Pokój chciałam roznieść ze strachu, nie ze
złości.
Natychmiast kazałam zwołać spotkanie rady.
Noc była naszym sprzymierzeńcem, ale tylko przez kilka godzin. Wydawały mi się
śmiesznie krótkie. Dobiegała północ, kiedy podwajałam ochronę w pokoju synów, o
pierwszej Heather rozsyłała Patronusy, a przed drugą przy długim stole w moim
prywatnym gabinecie zebrali się wszyscy z rady. Cała piątka, wciąż zaspana, w
niedobranych, wybranych na szybko strojach, czekała na swoich miejscach,
skrzętnie kryjąc zniecierpliwienie. Wyglądali na bardziej zaspanych niż wystraszonych,
co wcale nie poprawiło mi humoru. Usiadłam u szczytu stołu spięta jak kobra i
prześlizgnęłam wzrokiem po twarzach zebranych. Quasim, Heather, Ahmose Tuto,
Czuju i Snofru. Nieco poruszeni przeciągającym się napięciem nie mogli się
powstrzymać przed zerkaniem na siebie nawzajem, choć puste miejsce po mojej
lewej stronie, które zajmował Ahmed, aż krzyczało. Przyciągało wzrok jak martwe
ciało w tłumie żywych. Jak kałuża krwi na świeżo wypolerowanej podłodze.
- Krzesło mojego wuja jest puste nie bez
powodu - odezwałam się głosem napiętym z emocji. - On i Hani zostali
znalezieni martwi dziś późnym wieczorem.
Tylko Snofru zachował spokój. Jego sflaczała,
starcza twarz ani drgnęła, wzrok wielkich, mętnych oczu jak dwóch szklanych kul
tkwiły tkwił nieruchomo wbity w moje. Był tak odmienny od rozbieganych,
wodnistych oczek Ahmosego, jak tylko się dało. Jego sąsiad natychmiast pochylił
się przez stój i wyszeptał coś do Quasima, czego nie dosłyszałam, bo Czuju
natychmiast zabrał głos.
- Ahmed! Jak to się stało, jeszcze rano
rozmawialiśmy pod biblioteką Tota, wyglądał całkiem normalnie, no, na tyle, na
ile…
Urwał, gdy spiorunowałam go
spojrzeniem.
- Na ile? - powtórzyłam z
naciskiem.
Pucołowate policzki architekta zarumieniły
się mocno, jak gdyby przypomniał sobie coś wstydliwego, o czym nie powinien był
wspominać. Natychmiast odwrócił wzrok, ale w niczym mu to nie pomogło. Migawki
wspomnień wypływały na powierzchnię jego pamięci tak wyraźnie, jak gdyby
należały do mnie. Surowe, wręcz ascetyczne wnętrze gabinetu wuja, sam Ahmed -
nienaturalnie ożywiony, energicznie gestykulujący, następnie pogrążone w
ciemności Balah Albahr, srebrny sierp księżyca na niebie i znów zdenerwowany,
podpity Ahmed. Ten Ahmed, który wiernie stronił od alkoholu.
Musiał się zorientować, bo wydukał, nie
podnosząc wzroku:
- Ostatnio skarżył się, że czuje się
trochę…
- Zagrożony - dokończyłam za niego, po
czym wskazałam podbródkiem na Heather i sama usiadłam.
Jako jedyna wyglądała na opanowaną, choć
trzymała się znacznie sztywniej niż zwykle. Z torby, którą wcześniej
przeoczyłam, wyciągnęła kilka spisanych na szybko papirusowych kartek i gruby
plik fotografii. Nie poruszały się, ale kiedy zobaczyłam, co na nich było,
zrozumiałam dlaczego. Nie było czasu na kąpiel w specjalnym eliksirze.
Poczułam, jak coś ścisnęło mnie w żołądku, kiedy na blacie w chybotliwym
świetle lamp gazowych spostrzegłam zbliżenie na twarz wuja. Cała opuchnięta,
wykrzywiona w grymasie potwornego bólu, z rozdętymi, pokrytymi pianą wargami i
wystającym spomiędzy nich czarnym koniuszkiem języka. Przez rozchylone powieki
wyglądały białka oczu - przekrwione i zmętniałe, co oznaczało, że ciało leżało
tam przynajmniej przez kilka godzin. Z bijącym mocno sercem sięgnęłam po resztę
fotografii, podczas gdy Heather mówiła:
- To miało miejsce w Ma’ Fawaar. Znalazła
ich druga żona, zeszła na dół do kuchni, żeby się czegoś napić. Natychmiast
wezwała uzdrowicieli, ale zgon nastąpił w okolicy dwudziestej pierwszej.
Wszystko wskazuje na to, że zostali otruci, uzdrowiciele wykryli olbrzymie
ilości jakiejś niezidentyfikowanej trucizny w gąsiorze z winem. Sprawą od razu
zajął się Ptahor Tantawi, Biuro Śledcze ma to zachować w tajemnicy, ale ośmielę
się podzielić przypuszczeniami, że szybko się rozejdzie…
- Szczęście, że to się stało w jego
wiejskiej rezydencji - wpadł jej w słowo Tuto, nerwowo obmacując palcami
krawędź stołu. - W Kemmhyt by to od razu…
- To musi być cios z zewnątrz -
wycedziłam przez zaciśnięte zęby bardziej do siebie niż do reszty, a w
gabinecie na nowo zapadła martwa cisza. Odłożyłam zdjęcia z powrotem na blat,
ale nikt nie śmiał po nie sięgnąć. - Nie mogli dostać się do Kemmhyt, ale
wszystko, co jest poza granicami, wszystkie prywatne wyspy, letnie rezydencje,
wszystko, czego nie chroni starożytna magia Kemmhyt, pozostaje w
niebezpieczeństwie, dopóki Dumbledore żyje.
To układało się w zbyt jasny sposób, tak, że
nie mogłam uwierzyć, że Dumbledore mógł popełnić tak oczywisty błąd. To był
jasny przekaz. Śmierć Ahmeda miała zadośćuczynić śmierciom tych wszystkich
bezimiennych mugoli, którzy zginęli w ramach zastraszenia Brytyjskiego
Ministerstwa Magii. Musiałam usiąść. Poczułam się naga i bezbronna, kompletnie
zagubiona, a myśl, że gotowość zabójcy do odebrania życia całej rodzinie
Ahmeda…
Przegnałam wizję zakrwawionych łóżeczek
Silasa i Totmesa. Nie potrzebowałam teraz napadu paniki. Tylko trzeźwy umysł
mógł nas uratować. Wstałam i zaczęłam chodzić po pokoju, czując na sobie
dyskretne, intensywne spojrzenia reszty rady.
- Tak jest - przytaknęła Heather. - Niemniej
jednak Tantawi zaprosił wszystkich domowników na rozmowę, żeby wykluczyć
przypadkowe podanie trucizny…
- Że Farida albo Rim miałyby dodać
truciznę do wina?! - oburzył się Czuju, unosząc się na swoim krześle. - A
z jakiego powodu? Słodka Rim, ona nie ma pojęcia o eliksirach, a Farida… Hani
to jej syn, chyba nie insynuujesz, że…
- Takie są procedury - przerwał mu
Snofru swoim ostrym, dźwięcznym jak żelazo głosem. - Ponad piętnaście
procent zabójstw mężczyzn to zabójstwa dokonywane przez żony, a Ahmed miał ich
dwie, co dwukrotnie zwiększa szansę.
- Niech załatwią formalności i zajmą się
szukaniem sprawcy - oświadczyłam, widząc, że Czuju ponownie uniósł się na
krześle. Miałam wrażenie, że część mojej wściekłości przeszło na nich, ale nie
mogłam pozbyć się bolesnego ucisku w podbrzuszu. - To miało być wycelowane
przeze mnie w Czarnego Pana, jestem tego pewna. Po cichu, z dala od Kemmhyt,
żeby nie wzbudzić paniki wśród ludu, tylko pokazać nam, że ich macki sięgają
daleko poza granice Anglii. Heather, chłopcy mają zostać przeniesieni do mojego
skrzydła. Każdy, kto jest blisko mnie i Czarnego Pana, ma zakaz opuszczania
Kemmhyt. To się tyczy też Amenii.
- Tak jest.
Uczucie ciągłego zagrożenia tak dobrze znane
mi z czasów szkolnych obudziło się niczym zaklęty przed wiekami potwór, a wraz
z nim nastoletnia Victoria Hortus, która - jak myślałam - już dawno została
pogrzebana wraz ze szczątkami dawnego życia. Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek
tak się bała. Nawet wtedy, gdy zniknął Voldemort, czułam, że istniała jedyna
pewna i bezpieczna twierdza na świecie, w której moi bliscy mogli być
bezpieczni. Teraz nawet mury Kemmhyt pozostawały niepewne - pomimo strzegących
je zaklęć ochronnych. A nieobecność Czarnego Pana tylko wzmacniało ten strach.
Próbowałam go maskować, sprowadzając moich bliskich do pałacu, szkicując list
do rodziców i podejmując wszystkie te decyzje, które miały zwiększyć pozorne
bezpieczeństwo, ale… no właśnie.
To były tylko pozory.
Jak gdyby ktoś uderzył mnie pięścią prosto w
brzuch.
Odmawiałam jedzenia, dopóki sporządzone
przeze mnie testery nie były zadowalające. Choć zawsze niemal bezgranicznie
wierzyłam Merit i jej umiejętnościom w tworzeniu eliksirów, ten jeden jedyny
raz czułam, że mogłam ufać jedynie własnym rękom. W tym momencie odpowiadałam
nie tylko za własne życie, ale i za to, które się we mnie rozwijało. I tylko
dlatego nie wsiąknęłam w tę sprawę tak, jak zrobiłabym to w każdej innej
sytuacji.
Rzuciłam się w wir przyjęć i wszystkiego, co
mogło odciągnąć moje myśli od wuja Ahmeda, ale tańce i zabawy bardziej drażniły
moje zmysły niż je koiły. Markotna i znudzona nie robiłam niczego poza
siedzeniem w swoim wysokim krześle i raz po raz odtwarzałam wszystko to, czego
dowiedziała się rada. Choć od śmierci Ahmeda minęło dziewięć dni, wciąż do mnie
nie docierało, że jego duch był już za horyzontem. Nie potrafiłam nie wracać do
swoich pierwszych dni w Kemmhyt, w których to on był moim głównym przewodnikiem.
To w jego wiejskiej rezydencji spędziłam pierwszą noc, jadłam i piłam w
miejscu, w którym lata później trucizna wydarła jego ostatnie tchnienie. Gdy
wieczorami zamykałam oczy, wciąż odtwarzałam makabryczne fotografie.
Muzyka wwiercała mi się nieprzyjemnie prosto
do mózgu. Wrzesień w tym roku przyniósł wyjątkowy, niespotykany wręcz chłód i
burze, a prasa zawiadamiała o niespotykanych wręcz opadach na północy kraju.
Kolejny powód do zmartwień.
- Anomalia albo Dumbledore - rzekł
Tejo.
Jako jedyny nie przejawiał krztyny
sceptycyzmu wobec teorii, że to Zakon stał za śmiercią Ahmeda.
- Albo zaklęcia nawadniające wymknęły się
ministerstwu spod kontroli - mruknął Imhotep. - Wiem, że Wielki
Dumbledore i tak dalej, ale nie róbmy z niego Jedenastej Plagi Egipskiej.
- Bajeczka do straszenia dzieci
śmierciożerców i tyle - stwierdziła Amenia.
Z całej naszej czwórki była najbardziej
wstawiona - właściwie wypiła więcej niż Aj Tejo i Imhotep razem wzięci, ale nie
miałam jej tego za złe. Od dziewięciu dni nie wyściubiła nosa poza mury pałacu
i nie zapowiadało się, żeby do pogrzebu Ahmeda i Haniego miało się to
zmienić.
- Nie wolno nam go lekceważyć -
powiedziałam cicho i wyciągnęłam rękę po puchar z bezalkoholowym drinkiem. Nim
dolałam sobie soku z mango, wkropliłam do niego nieco przezroczystego eliksiru
i upiłam dopiero po pięciu sekundach, ale i tak na wszelki wypadek powąchałam
zawartość. - Najwięksi tracili wszystko, bo ignorowali potęgę swoich
przeciwników. A teraz mam więcej do stracenia niż piętnaście lat temu.
Zapatrzyłam się w jedną z pląsających na
scenie tancerek, ale tak naprawdę jej nie widziałam. Moje myśli powędrowały z
powrotem do tego, co dowiedziałam się rankiem od Heather - w rzeczach skrzata,
który tymczasowo usługiwał w willi Ahmeda, odnaleziono śladowe ilości Octu
Huang Shan, dokładnie tego samego, który znajdował się w gąsiorze z winem.
Powiedziałam im. Nie chciałam przeżywać tego w samotności, nie omieszkałam
obrzucić tej informacji zaklęciem języka w supeł. W każdym razie moje zaufanie
od języka Tejo malało odwrotnie proporcjonalnie do ilości spożywanego przez
niego wina.
- Jak tam dzieciaki? Silas pewnie daje w
kość? - zapytał, siląc się na żartobliwy ton.
- Jak każde dziecko z czarodziejskimi
mocami w tym wieku - odparłam pobieżnie. - Tylko dodaj do tego
pochodzenie. Wkracza w fazę sześciolatka.
Skrzywił się, choć jedna brew drgnęła mu z
uznaniem.
- Uuu, w tym wieku… - mruknął, kiwając
głową. - Wszystko podpala czy lewituje?
- Jedno i drugie. Kiedy się nudzi,
transmutuje w świnie wszystko to, co ma pod ręką. Widocznie okrzyki Nadiry go
bawią.
Amenia i Tejo popatrzyli po sobie, nie kryjąc
złośliwych uśmieszków.
- Zaiste nieodrodny syn swego ojca -
rzekł.
Ale nawet rozmowa o dzieciach nie była w
stanie odciągnąć mojej uwagi od Ahmeda. Nasilała tylko obawy, podkreślając, jak
wiele mogłam stracić. Świadomość, że Silas i Totmes mogli paść kolejną ofiarą
truciciela…
Na samą myśl robiło mi się zimno.
Oskarżenie skrzata domowego wydawało się
najprostszym rozwiązaniem, w końcu był dość stary i w domu uzdrowiciela
ostatecznie łatwo było o wszelkiej maści eliksiry. I pewnie na tym by się
skończyło, gdyby Ahmed nie był członkiem Rady Królewskiej i nie nazywał się
Lock-Nah. To wystarczyło, by przesłuchać skrzata i dowiedzieć się, że na czas
pobytu w wiejskiej rezydencji został on wypożyczony od sąsiada. Bardzo zmyślne
- zwalić winę na skrzata. Zmyślne jak na piętnastolatka, dlatego nikt nie dał
wiary w wyjaśnienia Karema Ziwara, jakoby jego sługa się pomylił i zamiast
przypraw użył niespotykanej w Egipcie trucizny do doprawienia wina. Skrzata
domowego zgładzono, choć było oczywiste, że znajdował się pod wpływem
Imperiusa, Ziwara aresztowano, a Kemmhyt dowiedziało się, że Ahmed Lock-Nah i
jego pierworodny syn zostali otruci. Udało się to utrzymać w tajemnicy i tak
dość długo. Dostatecznie długo, by Heather i Snofru obmyślili wyjaśnienie,
które nie wywoła masowej paniki. Lud Kemmhyt nie był głupi. Doskonale zdawał
sobie sprawę z zagrożenia, które ściągnęli na nich wałęsający się ulicami
miasta śmierciożercy. Dlatego rada i Biuro Śledcze z Ptahorem Tantawim na czele
podtrzymywali, że wszystko wskazywało na prywatne porachunki.
A ja musiałam zaciskać zęby i przytakiwać -
na chwałę Horusa i pozornego spokoju w królestwie.
Choć to nie należało do mnie, nie potrafiłam
tak po prostu zostawić za sobą śmierci wuja. Nie rozmyślać o tym w trakcie
bezsennych nocy, nie układać elementów układanki podczas codziennych modlitw.
Nie tylko żałoba paliła moje wnętrzności. To upokorzenie. Potworne upokorzenie
i bezsilność nie pozwalały mi skupić się na pracy, a przeciągająca się
nieobecność Czarnego Pana była jak oliwa podsycająca ogień.
Tot nigdy nie był moim bogiem. Jego świątynia
- niewielka, prawie na granicy królestwa, daleko od zamieszkałej części Kemmhyt
świeciła pustkami. Ci, którzy wciąż wyznawali starych bogów, rzadko zwracali
się do Tota, ale coś wewnątrz podpowiadało mi, że właśnie do niego powinnam
udać się po oświecenie.
Ostatecznie Tot jako opiekun uzdrowicieli był
także opiekunem Ahmeda.
Wnętrze - zupełnie ciemne i niepozorne,
duszne od ciężkich oparów kadzideł - posiadało tylko jedno okno. Niewielki
okrąg w samym centrum sklepienia podświetlony tak, by nocą przypominał tarczę
księżyca. Bliźniaczo podobne malowidła, które dobrze znałam z pałacowej
biblioteki, zdobiły nie tylko sufit, ale i nieco zmurszałe ściany, upodabniając
świątynię do wielkiej sali teatralnej. Nawet kurtyny barwy purpury kryły za
sobą coś w rodzaju sceny, na której - spowity w tiule i zdobne szaty - stał
gotowy niczym aktor posążek ludzkiej wielkości. Pół-mężczyzna, pół-ibis, z
głową połyskującą od oliwy, spoglądał nieruchomymi szafirami gdzieś w dal,
unikając mojego spojrzenia.
Idealną ciszę świątyni zaburzył odgłos
kroków. Miękkie podeszwy sandałów prześlizgiwały się po posadzce bez
najmniejszego chrzęstu. Cicho, ale nie dość cicho. Mężczyzna przysiadł bez
słowa na stopniu tuż obok mnie i skrzyżował nogi. Nie odezwał się, ale pod
wpływem jego dyskretnego spojrzenia poczułam silną potrzebę wytłumaczenia się
ze swojej obecności.
- Chciałam prosić Tota o rozjaśnienie
umysłu, by widzieć szerzej - wyszeptałam, ale mój głos wydał mi się
niesamowicie, wręcz nieprzyzwoicie dźwięczny.
- W takim razie nie mogłaś wybrać lepszego
miejsca - rzekł Faris i położył sobie dłonie na kolanach, wpatrzony w posąg
Tota. Wyglądał teraz jak duże, łyse dziecko siedzące pośród zabawek na podłodze
w przedszkolu. - Ale pozwolisz, że teraz wyjątkowo to ja będę jego głosem.
Rada poszukuje związku Karema Ziwara z Brytyjskim Ministerstwem Magii.
Skinęłam głową.
- Zgadza się.
- Być może nie jest to, jak twierdzi rada,
zamach z zewnątrz, który ma na celu zdestabilizować ciebie i Czarnego Pana, ale
coś, co pochodzi z wewnątrz i trwa już dłuższy czas.
Spojrzałam na niego, unosząc brwi, ale Faris
nie odwracał wzroku od posągu Tota.
- To ja tak twierdzę, nie rada.
- W takim razie możesz się mylić -
odparł śmiało. Dopiero wtedy na mnie spojrzał, a uśmiech, który czaił się w
jego oczach, przeszywał bezczelnie na wskroś. - Prawdopodobnie nie
zawracałaś sobie tym głowy, ale sprawdziłem i w ciągu ostatniego roku doszło do
kilku niewyjaśnionych śmierci. Wszystkie daleko poza pałacem, ale na terenach
należących do Kemmhyt, a także dwie w Al-Matarijja. Czarodzieje i czarownice czystej
krwi, pochodzący ze starych rodów mahometańskich, nazwiska pokrywały się z
fałszywymi tożsamościami ludzi pochodzącymi z Kemmhyt.
- Wojenka religijna? W Kemmhyt? -
Parsknęłam wymuszonym śmiechem. - Powiedz mi coś, o czym nie wiem. Kemmhyt
od wieków miota się między wiarą w Starożytnych a islamem, w zależności od
tego, co bardziej odpowiada aktualnemu władcy.
- Mówisz o tym, jak gdyby to był wybór…
Znów się zaśmiałam, tym razem szczerze.
- Nie urodziłam się wczoraj. Ty też nie
- odparłam. - Kiedy przyjechałam do Kemmhyt, miałam okazję wybrać, po której
stronie stanę. Jako katoliczka… zresztą marna jak większość czarownic i
czarodziejów w Anglii… obie te religie były dla mnie obce. Kierowałam się tym,
co miało być wtedy dobre dla Kemmhyt, a co Dżeser Enbehi, ówczesny wezyr uważał
za słuszne.
Wyraz twarzy Farisa sugerował, że nie
podobało mu się to, co mówiłam, choć dobrze wiedziałam, że nie mógł się ze mną
nie zgodzić.
- Dżeser Enbehi był wielkim mędrcem,
Pierwszym Kapłanem Anubisa, jego wiara w bogów była gorąca jak piasek Sahary w
ciągu dnia.
- Oczywiście - zgodziłam się. - A
głowa zimna jak piasek nocą. Przed koronacją usłyszałam od niego… parafrazując,
nie mam talentu do odtwarzania wielkich sentencji słowo w słowo… że popularność
obu tych religii będzie się wahać to w jedną, to w drugą stronę. To leży w
naturze ludu Kemmhyt od wieków i nie należy na to wpływać. Właśnie dlatego
utrzymuję w radzie przedstawicieli jednej i drugiej strony. Dlatego, mimo wiary
w naszych bogów, dbam o islamskie miejsca kultu, respektuję ich święta i
kulturę. Aby nie zaburzać naturalnego ruchu wahadła.
Słuchał mnie z najwyższą uwagą, ale żar w
jego oczach nie przygasał. Wręcz przeciwnie, podsycił się tylko, jak gdyby
wciąż czekał na odpowiedni moment, aby powiedzieć mi o najważniejszym.
- Zaiste przemawia przez ciebie mądrość
Tota…
- Och, nie pieprz - żachnęłam
się.
- …ale od lat, żeby nie powiedzieć od
wieków nie doszło do tylu podejrzanych śmierci… podejrzanych i wyraźnie
zaplanowanych, które powoli, lecz znacząco przechylałoby się na jedną stronę.
Na stronę naszych bogów. Od tego jest tylko krok od przewrotu. Zbyt długo
opowiadać o władcach, którym religijne zamieszki strąciły koronę ze
skroni.
Tym razem to ja słuchałam uważnie.
- O czymś wiesz.
- Wiedzieć? Nie - szepnął. W jego
głosie czaił się cień dobrze skrywanego podniecenia. - Tylko staram się…
widzieć szerzej. Nadzorowałaś osobiście to, co działo się w biurze Tantawiego?
- Po interesach Heather zajęłam się
wyłącznie częścią finansową, odpowiedzialną za miesięczny przepływ złota z i do
Kemmhyt.
Wystarczyło, że wypowiedziałam to na głos i
już nie potrzebowałam tego, co powiedział Faris. Tymczasem oczy kapłana
rozbłysły ponad okrągłymi okularkami w drucianych oprawkach.
- Ośmielam się wysunąć teorię, że Heather
wcale, jak to się mówi, “nie wpadła” - rzekł. - Tylko chciała, żebyś tak
myślała.
Gdyby nie cichy głosik z tyłu głowy, który
nieustannie przypominał o tym, co zrobiła Heather, same słowa Farisa nie
wystarczyłyby, żeby moja wieloletnia przyjaźń i zaufanie wobec niej tak po
prostu legło w gruzach. Problem w tym, że żadnego zaufania wobec niej już nie
było. Jedynie sentyment i świadomość, że jeśli Heather umrze, nie będę mieć już
żadnej siostry, kazały mi trzymać ją blisko. Jej nie potrafiłabym tak po prostu
zesłać na pustynię, choć serce wrzasnęło z bólu jak przeszyte ostrzem, kiedy nakazałam
Farisowi utworzenie drugiej rady - tym razem tajnej, składającej się z osób,
które to on wybierze.
Patrząc, jak odchodził, poczułam
przeszywającą falę jasności ogarniającą mój umysł. Jak gdybym doświadczyła
wizji niedalekiej przyszłości - ostatecznie jedno umrze, a drugie zostanie
wyniesione ponad wszystkich możnych. Faris albo Heather. Nie mogło być inaczej.
Wahadło sunęło powoli najpierw w jedną, później w drugą stronę, póki co bez
pomysłu, przy którym imieniu się zatrzymać.
*
Udawanie przed radą niczego nie zmieniło.
Może i Czarny Pan był mistrzem legilimencji, ale ja posiadałam równie potężną,
znacznie istotniejszą w tym miejscu umiejętność - zdolność perfekcyjnego
ukrywania emocji. Prawie dziękowałam za to w myślach Henrykowi Hortusowi.
Ahmed i Hani - pomimo hadisu Śpieszcie się
chować swoich zmarłych - zostali pogrzebani dopiero pierwszego
października, kiedy Ptahor Tantawi zgodził się wydać zwłoki rodzinie. Sama nie
zjawiłam się na pogrzebie. Zawsze w takich momentach brzmiało mi w uszach to,
co Dżeser powiedział, kiedy umarła matka mojego ojca. Obecność władcy na
pogrzebie zaburza koncepcję nieśmiertelności władcy w oczach ludu - koncepcji,
w którą od wieków nie wierzą, ale są do niej przywiązani.
Lwią część uroczystości spędziłam w komnatach
chłopców, wspominając pierwszy przyjazd do Kemmhyt. Już dawno nie byłam tak
blisko przeszłości jak tego popołudnia - wszędobylskie poczucie niepokoju
falujące w każdym kącie pałacu, zaciekawione spojrzenia i obecność rodziców. Do
kompletu brakowało tylko Zivit. I Czarnego Pana, ale jedno było martwe, a
drugie siało spustoszenie w Wielkiej Brytanii.
Matka została przywitana w pałacu z
dziecięcą, wręcz dziką radością, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że na
wielu twarzach dało się dostrzec ulgę, jak gdyby krótka wizyta Earth miała
odczynić rzucony na Kemmhyt zły czar. I choć uwielbiałam ją odwiedzać, każda
jej wizyta tutaj wprawiała mnie w stan dziwnego rozdrażnienia.
Cała kolacja następnego dnia minęła w
atmosferze fałszywych uśmiechów. Jak na bliźniaków Ahmed i Ardeth nigdy nie
byli ze sobą blisko, a kiedy osiadł na stałe w Londynie, ich oficjalne stosunki
uległy zobojętnieniu. Nie miałam pojęcia, czy wpłynęła na to przeprowadzka, czy
tak różne podejście do wiary, ale nigdy tego nie potępiałam - sama nigdy do
końca nie przyjęłam, że Zivit była moją bliźniaczką.
Dlatego widok braku łez u matki i ojca nie
okazał się niczym dziwnym.
- Wiadomo już coś? - zapytała bez ogródek
Earth.
Słońce zniknało już powoli za horyzontem,
zostawiając po sobie jedynie pomarańczową smugę na tle ciemniejącego nieba,
kiedy zamknęliśmy się w mojej prywatnej bawialni przejętej w zupełności przez
Silasa i Totmesa. Maluchy swawoliły teraz po podłodze, okładając się maleńkimi
miotełkami, zupełnie nieświadome powodu wizyty dziadków.
- Przesłuchują Ziwara, ale póki co niewiele
mogą powiedzieć - odparłam i sięgnęłam po szklankę bezalkoholowego piwa, które
wysiorbałam przez zaciśnięte wargi. Było obrzydliwe. - Zgodziłam się na pogrzeb
ze względu na prośbę Faridy i Rim. Nie widzę powodu, żeby to przeciągać. Ciała
zostały wielokrotnie zbadane, umarli nic więcej nam nie powiedzą, więc należy
dać im spocząć w spokoju.
Twarz ojca drgnęła. Od kiedy widziałam go po
raz ostatni, znacznie schudła i sflaczała, a skóra nabrała niezdrowego
żółtawego koloru jak szata, którą wyprano w zbyt wysokiej temperaturze. W
gęstym kłębowisku zarostu połyskiwało znacznie więcej srebrnych nitek, tylko
oczy połyskiwały tak samo czujnie, niezmiennie od osiemnastu lat. Zatem i im
obecny angielski klimat zaczął doskwierać i bynajmniej nie powodowała tego
deszczowa pogoda, choć rodziców dręczyło coś innego niż mugoli.
- Ziwar? Karem Ziwar? - powtórzył zdumiony. -
Ten smokolog?
Przytaknęłam, marszcząc brwi.
- Znałem jego ojca - dodał podenerwowany, a
jego długa broda zatrzęsła się niespokojnie. - Chodziliśmy do szkoły z jego
starszym bratem Malakiem, Karem nie mógłby…
- Przyjaźnie z czasów szkolnych niczego nie
dowodzą - przerwałam mu i natychmiast przyszła mi na myśl Margaret Rowle,
kuzynka Rowle’a, która zaraz po szkole znalazła pracę w Międzynarodowym
Urzędzie Prawa Czarodziejów i zupełnie urwała kontakt z dawnymi znajomymi. Ale
widząc, jak twarz ojca stężała, czoło mi się rozluźniło, a ja dodałam
łagodniej: - Ale też nie wierzę, że zrobił to naumyślnie. Przypuszczam, że był
pod działaniem Imperiusa albo nie miał zielonego pojęcia, bo skrzat został
zaczarowany już podczas służby u wuja Ahmeda.
Czułam na sobie wzrok matki, która przez cały
wieczór nie odezwała się prawie ani słowem. Siedziała sztywno przy niskim
stoliku na krześle z niskim oparciem, nawet nie dotykając go plecami.
Zachwycająca jak zawsze, ale tylko powierzchownie, bo biło od niej coś, co nie
pozwalało mi się przy niej rozluźnić. Jak wtedy wiele, wiele lat temu, kiedy
odkryłam romans Hortusa i nie potrafiłam podjąć decyzji, czy go przed nią
zdemaskować.
- Podejrzewacie ludzi Dumbledore’a -
przemówiła w końcu, jak gdyby czytała mi w myślach.
Pod ostrzałem jej surowego spojrzenia przez
moment znów poczułam się jak szesnastoletnia Victoria, odpowiedziałam więc tym
samym. Atmosfera w pokoju zgęstniała, a ja kątem oka spostrzegłam niecierpliwy
ruch na krześle zajmowanym przez ojca. Ardeth skorzystał z okazji, że Totmes
podpełzł do nas i zaczął zakładać sobie na głowę brzeg jego szaty. Ojciec
chwycił go i posadził sobie na kolana, obserwowany zazdrośnie przez
Silasa.
- Tak - odparłam cierpko i odłożyłam puchar,
żeby wziąć drugiego syna na ręce, ale tamten kręcił się niecierpliwie,
spoglądając na dziadka i brata. - Rada się tym zajmuje. I nie spocznie, póki
nie namierzy odpowiedzialnego za to ohydne morderstwo.
- Nie przyszło ci do głowy, że to może być
zemsta za to, co się stało z jego rodziną? - zapytała obojętnie, wskazując
podbródkiem na Totmesa.
Momentalnie we mnie zawrzało jak zawsze,
kiedy ktoś ośmielał się łączyć tamtych ludzi z moim synem. Opanowałam się
jednak, czując, jak Silas zaczął się niecierpliwie wiercić. Chciał z powrotem
na podłogę, ale nie puściłam go nawet wtedy, kiedy wydał z siebie krótki, ostry
jęk - swoim tonem bardziej przypominający rozkaz niż szloch.
- Nie widzę związku - odpowiedziałam ze
spokojem i zacisnęłam palce na maleńkiej piąstce, która próbowała ściągnąć mi z
głowy perukę. - Nie pragnę niczego więcej niż bezpieczeństwa w Kemmhyt.
Nakazałam wzmocnić zaklęcia ochronne, nikt nieproszony nie prześlizgnie się
przez granice królestwa. Sprowadziłam rodzinę wuja Ahmeda do pałacu, gdyby
jakimś cudem miał to być atak wymierzony w niego. A kiedy Czarny Pan załatwi
swoje sprawy i wróci, myślę, że złapanie winnego to kwestia czasu.
Wypuściłam Silasa, który zaczął wyraźnie
okazywać swoje niezadowolenie. Podpełzł do ojca, a on, zadowolony, że nie
musiał uczestniczyć w tej rozmowie, posadził sobie na kolanach drugiego wnuka.
Tymczasem chłodne, nieporuszone przez cały dzień usta matki rozciągnął łagodny
uśmiech, który nie uczynił jej twarzy piękniejszej, wręcz przeciwnie. Stała się
maskowata, dziwnie nienaturalna pomimo drobnych oznak starzenia na czole i w
kącikach oczu.
- Stracisz przez niego wszystkich. - Jej głos
był niczym trzask ognia w kominku. - Ahmed i Hani, wcześniej Zivit…
- Nie chcę o niej słuchać - prawie
wyszeptałam, a ręka automatycznie powędrowała w stronę kielicha. Zimny metal
wbił się w mięsiste wnętrze dłoni, ale nie poczułam bólu. - Zivit sama
przypieczętowała swój los i nie miało to nic wspólnego ani ze mną, ani z
Czarnym Panem. Ani nawet z Kemmhyt. Miałam do niej dość cierpliwości, więcej
niż wobec kogokolwiek w tym zamku. Znosiłam jej kaprysy, fałsz, zawiść… Ale są
granice, których się nie przekracza. Nie z takich pobudek.
Wypiłam i odstawiłam pusty puchar z hukiem na
stolik. Totmes drgnął i zakwilił cicho w ramionach Ahmeda, Silas niewzruszony
wciąż majstrował przy błyszczącym guziku jego szaty. Ten szybki ruch uwolnił
nieco moje sumienie, ale nie dość, by ciągnąć tę rozmowę.
- Co to takiego?
Matka również wstała, zrozumiawszy sugestię.
Twarz wciąż miała chłodną i zaciętą, ale straciła tę dziwaczną maskowatość. Ja
jednak potrząsnęłam stanowczo głową.
- Ode mnie się tego nie dowiesz - odparłam i
wycelowałam różdżką w drzwi, a z przystającej komnaty natychmiast weszła
Nadira, prowadząc ze sobą skrzata domowego. Obrzuciłam rodziców ostatnim
przelotnym, niezbyt ciepłym spojrzeniem i dodałam zimno: - Pokoje są do
waszej dyspozycji. Raduje mnie wasza obecność, mam nadzieję, że zostaniecie jak
najdłużej.
Nie zostali. Wyjechali dwa dni później,
uprzejmi jak zawsze, nie wracając już ani słowem do Zivit ani dochodzenia
prowadzonego przez Ptahora. Tylko oczy ojca - wielkie i ciemne jak dwie
głębokie studnie - częściej niż zwykle przeszywały mnie znacząco, jak gdyby
chciały przewiercić się prosto do duszy.
Farida i Rim bez wahania przyjęły zaproszenie
do pałacu. Zagubione, przerażone i kompletnie rozbite prawie nie opuszczały
swojej części skrzydła, zapewne sądząc, że bliskie sąsiedztwo Ptahora zapewni
im większe bezpieczeństwo, niż gdyby zostały umieszczone w innej części pałacu.
O ile Farida mogła w spokoju przeżywać żałobę, właściwie pozbawiona bliższych
członków rodziny płci męskiej, ojciec Rim przyjechał z Sacher na krótko przed
pogrzebem i ustalił spotkanie zaraz na dzień po wyjeździe moich rodziców. Znając
Barhuma, spodziewałam się tego, choć liczyłam, że przeczeka chociaż czas żałoby
i temat ponownych zrękowin najmłodszej córki wypłynie najwcześniej początkiem
października. Przyjmując go w trakcie trwania obiadu, nie mogłam wyrzucić z
głowy obrazu starego Taciturna podczas przygotowawczych podwieczorków do ślubu
Sokarisa i Ivy.
Dobiegający dziewięćdziesiątki Lame Barhum
przypominał go nawet wizualnie. Wysoki i chudy, ale wciąż prosty jak struna
trzymał się doskonale i wciąż mógł pochwalić się grzywą długich, gęstych
srebrnych włosów, która upodabniała go do starego lwa. Olbrzymie oczy -
identycznie jak Rim - przypominały dwa bursztyny i jako jedyne nadawały
złudnego ciepła tej surowej, pociągłej twarzy. Do ponownego zamążpójścia córki
podszedł bardzo rzeczowo - jak przystało na właściciela największej szwalni
skórzanych płaszczy w Egipcie. I gdybym sama nie miała wobec niej funta
empatii, z radością przyjęłabym taki obrót zdarzeń - pozbyłabym się jednej
wdowy i ewentualnych dalszych problemów związanych z poszukiwaniami męża. A to
było ostatnie, na co miałam ochotę. Niemniej jednak - myślami wciąż będąc przy
tajnej radzie kompletowanej przez Farisa - zatwierdziłam kandydaturę syna
Quasima, zaznaczając w dokumencie “konieczną zgodę Rim”. Masywne brwi Barhuma
nawet nie drgnęły. Szansa, że dziewczyna odrzuci przystojnego, czarującego rówieśnika
z pokaźną kryptą w Banku Gringotta, była niewielka.
Sprawą Faridy musiałam zająć się sama i nie
czułam się z tym dobrze. Nigdy nie czułam się dobrze, rozporządzając kobietami
w taki sposób, jak gdyby były przedmiotami albo własnością. Kozą, którą wedle
życzenia mogłam dowolnie sprzedać lub oddać. I ostatecznie chyba właśnie to
sprawiło, że wybrałam wiarę w Starożytnych.
Cały majątek, który Farida wniosła do
małżeństwa z wujem Ahmedem, jak i część jego majątku przypadająca jej i jej
dzieciom, ofiarowałam wdowie do czasu osiągnięcia pełnoletności następnego w
kolejności syna - piętnastoletniego Wahida. Piętnaście lat temu zapewne
próbowałabym ją przekonać, by skorzystała z szansy na wolność, ale teraz dobrze
wiedziałam, że to nie miało najmniejszego sensu. Jedyne, co mogłam dla niej
zrobić, to wyrazić zgodę na powtórne małżeństwo z kimś wskazanym przeze mnie,
wiedząc, że nigdy nie skorzysta z tej oferty.
Byłam zmęczona i to, co działo się wokół
śmierci Ahmeda i Haniego, nie miało z tym wiele wspólnego. Mieniło mi się w
oczach od cyferek, w głowie huczało od obliczeń, a ja nie mogłam nic poradzić
na to, że objawy ciąży stawały się coraz bardziej dokuczliwe. Co rano budziły
mnie delikatne nudności, na tyle niezauważalne, by towarzyszący mi wciąż ludzie
niczego nie dostrzegali, ale zakłócające mój spokój niemal punkt do godziny
jedenastej. Nadmiernie wyczulony węch nie pomagał. Czułam, że w końcu powinnam była
zawiadomić o tym Heather, ale kiedy zaczynałam to sobie układać, napotykałam na
blokadę. To było absurdalne, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jeśli ona
się dowie, z dzieckiem stanie się coś złego.
- Zna cię jak nikt inny, w końcu się
domyśli, że czegoś celowo jej nie mówisz - stwierdził Faris, kiedy
podzieliłam się z nim swoimi obawami. - To by uśpiło jej czujność. Zresztą
od kiedy to jesteś przesądna?
Trochę mnie ubodło to, co powiedział, ale nie
mogłam się z nim nie zgodzić, więc postąpiłam dokładnie zgodnie z jego radą i
zaraz następnego dnia podzieliłam się z nią radosną nowiną. Ponadto przystałam
w końcu na jej propozycję i zaprosiłam do pałacu uzdolnionego czternastolatka,
który - według zapewnień Heather - miał stworzyć dla mnie małe
arcydzieło.
A na Farisa zwróciłam ukradkiem nie jedno, a
dwoje oczu.
Trochę chcąc uśpić czujność Heather, a trochę
licząc na oderwanie myśli od ostatnich wydarzeń, zgodziłam się posłać po
artystę, o którym wspominała. Teraz, kiedy myślałam o jego rekomendacjach i
młodym wieku, pierwszy raz od bardzo dawna poczułam tak lekką, niemal
młodzieńczą ciekawość. Czernastolatek porównywany do Leonarda da Vinci i
Michała Anioła. Wiedziałam, że w ustach Heather wszystko było przesadzone, ale
miałam ochotę sama się przekonać, jak bardzo.
Pominąwszy kompletnie fakt, że sama nie
miałam zielonego pojęcia o sztuce.
Pepitamon Inteb - jak przedstawił mi się
zaraz następnego ranka - okazał się chudym, ale całkiem wyrośniętym młodym
człowiekiem. Ostrzyżony z lokiem młodości zaplecionym według najnowszych
trendów, wyglądał jak dziesięciolatek potraktowany Zaklęciem Rozciągającym. Jak
na Egipcjanina jego twarz miała wyjątkowo regularne rysy, jakie często
widywałam w młodości na okładkach czasopism modowych, które tak namiętnie
przegladały czarownice w dormitorium. Wysokie czoło, pełne usta i policzki
przywodzące na myśl jednego z cherubinków, opalony adekwatnie do miejsca
zamieszkania. Skłonił się śmiało, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy, choć
byłam przekonana, że Heather powtórzyła mu, że nie powinien w ten sposób
patrzeć. Biła z niego aura podobna do tej, jaką pamiętałam u młodego Riddle’a,
lecz magia była znacznie słabiej wyczuwalna.
Popatrzyłam na Heather, czując drgający w
kącikach ust uśmiech, ale ona spojrzała wymownie w podłogę. Zauważyłam, jak
dawała chłopakowi do zrozumienia, by i on opuścił wzrok, ale Pepitamon udawał,
że tego nie dostrzegał. Sala spotkań, w której ich przyjęłam, świeciła
pustkami, ale wiedziałam, że nieopodal czaiło się mnóstwo ludzi, bo każdy
chciał zobaczyć dzieciaka, który miał malować ich królową.
- Twoja pani wspaniałomyślnie dała ci
szansę na pokazanie talentów, którymi obdarzył cię Ptah - powiedziała
Heather aksamitnym, nieco podniosłym głosem, ale wyraźnie zabrzmiało w nim
ostrzeżenie.
Ostrzeżenie, które nie zrobiło na chłopaku
żadnego wrażenia. Opuścił ręce do kolan i znów skłonił się krótko.
- Pragnę jedynie usłużyć mojej pani, tak,
jak staram się służyć bogom - odparł. Choć głos miał zdecydowanie
chłopięcy, zabrzmiał dużo dojrzalej. Uprzejmie, ale nie służalczo, do czego
przywykłam.
Przypomniały mi się te wszystkie spotkania
Klubu Ślimaka, doskonale wyważone pochlebstwa, którymi Riddle karmił Slughorna
i innych i uśmiechnęłam się. Wyciągnęłam różdżkę i chłopak drgnął, ale
wycelowałam jej koniec w ścianę zapełnioną hieroglifami, a po jej środku
pojawiło się bogato zdobione krzesło z niskim, złotym oparciem. Usiadłam i
złożyłam wygodnie ręce na podłokietnikach.
- Zatem przekonajmy się, ile w tobie
Leonarda - odparłam. - Myślę, że godzina wystarczy. Heather, dostarczysz
naszemu małemu artyście wszystkiego, czego potrzebuje.
Z satysfakcją dostrzegłam cień na jego
twarzy, gdy wypowiedziałam słowo “mały”, ale jeszcze raz się ukłonił i zaczął
rozpakowywać drewniany kuferek, który ze sobą przyniósł. Nieco skołowana
Heather kiwała się przez moment to ku mnie, to ku wyjściu, ale w końcu zniknęła
za drzwiami, by ledwo minutę później wrócić ze skrzatem domowym taszczącym
olbrzymie płótno i jeszcze większą sztalugę. Tymczasem chłopiec wyciągnął z
pudełka ubogą kolekcję brudnych farbek, kilka pędzli w różnych rozmiarach i
zabrał się za składanie niewielkiej drabiny. Odczekałam, aż skrzat pomoże
chłopcu zamocować płótno na sztaludze, po czym znów machnęłam różdżką, a na
podłodze wyrosła olbrzymia klepsydra wielkości samego Pepitamona i złote
ziarenka zaczęły się przesypywać.
- Myślę, że teraz już sobie poradzimy
- zwróciłam się do Heather, która stała na boku i przyglądała się tej scenie z
taką miną, jakby żałowała, że w ogóle wspomniała mi o tym chłopaku. - Do
zobaczenia za godzinę.
Odprowadziłam ją wzrokiem, a kiedy drzwi znów
się zamknęły, odwróciłam głowę profilem do płótna i dodałam łagodnie:
- Póki przesypuje się piasek w klepsydrze,
możesz swobodnie używać zaklęć, ale tylko w tym pomieszczeniu i tylko do
pracy.
Pozbawiony włosów czubek głowy wystający
ponad szczyt sztalugi poruszył się, jakby Pepitamon trzeci raz lekko się
ukłonił.
- Wspaniałomyślnie dziękuję.
I faktycznie usłyszałam szelest szaty i
stuknięcie drewna o płótno.
- Skoro jesteśmy tu sami i nie towarzyszy
nam nikt, kto zabawiłby mnie rozmową, ty opowiedz mi coś o sobie.
- Od czterech lat uczę się na
Uniwersytecie Kadirleylekler - odpowiedział natychmiast, jak gdyby
odczytywał formułkę. - Moim ojcem jest…
- Nie, nie chcę słuchać o twoim ojcu ani o
tym, czym się zajmuje - przerwałam mu, unosząc rękę. - Nie chcę laurki o
twojej rodzinie, Heather już mi ją wymalowała. Opowiedz o sobie. O tym, co
tworzysz.
Nieregularne szuranie pędzla ucichło na
moment, jak gdyby chłopak zastanawiał się nad odpowiedzią, a kiedy się odezwał,
brzmiał naturalnie, dużo niepewniej, tak, jak powinien brzmieć
czternastolatek.
- Maluję… chyba odkąd pamiętam. Matka
każdemu opowiada, że kiedy miałem trzy lata, nakryła mnie w pokoju, jak
lewitowałem pędzel i poruszałem nim tak, że wymalowałem na ścianie pawiana z
kwiatem lotosu na głowie - zaczął z zapałem. - Tamten malunek nie
przypominał chyba za bardzo pawiana… tak sądzę, w każdym razie wtedy wszystkie
moje czary objawiały się tylko wtedy, kiedy coś gryzmoliłem, więc rodzice byli
zadowoleni, że rysowałem, dopóki nie wyrosłem i po prostu… czarowałem.
- W takim razie dlaczego rodzice nie
posłali cię do Beauxbatons, jak to robią rodzice wielu uzdolnionych w sztuce
dzieci? - zapytałam.
- Matka uznała, że mam wiele innych
talentów, które powinienem rozwijać.
- A jednak jesteś tu z powodu zdolności,
którymi obdarował cię Ptah, nie Tot.
Byłam prawie pewna, że zarumienił się za
wielkim płótnem. Atmosfera, która zza niego biła, nabierała gęstości bitej
śmietany, kiedy chłopak dumał nad odpowiedzią, ale ja już wiedziałam, co jako
pierwsze przyszło mu do głowy.
- Do niego najwięcej się modlę -
odparł cicho i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zabrzmiał, jakby się
zawstydził, choć głos miał nabrzmiały od podekscytowania, jak gdyby pierwszy
raz od dawna z kimś o tym rozmawiał. - Czuję się, jakby Ptah napędzał moją
różdżkę. Mogę wtedy czarować bez wypowiadania formułek… nawet bez wypowiadania
formułek w głowie, wystarczy, że pomyślę, co chciałbym zrobić, co chciałbym
namalować, a to się dzieje. Nieważne, czy pędzel lata sam, czy trzymam go w
ręce. Tak jakby… to Ptah trzymał i poruszał moją ręką.
- To nie Ptah, chłopcze. To twoja
wewnętrzna magia, która ujawnia się wtedy, kiedy może swobodnie przez ciebie
przepływać - odpowiedziałam i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że już
gdzieś słyszałam te słowa.
Słowa wypowiedziane przez Voldemorta, kiedy
próbowałam ujarzmić moc wstępującego we mnie Anubisa. Moc, która była niczym
więcej niż moją własną ciemną mocą szukającą ujścia przez te wszystkie długie
lata, kiedy pozwalałam jej wyciekać przez jeden maleńki otwór.
W sali przyjęć zapadła cisza zakłócana
jedynie szuraniem pędzli po płótnie i szmerem przesypującego się piasku. Dół
klepsydry zapełniał się coraz bardziej, ale im bliżej końca, Pepitamon nie
zdawał się być coraz bardziej zdenerwowany. Czubek jego głowy pojawiał się od
czasu do czasu to z boku, to ponad sztalugą, ale jego ruchy nie robiły się ani
trochę bardziej nerwowe. Wręcz przeciwnie. Pracował spokojnie, niespiesznie,
jak gdyby czas nie istniał, a jednak w momencie, kiedy drzwi się otworzyły i
pojawiła się Heather, opuścił posłusznie różdżkę, pędzle i cofnął się, byśmy
mogły obejrzeć co, co zdążył namalować. Rama z płótnem obróciła się tak, bym
mogła zobaczyć niedbały szkic tła i kobiecej, dość muskularnej sylwetki na
tronie, jedyne, czemu chłopiec poświęcił więcej uwagi, to twarz. Inaczej niż na
innych moich podobiznach twarz skierowana centralnie na patrzącego, ale tuż
obok widniał cień profilu - oba (pomimo chaotycznych pociągnięć pędzlem) tak
podobne do tego, co widywałam na co dzień w lustrze, że pokiwałam powoli
głową.
- Szkic, zaiste, piękny jak wiele innych,
jakie widziałam - powiedziałam, przerywając pełną napięcia ciszę. - Skąd
te dwie twarze?
Pepitamon zaczerwienił się, ale doskoczył
śmiało do sztalugi i stuknął mocno różdżką w namalowaną Dżahmes.
- Widziałem wszystkie portrety mojej pani,
wszystkie malowane z profilu. A w ten sposób - ponowił zaklęcie na drugiej
twarzy - moja pani będzie mogła wybrać, jak chce się ustawiać, kiedy obraz
będzie już skończony.
Głowy scaliły się w jedną, postać mrugnęła,
potoczyła pustym wzrokiem po pokoju, odwróciła się bokiem i zastygła. Sekundę
później twarze znów się rozszczepiły. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób
powstawały obrazy w Wielkiej Brytanii, ale wszystkie te, które widziałam w
Kemmhyt (nawet te zaczarowane) przedstawiały postacie z profilu. W taki sposób
artyści pracowali od lat i żaden nie tworzył swoich dzieł jak w Europie. Nie
było innowacyjne to, co pokazał mi Pepitamon, ale w tutaj wychodziło poza
stare, ustalone wieki temu ramy. I choć nie malował piękniej od słynnych
artystów, zaciekawił mnie odwagą.
- Myślę - powiedziałam cicho - że
zasłużyłeś na drugą godzinę.
I tak Pepitamon zaczął pracę nad moim
pierwszym od kilku lat portretem. Bardziej niż samo pozowanie ceniłam te
momenty, kiedy mogłam uciec na chwilę od codziennych obowiązków, choć
oczywiście próbowały mnie dopaść i tam.
- Snofru wnosił o przyśpieszenie spotkania
rady.
Po przekazaniu mi porannych raportów, gazety
i rzuceniu zaklęcia wyciszającego na część pokoju za sztalugą Pepitamona
Heather nie odeszła, tylko przyciągnęła sobie krzesło i położyła sobie na
kolanach drugą część wielkiego stosu dokumentów. Kątem oka dostrzegłam pocztę z
Sacher.
- Coś nowego czy udaje, że razem z
Tantawim coś robią? - zapytałam obojętnie.
Zerknęłam na nią znad gazety. Całą drugą
stronę zajmował długi artykuł o zaginionej przed dwoma laty córce
aleksandryjskich arystokratów, który nie mówił zupełnie nic, czego wszyscy od
dawna nie wiedzieli. Przywykłe do częstych nerwowych uśmiechów usta Heather
rozciągnęły się lekko, a w kącikach dostrzegłam delikatny cień
satysfakcji.
- Tantawi twierdzi, że nie ma sensu dłużej
go przesłuchiwać - odparła. - Jego zdaniem Karem Ziwar powiedział już
wszystko, co miał do powiedzenia, chyba naprawdę ma alibi, co prawda dane przez
żony, ale brzmi wiarygodnie, jest muzułmaninem, nigdy z nikim nie miał żadnego
zatargu, a…
Urwała.
- A kogoś trzeba ukarać - dokończyłam
za nią. - Myślę, że Tantawi i rada idą dokładnie jak po sznurku tego, kto
zaczarował skrzata Ziwara.
- Więc co zrobimy?
Odwróciłam wzrok od jej wpatrzonych we mnie
intensywnie ciemnych, błyszczących oczu i wlepiłam go z powrotem w tytuł
głoszący: “PRZEŁOM W SPRAWIE ZAGINIĘCIA ZARY MUNEER? MAMY KOMENTARZ SZEFA
BIURA AURORÓW”.
- Ukarzemy tego, którego uznamy za
winnego.
Cisza, która zapadła, zdawała się być dla
Heather trudna do zniesienia, bo drgnęła niespokojnie na krześle i zaczęła
grzebać w stosie papierów, ale kiedy znów się odezwała, głos miała zupełnie
spokojny i rzeczowy:
- Jeszcze góra dwa tygodnie i będzie można
zacząć siać pszenicę. Zważywszy na to, jak w tym roku wylała Horachte, kwiecień
może być naprawdę urodzajny, ale do tego czasu… bitwa, koronacja, budowa
kaplicy pochłonęły duże ilości złota, a częste wizyty przyjaciół naszego pana
ostatnio nie wpływają pozytywnie na turystykę w samym mieście… Obawiam się, że
nie możesz, o pani, dłużej od tego uciekać. Nie byłoby to naszym zmartwieniem,
gdyby sektor publiczny nie był tak… liczny, ale jeżeli chcemy, żeby niebawem nie
pojawiły się problemy z wypłatami…
Przerwałam jej, unosząc rękę.
- Osoby, które mogą niebawem otrzymać
uszczuplone pensje, nie należą do grupy, która bardzo by to odczuła -
odparłam łagodnie i wyciągnęłam rękę z gazetą, a ta odleciała, by spocząć
posłusznie u stóp Heather. - Mieszkańcy Kemmhyt i ich dobrostan są dla mnie
priorytetem. Dopóki respektują moje prawa.
Nie próbowała mnie przekonywać, choć w
powietrzu zawisło wyraźnie wyczuwalne niedopowiedzenie. A ja mogłam się z nią
zgodzić wyłącznie w duchu. Wiedziałam, że Heather miała rację. I to nie była
tylko kwestia mglistego wrażenia - z cyferkami byłam na bieżąco. Złota w
podziemiach pałacu nie śmiałam ruszać, ale zdawałam sobie sprawę ze
szczuplejącego stanu królewskich kont w Banku Gringotta, słyszałam narzekanie
na śmierciożerców i ich zachowanie w Kemmhyt. Na to, że nie chcieli płacić za
usługi i traktowali Kemmhyt jak swój prywatny folwark, odległość od królewskiej
siedziby nie miała żadnego znaczenia, a nieuchwytność Czarnego Pana stanowiła
dodatkową zachętę. Im wszystkim wydawało się, że poza Wielką Brytanią w
egzotycznej krainie, której nie rozumieli, mogli pozbyć się wszelkich
ograniczeń.
Z bardzo enigmatycznych - nawet jak na niego
- listów i sów przylatujących z dużym opóźnieniem wnioskowałam, że był w
podróży i nie miała ona nic wspólnego z Zakonem, bo zdawał się być zaskakująco
słabo poinformowany o ostatnich wydarzeniach z Wielkiej Brytanii. Nie chciałam
jego pomocy w sprawie Lock-Nahów, ale liczyłam, że zjawi się chociaż na
procesie. Nie miałam pojęcia dlaczego - dobrze wiedziałam, że nie poskąpi
sprawie protekcjonalnego uśmieszku.
A Faris pozostawał równie nieuchwytny.
Zniknął, owszem, tydzień przed procesem, a sowy wracały z listami z
nienaruszoną pieczęcią. Nie wiedziałam, co powinnam w związku z tym czuć -
złość czy niepokój.
Gotowy portret odebrałam w towarzystwie
Heather. Skrzaty domowe dostarczyły go do mojego gabinetu owiniętego w żółty
całun, a jeden z nich wręczył mi z ukłonem małą, niepodpisaną kopertę. Kiedy
zostałyśmy z Heather same, skinęłam różdżką i materiał opadł. W pierwszej
chwili poraziło mnie dziwaczne wrażenie, że stałam naprzeciwko lustra.
Malowidło osadzone w bogato zdobionych hieroglifami ramach przedstawiał kobiecą
sylwetkę w białych, królewskich szatach i koronie obu królestw na głowie. Stała
z rękami skrzyżowanymi na piersiach skrytych za szerokim naszyjnikiem ze złota
i lapis lazuli, jedna dłoń dzierżyła różdżkę, druga znak życia.
Półprzezroczysty materiał, przez który przebijały umięśnione łydki, wyglądał
jak muśnięty delikatnym podmuchem wiatru, podobnie ciemne skręty włosów
opadające po obu stronach na ramiona. Nieruchome, zielone oczy patrzyły czujnie
spod nieco przymrużonych powiek, jak gdyby oceniały patrzących tak, jak same
były oceniane.
- Czternaście lat - mruknęłam bardziej
do obrazu niż do Heather. - Niesamowity talent jak na czternaście lat. Do
tego wydaje się bezczelny i świadomy swojej wyjątkowości, ale w głębi serca to
całkiem wrażliwy chłopak, dlatego ma się dowiedzieć tylko tyle, że królowa
zaakceptowała obraz. Pójdzie normalnie do szkoły i będzie się uczyć, dopóki nie
osiągnie pełnoletności, a wtedy, jeżeli wrażliwość zwycięży nad butą, dostanie
wsparcie u Czuju. Talent i umiejętności już ma. Teraz musi pracować nad
charakterem.
Podeszła bliżej i stanęła tuż obok, a
namalowana Dżahmes-Meritamon poruszyła się pod wpływem jej zaklęcia i
przysiadła niedbale na wymalowanym w tle krześle z niskim oparciem, głowa
obróciła się w bok, jak gdyby coś nagle zainteresowało ją za oknem, złożyła
ręce na podłokietnikach i portret zastygł w bezruchu jak porażony zaklęciem
zamrażającym.
- Może lepiej, żeby poświęcił ten czas na
szlifowanie talentu, nie na uczenie się o ziołach i tego, jak transmutować
filiżankę w skorpiona? - zapytała z nutą zadumy w głosie.
- Nie. Musi zdobyć podstawową wiedzę, żeby
w dorosłości zdecydował, czy chce to nadal robić, czy nie. Kemmhyt potrzebuje
artystów, ale przede wszystkim wykwalifikowanych czarodziejów - odparłam i
pochyliłam głowę, żeby zajrzeć do koperty.
Spodziewałam się znaleźć liścik do
Pepitamona, ale dostrzegłam karteczkę zapisaną ręką Farisa i poczułam, jak
serce zabiło mi mocniej w okolicy mostka. Heather musiała dostrzec zmianę na
mojej twarzy, bo drgnęła w kierunku drzwi, ale zatrzymała się w pół
kroku.
- Obraz zostaje?
Spojrzałam na nią z ukosa.
- Zostaje, ale w tym gabinecie.
Zrozumiała, bo opuściła ręce do kolan i
wyszła, zamykając za sobą cicho drzwi. Jeszcze raz stuknęłam różdżką w ramę i,
obserwowana przez zmrużona oko namalowanej Dżahmes, wytrząsnęłam na rękę
wiotką, prawie półprzestoczystą karteczkę.
Dowiedziałem się czegoś, ale czy będziesz zadowolona? Tak
i nie.
F.
Niczego więcej nie znalazłam, wezwałam więc
skrzata i nakazałam natychmiast przyprowadzić Farisa. W oczekiwaniu
przystanęłam przy otwartym oknie, pochłaniając widok skąpanego w promieniach
zachodzącego słońca ogrodu.
Do głowy przychodziły mi różne myśli, ale nie
było to nic, czego nie rozważałam wcześniej. Myślałam o wojsku, które Czarny
Pan prawdopodobnie planował wykorzystać do swoich celów w Wielkiej Brytanii -
na tyle pokaźne, by zrobić wrażenie na Brytyjczykach, a na tyle mizerne, że
wykorzystanie go do pozyskania złota w równej walce nie wchodziło w grę. O tym,
kiedy się złamię, by wmieszać Kemmhyt w działalność półświatku na północy
Egiptu albo zdjąć wszystkie zaklęcia ochronne i zacząć funkcjonować jako integralna
część państwa jak Reino Doacucar dwadzieścia lat temu. I ile jeszcze
musiało się wydarzyć, żebym była w stanie poprosić Czarnego Pana o pomoc.
Cichutkie pukanie do drzwi przerwało tę
pętlę. Odeszłam od okna i zajęłam miejsce na krześle za biurkiem, bo coś mi
podpowiadało, że lepiej było siedzieć. Zacisnęłam rękę na różdżce, a gdy
wszedł…
- Legilimens.
Mężczyzna zachwiał się i w ostatniej chwili
złapał się framugi, by nie upaść, a neseser wyleciał mu z ręki. Strumień myśli
skierowany w zupełności na to spotkanie zabrał mnie natychmiast w nasze
przeszłe rozmowy w świątyni Sobka, do miejsc, które wspólnie odwiedziliśmy i to
mi wystarczyło. Natychmiast się wycofałam, ale Faris jeszcze przez chwilę
chwiał się na nogach, trzymając się kurczowo ściany. Na gładkie czoło wystąpiły
mu krople potu.
- Musisz mi wybaczyć - dodałam, gdy
wszedł i, wciąż na miękkich nogach, osunął się na pierwsze lepsze krzesło. -
Zniknąłeś i nie było z tobą kontaktu. Musiałam się upewnić. Łatwo cię
zaskoczyć.
W oczach za okrągłymi szkłami okularów
błysnęło coś na kształt wstydu.
- Tutaj nie spodziewałem się ataku -
odparł spokojnie i mimo wszystko zarumienił się lekko. - Gdybym porwał
Farisa i podszył się pod niego, prawdopodobnie podesłałbym ci fałszywe
wspomnienia, żebyś myślała, że jestem Farisem.
Odpowiedziałam uśmiechem na jego łagodny
uśmiech i schowałam różdżkę.
- W tym miejscu tylko dwie osoby opanowały
magię umysłu na tak zaawansowanym poziomie, by bez problemu mnie oszukać. Jedna
podróżuje daleko poza granicami kontynentu, a druga nie żyje.
Taksowaliśmy się przez chwilę wzrokiem, aż
pot na twarzy kapłana wysechł, a jego oddech wrócił do normy. Zmrużył lekko
oczy, tak, jak wcześniej portret.
- Minąłem się z Heather - zagaił w
końcu.
- Dostarczyła gotowy portret.
Wskazałam ręką na sztalugę ustawioną bokiem w
głębi pokoju. Faris musiał podejść, żeby przyjrzeć się obrazowi, a gdy tak
stał, patrzył na Dżahmes takim wzrokiem, jakby próbował doszukać się
błędu.
- Ale nie to cię trapi? -
zapytał.
- Nie. Choć, tak, ma to coś wspólnego z
Heather. - Westchnęłam i otworzyłam szufladę, do której zsunęłam z biurka
listy z Sacher, nad którymi pracowałam całe popołudnie. - Twierdzi, że
jedynym rozwiązaniem na ten moment jest podniesienie podatków. W pierwszej
kolejności dzierżawa gruntów, a później transport, co dodatkowo zniechęci ludzi
do podróży poza Kemmhyt. Oczywiście dla ich bezpieczeństwa. Nie zamierzam tu
nikogo więzić.
Jego wyraziste rysy jeszcze bardziej się
wyostrzyły. Uniósł dłoń do podbródka i masował go przez chwilę w zamyśleniu,
nie odwracając wzroku od obrazu. Po profilu namalowanej Dżahmes swawoliły
ostatnie czerwone promienie słońca.
- Mmm, niestety - zaczął powoli - w
tym jednym muszę się z nią zgodzić. Może cię to pocieszy, ale z tego, co udaje
mi się czasem usłyszeć, wynika, że Kemmhyt nie jest jedyne. To nie ty źle
rządzisz. Po prostu ciężkie czasy przypadły na okres twoich rządów.
- Nie chcę słyszeć zapewnień, że jestem
dobrą królową - mruknęłam niezadowolona i zrezygnowana przetarłam dłońmi
twarz. Pod powiekami rozbłysły gwiazdy, ale nie poczułam się ani odrobinę
lepiej. Zaczynałam odnosić wrażenie, że problemy zaczęły powoli zmieniać się w
przyrośniętą do mojego grzbietu skałę, której nie szło się pozbyć. - Chcę
wiedzieć, co robić dalej. Gdybym podejmowała złe decyzje, łatwo można byłoby
rozwiązać ten problem: wykopać starą królową i posadzić na tronie kogoś, kto
magicznie rozwiązałby wszystkie problemy. Proszę bardzo… ci wszyscy, którzy
szepczą za moimi plecami, którym się wydaje, zresztą błędnie, że skoro Czarny
Pan kontroluje Brytyjskie Ministerstwo Magii, lada moment popłynie z Londynu
wartki strumień złota… proszę bardzo, niech oddadzą mu koronę, zobaczymy, jak
będą szczęśliwi, kiedy Voldemort sprowadzi im na ulice dementorów… och,
oczywiście dla ich własnego bezpieczeństwa…
- Dżahmes…
- Co?
Ocknęłam się dopiero po chwili, kiedy zwrócił
się do mnie po imieniu. Nie wpatrywał się już więcej w obraz, jego wzrok
wwiercał się prosto w moje oczy, aż poczułam trudną do zignorowania chęć
zamrugania. Nie zrobiłam tego.
Pokręcił głową.
- Karem Ziwar. Za pięć dni sąd za zgodą
rady skaże go na śmierć.
Parsknęłam śmiechem, ale nie było w nim
humoru. Moim żołądkiem targnął nieprzyjemny skurcz jak zawsze, kiedy
przypominałam sobie o problemie, który bardzo chciałam zepchnąć w ciemności
zapomnienia.
- Rada niczego nie zrobi bez mojej zgody.
A ja nie pozwolę zgładzić niewinnego człowieka. Bo jest niewinny, a jeżeli to
on zaczarował skrzata, to sam był pod działaniem Imperiusa. Sprawdzono
wszystkie różdżki w jego domu. Żadna nie rzucała w najbliższym czasie żadnego
zaklęcia, które mogłoby zmusić skrzata do podania trucizny. Ziwar jest niewinny
i wszyscy o tym wiedzą. Ja, ty, Ptahor, rada…
- …a ja pozwoliłem sobie zasięgnąć języka
w miejscu nieco mało wiarygodnym - przynajmniej w oczach sądu, mianowicie
poprosiłem Naima, by otworzył uszy na to, co się mówi na dworze, sam zapoznałem
się z aktami, udało mi się rozszyfrować spis ostatnich zgonów… nie było to
łatwe, ponieważ wielu z nich żyło od lat poza Kemmhyt. Niektórym z nich udało
się zrobić nawet jakąś karierę w ministerstwie. - Wyciągnął ze skórzanej
teczki gruby plik sztywnych, papirusowych kartek i wyłowił ze ściany tekstu
pierwsze lepsze nazwisko. - Antef Pe-Hor, członek egipskiego Wizengamotu,
tobie znany bardziej jako Mahomed Eisa. Zawał. Faktycznie skarżył się na
kłopoty z sercem, chociaż prowadził zdrowy tryb życia, w zeszłym roku skończył
pięćdziesiąt lat. Rashid Al-Salfa, w naszych dokumentach Omar Sayed, on akurat
nie pracuje w ministerstwie, ma rodzinną firmę zajmującą się produkcją
latających dywanów, ale jest szwagrem żony ministra. Nathir i Sara Aziz…
Wszyscy z Kemmhyt, wszyscy wysoko postawieni, bogaci, gorliwie wyznający
Allaha. Wszyscy…
- Co chcesz mi przez to powiedzieć? -
przerwałam mu. Czułam narastający gniew. - Że Heather tuszowała te śmierci?
Że ona ich zamordowała? Dlaczego? Wielu sławnych, wpływowych ludzi pochodzi z
Kemmhyt i wciąż żyją.
Wydawał się tym zupełnie niewzruszony.
- Prawidłowe pytanie nie brzmi “dlaczego”,
a “dlaczego akurat oni” - rzekł. Głos miał cichy jak szum piasku
poruszanego przez wiatr. - Wątpię, że to zrobiła, ale przypuszczam, że wie,
kto za tym stoi. I uznała, że ty nie powinnaś, w końcu zajmują cię problemy
finansowe Kemmhyt. Złoto, które na papierze ucieka ci przez palce pomimo tak
znakomitych zbiorów i zysków, które generuje Sacher.
Myśli pędziły w mojej głowie z prędkością
światła, zderzały się ze sobą, tworząc kolejne, rozbijały się o wnętrze
czaszki, ale wciąż nie mogłam pozbyć się wrażenia, że coś mi umykało. Brakowało
jednego puzzla w kluczowym miejscu, by układanka była kompletna.
- Hori narzekał ostatnio, że ktoś skradł
jego różdżkę.
- Hori? Hori Sobekemsaf? -
wychrypiałam. - Mąż Heather?
- Ten sam. Zgłosił nawet jej zaginięcie,
ale zaraz następnego dnia zgłoszenie na posterunku zaginęło, a żaden medżaj
pełniący wtedy służbę nie pamięta tego zdarzenia. Brak też śladów po notatce
policyjnej.
Spróbowałam coś powiedzieć, ale zapiekło mnie
w gardle. Serce łomotało w piersi jak dziki ptak schwytany w sieć, a ja dopiero
wtedy zdałam sobie sprawę, że już nie siedziałam. Stałam nad uchyloną szufladą,
z której wystawały listy z Sacher, ręce dygotały mi na krawędzi blatu,
zaciśnięte jak dłonie osoby, która miała lada chwila ześlizgnąć się z klifu
prosto w przepaść.
- Hori twierdzi - ciągnął nieporuszony
- że na dworze jest zbytnie pobłażanie tym, którzy wierzą w Allaha, choć w
Kemmhyt od wieków dominowała wiara w Starych Bogów. Co więcej, słyszano, jakoby
Hori, popiwszy wcześniej, wygłaszał swoje poglądy o tym, że królowa wychowana w
wierze w jednego boga nie jest w stanie czcić wielu i stawia Anubisa ponad
Amona. I tak, jak Echnaton prawie zaprzepaścił Egipt dla Atona,
Dżahmes-Meritamon doprowadzi do zguby Kemmhyt, jeżeli księżniczka Zivit nie
wróci z…
Reszta jego słów zginęła w hałasie, jakiego
trzaskające o siebie meble. Wszystko, co w tym pokoju wykonane było z drewna,
wzbiło się nagle w powietrze i huknęło w centralne miejsce na suficie,
obsypując pokój drzazgami, strzępkami papirusowych i pergaminowych kartek oraz
drogocennymi bibelotami. Faris natychmiast skulił się na krześle - jednym z
dwóch, którym nie cisnęłam o sufit. Podburzana wciąż magia zawrzała i nie
sposób było jej powstrzymać, ale ten wybuch nie wystarczył. Wykopałam krzesło
na ścianę i ruszyłam wściekła w stronę okna, jak gdyby umierający zachód miał
pociągnąć za sobą tę wściekłość, ale nic to nie dało. Chodząc tam i z powrotem
po gabinecie, odrzucałam od siebie kopniakami to, co akurat znalazło się pod
nogami. Skórzana okładka jakiejś książki, drewniana gałka biblioteczki - jeden
z niewielu fragmentów mebli na tyle duży, by można było go zidentyfikować.
Wapienne ramię Maat ze złotymi piórkami, pognieciony srebrny kielich. Kopałam i
odrzucałam od siebie każdy przedmiot, ale wściekłość nie przestała buzować,
przyspieszają tętno i wprawiając w szum krew w moich uszach. O ile chwilę
wcześniej z korytarza dobiegł mnie nerwowy tupot licznych bosych stóp, tak
teraz zza drzwi nie dochodził żaden dźwięk.
- Rozkażę ich natychmiast aresztować!
- warknęłam przez wysuszone gardło. W nozdrza gryzł mnie intensywny zapach
drewnianych opiłków. - Na kolację zasmakują śmiertelnego zaklęcia z mojej
różdżki!
Wstał, widząc, że zrobiłam krok w stronę
drzwi, ale nie śmiał ich sobą zagrodzić.
- Odradzam nieprzemyślane ruchy -
wyszeptał prędko. Jego wzrok ze spokojnego zrobił się nerwowy i rozbiegany, a
ja zdałam sobie sprawę, że jeszcze nie widział mnie w stanie takiego
uniesienia. - Zaczekaj do procesu. Tylko do procesu. Zdobędę świadków, tylko
nie możemy się z niczym zdradzić, żeby Sobekemsaf nie zaczął szukać
sojuszników. Wytrzymaj do procesu.
Przeszywał mnie tym niespokojnym, ale
trzeźwym spojrzeniem jak mieczem tak długo, aż nie skinęłam głową. Wściekła na
Heather, jej męża zdrajcę, Farisa, Voldemorta i samą siebie, dałam temu upust,
wysadzając w powietrze dwa ostatnie krzesła, co kapłan odebrał jako koniec
rozmowy. Skinął szybko głową i opuścił pobojowisko, które jeszcze chwilę
wcześniej były gabinetem. Zostałam sama pośród szczątków mebli i książek, ale
myśli nie zatrzymały się nawet na sekundę. Podeszłam szybkim krokiem do
sztalugi, z której wciąż obserwował mnie kpiący profil Dżahmes.
- I co teraz zrobisz?! - warknęłam. - Będziesz
się uśmiechać?
Obraz nie odpowiedział, ale kącik ust drgnął
lekko, kiedy oko odwróciło się sennie w kierunku ostatniej plamy czerwieni na
tle granatowego nieba.
*
Gorączka obudziła mnie nad ranem. Dobiegała
piąta, ale niebo nie znaczył nawet cień nadchodzącego poranka - jedyna
delikatna łuna pochodziła znad miasta. Wpatrywałam się w nią w dziwnym
odrętwieniu pomiędzy snem a jawą. Nie miałam pojęcia, jak dużo czasu minęło,
kiedy w końcu ocknęłam się i zdałam sobie sprawę, że dreszcze i delikatne
nudności wcale nie były wytworem nocnych majaków. Już dawno nie chorowałam i
tym razem czułam, że to nie była taka zwyczajna choroba. I nawet pomimo stanu
zamroczenia dobrze wiedziałam, co się właśnie działo. Czułam wyciekającą ze
mnie krew, a jednak nie mogłam się powstrzymać, żeby nie podciągnąć kołdry i
nie zerknąć - w chłodnym świetle różdżki ciemnoczerwona, prawie czarna plama
odznaczała się wyraźnie na śnieżnej bieli materaca.
Być może przywykłam do bólu, a może po prostu
nie byłam dostatecznie świadoma, by go czuć.
Niedostatecznie świadoma albo wystarczająco
doświadczona.
Zsunęłam się z łóżka i na trzęsących się
nogach pobiegłam do łazienki. Strużki krwi płynąca po wewnętrznych stronach ud
nasiliły nudności, ale wiedziałam, że nie będę wymiotować. Nie będę płakać,
krzyczeć, miotać się w rozpaczy po łazience. Nie okaleczę się, waląc głową o
słuchawkę pod prysznicem. Nie byłam już siedemnastoletnią Victorią, przerażoną,
wściekłą i rozgoryczoną.
Jedno jedyne pytanie, jakie kołatało mi się w
głowie, to jak powiem o tym Czarnemu Panu.
Wślizgnęłam się pod prysznic, a moim ciałem
wstrząsnął pierwszy silny dreszcz, kiedy chłodna woda trysnęła na nadwrażliwą w
gorączce skórę. Trzęsłam się tak w bezruchu, oparta plecami o zimną mozaikę i
obserwując wstęgi czerwieni cieknące po nogach wprost na kafelki, a później jak
razem z wodą - już różowe i rozproszone - znikały w odpływie.
Kolejne dziecko, którego nigdy nie urodzę,
nie utulę. Nie nazwę, bo nie miałam pojęcia, co mogło się urodzić. Nie było
nawet tym zlepkiem komórek, które mogłabym zobaczyć, bo wypadało ze mnie jako
zbitki gęstej krwi, nawet nie dość intensywne, bym mogła to odróżnić od
standardowego miesięcznego krwawienia. Zsunęłam się po ścianie i usiadłam w
kącie, podciągnąwszy kolana pod brodę. Mokre włosy lepiły mi się do twarzy i
pleców, przez które raz po raz przechodziły dreszcze. Przymknęłam oczy.
Ciemność pod powiekami zabarwiła się na pomarańczowo pod wpływem lamp
przytwierdzonych po obu stronach lustra. Wiedziałam, że jeśli skrzaty
spostrzegą zbyt długo palące się światło, a w sypialni zamiast królowej zastaną
ślady krwi w łóżku, zajrzą do łazienki, ale o to się nie bałam. Skrzaty domowe
nigdy mnie nie zdradzą. Ani przed Czarnym Panem, ani przed Pryską, ani przed
Heather.
Wspomnienie tej ostatniej wywołało we mnie
silniejsze emocje niż świadomość, że właśnie straciłam kolejne dziecko.
Poderwałam się na nogi i zaczęłam energicznie szorować całe ciało, jak gdyby
sama myśl o kapłance sprawiła, że stało się brudne. Straciłam już wiele ciąż. Z
różnych powodów, w różnych momentach życia, ale pierwszy raz straciłam ją przez
Heather. Jeszcze kilka godzin wcześniej, kładąc się spać, próbowałam szukać dla
niej w głowie usprawiedliwić. Szczeliny, którą Heather mogłaby uciec, żeby uniknąć
śmierci. Nie wiedziała, nie była świadoma, za bardzo kochała męża, żeby na
niego donieść, nie miała pojęcia, kim byli ci ludzie, dopóki nie umarli… I
szczerze wierzyłam, że byłabym w stanie sama siebie do tego przekonać.
Nie pomyliłam się. Ledwo zakręciłam wodę,
niecałe trzy stopny nad ziemią rozległo się cichutkie pukanie i cichy, kojący
głosik:
- Pani potrzebuje pomocy, pani potrzebuje
uzdrowiciela?
- Wszystko w porządku -
odparłam.
Gdyby nie to, że poczułam te słowa
przechodzące przez gardło, nie poznałabym, że to ja je wypowiedziałam.
Spodziewałam się zastać w za drzwiami zatroskaną twarz skrzata, ale kiedy
zajrzałam do sypialni, nikogo nie było. Osłabiona i rozkojarzona, wciąż rozbita
gorączką, bezmyślnie usunęłam plamy krwi z materaca i wślizgnęłam się z
powrotem do łóżka. Dotyk miękkiego szlafroka i ciepłej kołdry na kolanach
chronił jak tarcza, kiedy usiadłam po turecku na środku łóżka, żeby po prostu
tkwić. Czułam wstyd zalewający mnie od środka jak żrący kwas. Wstyd nie za
swoją ułomność, a za niedostateczną ilość uwagi, jaką otrzymało ode mnie to
dziecko. Zajmując się sprawą Ahmeda i Haniego, łatwo było o nim
zapomnieć.
Nawet nie podniosłam głowy, kiedy do drzwi
ktoś zapukał. Nie odpowiedziałam, ale ten ktoś i tak wszedł. Ciche, szybkie
kroki Heather zamarły jeszcze w przedpokoju, kiedy wątłe światło lampy, którą
ze sobą przyniosła, rozproszyło mroki mojej sypialni. Przez twarz Heather,
jeszcze chwilę temu wyraźnie zatroskaną, przebiegł cień zrozumienia. Przeszyła
mnie świadomość, że w Kemmhyt poza Czarnym Panem to ona znałą mnie najlepiej.
Znałą prawdziwą mnie. Znała Dżahmes-Meritamon, znała Victorię Hortus i znała królową
- każdą składającą się na osobę część, którą byłam. To już nie była tylko
kwestia zdrady stanu. Heather nie zrobiła tego królowej. Zrobiła to
przyjaciółce - teraz wyraźnie to czułam. Bolesne rozdarcie w klatce piersiowej
jak po dźgnięciu nożem.
- Byłam w ciąży - odezwałam się w
końcu, kiedy napięcie stało się nie do zniesienia. - Ale już nie jestem. Nie
będzie zapasowego księcia, przykro mi.
Nawet nie próbowałam zamaskować ironii.
Widziałam, że ta informacja jej nie zszokowała, choć wciąż otwierała i zamykała
usta, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. Ale ja tego nie oczekiwałam. W takich
momentach zawsze zostawałam sama i teraz też nie potrzebowałam, by patrzyła na
mnie tymi okrągłymi, wystraszonymi oczami, by próbowała być na siłę
litościwa.
- Uzdrowiciel powinien cię natychmiast
zobaczyć, pójdę po…
- Nie. Nikt więcej o tym nie wie i nikt
się nie dowie.
- Pozwól się przynajmniej zbadać.
Pokręciłam głową, a kiedy na nią spojrzałam,
Heather natychmiast zrozumiała, bo ostatecznie zamknęła usta.
- Widocznie tak musiało się stać -
dodałam zimno. Stanęły mi przed oczami czarno-białe zdjęcia Ahmeda i Haniego,
pomyślałam o straconym skrzacie, o karze śmierci wiszącej nad Karemem Ziwarem,
o tych wszystkich ludziach umierających w tajemniczych okolicznościach i ta
świadomość spłynęła na mnie jak coś oczywistego. Śmierć przechadzała się po
Kemmhyt i dopóki ten, do którego jest przyklejona, nie zostanie stąd usunięty,
nie urodzę zdrowego syna. - Temu dziecku od początku towarzyszyła śmierć.
Czułam, że tak się to skończy. Czułam, że nie mogę za bardzo… przywiązywać się
do niego.
- Nie mów tak…
Lustrowałam ją przez moment, zastanawiając
się, czy się domyślała, że poznałam prawdę o tamtych czarodziejach i o różdżce
jej męża. Stłumiłam pragnienie przejrzenia jej myśli, wiedząc, że poczuje,
jeśli spróbuję to zrobić.
- To musi zostać między nami -
powiedziałam tonem kończącym rozmowę. - Czarny Pan dowie się po
procesie.
Skinęła głową, ale przerażenie, jakie
błysnęło w jej oczach, było więcej niż wymowne. Niemal czułam ulgę, z jaką
opuszczała pokój, jeszcze raz upewniwszy się, że naprawdę, naprawdę nie
zamierzam dać się zbadać.
Nie zasnęłam do rana, choć po eliksirach
uzupełniających krew i zbijających gorączkę przyniesionych przez skrzata
poczułam się znacznie lepiej. Krwawienie było skąpe, ale utrzymywało się przez
następne dwa dni - dwa koszmarnie długie, ponure dni oczekiwania, które
próbowałam zapełnić pracą i modlitwą, choć tak naprawdę wypatrywałam Farisa.
Zdążyłam w tym czasie wysłać złoto na planowane wesele Rim i nakłamać w liście
do Czarnego Pana o tym, jak wszystko świetnie szło w sprawie Lock-Nahów,
świadoma, że sowa nie znajdzie go przed powrotem. Do niczego więcej nie
starczało mi cierpliwości.
Zjawił się zaraz przed kolacją na trzy dni
przed procesem bardzo napięty i podekscytowany, przynosząc ze sobą woń potu i
pustynnego pyłu. Jego szata i sandały nosiły ślady nadmiernego użytkowania i
były mocno zbyt obszerne, w czym natychmiast poznałam skutki eliksiru
wielosokowego.
- Wybacz mi ten stan - zaczął, widząc
mój wzrok prześlizgujący się po wielkich, zakurzonych butach. - Myślę, że
chciałabyś od razu się…
- Mam tylko nadzieję, że nie zmieniłeś się
publicznie.
Cień rumieńca oblał jego opalone
policzki.
- Zmieniłem się zaraz przed drzwiami. Nikt
nie wie, że jestem w zamku.
- Świetnie. - Wskazałam ręką wolne
krzesło naprzeciwko, a na stole zmaterializował się talerz, sztućce i puchar,
który napełnił się porządnie schłodzonym białym winem z butelki. - Domyślam
się, czego się spodziewać, ale powiedz mi, jakie są fakty.
Jego oczy błysnęły niepokojem, gdy tym razem
on przebiegł spojrzeniem najpierw po mojej twarzy, później po zawartości
kieliszka, ale nie powiedział nic, usiadł tylko posłusznie, z lekkim
skrępowaniem sięgnął po swój i wypił łapczywie dwa duże łyki.
- Przykro mi.
Nie byłam pewna, do czego pił. Do tego, że
Heather okazała się zdrajczynią, do utraty ciąży czy do obu tych rzeczy, choć
tak naprawdę czegokolwiek to dotyczyło, chodziło o stratę. Spodziewałam się
tego, a jednak poczułam, jakby ktoś wywrócił moje wnętrzności na lewą
stronę.
Westchnęłam ciężko i wstałam, a kapłan
zesztywniał, zapewne spodziewając się kolejnego ataku furii, ale podeszłam
tylko do okna, obserwowana pilnie przez niemy portret. Nie poczułam się ani
odrobinę lepiej, ale przynajmniej mogłam ukryć rozgoryczenie przed oczami
Farisa. Wbiłam wzrok w boleśnie jasny zachód, próbując przekonać samą siebie,
że łzy, które zgromadziły się pod powiekami, spowodowała ta oślepiająca kula
nad horyzontem.
- Spodziewałam się tego, ale i tak miałam
nadzieję - mruknęłam i parsknęłam gorzkim śmiechem.
Uderzyło mnie, jak bardzo odczułam tę stratę.
Po stokroć bardziej niż utratę dziecka, choć przecież przewidywałam jedno i
drugie. Przełknęłam z trudem przez zaciśnięte gardło.
- I co? - zapytałam, siląc się na
obojętny ton. - Powiedz mi wszystko. Muszę to wiedzieć, zanim…
Milczał przez chwilę, wyraźnie szukając
odpowiednich słów, ale ja już wiedziałam, że nie istniały takie, które mogły
Heather pomóc lub zaszkodzić. Serce tłukło mi się o żebra jak w oczekiwaniu na
jakieś durne wyniki z egzaminów - to był właśnie ten rodzaj stresu. Bardzo
personalnego, zapowiadającego porażkę wynikającą z mojej i tylko mojej
niekompetencji, jak gdybym tylko ja odpowiadała za wierność Heather.
- Udało mi się dotrzeć do dokumentu, który
potwierdza zgłoszenie kradzieży różdżki Sobekemsafa - zaczął, a za moimi
plecami rozległ się cichy szelest papirusowych kartek. - Przez niego samego.
Tak się składa, że mam jego kopię przy sobie.
Zerknęłam na niego z ukosa, ale nie
podeszłam, żeby obejrzeć dokument. Leżał pomiędzy talerzami i półmiskami
pełnymi stygnących resztek z kolacji jak coś gnijącego, obrzydliwego, co
plugawiło wszystko leżące na stole.
- Założę się, że wciąż ma tę różdżkę -
dodał. - Widocznie uznał, że jeśli jakimś cudem doszłoby do Ptahora, że
mógłby mieć z tym coś wspólnego, bez różdżki stanie poza kręgiem
podejrzanych.
- Oczywiście. Bo nikt nigdy nikomu nie
pożyczył różdżki - zadrwiłam. Skrzyżowałam ręce na piersiach i zacisnęłam
palce na zgięciach łokci, by zamaskować ich drżenie. - Nigdy nie grzeszył
inteligencją, ale nie spodziewałam się, że jest głupszy od gumochłona. Ale
skoro to tyle trwało, musiał mieć wspólnika. Kogoś, kto miałby głowę na karku.
To niemożliwe, żeby ktoś tak głupi zaplanował to wszystko… i wcielił ten plan w
życie.
- Naimowi udało się dotrzeć do jego brata
Menibre…
Aż prychnęłam ze złości.
- Miałeś mówić prawdę - przerwałam mu
podniesionym głosem. Nie byłam już w stanie opanować jego drżenia, zresztą i
tak cała już się trzęsłam. - Menibre jest jeszcze głupszy, on wysłałby
swojego skrzata i dał mu własną różdżkę. To Heather wszystkim kierowała,
tak?
Przyszpiliłam go spojrzeniem do krzesła, na
którym siedział sztywno wyprostowany, wciąż z neseserem otworzonym na swoich
kolanach. Twarz poza pogłębiającym zmarszczki napięciem nie wyrażała zupełnie
nic.
- Heather, owszem, wycofała zgłoszenie
Horiego i skonfundowała policjanta - przyznał - ale nie udało nam się
znaleźć żadnych dowodów na to, żeby miała cokolwiek wspólnego ze śmiercią
Ahmeda i jego syna. I tuszowała śmierci pracowników ministerstwa, choć, co
dziwne, jakiś czas po fakcie. Ślady magii wydają się dużo młodsze niż wpisy do
ksiąg, co oznacza, że robiła to przynajmniej kilka tygodni po fakcie. Czy
zwlekała celowo? Tego nie wiem.
Prawie zapomniałam, że powinnam była
oddychać. Słowa Farisa docierały do mnie z opóźnieniem, kiedy mój umysł -
przytłoczony informacjami - z trudem wytwarzał urywki scen. Heather zakradająca
się do archiwum, spanikowana Heather konfundująca medżaj, żeby wykraść dokument
potwierdzający zgłoszenie kradzieży, wściekła Heather krzycząca na Horiego,
Hori i Menibre - pijani późną nocą w kącie gospody - rozprawiający o Zivit.
Wściekłość uderzyła mi do głowy, utrudniając oddychanie. Urokliwy obrazek
zachodzącego słońca zakłóciły czarne plamy, ale nie wróciłam do stołu. Nie
usiadłam. Trzymałam się własnych ramion, jak gdyby to miało uchronić mnie przed
upadkiem, a Faris mówił dalej:
- Nie było trudno dotrzeć do informacji,
że wczesną wiosną Hori zabrał dzieci na wycieczkę do Tybetu.
- I Ptahor tego nie odkrył?!
Oderwałam się od okna i, ogarnięta furią, na
trzęsących się nogach podeszłam do stołu i porwałam z niego dokument.
Nieskazitelna biel papirusu wręcz biła po oczach. Bez trudu odczytałam
personalia Horiego i rozpoznałam podpis na samym dole.
- Nie on jeden odwiedzał wtedy Azję -
odparł cierpliwie kapłan i podał mi kolejny plik spiętych ze sobą spinaczem
kartek. - Jeszcze dwie osoby podróżowały w tym roku z Kemmhyt do Chin. Nie
jestem sędzią, żeby stwierdzić, czy miały motyw, aby otruć księcia, no i
należałoby sprawdzić, co i w jakich godzinach robiły, czy znalazłoby się choć
trochę czasu na wycieczkę w góry, ale wątpię, by miały dostęp do posiadłości
Lock-Nahów. Mowa o nieletniej uczennicy i osiemnastoletnim pałkarzu.
Uniosłam rękę i Faris natychmiast
zamilkł.
Wpatrywałam się niewidzącym wzrokiem w kopię
zawiadomienia, ale w głowie kotłowała mi się tylko jedna myśl - był ktoś
trzeci. Poza Horim i Menibre istniał ktoś trzeci i możliwe, że nie była to
Heather. Ogromna gula w gardle zmalała nieco, tak, że mogłam odetchnąć.
- To wystarczy, żeby zamknąć ich do
procesu? - zapytałam cicho.
- Nie jestem sędzią - powtórzył. - Ale
myślę, że wystarczy, by uniewinnić Karema Ziwara.
Spojrzałam na niego przez przymrużone
powieki.
- Ziwarowi nic nie groziło. Od początku
mówił prawdę. Zostaw mnie, muszę pomyśleć. Zaraz. Zaczekaj.
Przystanął w drodze do drzwi, patrząc
pytająco. Wąskie, prawie bezbarwne brwi uniosły się lekko, kiedy prześwietlałam
na zmianę każde z jego oczu. Idealna maska obojętności. Uderzająco podobna,
choć jednocześnie tak różna od twarzy Snape’a, miała w sobie identyczny spokój
i szacunek, ale ani cienia strachu.
- Podziękuj swojemu przyjacielowi -
dodałam już znacznie spokojniej i sięgnęłam po resztę pozostawionych notatek. -
A ty jesteś zbyt skromny. Pewnie dlatego cię nie znoszą.
Opuścił ręce do kolan i skinął lekko
głową.
- Niechęć do nieznanego wynika z obawy,
Dżahmes.
*
Pojawił się na śniadaniu jak gdyby nigdy nic,
jak gdyby jego przeciągająca się nieobecność i nieregularne sowy nigdy nie
miały miejsca. Przywykłam do tego i ceniłam te momenty, ale nie w takich
chwilach, kiedy potrzebowałam jego rady, o którą nie miałam ochoty prosić. A
zbyt dobrze go znałam, by wierzyć, że powstrzymałby się przed mędrkowaniem. Z
podejrzaną wręcz uprzejmością wysłuchał wszystkiego, co wydarzyło się od jego
powrotu - wszystkiego, co zdecydowałam się mu wyznać. Obserwował mnie przy tym
z coraz bardziej uniesionymi brwiami, sącząc powoli zawartość pucharu, a kiedy
skończyłam, wyglądał na lekko rozbawionego. Poczułam się urażona tą
obojętnością, zwłaszcza że Voldemort zawsze bardzo cenił Ahmeda. Dużo bardziej
niż mojego ojca.
- Rozumiem, że twoja szczątkowa empatia
nie pozwala ci odczuwać smutku z powodu czyjejś śmierci - syknęłam na
koniec, chwytając wściekle za nóż - ale mógłbyś chociaż udawać, że cię to
obchodzi.
Usta drgnęłu mu kpiarsko, ale nie obruszył
się.
- Śmierć Ahmeda i tego młodego Lock-Naha,
jak mu tam…
Obrzuciłam go jeszcze jednym niezadowolonym
spojrzeniem i zaczęłam z nieproporcjonalną dużą siłą kroić kaczkę.
- Haniego.
- …Haniego, tak. To wielka strata,
zwłaszcza że Ahmed zawsze popierał moje plany - ciągnął niewzruszony. - Przynajmniej
od momentu, kiedy pogodził się z tym, że to ty, a nie jego wychowanka dostanie
koronę. Tak, wielka szkoda. To był najbardziej rozsądny członek rady za czasów
twoich rządów.
Prychnęłam cicho pod nosem.
- Najbardziej rozsądny, bo cię popierał -
dodałam, a on uśmiechnął się.
- Cieszę się, że się rozumiemy.
Przy stole zapadła na moment cisza zakłócana
wyłącznie cichym podzwanianiem sztućców. Skończył jak zwykle przede mną, ale
siedział w bezruchu, wodząc obojętnym wzrokiem po pokoju, jakby oceniał, co
zmieniło się od jego powrotu, ale jadalnia przystająca do moich komnat jako
jedno z niewielu pomieszczeń pozostawała jednakowa od wielu lat. Przestronne,
słoneczne pomieszczenie w kolorach ciepłego brązu i pomarańczu, ozdobione
olbrzymim freskiem przedstawiającym fontannę pełną kaczek i liczne wazony
wypełnione białymi chryzantemami stanowiły widok tak neutralny i
nieinteresujący, że za tym pełnym zadumy spojrzeniem musiało kryć się coś
więcej.
- A ty gdzie przebywałeś, że nawet moje
sowy miały problem, żeby cię odnaleźć? - zagadnęłam już nie tak
rozdrażnionym tonem, kiedy i ja skończyłam jeść i odchyliłam się wygodniej na
krześle. - Czy twoja podróż miała coś wspólnego ze zniknięciem
Ollivandera?
Nie odpowiedział od razu, ale błysk w jego
oczach dał mi do zrozumienia, że byłam blisko.
- Opowiem ci, kiedy się dowiem - rzekł
enigmatycznie.
Otworzył usta, chcąc coś więcej powiedzieć,
ale spod stołu rozległo się najpierw szuranie, a potem dźwięk małych stóp
odklejających się od podłogi i spostrzegłam znad blatu małą, łysą główkę z
długim, ciemnym warkoczykiem po prawej stronie. Silas, obserwowany przez brata
spod ciężkiej komody, kiwał się na ugiętych nogach, trzymając się kurczowo
długiej, czarnej szaty, spoglądając śmiało w górę wprost na swojego ojca. Przez
płaską twarz Voldemorta przebiegł dziwny, kpiący cień, kiedy podniósł chłopca z
podłogi tak, jakby podnosił kota i obejrzał. To był widok dziwaczny i
surrealistyczny, jeszcze dziwniejszy i bardziej nieprzewidywalny niż jego
zainteresowanie drugim synem, które okazał zaraz po powrocie, choć spodziewałam
się, że kiedy tylko zaczną używać magii, zechce częściej ich widywać. Nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że traktował to jako eksperyment i tylko i
wyłącznie ta myśl stała za jego zgodą, by przygarnąć Totmesa.
Odstawił Silasa z powrotem na podłogę, kiedy
ten zaczął pokracznie wymachiwać tłustymi piąstkami, by dosięgnąć srebrnego
łańcuszka łączącego ozdobne pagony na jego ramionach. Chłopiec, wyraźnie
szukając zaczepki, śmignął z powrotem do swojego brata i zaczął ciągnąć go za
warkoczyk i wkładać go sobie do buzi, nie zważając na protesty brata.
- Rozwija się wyraźnie szybciej od Tota
- odezwałam się, patrząc, jak Silas z zapałem próbował odgryźć lok tuż przy
głowie Totmesa. - W zeszłym tygodniu powiedział swoje pierwsze słowo,
“chcę”. A potem znów transmutował kołyskę w prosiaka. Myślisz, że to normalne?
Accio!
Rozległo się głośne mlaśnięcie i warkoczyk
Tota wyślizgnął się z ust Silasa, kiedy zaklęcie przyciągnęło go do mnie jak
wielki magnes. Chłopiec wybuchnął śmiechem, lądując na moich kolanach bez
krztyny strachu czy zaskoczenia.
- Nie mam pojęcia. Nie miałem okazji
przyglądać się rozwojowi dzieci czarodziejów, a mugolskie bachory niewiele mnie
obchodzą - odparł bezceremonialnie, a swobodna obojętność w jego oczach
zniknęła, pozostawiając lodowaty spokój. Już wiedziałam, że to padnie. - Kiedy
miałaś zamiar mi powiedzieć?
Atmosfera w pokoju zmieniła się. Mierzyliśmy
się nawzajem wzrokiem jak dwójka graczy na turnieju pojedynków na moment przed
znakiem rozpoczynającym start. Na twarzy Voldemorta nie było śladu wściekłości.
Jedynie chłodne oczekiwanie, jak gdyby liczył, że to ja zacznę ten pojedynek. I
właśnie ten chłód - nie furia, nie wściekłość, nawet nie nienawiść - sprawił,
że miałam ochotę spojrzeć gdzieś w bok, byle dalej od tych surowych,
oczekujących oczu.
- Heather? - zapytałam tylko.
- Nie potrzebuję do tego Heather -
odparł niecierpliwie. - Więc?
Wzruszyłam ramionami. Nie miałam w głowie
żadnej gotowej odpowiedzi, niczego, co mogło go uspokoić albo zadowolić, bo
sama nie chciałam o tym myśleć ani rozmawiać.
A może po prostu oczekiwałam, że sam się
domyśli.
- Przykro mi.
Wydął lekko usta i też odchylił się mocniej
na swoim oparciu.
- Jestem tym coraz mniej zaskoczony -
odparł, a nutka ironii w jego głosie sprawiła, że mój puls gwałtownie
przyspieszył. - Zaczynam się zastanawiać, czy jesteś w ogóle zdolna urodzić
moje dziecko.
Gwałtowny zastrzyk furii sprawił, że
natychmiast się wyprostowałam, a serce zaczęło łomotać mi w piersi jak
oszalałe.
- A Silas wziął się z powietrza, tak? -
warknęłam, z każdym słowem podnosząc głos coraz mocniej, aż ostatnie prawie
wykrzyknęłam.
Oczy rozbłysły mu groźnie.
- Powiedziałem “moje”.
Wciąż ten spokój. Jego głos dla odmiany był
cichy i aksamitny, chłodno obojętny, a jednak to właśnie on doprowadzał mnie do
białej gorączki. Gromadzone przez ostatnie tygodnie emocje, wściekłość,
poczucie krzywdy, to wszystko, co musiałam tłumić, udawać przed radą i całą
resztą, że potulnie czekałam na koniec śledztwa Ptahora. Bezmiar cierpienia
wywołany zdradą Heather i na koniec to: złośliwe, bezmyślne insynuacje wywołane
taką samą bezsilnością Voldemorta, rzucone tylko po to, żeby dać upust
frustracji - tego było za dużo. Przebiło tamę i cała ta buzująca mieszanka
wystrzeliła pod ogromnym ciśnieniem i nie byłam w stanie… nie chciałam
jej powstrzymywać.
Zerwałam się na nogi z taką gwałtownością, że
przewróciłam krzesło, a Totmes za moimi plecami zakwilił cicho ze strachu.
Oboje to zignorowaliśmy. Dwa kroki i byłam już po drugiej stronie stołu,
oderwałam od siebie Silasa i wcisnęłam go w ręce Voldemorta.
- Skoro nie jest twoje - rzuciłam, a
głos trząsł mi się w zimnej furii - to proszę, możesz go zabić. Proszę, zrób
to, skoro nie jest twój. Śmiało, to dla ciebie nie pierwszyzna zabijać
niemowlęta. Na co czekasz!
Tym razem i Silas pisnął, sztywny w mocnym
uścisku Czarnego Pana, ale gdy długie, pająkowate palce zacisnęły się wokół
maleńkiej klatki piersiowej, nie wydał z siebie kolejnego krzyku, jak gdyby
buchająca z jego ojca energia ostrzegała - ani jednego dźwięku więcej.
Spiorunował mnie wściekłym spojrzeniem.
- Ostrożnie, wiedźmo - wycedził, a w
jego głosie ostrzeżenie nie brzmiało już tylko delikatną nutką. On wręcz
ociekał groźbą. Voldemort odłożył Silasa na podłogę i wstał, a tamten czmychnął
po podłodze tam, gdzie Totmes siedział zamrożony ze strachu. - Jeżeli masz
zamiar wydawać mi polecenia, to formułuj je z rozwagą. A twoja obecna pozycja
nie…
…dokończył, bo w tym samym momencie moja ręka
sama pomknęła w kierunku jego twarzy i z głośnym trzaskiem zatrzymała się na
zapadniętym policzku. Oboje zesztywnieliśmy, ale to ja ocknęłam się pierwsza.
Pobudzana wylewającym się wciąż gniewem cofnęłam się o krok, objąwszy się mocno
ramionami, jak gdyby to miało mnie ochronić przed jego narastającą
wściekłością. Czułam ją już na każdym odsłoniętym kawałeczku ciała, ale było
już za późno. Nie potrafiłam się zatrzymać.
- Moja obecna pozycja! - wydusiłam z
siebie, mrużąc z niedowierzaniem oczy. - Ty dupku, ty skończony… podły… MOJA
pozycja! Gdzie istnieje na świecie miejsce, w którym ludzi do respektowania
twoich rządów motywuje coś więcej niż strach? Gdzie jesteś w tej swojej Anglii?
W domu Lucjusza Malfoya! Tego wiernego sługi, który cię kocha, jest w ciebie
zapatrzony jak w boga? I ty śmiesz insynuować, że to ja straciłam pozycję?
Twierdzić, że Silas nie jest twój! Ty, który za moimi plecami knułeś z moją
siostrą…!
Cofnęłam się jeszcze o krok, ale nie
uchroniło mnie to od jego dłoni. Wystrzeliła z siłą i szybkością atakującej
kobry, a palce, które zacisnęły się na moim nadgarstku, wręcz miażdżyły.
Skrzywiłam się i spróbowałam wyszarpnąć przedramię, lecz wielka, biała ręka
zacisnęła się na nim jak imadło. Taksowaliśmy się przez moment wzrokiem pełnym
takiego żaru, takiej nienawiści, że wydawało mi się niemożliwe, by nie
skończyło się to eksplozją. Dotarliśmy do urwiska i nie miałam pojęcia, gdzie
dalej mogło nas to zaprowadzić.
- Pamiętasz - wyszeptał - co ci
mówiłem, kiedy zrobiłaś to ostatni raz?
- Doskonale. I nie wyraziłeś się
precyzyjnie - odburknęłam przez zaciśnięte zęby.
Druga ręka, w której spodziewałam się ujrzeć
różdżkę, tym razem zupełnie usta powędrowała do mojego gardła. Odchyliłam się,
lecz kciuk, który wbił się w tchawicę, sprawił, że na moment pociemniało mi w
oczach.
- Teraz będzie precyzyjnie - powiedział po
angielsku i na moment wzmocnił uścisk. - Zapamiętaj, że kawałek metalu na twoim
palcu niczego nie zmienia. To ja uczyniłem cię nieśmiertelną i lepiej, żebyś
miała to na uwadze.
Cofnął rękę i znów mogłam odetchnąć, a tą,
którą wciąż ściskał mój nadgarstek, przyciągnął sobie do ust i musnął lekko,
upiornie się przy tym uśmiechając. W następnej chwili już go nie było.
Totmes płakał rozpaczliwie w kącie pod
komodą.
~*~
Bardzo dawno się tu nie odzywałam, ale teraz
zostanę na dłużej, a właściwie zostanę do końca, bo 19.06.2024 skończyłam
“Słodką amnezję” i… spodobało mi się kończenie opowiadań. :D Dlaczego to opko
wybrałam na kolejne, które chciałabym skończyć, a powód tego wyboru był prostu:
tutaj zostało najmniej historii do końca. XD Nie będę przez ten czas pracować
nad niczym innym poza planowaniem fabuły do mojego autorskiego tekstu, więc w
najbliższym czasie można się tu spodziewać w miarę regularnych postów. Tym bardziej,
że aktualnie trwa wakacyjne wyzwanie pisarskie “Letnie Pisanie”, a ja sama od
początku roku podtrzymuję swoje prywatne pisarskie wyzwanie “20k słów na
miesiąc”. Zobaczymy, może nawet uda się skończyć pierwszą część DLR do końca
2024 roku? Nie mam ciśnienia, ale byłoby fajnie. Do zobaczenia niebawem.
:)
ależ rozumiem to doskonale, trzymam kciuki, żebyś podołała :)
OdpowiedzUsuńnajwspanialsza niespodzianka tego roku, zobaczyć nowy rozdział po tylu latach <3
Będzie, będzie, mam jeszcze niecałe 1/3 do skończenia i wracam. :)
UsuńJest szansa na ruszenie wcześniejszych rozdziałów? Od kilku lat wracam z nadzieją, że historia ruszy. Ten blog nie może mi wyjść z głowy od lat 😭
OdpowiedzUsuńA, w sensie, tych początkowych? Pewnie i chyba nawet najpierw napiszę coś z tych "betowanych" z początku, a dopiero potem 106, bo w sumie 105 wrzuciłam nie tak dawno, ze trzy miesiące temu. :)
UsuńWOW!!! ekspresowo!
OdpowiedzUsuńTeraz powinno już być regularnie do końca. :)
UsuńBardzo współczuję Dżahmes poronienia, straty wuja i jeszcze problemów z Heather. A Voldemort to kawał chuja. Miałam i nadal mam ochotę go udusić. Jego żona cierpi, a ten jeszcze wtrąca swoje 3 grosze! I śmie podważać swoje ojcostwo! Lepiej niech szuka zdrad wśród swoich śmierciożerców i to prędziutko, bo niewiele mu czasu zostało (o ile pójdziesz zgodnie z kanonem).
OdpowiedzUsuń"Zaczynam się zastanawiać, czy jesteś w ogóle zdolna urodzić moje dziecko" – powiedział typ, który od 15 lat nie może zabić jednego dzieciora. A może to Twoja wina, Tommy? Może to Ty nie jesteś zdolny?
Poza tym, Totmes skradł moje serce. Jako jedyny z tej całej czwórki jest normalny.
W sumie mam wrażenie, że im bardziej zbrzydziła się jego zewnętrzna powłoka, tym bardziej zbrzydzam mu charakter, chociaż wiadomo, AU musiało mocno wjechać, żeby to opowiadanie mogło w ogóle powstać. XD
Usuń