani, żeby przekazać jej wieści.
- Czy widziała się pani wcześniej z mężem, z jego bratem albo z Pepim Iry-Horem?
- Nie widziałam się z nikim. Przebywałam wtedy w swoim pokoju w pałacu, a mój mąż z dziećmi w Paheri.
- Jest pani w stanie to potwierdzić, tak?
Zapadła chwila milczenia dźwięcząca w uszach jak najwyższy dźwięk skrzypiec.
- Nie. Przebywałam w pałacu od czasu koronacji. Nie wiem, co w tym czasie robił mój mąż.
- Nie korespondowaliście ze sobą? Nie odwiedzaliście się nawzajem? Z tego, co mi wiadomo, jeszcze do niedawna kominki w pani komnatach były połączone z kominkami w każdej z należących do pani rodziny posesji.
- Pisaliśmy ze sobą, ale ostatnio nie mieliśmy wiele czasu, żeby się widywać. Budowa świątyni i koronacja zajmowały mnie na tyle, że niewiele wiedziałam o sprawach męża.
- A jednak zaraz na drugi dzień po zgłoszeniu kradzieży różdżki przez Horiego Sobekemsafa udała się pani, żeby skonfundować medżaj, który je przyjmował. - Quasim uniósł znad stołu jedną z kartek i pomachał lekko. - Usunęła mu pani wspomnienia, które udało się przywrócić amnezjatorom. Wspomnienia dotyczące różdżki, która notabene została odnaleziona w Paheri.
Hasan al-Katatni, baryłkowaty, niski człowieczek bez szyi, za to z długą, gęstą ciemną brodą przetykaną srebrnymi nitkami siwizny, uniósł spocone czoło znad ciągnącego się prawie po ziemi pergaminu i rzucił, nie patrząc na Quasima ani na swoją klientkę:
- To są insynuacje, drogi książę. Proszę zadać pytanie…
- Żadne insynuacje, panie al-Katatni. - An Nadża znów pomachał papirusowym świstkiem. - To zeznania medżaj, które pana klientka sama potwierdziła. A moje pytanie brzmi: dlaczego wymazała pani wspomnienia tamtemu człowiekowi, skoro pani była przekonana, że pani mąż jest niewinny?
Zmarszczka pomiędzy zaczernionymi brwiami Heather pogłębiła się.
- Mój mąż bywa porywczy. I nie myśli trzeźwo, zwłaszcza po alkoholu. Ja… zdawałam sobie sprawę z tego, co zdarzało mu się opowiadać, kiedy zbyt dużo wypił - odpowiedziała, patrząc wprost na stół rady. - I to była moja zdrada przeciwko królowej: zataiłam przed nią, co opowiadał mój mąż, ale wierzyłam, że nigdy nie uczyniłby niczego przeciwko Kemmhyt ani królowej. Nigdy nie gmatwał się w politykę. Nie interesowały go sprawy królestwa. Skonfundowałam medżaj, to prawda. Wierzyłam, że mój mąż zgłosił kradzież różdżki, bo nie chciał zostać fałszywie oskarżony o zamach na księcia Ahmeda i jego syna. Jak mówiłam, jest porywczy.
- Zatem nie wierzy pani w teorię, jakoby jakiś Tajemniczy Ktoś ze środowiska Albusa Dumbledore’a rzucił na Horiego Sobekemsafa zaklęcie Imperius w celu wywołania zamieszania w gronie rodziny królowej?
Spostrzegłam jej wzrok na sobie. Wciąż szybki, ale na tyle intensywny, bym nie była w stanie go przeoczyć. Serce zabiło mi mocniej, gdy przez ułamek sekundy naprawdę wierzyłam, że powie “nie”, ale otworzyła usta, po czym zamknęła je i szybko przełknęła ślinę.
- Nie wiem - odparła znacznie ciszej. - Przez ostatnie miesiące nie widywałam męża dostatecznie często, żeby móc stwierdzić, czy zachowywał się inaczej, czy nie.
Książę Quasim usiadł i skinął lekko na Ahmosego, który sięgnął po kolejny z wielu dokumentów piętrzących się na blacie i zapytał:
- Według naszej wiedzy posiada pani ponadprzeciętne umiejętności sporządzania eliksirów. W czasach szkolnych uczestniczyła pani w wyjazdach i zagranicznych wymianach studenckich w ramach nagrody za wybitne wyniki z tego przedmiotu, zgadza się?
- Tak jest.
- Czy zatem słyszała pani o truciźnie zwanej Octem Huang Shan?
- Tak jest - powtórzyła płynnie.
- Rozmawiała pani o niej ze swoim mężem?
I tak przesłuchanie dotyczące trucizny przeciągnęło się do północy. W głowie huczało mi od nazwisk, od pytań i odpowiedzi, które znałam z wcześniejszych zeznań jak ze scenariusza, który w tym momencie miał swoją premierę na deskach sądu. I choć byłam tylko widzem, to absurdalne, że znałam go prawie na pamięć. Kiedy nareszcie Snofru zadał ostatnie pytanie i padła ostatnia odpowiedź, a urzędnicy udali się na krótką naradę i sala prawie w zupełności opustoszała, mogłam na tę krótką chwilę pozwolić boskiej masce się zsunąć. Byłam potwornie zmęczona. Nienaturalna biel, teraz delikatnie żółtawa dzięki świetle setek świec unoszących się ponad naszymi głowami, przyprawiała moje oczy o niemal fizyczny ból. Pozwoliłam powiekom opaść i trwałam tak w ich rozkosznej ciemności do momentu, kiedy szmer przy stole rady przerwał pełen troski głos Czuju:
- Nie potrzebujesz przerwy, moja pani? Wyglądasz… wyglądasz… jakbyś potrzebowała.
Otworzyłam oczy i prawie natychmiast poczułam igły wbijające mi się w czaszkę. Jak przez mgłę spostrzegłam plamy na jego wilgotnej, blado-żółtej twarzy, niknące pod peruką. Na szacie pod pachami i na plecach miał olbrzymie plamy potu.
- Nie - rzuciłam ostro. - Doprowadźmy to do końca.
Spojrzałam na Voldemorta, ale on milczał. Wyglądał na niewzruszonego tym całodziennym posiedzeniem i dopiero po chwili przeszło mi przez myśl, że dla niego to była codzienność. Słuchać błagania, wzajemnych oskarżeń, pochłaniania całego przekroju cudzych negatywnych emocji: od rozpaczliwej nadziei, przez strach, kończąc na nienawiści. On się tym karmił. Ja nie potrafiłam, czując bezpośrednie powiązanie z tymi ludźmi. Zerknęłam na Farisa - bladego i znużonego, z zapuchniętymi oczami. Znów miał rację. Voldemort był przede wszystkim Anglikiem. Kemmhyt nigdy nie było domem. Było zaledwie domkiem dla lalek.
Z ulgą przyjęłam chwilę ciszy. Akustyka w tak sądowej była doskonała, ale miałam już dość tych monotonnych głosów urzędników i napiętego, pasywno-agresywnego tonu al-Katatniego. Sięgnęłam w stronę okrągłego stolika, na którym znajdował się zbiór przeróżnych dzbanków, butelek i zaparzaczy do kawy; wszystkie naczynia rzuciły się ku mnie jak na wezwanie, ale pochwyciłam tylko pusty kielich i karafkę z winem, a resztę odprawiłam z powrotem. Dopiero gdy wypiłam, poczułam, jak bardzo byłam spragniona. Dolałam więcej i osuszyłam cały kielich prawie na raz.
- Z Heather tak, jak rozmawialiśmy? - zapytał niepewnie Ahmose, kiedy wszyscy członkowie rady wstali, by dołączyć do urzędników.
Kątem oka dostrzegłam jednoznaczny uśmiech Voldemorta, ale zignorowałam go i przytaknęłam. W ciszy patrzyliśmy, jak cała szóstka znikała jeden za drugim w bocznej komnacie przystającej do półokrągłej sali. Gdy drzwi zamknęły się za Czuju i zostaliśmy całkiem sami, Czarny Pan wstał. Rozprostował ramiona, sięgnął po pozostawione na ławie notatki i ziewnął ostentacyjnie.
- Wszędzie ta sama farsa - mruknął, po czym oparł się biodrami o krawędź blatu i skrzyżował ręce na piersiach. - Pamiętasz, jak lata temu w szkole pytałaś mnie, dlaczego nie interesowała mnie kariera polityka? Te wszystkie nużące spotkania, świecenie twarzą, wieczne chodzenie na ustępstwa, podporządkowywanie się większości, bez względu na to, jak głupia byłaby to większość…
- Ostateczna decyzja i tak należy do nas - przerwałam mu.
- Wielkie pocieszenie - rzucił ironicznie i też nalał sobie wina.
W oczekiwaniu na powrót urzędników z narady wybraliśmy się na późną kolację, choć żołądek skręcał mi się z głodu, nie byłam w stanie niczego przełknąć. Czułam się tak, jak gdybym oczekiwała na swój własny wyrok. Nie mogłam pozbyć się z głowy wyobrażenia Heather pozbawionej różdżki, pojmanej i zamkniętej w pokoju bez okien, oczekującej na swoje być czy nie być za występki kogoś, kogo nawet nie lubiła.
A co, jeśli… jeśli…
Co chwilę rzucałam okiem na Voldemorta żującego powoli kawałek steku - pogrążonego we własnych myślach, ale zupełnie spokojnego. Wiedział. On zawsze wszystko wiedział. My mogliśmy wierzyć zeznaniom i głowić się nad łączeniem dowodów, ale on od początku znał jej intencje. A przynajmniej od chwili, kiedy raczyły go zainteresować.
Minęła druga, kiedy zjawiliśmy się ponownie w sali sądowej Po przyjemnym spacerze chłodnym, mrocznym przejściem pod ziemią znalezienie się ponownie w dusznej, nadmiernie rozjaśnionej sali okazało się trudne do zniesienia. Sam widok zmęczonych, zszarzałych twarzy zniechęcał. Czując na sobie wzrok każdej pary oczy w tym pomieszczeniu, zajęłam fotel na podwyższeniu, Voldemort uczynił to samo, a ciszę przerwał donośny, nieco już zachrypnięty głos skryby:
- Proszę oskarżonych o powstanie.
Heather, Sobekemsafowie i Pepi Iry-Hor, którzy dopiero co spoczęli w ławie za barierką, prawie zerwali się na nogi. Napięcie na sali było niemal fizycznie wyczuwalne. Serce podjechało mi do gardła i tam tłukło się okropnie, kiedy Quasim czytał formułkę z Księgi Tota i akt oskarżenia, a żołądek skręcił się boleśnie w supeł na wyrecytowane słowa wyroku:
- Królewska rada w obecnym tu składzie reprezentująca królową Dżahmes-Meritamon Drugą Tego Imienia, pana O Nienaruszonej Woli, Doskonałego w Narodzeniu oraz przy udziale urzędników królewskich na podstawie zebranych dowodów i zeznań świadków za zabójstwo Ahmeda Lock-Naha i Haniego Lock-Naha i zdradę stanu skazuje Horiego Sobekemsafa, Menibre Sobekemsafa i Pepiego Iry-Hora na śmierć przez Zaklęcie Niewybaczalne Avada kedavra. Rada oddaliła zarzuty zdrady stanu i zabójstwa Ahmeda Lock-Naha i Haniego Lock-Naha w przypadku Heather Sobekemsaf. Zważywszy jednak na pozycję oskarżonej na dworze i podejrzenia co do występków oskarżonych, uznaje Heather Sobekemsaf za winną zatajenia, co doprowadziło do śmierci jednego z członków rady i jego syna i skazuje ją na dożywotni areszt domowy, pozbawienie wszelkich tytułów i prawa do posiadania różdżki.
Machnął krótko różdżką, a wymalowana nad drzwiami złota waga drgnęła i szala ważąca serce opuściła się w dół, przeważając pióro. Przez salę przetoczył się pomruk, niektórzy z urzędników wychylali się do siebie, żeby szeptem wymienić uwagi, niektórzy kręcili, inni kiwali głowami. Nie byłam w stanie spojrzeć w stronę ławy oskarżonych. Heather - szara jak popiół - zachwiała się nad barierką, ale nie osunęła się na siedzisko, mężczyźni zaczęli wykrzykiwać, domagać się odwołania. Wszystkie te dźwięki, łącznie ze wzmocnionym magicznie głosem Quasima dobiegały do mnie jak zza grubej szyby.
- Wyrok zostanie wykonany trzydziestego pierwszego października…
- Mamy prawo do odwołania! To skandal! Skandal! Czysta krew czarodziejów, krew starożytnego rodu pamiętająca czasy…!
- …Heather Sobekemsaf zostanie przetransportowana do…
- …Ramzesa Drugiego…!
- Areszt domowy i szlaban na różdżkę, poważna sprawa. - Usłyszałam jadowity szept dostępny tylko dla moich uszu. - Nawet nie jestem zaskoczony, choć byłem ciekaw, czy dasz jej klapsa czy tylko burę.
Spojrzałam na jego obojętną twarz. Złośliwy uśmiech błąkający się w kącikach ust, widoczny wyłącznie z fotela obok, pogłębił się, gdy Quasim po kilku uprzednich ostrzeżeniach uciszył zaklęciem odgrażającego się Horiego. Strażnicy wyprowadzili szamoczącego się starszego brata, a za nimi chwilę później salę opuścili Papi i Menibre - spięci i sztywni, z zaciśniętymi ustami, jak gdyby zostali nie do końca spetryfikowani. Na samym końcu na drżących nogach wyprowadzono Heather. Spostrzegłam ruch, jakby po raz ostatni chciała się odwrócić i spojrzeć na platformę, ale drzwi już się za nią zamknęły.
I tyle. Skończyło się.
Życie Sobekemsafów? Zaufanie do rady? O ich życie nie dbałam, a zaufanie do rady straciłam wraz ze śmiercią Dżesera. Nie. Skończył się pewien rozdział w moim życiu, a ja - pomimo śmierci Ahmeda i Haniego - nie byłam pewna, czy potrafiłam rozpocząć bez Heather kolejny.
Oczekiwanie na egzekucję okazało się prawdziwym utrapieniem. Prawnicy Sobekemsafów i Pepiego Iry-Hora natychmiast odwołali się od wyroku, ale nic więcej nie udało im się ugrać, a ja zaszyłam się na ten czas na sali treningowej, mając ze sobą wyłącznie miecz i własną różdżkę. Zakończenie procesu miało przynieść ulgę, ale spadło na mnie jak olbrzymi głaz na środku pustyni - zupełnie niespodziewanie. Nic się nie zmieniło.
Egzekucja miała się odbyć.
Ostatni dzień października był dniem niesamowicie wietrznym i suchym. W powietrzu unosiła się warstwa pyłu znad pustyni, tworząc niewyraźną barierę, jak gdyby ktoś wyczarował nad Kemmhyt półprzezroczystą bańkę ochronną. Słońce wyglądało na niebie jak żółtawa, rozmazana plama. Nie znosiłam takiej pogody, ale w ostatnich tygodniach nie mogłam liczyć na nic więcej.
Nigdy nie uczestniczyłam w egzekucjach. Wszystko, co było związane ze śmiercią, omijało władców, więc to było zupełnie naturalne, że obecność na pogrzebie była niemożliwe, natomiast wojna należała do zjawisk najbardziej naturalnych pod słońcem. Zresztą nigdy nie czułam potrzeby brania udziału w takich widowiskach. Już dawno minęły czasy, kiedy palono skazanych na rynkach. Teraz egzekucje wykonywano humanitarnie w przeznaczonej do tego sali w podziemiach sądu, do których prowadził szereg bardzo krętych i niedostępnych dla ludu korytarzy.
Podziemia sądu nie były już tak czyste, jasne i przestronne jak atrium i sale. Ciasne, słabo oświetlone korytarze wiły się i rozwidlały daleko poza teren budynku, a po wyglądzie kamienia i lamp na ścianach zaczęłam wnioskować, że mogły łączyć się z pałacem.
Kroczący przede mną Faris obejrzał się, nawet nie próbując ukryć zaniepokojenia.
- Jeśli chciałabyś znać moje zdanie co do twojej obecności tutaj… - zaczął z wahaniem.
- Nie chcę - odparłam i minęłam go, kierując się prosto do okutych drzwi z numerem sześć. - Dostaną się tu tą samą drogą?
- Nie. Przyjadą windą prosto do sali egzekucyjnej.
Serce zabiło mi mocniej, kiedy pchnął drzwi i odsunął się, żebym mogła wejść do środka. Pomieszczenie wyglądało zupełnie inaczej niż korytarze, które nas do niego zaprowadziły. Szeroka, przestronna komnata miała kształt trapezu. Tutaj lampy płonęły znacznie mocniej niż na zewnątrz, ale światło nie oślepiało jak w sali sądowej, a malowidło ciągnące się przez wszystkie trzy ściany przedstawiające Sąd Ozyrysa przyjemnie je ocieplało. Niski, granatowy sufit obsiany złotymi konstelacjami optycznie zmniejszał salę, choć nie tak bardzo, jak ilość ludzi w niej zgromadzona. Zaduch, jaki tu panował, był trudny do wytrzymania. Wszystkie ławki zostały już dawno zajęte przez ludzi, w większości znajome twarze - wymalowane i ozdobione jak na przyjęcie - rozglądały się na boki i strzelało niecierpliwymi spojrzeniami w kierunku czwartej ściany. Znajdująca się dokładnie naprzeciw wejścia w zasadzie przypominała przezroczystą kurtynę, nieco zaciemniającą pokój po drugiej stronie. Poczułam w gardle nieprzyjemny ucisk na widok nieznacznego podwyższenia z trzema prostymi krzesłami na samym końcu. Każde z nich posiadało komplet łańcuchów - identycznych, jakie widywałam w sali sądowej, które zaplatały się oskarżonym wokół nadgarstków, by przykuć go do metalowej barierki.
Faris delikatnie naparł na mnie z tyłu i musiałam ruszyć nieco do przodu, przepychając się między ludźmi, bo zaraz za nami pojawiły się kolejne osoby. Coś podskoczyło mi w żołądku na widok Amenii. Choć na głowie miała wymyślną perukę, a dolną część twarzy zakrywała chusta, natychmiast poznałam jej czarne, syrenie oczy i prowokacyjnie wygięte łuki brwi. Skinęła na Farisa i sama zaczęła się przepychać do przodu, bliżej ojca, który zajmował miejsce w pierwszej ławie. Zarzuciłam włosy bardziej na twarz, ale czarownica ledwo musnęła mnie spojrzeniem. Specyficzna atmosfera oczekiwania zmieszanego z dziwnym, niemal zwierzęcym podnieceniem gęstniała wraz z każdą kolejną minutą, która dzieliła nas od szesnastej trzydzieści. Przywarłam plecami do ściany, starając się nie wdychać smrodu spoconych ciał, zaduchu podziemi i woni ciężkich, wieczorowych olejków.
- Nie będzie jej? - zagadnął Faris, rozglądając się po ludziach.
- Najwyraźniej - mruknęłam. W swojej nowej postaci mierzyłam nie więcej niż pięć stóp i żeby z tego miejsca dostrzec pierwsze ławy, musiałam stanąć na palcach. Ale nie. Nigdzie nie było medżaj, a jedyni strażnicy w tym pomieszczeniu stali po drugiej stronie półprzezroczystej zasłony. - Imhotep doręczył zgodę, ale, widać, nie skorzystała.
- Co to może znaczyć?
- Wszystko i nic. Hori był dla niej dobrym mężem, bo nie miał żadnych ambicji. - Musiałam zniżyć głos do szeptu, bo szmer na przedzie pomieszczenia zaczął cichnąć, a z głębi pokoju za kotarą rozległy się kroki. - Myślę, że jej nieobecność tutaj to efekt chłodnej kalkulacji.
Drzwi, których uprzednio nie zauważyłam, rozwarły się i do mniejszej komnaty wszedł najpierw żylasty, młody mężczyzna o szczurowatej powierzchowności i czarnym, lichym wąsiku, odziany w białe szaty ze wzorem kapłanów Ozyrysa, za nim dziewięciu zamaskowanych mężczyzn w brązowych pelerynach, dopiero na końcu trzy krzesła zajęli kolejno trzej skazani - wszyscy nienaturalnie bladzi, ale każdy z innym grymasem na twarzy. Dziwnie napięty Hori, obojętny, niemal senny Menibre i Pepi Iry-Hor z wyrazem bezgranicznej pogardy. Żaden z nich nie patrzył bezpośrednio na ławy, ale trzy pary oczu ślizgały się po zebranych, jak gdyby tylko domyślali się, że byli obserwowani. W czasie, gdy kapłan Ozyrysa odmawiał modlitwę, moje serce zaczynało przyspieszać, aż urosło i pędziło tak, jakby chciało wyrwać mi się z piersi. Podczas gdy mężczyźni wystąpili naprzód, by wypowiedzieć ostatnie słowa, wszyscy sapali ciężko, ja wstrzymałam oddech. Szumiało mi w uszach, tak, że byłam w stanie dosłyszeć tylko słowa Horiego, wypowiedziane dobitnie, tak, jak politycy głosili swoje postulaty na wiecach wyborczych:
- Ja, Hori Sobekemsaf, ginę za czystą krew i wiarę w jedynych i prawdziwych Starożytnych Bogów. Wierzę, że za chwilę dostąpię zaszczytu stanięcia przed obliczem Wielkiej Enneady i Ozyrys osądzi mnie w jednym sprawiedliwym sądzie, a moje serce będzie lżejsze niż pióro Maat. Wszystko, co robiłem, robiłem z myślą o jedynej i prawdziwej wierze i jedyną i prawdziwą królową.
Coś nieprzyjemnie skurczyło mi się w żołądku. W sali było zdecydowanie zbyt gorąco, a teraz poza potem, olejami i pyłem cuchnęło podnieceniem. Pierwotnym, ohydnym, zmieszanym ze strachem podnieceniem. Zabiłam w życiu wielu. Zabijałam z różnych powodów i nie wszystkie były dobre. Z zemsty, w ramach kary, z zazdrości, niesiona wściekłością i koniecznością, obojętna i targana emocjami, ale nigdy nie czułam czegoś podobnego - tętniącej w żyłach ciekawości, jak gdyby to była zabawa. Miałam ochotę wybiec na zewnątrz, gdy strażnik założył całej trójce ciemne opaski na oczy. Hori jako jedyny strząsnął ją i nie dał jej sobie powtórnie wsunąć na głowę. To tłum, pomyślałam, nie śmierć unosząca się w powietrzu. To on tak cuchnął.
Sekunda i było po wszystkim. Kumulacja dziewięciu zielonych promieni, po trzy na każdego, rozświetliła salę w takim stopniu, że ich blask poraził mnie nawet przez zaciśnięte powieki. Załzawionymi oczami odnalazłam Farisa - zakrywał twarz ręką, opierając się tuż obok o ścianę. Widownia zafalowała w morzu zduszonych okrzyków i westchnień, niektórzy zamruczeli w zadowoleniu, inni zaklaskali kpiąco, podczas gdy zamaskowani czarodzieje pochowali różdżki i jak gdyby nigdy nic ruszyli z powrotem do drzwi. Nikt się nie ukłonił, choć przecież były brawa, a czarna kotara zasłoniła scenę.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Faris.
Był nieco zdyszany, a na czoło wystąpiły mu krople potu, wzrok miał błędny. Dopiero na ten widok zdałam sobie sprawę, że do tej pory nigdy nie zetknął się ze śmiercią tak blisko.
- Chodźmy stąd - zarządziłam. Chwyciłam go za łokieć i wyprowadziłam przez okute drzwi, nim ludzie rzucili się do wyjścia. - Nigdy wcześniej nie widziałeś czegoś takiego?
Na korytarzu było przyjemnie ciemno i chłodno, ale przed oczami wciąż migały mi białe plamy. Faris zrównał się ze mną i założył sobie za przedramię moją rękę - czarną i absurdalnie małą. Musiałam niemal biec, by dotrzymać mu kroku.
- Egzekucji czy…?
- Śmierci.
Nie odpowiedział od razu. Wyprowadził mnie z budynku sądu tajnym przejściem - innym, niż dostaliśmy się do podziemi. Zamiast na placyk z zaparkowanymi miotłami weszliśmy wprost do ogrodu na tyłach gmachu. Chłodne, wieczorne powietrze zaatakowało mnie cudowną rześkością, tak, że przystanęłam na moment i przymknęłam powieki, oddychając powoli. Smród sali egzekucyjnej oblepiał mnie całą jak pustynny pył, wwiercił się głęboko do nosa, zdawał się wpijać w śluzówkę.
- Tak. I tak - odparł w końcu, a ja otworzyłam oczy.
Policzki Farisa odzyskały odrobinę koloru. Ruszyliśmy wolno ładną, zarośniętą ścieżką w mrok między wysokimi oleandrami. Na gałęziach nie było już śladu po kwiatach. Poczułam się tak, jakbym znów miała siedemnaście lat i spacerowała po hogwarckich błoniach w towarzystwie Toma Riddle’a i paczki aspirujących śmierciożerców. Któryś z nich lubił takie filozoficzne rozmowy o życiu i śmierci… Mulciber? Travers? Zapomniałam. Tak istotny, acz krótki kawałek mojej młodości zapomniany, przysypany piaskiem Kemmhyt, zamazany, ledwo widoczny jak dzisiejsze słońce na niebie. Ostatnie słońce Horiego.
- Przykro mi, że tak jej doświadczyłeś - powiedziałam. Głos dziewczyny, której włos mi dostarczono, był miękki i miły dla ucha.
Przez chwilę słychać było tylko dalekie odgłosy miasta dobiegające zza wysokiego muru i chrzęst naszych butów na kamienistej ścieżce.
- A twoja pierwsza śmierć? - spytał, gdy do tych dźwięków dołączył szum fontanny.
Nagle jak piorun strzeliły mnie urywki wspomnień sprzed wielu lat. Krew. Całe morze krwi, jej ostra woń, lepkie dłonie, włosy klejące się do twarzy. Rozmazany obraz, niewyraźne kształty, poczucie zupełnego bycia pochłoniętą, lawina emocji trudnych do rozszyfrowania, które należały do mnie, a które do niego. Parsknęłam cicho pod nosem, choć urywki wspomnień nie wywołały we mnie rozbawienia. Bardziej coś na kształt głupiego sentymentu.
- Czułam wszystko - odparłam w mrok nadchodzącej nocy. - To było jedno z najintensywniejszych doznań w całym moim życiu. Takie… wrażenie dławienia się. A jednocześnie tak łatwo przeszłam nad tym do porządku dziennego, jakbym…
…jakbym nie ja tego dokonała, chciałam powiedzieć. Urwałam, ale Faris chyba się domyślił, bo znów przez jakiś czas szliśmy obok siebie w milczeniu, skupieni na własnych przeżyciach. Po latach wydawało mi się to tak trywialne. Śmiesznie teatralne, choć nie pamiętałam, bym kiedykolwiek byłam tak bez powodu brutalna. Ale, no właśnie, ile było w tym mnie, a ile Voldemorta? Ile naszego wspólnego szaleństwa, które na tamten jeden krótki moment połączyło się w jedno i eksplodowało bezsensownym okrucieństwem?
Nie. Okrutni byliśmy w niektórych momentach osobno.
Wtedy ten jeden raz to było dzikie. Bestialsko niepohamowane. Nie byliśmy wcale lepsi od tego tłumu w podziemiach. Nie potrzebowaliśmy czuć tych emocji, a jednak dokonaliśmy tego tylko i wyłącznie dla nich.
Powrót do pałacu okazał się trudniejszy, niż myślałam. Nie z powodu poruszenia, jakie panowało w mieście, nie. To duchowa obecność Heather w każdym kącie tego budynku przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Czułam się tak, jakby ktoś odłupał mi kawałek serca. Olbrzymia dziura ćmiła intensywnie, wciąż przypominając o sobie jak nieznośny ból zęba. Nie pojawiłam się na kolacji. Straciłam ochotę na jedzenie, a jeszcze mniejszą chęć miałam na obecność ludzi. Zwłaszcza członków rady. Uciekłam do swojego skrzydła, gdzie zaszyłam się we własnej sypialni i butelką wina, która po kilku godzinach posiedzenia na ciemnym balkonie dwukrotnie się napełniła. Osłabiona kiepskim snem, głodem i alkoholem byłam w stanie tylko kiwać się na krześle i walczyć z myślami, które z każdym kolejnym łykiem wina coraz bardziej wymykały się spod kontroli.
Już dawno zapomniałam, co to znaczy mieć sumienie. Podzieliłam duszę. Zabijałam. Dwukrotnie dopuściłam się obrzydliwych, potwornych uczynków i to nie sprawiło, że postradałam zmysły. Nie jeden raz straciłam dziecko i potrafiłam żyć po klęsce Voldemorta, okiełznałam smoka, ale, doprawdy, byłam słaba, skoro do takiego stanu doprowadziła mnie zdrada jednej kobiety.
Jeszcze nigdy dotąd nie pragnęłam tak bardzo, by Dżeser wrócił. Moje myśli natychmiast pobiegły do baśni o Trzech Braciach, którą odkrył Voldemort. Do kamienia wskrzeszenia i możliwości ściągnięcia bliskich zza grobu. Sama perspektywa jeszcze jednej, ostatniej rozmowy z Dżeserem przynosiła ulgę, ale tylko na krótki moment, bo wraz z chłodnym wiatrem znad pustyni przychodziło otrzeźwienie - śmierć można było zatrzymać, można było jej zapobiec, ale nigdy odwrócić.
Pierwszy raz tak naprawdę zostałam zupełnie sama. Nie byłam już w stanie dłużej powstrzymywać łez. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz tak naprawdę płakałam. Gorzko, z głębi serca, z rozpaczy i bezsilności. Kielich wysunął mi się z ręki i upadł na podłogę, rozlewając u mych stóp resztkę wina, kiedy pochyliłam się, żeby ukryć twarz w dłoniach. Tylko tak mogłam choć trochę odciąć się od tego gorzkiego szlochu.
Mogłam siebie oszukiwać. Mogłam prosić Voldemorta o pomoc, uciekać z Amenią na pustynię, konsultować się z radą, prowadzić głębokie dyskusje z Farisem, ale żadne z nich nie było Heather.
Nie usłyszałam odgłosu otwieranych drzwi, dlatego drgnęłam lekko, gdy na balkonie dobiegł mnie dźwięk czyichś kroków. Zatrzymały się gwałtownie kilka stóp ode mnie, jakby ich właściciel był wyraźnie zaskoczony, widząc mnie w takim stanie, a chwilę później usłyszałam zimny rechot.
- Oto i prawdziwy obraz boga.
Spojrzałam przez ramię na Voldemorta, ale przez łzy dostrzegłam jedynie rozmazany zarys bladej postaci w czarnej pelerynie. Przełknęłam ślinę.
- Nie jestem jak ty - wychrypiałam ze złością, ale nie byłam zła na niego, tylko na siebie. Wielka gula bez przerwy rosła mi w gardle, pompowana bezsilnością. - Nie potrafię jej zabić, nie potrafiłabym patrzeć, jak… To boli, jakby przebiła mnie nożem, a ja nie jestem w stanie jej…
Urwałam. Desperacko potrzebowałam odetchnąć, ale jakaś niewidzialna, metalowa pięść uderzyła mnie prosto w brzuch, tak, że nie byłam w stanie nabrać powietrza. Desperacko zacisnęłam palce na włosach i szarpnęłam z całej siły, ale ból fizyczny nie uśmierzył tego, który rozrywał mi serce. Czułam się naga, odsłonięta pod jego świdrującym spojrzeniem, wstyd spalał mnie od środka, a ja nie mogłam przestać szlochać. Wydałam z siebie dźwięk gdzieś pomiędzy jękiem i warknięciem - jak gdyby to miało jakoś pomóc.
Nie pomogło.
- Możesz triumfować - wykrztusiłam, gdy wciąż milczał. - Jestem słaba. Nie dam rady jej zabić.
Zbliżył się, a chwilę później poczułam jego rękę na głowie, palce wplatające mi się we włosy. Stanowczo, ale bez typowej brutalności. Przycisnęłam twarz do grubego materiału szaty na jego biodrze, a zimna dłoń zsunęła się do mojego rozpalonego policzka i trwała tak, aż łzy powoli, bardzo powoli przestawały płynąć. Sam ten gest - pomimo mieszanki rozpaczy i alkoholu w mojej głowie - sprawił, że nieco się otrząsnęłam, a kiedy przestałam płakać, usłyszałam nad sobą zimny, pozbawiony emocji głos:
- Jeśli cię to pocieszy, Dżahmes, ciebie też nie byłoby mi łatwo zabić. W razie konieczności zrobiłbym to, ale wierzę, że i ty podobnie uczyniłabyś z Heather. Okazałaś słabość, ale to nie czyni cię słabą, a myślę, że z perspektywy wieczności to drobne potknięcie nie wpłynie na twój wizerunek jako królowej. Wręcz podejrzewam, że następstwa tej decyzji mogą okazać się przydatne. Zawdzięczać komuś życie - coś, co może doprowadzić albo do bezgranicznego oddania, albo bezgranicznej nienawiści.
Podciągnął mnie nieco, zmuszając do wstania. Prawie natychmiast się zachwiałam, balkon zawirował mi przed oczami, ale jakoś utrzymałam się na nogach. Bywałam już w gorszym stanie. Musiałam zmrużyć oczy, by trzy wirujące twarze Voldemorta skupiły się w jedną. Otarł mi dłońmi policzki, przeczesał splątane włosy palcami i to wystarczyło, bym sama siebie przywołała do porządku. Zimne powietrze ponad balustradą przyjemnie owionęło moją rozgrzaną alkoholem skórę.
- Jutro będę tego żałować - mruknęłam. Język zaczynał mi się plątać.
Przez chwilę zdawało mi się, że mignął mi cień uśmiechu na jego wąskich wargach.
- Jutro przede wszystkim nie będziesz niczego pamiętać - odparł i naparł na mnie, bym weszła do pokoju. Chłodna dłoń podtrzymywała asekuracyjnie moje ramię, dopóki nie padłam na łóżko.
Voldemort pierwszy raz się pomylił. Choć następnego dnia wstałam z przytłaczającym bólem głowy, wszystko pamiętałam. I chyba właśnie tego potrzebowałam. Męczącego uczucia mdłości, przebudzenia we wczorajszych szatach, mieszaninie łez na twarzy i resztce rozmazanego makijażu - było mi tak źle, że do wczesnego popołudnia nie potrafiłam skupić się na niczym innym niż na uroczystych przyrzeczeniach, że nie tknę więcej wina.
Farisa przyjęłam w godzinach wieczornych, kiedy odpowiednie eliksiry zadziałały i mogłam przeprowadzić dłuższą rozmowę bez uciszania i krzywienia się. Wszedł do gabinetu, rozglądając się dyskretnie po jego wnętrzu. Zapomniałam, że ostatni raz, kiedy tu był, z mebli nie zostało nic więcej niż sterta drzazg, ale w tym momencie wszystko wyglądało jak zwykle. Książki na półkach, zawalone listami biurko, nawet bibeloty na swoich miejscach. Znalazł mnie stojącą w głębi pokoju, odwróconą bokiem do drzwi. Niewielka zmarszczka pojawiła się na czole kapłana, kiedy powitałam go z pełnym zapału uśmiechem.
- Moja pani?
Szarpnęłam lekko głową, dając znać, by podszedł. Zbliżył się powoli do odsłoniętego portretu, któremu się przyglądałam. Zamrożona z twarzą en face Dżahmes-Meritamon spoglądała przed siebie, złożywszy ręce na podłokietnikach złotego fotela.
- Twoje krzesło na kolacji było puste - dodał Faris, przeciągając słowa.
- Mam nadzieję, że Czarny Pan w zastępstwie dotrzymał wam towarzystwa?
- Tak jest - odparł i zawahał się. - Dżahmes, blado wyglądasz…
- Myślę - przerwałam mu pośpiesznie, nie odrywając wzorku od portretu - że jest gotowy. Albo ja jestem gotowa. Czytałam o tym, podobno nie ma w tym nic trudnego.
- W czym? Ach. - I on spojrzał na obraz. - Chcesz go ożywić?
Przytaknęłam i przytknęłam różdżkę do skroni. Nie miałam pewności, czy stan po znacznym nadużyciu wina był odpowiednim stanem do tego, co zamierzałam w końcu uczynić, ale nie cofnęłam ręki. Nigdy nie umieszczałam wspomnień w myślodsiewni, ale często widywałam Dżesera wyciągającego sobie z głowy srebrne nitki wspomnień. Wypowiedziałam w myślach zaklęcie i w tym samym momencie ogarnęło mnie dziwne uczucie zimnego strumienia płynącego z głowy do różdżki. Skinęłam nią w stronę twarzy namalowanej Dżahmes, a srebrne strzępy myśli i wspomnień - strzępy odbicia mnie samej - uniosły się lekko i zderzyły z portretem, ale zamiast rozpryskać się na płótnie zostały przez niego wessane. Osobliwe doświadczenie - jak gdyby prosto z głowy do obrazu płynął zimny strumień wody.
Faris przyglądał się temu w napięciu, nie śmiąc się odezwać, dopóki ostatni strzęp nie został wchłonięty, a ja opuściłam różdżkę.
- Jak się czujesz? - zapytał niepewnie.
Dałam sobie chwilę na przeanalizowanie tego, co właśnie nastąpiło.
- Zaskakująco… zwyczajnie - odpowiedziałam w końcu. Przywołałam sobie z biurka lusterko i przyjrzałam się dokładnie twarzy. Schludny codzienny makijaż, peruka na swoim miejscu. Nic, czego nie widziałam kilka godzin wcześniej. - Dowiedziałam się, że należy to co jakiś czas powtarzać. W każdym razie na tyle często, na ile dokładnie chcesz odwzorować swoje odbicie.
Skinęłam różdżką na obraz, a Dżahmes-Meritamon drgnęła i pierwsze, co zrobiła, to założyła nogę na nogę. Jedno z ramion spoczywających sztywno na podłokietniku zsunęło się nonszalancko i postać wychyliła się do przodu, jak gdyby chciała przyjrzeć się bliżej Farisowi.
- Wciąż nocujesz w pałacu, zgadza się? - zagaiła, przechylając lekko głowę.
- Dość przerysowana - ocenił rzeczowo, a Dżahmes spojrzała w stronę okna. Promienie słońca barwiły już niebo na delikatny pomarańcz.
- Tylko na początku. Z czasem ma nabierać bardziej, hmm, “realistycznych” cech. - Rzuciłam mu prowokujące spojrzenie, równie przerysowane jak to, z jakim namalowana królowa spoglądała na zbliżający się zachód. - Myślisz, że to próżne.
Odpowiedział identycznym spojrzeniem.
- Na co nieśmiertelnemu portret z własnym odbiciem?
Odwróciłam się, żeby usiąść przy biurku i zabrać się za przeglądanie posegregowanych listów. Na szczycie kupki dostrzegłam pierwszy pochodzący z Sacher.
- To szalone, co powiem - odparłam - ale czasami potrzebuję, żeby ktoś przyjrzał się niektórym sprawom z boku, ktoś…
- …kto cię dobrze zna - dokończył za mnie.
Uśmiechnęłam się na widok niepokoju, który zamiast zniknąć, jeszcze bardziej się pogłębił.
- Właśnie.
Byłam przekonana, że natychmiast zasiałam w jego głowie ziarno zwątpienia w jego kompetencje jako wezyra, ale nic więcej nie rzekłam i otworzyłam list. Nie miałam żadnych zastrzeżeń co do pracy Farisa. Jeszcze przed oficjalnym mianowaniem sprawdzał się w tej roli dokładnie tak, jak tego oczekiwałam. Nie szukałam drugiego Dżesera, nie potrzebowałam też drugiej Heather, bo wiedziałam, że żadnego z nich nie byłabym w stanie zastąpić. W tym momencie potrzebowałam sumienia i Faris nadawał się do tego jak nikt inny w tym przesiąkniętym kumoterstwem majestacie.
Choć z początku nie mogłam powiedzieć, by Dżahmes-Meritamon z portretu okazała się przydatna, nie wspominając o surrealistycznym wrażeniu, jakie towarzyszyło rozmowom z nią. W pewnym sensie przypominały pierwsze treningi z Królową. Liczyłam, że zakończenie procesu i skupienie się na czymś rozwijającym przyniesie upragniony spokój, ale nie widziałam żadnej zmiany. Potrzebowałam się zdystansować. I to najlepiej daleko od Kemmhyt.
Początek listopada był w Sacher jednocześnie początkiem pory deszczowej,i ci, którzy tam mieszkali i mogli sobie na to pozwolić, przenosili się na ten czas do Kemmhyt, ale opustoszałe korytarze rezydencji stanowiły tylko dodatkowy atut. Wyjazd prawie na drugi koniec kontynentu - sama myśl o tym powodowała przyjemne uczucie lekkości.
Za to Voldemort nie wyglądał na zainteresowanego wakacjami. Kiedy nie znikał w szafce w podziemiach pałacu, przesiadywał w swoim gabinecie, analizując olbrzymią, dokładną mapę Europy i całe mile rolek pergaminu, z czego znaczna część pisana była jego ręką. Tego wieczora, kiedy do niego przyszłam, wydawał się wyjątkowo rozdrażniony.
- Głupcy. Wydawało mi się, że dałem wyraźnie do zrozumienia, że potrzebowałem go żywego. - Siedział za biurkiem nad bardzo długim listem i kipiał niezadowoleniem. - Ale widocznie błędnie założyłem istnienie jakiejkolwiek inteligencji Mulcibera i Avery’ego. Jak gdybym miał jakieś korzyści z zabicia właściciela lodziarni.
- Właściciela lodziarni?
Odwróciłam się od okna, które miał za plecami. Ogród palmowy na tle zachodzącego słońca wyglądał jak czarna, falująca woda, nawet brzmiał tak samo pod wpływem wiatru. Powietrze było już nieco chłodniejsze i pachniało wspaniale późnymi hibiskusami.
- Florian Fortescue - odparł z pogardą. - Był mi potrzebny. Posiadał ponoć olbrzymią wiedzę historyczną, która ułatwiłaby mi poszukiwania, ale te dwa muły “nieco zagalopowały się w trakcie przesłuchania”, jak pisze Rudolf. Spodziewałem się, że torturowanie to jedyne, czego nie trzeba będzie ich uczyć, ale widocznie i ja ulegam złudnym przeczuciom, że można zlecić im do roboty coś bardziej skomplikowanego niż oczyszczenie gumochłona.
Zaklął pod nosem i przytknął koniec różdżki do listu, który stanął w płomieniach, pozostawiając po sobie na biurku niewielką kupkę szarego proszku.
- Widać potrzebujesz przerwy - zagaiłam, podchodząc bliżej, by położyć mu rękę na karku. Drgnął niespokojnie, ale nie strząsnął jej. - Wyjedźmy gdzieś, zostawmy to na jakiś czas, świat się przez to nie zawali…
- Nie potrzebuję wakacji - warknął w odpowiedzi.
Objęłam go i pochyliłam się, by zrównać się z nim twarzą. Wzrok, jakim mnie zmierzył, nie był przyjemny, ale nie należał do tych nieprzejednanych, z którym nie było sensu dyskutować. Biała dłoń powędrowała bezwiednie do mojego opalonego nadgarstka.
- Ale ja tak. Wyjedźmy we czwórkę na kilka dni do Sacher. Odpoczniemy od biurokracji.
- Zapewne zdążyłaś zauważyć, że jestem ostatnio zajęty - odparł nieprzyjaźnie. - A sprawa Sobekemsafów wystarczająco zakłóciła moje plany.
- Myślałam, że zajmujesz się teraz Dumbledore’em - mruknęłam i przytuliłam policzek do jego policzka. Nie odsunął się, co wzięłam za dobry znak.
- To zadanie Snape’a i młodego Malfoya.
- Czyli zniknięcie Ollivandera to naprawdę twoja sprawka?
Zaskoczona wydałam z siebie zduszony okrzyk, kiedy pociągnął mnie mocno, tak, że wylądowałam bokiem na jego kolanach. Przez dłuższy moment studiował moją twarz, jakby kalkulował, ile mógł wyznać, a wszelkie ślady po wcześniejszym niezadowoleniu zniknęły.
- Muszę się dowiedzieć, dlaczego moja różdżka reaguje tak na różdżkę Pottera - powiedział w końcu zaskakująco miękkim głosem. - Wygląda na to, że z jakiegoś powodu nie możemy wyrządzić sobie nawzajem krzywdy.
- Dlaczego upierasz się przy różdżce? Mogę pożyczyć ci miecz, chcesz? - zapytałam pół żartem, pół serio i zaśmiałam się swawolnie, ale widząc błysk zniecierpliwienia w jego krwistych oczach, dodałam: - Istnieje mnóstwo metod odbierania ludzkiego życia, których akurat ciebie z całą pewnością nie muszę uczyć. A życie Pottera nie różni się chyba od żyć wielu innych, których ot tak unicestwiłeś?
- Różdżka jest pewnym środkiem.
- Miecz, którym odrąbałbyś mu głowę, również.
Syknął zniecierpliwiony.
- Czarna Różdżka, symbol najwyższej czarnoksięskiej potęgi - rzekł z naciskiem. - Połączenie jej nadzwyczajnej siły z moją.
Coś błysnęło mi w głowie, coś, o czym mówił wiele tygodni temu, kiedy rozmawialiśmy w bibliotece. Uśmiechnęłam się z przekąsem na widok zaciętości, która pojawiła się na jego twarzy, jakby usilnie się starał, bym to zrozumiała. Świetnie rozumiałam.
- Koncepcja Pana Śmierci - to cię pociąga - wyszeptałam.
- Raczej koncepcja władania najpotężniejszą znaną różdżką - poprawił mnie. - Pozostałe dwa insygnia mnie nie interesują. Czarna Różdżka jest jedynym faktycznie istniejącym i odnotowanym na kartach historii magicznym artefaktem, a koncepcja Lorda Voldemorta władającego Berłem Śmierci pobudza wyobraźnię. Moje plany sięgają daleko poza Zakon Feniksa, Dumbledore’a i Pottera.
Tym razem parsknęłam zupełnie szczerym śmiechem.
- Masz w planach zastraszyć cały świat? - spytałam z ironią.
- Wciąż podtrzymuję, że odrobina strachu jest niezbędna do podtrzymania lojalności. O czym niebawem sama się przekonasz.
Poczułam, jak uśmiech zbladł mi nieco na ustach.
- Póki co przekonuję się co najwyżej o narastającym niepokoju w mieście, a bogowie raczą wiedzieć, co dzieje się poza nim - odparłam z westchnieniem i zacisnęłam mocniej palce na jego szacie na piersi. - Obawiam się, że ty również potrzebujesz odpocząć. Czytać o różdżkach możesz równie dobrze z Sacher.
Uniósł lekko brwi.
- Masz, widzę, wielką ochotę zmoknąć.
*
Ostatecznie się zgodził, choć oczywiście miał rację - ucieczka przed deszczem poza pałacem okazała się właściwie niemożliwa, nawet jeśli wyczarowało się nad głową wielki parasol. Wybrałam najgorszy moment na pobyt w tropikach, ale kiedy tylko zaczerpnęłam gorącego, wilgotnego powietrza Sacher, wiedziałam, że naprawdę tego potrzebowałam. Choć kominek pozwolił nam uniknąć bezpośredniego kontaktu z deszczem, powitała nas wspaniała ulewa. Pałac znajdował się w najwyżej położonym punkcie w mieście, praktycznie na równi z najwyższymi drzewami, ale otaczający go las praktycznie tonął w kłębach mgły, a słońce, które musiało chylić się już ku zachodowi, nie potrafiło przebić się przez warstwę ciężkich chmur. Temperatura tylko odrobinę wyższa niż w Kemmhyt była dziesięć razy bardziej odczuwalna niż na pustyni, powietrze lepiło się do ciała. Obrzydliwie wspaniale.
Nie pomyliłam się, sądząc, że zastaniemy pałac praktycznie opustoszały, choć część mieszkalna poza nim zdawała się normalnie funkcjonować. Mdłe, pomarańczowe światło wypełniało uliczki, które wieczorem bardziej przypominały kręte strumienie, a przez szum ulewy z okien wychodzących na główne schody dobiegały do środka stłumione odgłosy życia. Jedynie królewska rezydencja zdawała się trwać w stanie snu zimowego, dopiero na wyższych kondygnacjach dało się słyszeć, że poza nami ktoś tu mieszkał.
Owszem, poza skrzatami domowymi i służbą pojawiła się przed nami część mojego bliższego towarzystwa, między innymi Czuju - jako jedyny z rady - oraz Lame Barhum ze wszystkimi córkami, który powitał nas wyjątkowo jowialnie, na tyle, na ile pozwalało mu jego czerstwe usposobienie. Wykazał powściągliwą radość na widok swojej córki i wnuków, Farimę powitał skinieniem głowy, nie zaszczycając choćby spojrzeniem. Jej dzieci zupełnie zignorował. Na miejscu zastaliśmy Imhotepa, Tejo i Paramessu, wyłącznie Amenia pozostawała niezmiennie wielką nieobecną, a ja nie byłam pewna, czego nie znosiła bardziej: samego Sacher czy pory deszczowej. Jedyne, co zasiało w moim sercu ziarno obawy, była niespodziewana obecność śmierciożerców z szafki zniknięć, którą Voldemort zmniejszył na czas podróży do rozmiaru pudełka na zapałki. Ich obecność - być może bardziej widoczna z powodu znacznie mniejszej ilości ludzi niż w Kemmhyt - początkowo wydawała się przytłaczająca, ale upał połączony z trudną do zniesienia wilgocią szybko okazała się łatwiejsza do zniesienia. Niektórzy pojawiali się i znikali wyłącznie w celu doświadczenia nowej rozrywki, zważywszy na to, że do tej pory Sacher nie było dostępne dla ludzi spoza Kemmhyt, natomiast znaczna większość towarzyszyła swojemu panu, pocąc się koszmarnie - trudno było powiedzieć, czy pod wpływem temperatury, czy stresu.
Choć to w Kemmhyt czułam się jak w domu, ciasny, niemal mroczny klimat Sacher - zwłaszcza późnymi wieczorami - mocno na mnie działał. Ilość wody, wszędobylskiej zieleni i wysokiego, czystego, błękitnego nieba w te nieliczne dni, kiedy akurat nie padało, tak inne od wysokiego horyzontu sięgającego daleko na pustynię - czerpałam z tego niczym spragniony kwiat wrzucony do pełnej szklanki. Ale chyba najbardziej doceniłam znikomą ilość ludzi i puste komnaty. Pałac w Sacher był pałacem schodów - szerokich i wygodnych, krętych, stromych, rozwidlających się w połowie i biegnących w różnych kierunkach, łączących ze sobą potężne antresole i wieżyczki. Szczupły, lecz wysoki, zbudowany po części na potężnej skarpie górował mocno nad resztą miasta. Kiedy przebywało się na najwyższym poziomie, miało się wrażenie całkowitego odosobnienia - jak gdyby człowiek znalazł się o stopień wyżej siedziby bogów. To właśnie tam, na piętrze niedostępnym dla nikogo poza moją rodziną i gośćmi, przebywałam najczęściej, czytając, wsłuchując się w ciche pobrzękiwanie zaczarowanej liry. Za dnia chłonęłam samotność, by wieczorami oddawać się kameralnym ucztom, a kiedy czułam przesyt wolnego czasu, doglądałam tego, co działo się poza pałacem. Korzystałam z eliksiru wielosokowego i tego, że dawał mi jedynie godzinę na praktycznie anonimowe zwiedzanie miasta. Z rozkoszą wypuszczałam się poza jego mury, by cieszyć się wszechogarniającą zielenią. Świadoma, że poza granicami Sacher nie sięgały mnie jego ochronne zaklęcia, czyniłam siebie niewidzialną, lecz nigdy nie zdarzyło mi się spotkać w lesie żywego ducha. Było w tym coś z autodestrukcji - opuszczać zaczarowane, chłodne komnaty pałacu na rzecz przytłaczająco wilgotnych, dusznych leśnych nieskończoności, ale czerpałam z tego. Mięsiste liście ocierały się o siebie, olbrzymie, ciężkie krople zsuwały się z nich i kapały na głowę, ale nie dawały orzeźwienia. Voldemort tego nie doceniał, ale nie potrzebowałam go podczas swoich samotnych wypraw. Dawały mi to wszystko właśnie dlatego, że były samotne.
Nieobecność Farisa była tym jednym drobnym kamyczkiem w bucie, który uwierał, ale właśnie z tego powodu mianowałam go wezyrem - by w takich chwilach, jak ta, mieć czyste sumienie, że kiedy wrócę, zastanę wszystko tak, jak przed podróżą. Miało to jeden oczywisty minus - problemy zostały co najwyżej zamrożone i cierpliwie czekały, by móc zwalić mi się na głowę. Ale wciąż: zamrożone nie generowały kolejnych. W zamian za Farisa miałam Imhotepa, Tejo i Paramessu, którzy dbali o to, by wieczorami nie brakowało rozrywki.
Przyjęcia odbywały się właściwie codziennie, różniły się jedynie ilością uczestniczących w nich osób. Początkowo zdecydowanie dominowali śmierciożercy - zarówno liczbą, jak i intensywnością w zachowaniu, ale ciężki klimat Sacher szybko męczył każdą niewprawioną brytyjską głowę i nielicznym udawało się wytrwać do północy. Przy takiej ilości alkoholu, gorących potraw i spoconych, rozgrzanych zabawą ciał życie ratowały wszystkim zaklęcia chłodzące, które trzeba było rzucać na salę co dwie godziny, żeby dało się oddychać. Zdecydowanym plusem wizytowania w Sacher w porze deszczowej była bujna roślinność zdobiąca każdy zakamarek pałacu. Z przestronnego sufitu zwisał wodospad lian splecionych z girlandami fioletowych hibiskusów, kompozycje z olbrzymich paproci i storczyków zdobiły ściany i oplatały kolumny jak wielkie, pierzaste, biało-zielone węże. W głębi sali bankietowej z dala od drzwi ustawiono trzy długie stoły - dwa po przeciwnych stronach komnaty i jeden krótszy na niewielkim podwyższeniu, tak, że wraz z Czarnym Panem mieliśmy doskonały ogląd na wszystkich bawiących się. Wyglądało na to, że ostatnie tygodnie odcisnęły swój ślad nie tylko na mnie, a procenty i setki mil dzielące nas od Kemmhyt doskonale to pokazywały. Czuju bardzo szybko i naturalnie przejął rolę gospodarza większości przyjęć - o ile poprzednia noc pozwalała pojawić mu się na następnym. Przyglądając mu się w tych jego kolorowym strojach wyjętych z egipskich czasopism modowych, wciąż wracając myślami do nieudanego zamachu na Slughorna, nie mogłam pozbyć się wrażenia, jakbym patrzyła na młodszą wersję mojego starego Mistrza Eliksirów. Być może dlatego miałam do tego leniwego, jowialnego architekta taką słabość. A w towarzystwie Tejo i Imhotepa sami w sobie stanowili rozrywkę.
- Ciekawe, jak się bawi nasz asceta - mruknął Hanif i napełnił sobie szczodrze kielich białym winem. Było tak schłodzone, że wilgoć natychmiast pokryła szklane ścianki i spłynęła na obrus. Dobiegała północ i blat stołu na podwyższeniu był tylko odrobinę mniej brudny niż dwa pozostałe. - Wiem jedno: z całą pewnością lepiej niż tu.
- Ciebie samego bym tam nie zostawiła - odparłam zjadliwie, a Imhotep zachichotał.
Osuszył przy mnie trzeci puchar, a widziałam, że i wcześniej nie wylewał za kołnierz.
- Właściwy człowiek na właściwym miejscu?
- Właśnie - odparłam i poczułam w żołądku echo nieprzyjemnego ukłucia, dokładnie takie samo, jakie towarzyszyło mi przez ostatnie tygodnie w Kemmhyt. - Udało ci się coś znaleźć?
Przez przystojną twarz księcia przebiegł lekki skurcz, co tylko wzmocniło niepokój.
- Zupełnie nic - rzekł, ale widząc moją minę, szybko dodał: - Wolałabyś, żebym coś znalazł?
- Problem w tym - powiedziałam z westchnieniem - że na każdego można coś znaleźć. Epatowanie poglądami, których po latach się żałuje, wstydliwe powiązania, członek rodziny, o którym wolelibyśmy zapomnieć. A nic przeważnie oznacza coś, tylko bardzo dobrze ukryte. To Heather poznała mnie z Farisem.
Grube wargi Imhotepa wydęły się w zrozumieniu.
- Na swoją szkodę…
- To zaczęło się dużo wcześniej. To, co wyszło, wyszłoby i bez udziału Farisa. Zajęłoby więcej czasu i może kosztowałoby to życie kogoś więcej… - Urwałam, a kiedy pomyślałam o Quasimie, poczułam, jak ścierpła mi skóra. - Ostatecznie Heather dała mi dużo dobrego. Chociażby Pryskę…
- Podobno uczyły się razem…
- Myślę - przerwałam mu, nieco podnosząc głos - że powinieneś zostawić jego przyjaciela, a skupić się na Farisie. Jego matka była Francuzką, mogła nie dbać o prywatność tak, jak dba się w Kemmhyt.
Zrozumiał, że to koniec rozmowy na ten temat, bo uśmiechnął się i uniósł kielich do ust. Choć i ja zwróciłam się z powrotem do swojego talerza, nie odzyskałam już humoru sprzed tej rozmowy. Czułam, że sprawy Kemmhyt dopadną mnie wszędzie, gdzie bym się nie udała. Nawet w Londynie, gdybym postanowiła się tam udać. A może w szczególności tam - w miejscu, w którym nie chroniłby mnie status królowej. W państwie, których zwyczajów nie znałam od dobrych piętnastu lat. Londyn nie był już folwarkiem bogatej, czystokrwistej socjety, panowała tam nieznana mi z czasów dziecięcych równość, a nawet - podobno! - funkcjonowały systemy wsparcia dla charłaków i szlam.
Oparłam się, patrząc niewidzącym wzrokiem na tańczących. Na środku sali trudno było dostrzec gości Voldemorta. Dwóch z nich - Rudolf i Yaxley - siedzieli tuż obok Czarnego Pana i rozmawiali z nim przyciszonymi głosami, kompletnie ignorując to, co działo się na sali. Co wrażliwsi na moc sacheryckich trunków zniknęli dobrą chwilę temu, nieliczni wciąż trzymali się na nogach przy stole po lewej stronie, zdominowanej przez śmierciożerców i dalszych mieszkańców Sacher. Akurat tańczono debkę i Czuju, który prowadził linię mężczyzn, znacznie już podchmielony, czuł się na parkiecie jak ryba w wodzie. I tak też wyglądał - pomimo wieku i znacznej tuszy - podskakując i kołysząc się płynnie jak zawodowiec. Moje myśli poleciały kilka lat wstecz, kiedy w jednakowych okolicznościach po śmierci Dżesera tańczyłam tu z Nathirem.
W pewnym momencie poczułam na ręce dotyk chłodnej, suchej skóry - tak różny od wielu wilgotnych i lepkich, jakich tu doświadczyłam. Drgnęłam. Palce Voldemorta musnęły wierzch mojej dłoni i zaraz potem niespiesznie wskazały na karafkę, która natychmiast wypełniła nasze kielichy.
- Gdzie jesteś? - zapytał z nutką zadumy.
- W przeszłości - odparłam wymijająco. Czułam, że wolałby nie wiedzieć, jak wspominałam Nathira. - Pamiętasz, jak wspólnie wychodziliśmy na te spektakle w piwnicach Śmiertelnego Nokturnu? Każdy moment potrafisz wykorzystać do tego, żeby knuć.
Obdarzył mnie szerokim, pełnym samozadowolenia uśmiechem i odchylił się wygodnie na krześle, by móc patrzeć na mnie spod zmrużonych lekko powiek. W ciepłym, prawie czerwonym świetle lamp nie tylko jego oczy, ale i cała twarz wyglądały tak, jakby pogrążyła się w ogniu.
- Jeśli chcesz utrzymać władzę, nie możesz robić sobie od niej wakacji.
Tym razem to ja się uśmiechnęłam.
- Najpierw zdobądź jakąś - odparłam złośliwie.
Czoło mu drgnęło, ale nie wyglądał na urażonego.
- A ty wiesz już wszystko na temat swojego ciepłego kolegi? - zapytał bardzo cichym, przypominającym syk głosem. Wyprostowałam się, czując kolejne nieprzyjemne sensacje w żołądku, a Voldemort zaśmiał się pod nosem i dodał: - Nie wiedziałaś? To widać z odległości mili.
Nie wiedziałam? Raczej się domyślałam, choć nigdy z Farisem na ten temat nie rozmawialiśmy, widziałam, że nigdy nie patrzył na żadną kobietę tak, jak inni mężczyźni i nie miało to nic wspólnego z jego poświęceniem kapłaństwu. Kapłani mieli żony, wiele kochanek i nieślubnych dzieci, bez względu na to, co przysięgali swoim bogom. I być może właśnie to przeczucie, że z Farisem nie powtórzy się to, co z Nathirem, dawało mi to wrażenie bezpieczeństwa. A jednak sposób, w jaki Voldemort to powiedział - że W OGÓLE o tym wspomniał - wprawiło mnie w poczucie dziwnej niestabilności. Sięgnęłam prędko po wypełniony puchar, by ukryć niepokój.
- Co to ma do rzeczy? - zapytałam ostro równie przyciszonym głosem, zerkając na Rudolfa i Yaxleya wodzących wzrokiem za jedną z sześciu sióstr Rim. Dopiero po sekundzie dotarło do mnie, że nas nie rozumieli. - Czy to powód, który twoim zdaniem czyni go niegodnym pozycji wezyra?
Znów się zaśmiał, tym razem mniej pobłażliwie, wypił do końca i odłożył puste naczynie na zawalony resztkami jedzenia stół.
- Ja nie - odparł. - Ale na dworze znalazłoby się wielu, co by miało.
Nagle błysnęło mi w głowie wspomnienie z koronacji i ten chwiejący się Naim Erdem, którego widziałam od tamtej pory jeszcze tylko dwa razy. Bardzo uprzejmy, wręcz ugrzeczniony, zupełnie obcy mi czarodziej, który zgodził się ryzykować życie dla równie obcej mu kobiety. Takich rzeczy nie robi się nawet dla starych znajomych ze szkolnej ławy. Wychyliłam się tak, by tylko Voldemort był w stanie mnie usłyszeć.
- Myślisz, że ten mężczyzna, którego nam przedstawił, to jego kochanek? - zapytałam po angielsku.
Zerknęłam ukradkiem w bok, gdzie siedział Imhotep. Jako jeden z nielicznych po tej stronie sali władający tym językiem, zdawał się być w zupełności pogrążony w rozmowie z Lame Barhumem.
- Na twoim miejscu dowiedziałbym się, kim jest poza nim.
Wypuściłam ciężko powietrze przez nos i opadłam z powrotem na wysokie, rzeźbione oparcie. Nawet nie zauważyłam, kiedy moim pucharze zaświeciła pustka.
- Nie wiem, co gorsze - mruknęłam. - To, co się dzieje na zewnątrz, czy ten wewnętrzny rak, który toczy Kemmhyt od lat. Jak to się stało, że widziałam, co się dzieje, a pozostawałam na to ślepa?
- Dopóki nie dotyczy to nas bezpośrednio, uczymy się tolerować pewne wydarzenia jako coś naturalnego. Jak fragment krajobrazu, który codziennie widzisz z okna - odparł spokojnie, lecz nie dosłyszałam w jego tonie obojętności jak zawsze, gdy poruszaliśmy podobne tematy. - Powiedz, Dżahmes, czy nie przypomina ci to czasów twojego dzieciństwa? Ta cała magnateria, ich fałszywe uśmiechy, ukrywane majątki, wypracowane do perfekcji ślizganie się po granicy kłamstwa. Wsiąknęłaś w to, bo ostatecznie sama pochodzić z identycznego środowiska. A ja nie dostrzegam różnicy między jednymi i drugimi. Wszystkich można kupić albo zastraszyć, Brytyjczyków, Egipcjan… Prostaczkowie różnią się od siebie, pielęgnują jakieś tradycje, powtarzają sobie, że ich bogowie wynagrodzą im nędzę po śmierci, ale elita wszędzie jest jednakowa.
Spojrzałam na niego spode łba i uśmiechnęłam się z powątpiewaniem.
- Ładna mi pociecha.
- Czy ja wiem, czy to źle? W końcu to, co dzieje się w środku, możesz kontrolować. I manipulować tym. Wiem. - Urwał, by się zaśmiać, widząc, że już otworzyłam usta. - Ty wciąż dążysz do utopii. Problem w tym, że nikt poza tobą.
Zamilkliśmy oboje, śledząc bez zainteresowania, co działo się na parkiecie. Dźwięki wydobywające się z miniaturowych instrumentów w szczupłych, skrzacich dłoniach przyjemnie koiły zmysły, alkohol szumiał lekko w głowie, ale nie czułam się pijana. Co najwyżej zobojętniała, choć nie byłam pewna, czy nie wynikało to ze znużenia. Do wszystkiego szło się przyzwyczaić - nawet do życia w ciągłym zagrożeniu.
- I pomyśleć, że z perspektywa Dumbledore’a szpiegującego w Kemmhyt to najgorsze, czego się spodziewałam - odezwałam się. - Oczywiście to nie znaczy, że nie biorę tego pod uwagę. Kiedy znaleziono Ahmeda i Haniego, moją pierwszą myślą był Dumbledore.
Poruszył się w niezadowoleniu jak zwykle, kiedy o tym wspominałam.
- Dumbledore’a nie interesuje Egipt - rzekł z nutą zniecierpliwienia. - Ma dość zmartwień we własnym kraju, by próbować podgryzać mnie tu. Nie ma pojęcia, kim jesteś. Nie wie o Silasie, a nawet jakimś cudem zdobył tę wiedzę, prędzej dałby się zabić, niż pozwolił skrzywdzić niewinne dziecko. Nawet, a może tym bardziej, kiedy mowa o synu jego największego wroga. Doskonała znajomość położenia Kemmhyt, gdyby takową posiadał, to dla Dumbledore’a wiedza bezużyteczna. Królestwo chroni starożytna magia, wieki tradycji i imperiusorzy, o których Zakon nie ma pojęcia. Dumbledore ci nie zagraża.
To wszystko brzmiało sensownie, ale nie potrafiłam jak on tak po prostu nalać sobie wina i wyciągnąć się wygodnie na krześle. Gdybym go nie znała, pomyślałabym, że może był pijany, ale nie. Wodził za Czuju zupełnie trzeźwym wzrokiem, zupełnie pewny tego, co mi rzekł.
- Nie lekceważ go - powiedziałam cicho. - Pokonał Grindelwalda. Skoro nawet to, co ich łączyło, nie przeszkodziło mu wtrącić go do więzienia, co będzie chciał uczynić z tym, do którego nie żywi niczego więcej poza nienawiścią?
- Tym lepiej - odparł beztrosko, a uśmiech, który wykrzywił mu usta, okazał się naprawdę paskudny. - Nienawiść to uczucie, które kontroluję lepiej od niego.
Wstał i musnął dłonią mój policzek, a ja zdałam sobie sprawę, że w sali bankietowej nie było już widać ani jednej angielskiej szaty. Voldemort odłożył swój pusty kielich na stół i zniknął między roślinami bogato zdobiącymi czerwone ściany, gdzie w trudnym do określenia miejscu znajdowało się przejście prowadzące wąskim korytarzem do prywatnych komnat. Nikt nie zwrócił uwagi na jego zniknięcie, jak zresztą i na moje jakieś pół godziny później.
Burze w Sacher relaksowały tylko i wyłącznie w najwyższych komnatach obrzuconych ochronnymi i chłodzącymi zaklęciami. Kiedy zostawiłam daleko za sobą salę cuchnącą potem, winem i ciężkim jadłem, odgłosy tańców i pokrzykiwania pijanych ludzi, nawet duszna droga krętymi schodami z parteru na najwyższe piętro wydawała się kojąca. Nic tylko szelest moich kroków, szum deszczu i grzmoty poprzedzane błyskawicami rozdzierającymi czarne niebo. Czułam się jak uczennica wymykająca się na nocną eskapadę po Hogwarcie.
Do sypialni weszłam po ciemku. Błyskawice jak srebrne żyły raz po raz znaczyły mroczną przestrzeń nieba, oświetlając drogę zimnym blaskiem. Przeszłam przez bawialnię utrzymaną w uspokajających barwach zieleni i brązów. Meble wykonane w egipskim stylu w ciemności przypominały trudne do określenia kształty - bardziej ozdobne niż użytkowe, przez większość czasu przykryte ciężkimi pokrowcami, teraz rozbłysły świeżo wypucowane, kiedy zaświeciłam w saloniku lampkę. Ciepłe światło rozproszyło tylko część mroku, docierając do szerokich schodów prowadzących na otwarte półpiętro, gdzie w ciemności majaczyło olbrzymie łóżko z baldachimem. Nietknięta pościel i porządnie ułożone półprzezroczyste zasłonki świadczyły o tym, że Czarny Pan zagubił się gdzieś w drodze z sali bankietowej do sypialni.
Nie weszłam jednak na górę. Skręciłam w prawo do przystającego do bawialni pomieszczenia, w którym prawie całą wolną przestrzeń zajmowała wielka wanna w kształcie elipsy. Zrzucając po drodze szaty, czułam, jak pomimo zaklęć chłodzących pojedyncze części garderoby kleiły mi się do ciała. Zaklęciem pozapalałam świece i łazienkę momentalnie wypełnił subtelny zapach drzewa sandałowego - miła odmiana po zatykającej mieszance potu i ciężkich, wieczorowych perfum. Jeszcze jedno skinienie różdżką, a wanna wypełniła się gorącą wodą. Delikatna warstewka pary natychmiast zebrała się nad taflą. Z przyjemnością zdjęłam z głowy ciężką perukę i, rozpuściwszy włosy, zanurzyłam się po samą szyję. Zanurkowałam na moment, by rozkoszna mieszanka wody i olejków otoczyła mnie całą, dotarła do każdego zakamarka ciała, ukoiła po całym dniu wypoczynku.
Wypoczynek. Do tego stopnia zapomniałam o jego istnieniu, że potrzebowałam od niego odpocząć.
Trwał on może niecały kwadrans, kiedy dobiegły mnie odgłosy kroków nadciągających z salonu - niespiesznych i zwyczajnych, jak gdyby ich właściciel nie dbał o to, że zostanie usłyszany. Uniosłam się nieco na rękach i spostrzegłam w drzwiach Voldemorta - już w nocnej szacie, bez różdżki i bardzo z czegoś zadowolonego.
- To moja łazienka - oświadczyłam sennym głosem, ale obdarzył mnie tylko jednym ze swoich podłych uśmiechów, dając do zrozumienia, gdzie miał moje prawo własności. - Gdzie zniknąłeś?
- Poszedłem wysłać sowę - odparł i przysiadł na podwyższeniu, na którym stała wanna.
- W taką pogodę? - zapytałam, a niebo przecięła kolejna błyskawica. - Biedna sowa. Nie masz sumienia.
Wstałam i wyszłam z wanny, rozchlapując wodę. Mokre włosy przykleiły mi się do pleców, kiedy przeszłam nieskrępowana przez całą łazienkę, żeby zsunąć z oparcia krzesła gruby, puchaty ręcznik. Voldemort nawet nie drgnął, obserwując mnie w ciszy. Bez pośpiechu zaczęłam osuszać najpierw muskularne nogi, później brzuch i pośladki, czując na sobie jego intensywny wzrok. Palił jak promienie słońca w południe.
- Znalazłeś tu coś interesującego? - zapytałam, a widząc, jak uniósł pytająco nieistniejące brwi, dodałam: - W bibliotece.
- Niewiele - odparł z niezwyczajną dla siebie obojętnością. - Ale i niewiele spodziewałem się znaleźć. W tej części kontynentu stosowanie różdżek nie jest najpopularniejszą metodą czarowania.
- I może właśnie w tym powinieneś poszukać rozwiązania, skoro miecz jest dla ciebie zbyt brutalny?
Zaśmiałam się, widząc, że wzbudziło to w jego oczach wyłącznie błysk pożądania.
- Raczej zbyt ordynarne - rzekł. - Wolę subtelniejsze metody.
- Kto by pomyślał, że nie lubisz brudzić się we krwi? Słyszałam, że mężczyźni w pewnym wieku zaczynają robić się wrażliwi.
Rzuciłam ręcznik na podłogę i przeszłam do salonu, wciąż zostawiając za sobą mokre ślady na posadzce. Spodziewałam się, że spotkamy się na górze w sypialni, ale nim zdążyłam się odwrócić, był już przy mnie i pchnął niedelikatnie na biurko, tak, że musiałam zaprzeć się dłońmi, by zamortyzować upadek. Nawet się nie zorientowałam, kiedy pozbył się szaty. Rozstawił moje nogi kolanem, jedną ręką zebrał mi włosy z pleców i okręcił sobie mocno wokół nadgarstka, drugą pochwycił za biodro i przyciągnął, nie pytając o pozwolenie. Moja reakcja była jednak aż zanadto entuzjastyczna i wyraźnie przypadła mu do smaku, bo zasyczał w odpowiedzi. Uderzyłam go wolą ręką, sama nie wiedziałam gdzie, nie znosiłam, kiedy mówił w ten sposób, ale wcale nie wydawał się tym zniechęcony. Zamknął mi usta ciężkim do utrzymania pocałunkiem, niezwykle brutalnym, ale podsycającym tylko erotyczne doznania. Nie było żadnej drogi ucieczki, ale ja nie chciałam uciekać. Obijałam się boleśnie o krawędź biurka, zupełnie nie myśląc, jakie odgłosy z siebie wydawałam, gdy w końcu przycisnął mnie płasko do blatu i pieprzył tak, aż poczułam, jak jego ruchy stały się coraz bardziej desperackie, oddech - podobnie jak mój - urywany. Jak spod wody dotarł do mnie kolejny syk, kiedy dochodził, ale sama byłam w świecie zupełnie innych przeżyć, by jakkolwiek mnie to obeszło.
Odsunął się po długiej chwili, gdy wszystkie mięśnie przestały mi drżeć i byłam w stanie sama ustać na nogach. Odwróciłam się i, wciąż dysząc, oparłam się z trudem na krawędzi blatu. Po spływał mi po twarzy, mieszając się z wodą i olejkami, powietrze - mimo zaklęć ochładzających pomieszczenie - było zrobione z czystego żaru. Uśmiechnęłam się, widząc, jak pionowe źrenice sunęły powoli po moim ciele, z satysfakcją oceniając każdy zaczerwieniony fragment. Poderwał mnie z ziemi, jak gdybym nic nie ważyła, aby sekundę później cisnąć na łóżko. Zderzenie z materacem wycisnęło mi z płuc całe powietrze i nim zdążyłam zaczerpnąć go ponownie, już był przy mnie, wcale nie myśląc o śnie. A gdy definitywnie skończył, nie miałam pojęcia, czy wciąż trwała noc, czy za chwilę miało świtać.
Ciężkie, mroczne niebo wciąż wisiało tuż nad najwyższą wieżą, dysząc i charcząc ciężko pod wpływem grzmotów i ulewy. Deszcz bez litości szarpał koronami drzew kapokowych, uderzał w szyby i nawet przez zamknięte okna czuć było jego charakterystyczny zapach.
Spokojne, długie palce gładziły jak w transie moją rozgrzaną twarz. Skóra zdążyła w zupełności wyschnąć, ponownie zwilgotnieć i teraz znów parowała, kiedy leżałam odkryta w skotłowanej pościeli, otoczona zaskakująco delikatnie białym ramieniem. Kiedy noc rozjaśniały pioruny, wydawała się blada jak duch na tle tych wszystkich brunatno-zielonych barw. Obróciłam się niezręcznie w jego objęciach. Przysypiał.
- A więc?
- A więc? - powtórzył sennie, nie uchylając powiek.
- Magia bezróżdżkowa - kontynuowałam jak gdyby nigdy nic, zmuszając go do otworzenia oczu. - Wiem, że po tym wszystkim będziesz wolał zabić Pottera osobiście, ale przyszło mi do głowy… Nie używaj różdżki. ZMUŚ GO, żeby sam do ciebie przyszedł i poddał się twojej woli. Byłeś w stanie wykończyć tak wielu wielkich czarodziejów, zabiłeś Beniego Fenwicka, Amelię Bones…!
Zmętniałe spojrzenie wyostrzyło się momentalnie, ale Voldemort nie wyglądał na porażonego tym genialnym pomysłem.
- Przeszło mi to przez myśl. Doprowadzenie Pottera do samobójstwa? Tak, jest w tym coś z finezji - odparł w końcu. Jeden z palców wciąż błądził nieprzerwanie po mojej szyi, jak gdyby posiadał osobną wolę. - Ale nie. Muszę zabić Pottera sam, bo tak głosi przepowiednia. I zrobię to tradycyjnie. Przy użyciu różdżki.
Zacmokałam niecierpliwie, kręcąc głową.
- Moim zdaniem niepotrzebnie się upierasz. Rozumiem, że skoro przepowiednia tak głosi, to tak ma być. Ale nigdzie nie było mowy o różdżce. Pamiętasz, jak w czerwcu zwabiłeś Pottera do Departamentu Tajemnic? Nie potrzebowałeś go szukać. Wystarczy, że wszedłeś do jego głowy, podsunąłeś gotową wizję i Potter sam do ciebie przyszedł. Dlaczego nie mógłbyś znowu…?
Urwałam, widząc zmianę na jego twarzy. Nie zrobiła się bardziej sroga, wręcz przeciwnie, dziwna zaduma - tak rzadko goszcząca w tych czerwonych oczach - zgasiła spojrzenie, zatarła w nim ostrość. Jeszcze nigdy nie widziałam takiej zmiany wpływającą na aurę, która stanowiła jego nieodłączną część. To nie był strach. Nie, raczej coś, co zupełnie blokowało jakiekolwiek odczuwanie magii. Podniosłam się na łokciu, pragnąc sprowokować jakieś słowa, ale Voldemort uparcie milczał, a kiedy wreszcie się odezwał, jego ton był odległy.
- Zawładnięcie Pottera nie było niczym trudniejszym od pokonania Fenwicka czy zabicia Amelii Bones. Można rzec, że jest dużo łatwiejsze, osobowość Pottera jest wyjątkowo podatna, przyciąga zaklęcia umysłu jak magnes, ale ból, który temu towarzyszył… - Zamilkł na chwilę, jakby szukał odpowiedniego słowa. - Ból ponad bólem. Podobny do tego, który rozrywa duszę, przypalający każdy nerw. Nie ma od niego ucieczki i im bardziej próbujesz się wycofać, tym bardziej wiąże cię w tym odrażającym ciele, sprawia, że tracisz zmysły. To jest ból, który niczego nie przynosi, nie czyni cię nieśmiertelną, niczego nim nie okupujesz. Posiadłem tysiące umysłów, tylko styczność z tym jednym, paradoksalnie najprostszym z nich wszystkich, przyprawia o szaleństwo. A ja potrzebuję myśleć trzeźwo. Dlatego pozostaje jedyna tradycyjna metoda.
Nigdy wcześniej nie opowiadał o tym, co wydarzyło się w Departamencie Tajemnic. Nie z taką dokładnością i właśnie to sprawiło, że przebiegł mnie zimny dreszcz. Otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk, jakby przerażenie ścisnęło mnie za gardło. Voldemort mówiący o bólu. Bez krztyny szyderstwa, bez przesady, zupełnie szczerze - przeżywanie tak potwornych cierpień wydało mi się mniej przerażające niż sam fakt, że to on o tym opowiadał.
- Czyli… czyli różdżka - wychrypiałam w końcu.
Przytaknął.
- Dowiedziałem się, że różdżkę moją i Pottera łączy dość rzadka cecha - kontynuował. - Rdzenie w naszych różdżkach są bliźniacze. Ollivander wyznał mi po torturach, że feniks, którego pióro znajduje się w mojej różdżce, zgubił jeszcze jedno pióro, które znajduje się w różdżce Pottera. Śmieszny przypadek.
- Po to wciąż trzymasz Ollivandera przy życiu? By sporządził ci nową?
Zamruczał cicho pod nosem, nie przestając bawić się puklem włosów, który zsunął mi się na szyję.
- Myślę, że jeśli nadarzy się okazja, by dopaść Pottera, zanim znajdę Czarną Różdżkę, to tak. Będę potrzebował nowej.
- I te bliźniacze rdzenie są za to odpowiedzialne? - zapytałam z niedowierzaniem. - Za to, że nie jesteście w stanie się nawzajem skrzywdzić?
- Ollivander twierdzi, że tak.
Powiedział to z przekonaniem, które jednak mnie nie uspokoiło. Kiedy kładliśmy się spać, zbyt wyczerpani i znużeni, by dalej rozmawiać, wpatrywałam się w okno przez uchyloną kotarę. Deszcz wciąż bębnił o szybę, ale burza powoli cichła, coraz rzadziej rozświetlając noc srebrnymi zygzakami. Voldemort zasnął prawie natychmiast, szmer jego głębokiego, miarowego oddechu wypełnił sypialnię, ale ja nie byłam w stanie zmrużyć oka. Nie potrafiłam wyrzucić z głowy tego, co powiedział mi, zanim jeszcze odzyskał ciało. Trzy proste składniki. Kość jego ojca. Ciało najwierniejszego sługi. Krew największego wroga.
A co, jeśli nawet Berło Śmierci nie będzie w stanie pokonać siły krwi Harry’ego Pottera?
~*~
Najpierw rozdział był raz na rok, a teraz wrzucam drugi rozdział w miesiącu. XD I tak już będzie do końca tego opowiadania (a przynajmniej pierwszej części, bo mają być dwie). Z taką częstotliwością planuję skończyć pierwszą część do rocznicy w listopadzie tego roku, ale wiadomo, ja sobie mogę planować, a pewnie i tak się przeciągnie, bo wymyślę za dużo punktów do planu. Tak czy siak proszę życzyć mi powodzenia, bo ukończyć dwa opowiadania w jednym roku… to już chyba przesadna chciwość z mojej strony. XD
Tak, widzę, jak wygląda szablon. Coś się w nim popsuło, kiedy wrzucałam poprzedni rozdział, udało mi się go doprowadzić do stanu, który nie przeszkadza za bardzo w czytaniu, ale nie jest to ani trochę estetyczne. Nie jestem w tym mistrzynią, potrzebuję do tego przysiąść, dlatego zajmę się nim dopiero we wrześniu, jak już na spokojnie pójdę na urlop.