- …no i skończyły się odwiedziny podczas rodzinnych spotkań, ja wiem, proszę ja sądu, że to może źle zabrzmieć, ale wszyscy byliśmy pewni, że po śmierci jego ojca wszystko się zmieni… no i się zmieniło! Na gorsze! - Gdaczący, pełen pretensji głos Sitamon przesuwał się płynnie między jego uszami, nie pozostawiając w mózgu ani śladu. - Jeśli sąd, proszę ja sądu, chce wiedzieć, to ja myślę, że za tym wszystkim stała matka. Po śmierci męża nie miała już kim dyrygować, więc przerzuciła się na syna. Gdyby nie to, pewno dałoby się to małżeństwo jeszcze uratować, a tak…
- Proszę skrócić swoją opowieść, nie dyktuje pani harlekinów, tylko odpowiada na pytania sądu - przerwał jej zniecierpliwiony czarodziej w obszernej, białej todze. Jego arabski był ostry, zbyt ostry jak na Kair i Imhotep mógł tylko podejrzewać, że mężczyzna pochodził ze wschodu. Nie przeszkodziło mu to jednak w odczuciu sympatii za to niezbyt uprzejme zwrócenie uwagi Sitamon. - I drugi raz pani powtarzam. Do sądu proszę się zwracać “Wysoki Sądzie”.
- No właśnie tak się zwracam, proszę ja sądu - przytaknęła gorliwie i jak gdyby nigdy nic powróciła do swojej opowieści.
Głowa Imhotepa znów się zamknęła. Był zmęczony słuchaniem opinii na temat swojego małżeństwa i wywlekaniem prywatnych spraw przed oblicze osób, które znał. Ze skrybą kontrolującym samonotujące pióro chodził do szkoły. W identycznej białej todze i złotym wisiorem w kształcie pióra Maat na piersiach tuż obok głównego sędzi siedziała Kleopatra Iry-Hor. Bardzo podle ją wykorzystał - uwiódł i porzucił, kiedy oboje mieli po piętnaście lat, a teraz wysłuchiwała, jak jego jeszcze-teściowa opowiadała o desperackich próbach leczenia jego niepłodności. Kleopatra miała dość obycia, by utrzymać na twarzy wyraz chłodnego profesjonalizmu.
Na myśl, że ministerstwo pozwoliłoby na obecność widowni podczas sprawach cywilnych tak, jak na sprawach karnych, zimna kawa, którą wypił zamiast śniadania, zaczęła nieprzyjemnie wirować mu w żołądku. Ostatnie, czego pragnął, to by informacje o jego problemach z płodnością rozeszły się po Kairze.
I tak się rozejdą, tylko może trochę wolniej.
- No i tak to było - zakończyła kulawo Sitamon i kamień spadł mu z serca. - W naszej rodzinie nigdy nie było rozwodów. Ja wiem, proszę ja wysokiego sądu, że to ona złożyła mu ten pozew, ale gdyby nie tamta strona, to by nie było tego całego zamieszania. Ja tam nigdy nie lubiłam Imhotepa, ale, no, nie mogę powiedzieć, Teti była całkiem zadowolona z tego małżeństwa, dopóki się nią interesował. Tyle.
Za zgodą sędziego Saleha odeszła od małej, drewnianej barierki, żeby usiąść na swoim miejscu w jednej z półokrągłych ławek otaczających owalne pomieszczenie i chyba wszyscy - łącznie z Teti - ukradkiem odetchnęli.
- Sąd zarządza przerwę - powiedział natychmiast tym samym ostrym, zniecierpliwionym tonem i jako pierwszy zniknął za drzwiami za stołem sędziowskim.
Okrągła, przypominająca miniaturowe koloseum sala szybko się wyludniła. Poza rodzicami Tetiszeri, jej starszym bratem, skrzatką Dżed, prawnikami i Sitre nie było nikogo, przez co prawie opustoszała sala wyglądała na jeszcze większą i bardziej przytłaczającą. Dopiero na korytarzu Imhotep poczuł się odrobinę lepiej. Za drzwiami natychmiast odwrócił się w stronę siostry; nie chciał widzieć przepraszającego spojrzenia Teti. Dziś wyglądała naprawdę ładnie w prostej, lejącej się szacie w kolorze butelkowej zieleni i włosach zaczesanych w zgrabny koczek. Imhotep był pewien, że wydawała mu się ładniejsza niż zwykle właśnie dlatego, że mieli dzisiaj sfinalizować swoje rozstanie. Irracjonalne. A jednak nie potrafił zmienić tego, co czuł.
W drodze na obiad wymienił z Nubunetem dwa zdania, po czym rozstali się na szczycie głównych schodów - Imhotep i Sitre podążyli dalej w dół na parter, a prawnik zniknął za drzwiami palarni.
- Nie wiem, czy czuję ulgę, że matka się nie zjawiła, czy jednak mi przykro - mruknął, gdy zajęli miejsca przy okrągłym stoliku tuż przy szklanej witrynie.
Sądowa restauracja znajdowała się w samym sercu olbrzymiego gmachu. Choć budynek sądu z zewnątrz przypominał olbrzymią, białą piramidę ze złotym czubkiem, wszystkie sale rozpraw, w których bywał Imhotep, miały okrągły kształt. I choć Imhotep był tutaj stałym bywalcem, nie odwiedził jeszcze wszystkich trzydziestu dwóch pięter, a podziemia ciągnęły się podobno pod większą częścią Ityhii, łącząc się z ministerstwem. Sąd w Kemmhyt wyglądał przy nim jak komórka na miotły.
- Potrzebuje czasu - odparła Sitre i przez dłuższą chwilę oboje pochylali się nad kartami, by złożyć zamówienie u nadskakującej, uśmiechniętej kelnerki. Dopiero gdy zostali sami, dodała: - Wiesz, że nie o to chodzi. Po prostu…
- …nie chce świecić oczami, wiem - wpadł jej w słowo. - Dała mi do zrozumienia, że od ślubu z Teti gorszy jest tylko rozwód, o który to ona wnosi. A mumia ojca przewraca się w grobowcu.
Sitre zacisnęła lekko usta.
- Dobrze wiesz, że chodzi o Sitamon i jej bajania. Teraz nareszcie mogą przestać udawać, że tolerują się nawzajem. Po prostu Sitamon brakuje klasy.
- Zostawmy Sitamon. Jedna korzyść z tego rozwodu: ja też nie będę musiał dłużej udawać, że smakuje mi jej zupa ze świergotnika - mruknął i podziękował miłej kelnerce za przyniesienie kawy.
- No dobrze - zgodziła się niechętnie. Dyskretnie wyciągnęła z torebki elegancką, szklaną piersiówkę, wlała połowę zawartości do swojej filiżanki i zaczęła intensywnie mieszać. - Wrócił nasz dobry kolega.
Obrzucił siostrę karcącym spojrzeniem, ale ona tylko uśmiechnęła się figlarnie i upiła spory łyk swojej kawy, odciągając elegancko mały palec - który w jej przypadku nie był wcale taki mały - co dało komiczny efekt w zestawieniu z jej mocno zarysowaną szczęką, wysokim czołem i identycznymi co Imhotep grubymi, czarnymi brwiami.
- Chociaż w sądzie mogłabyś sobie darować - burknął, a Sitre potrząsnęła głową.
- Nie wiem, o co ci chodzi.
- A co z tym kolegą?
- Alp zainwestował u nas prawie dwa tysiące galeonów… ale inwestycja się nie udała. - Uśmiechnęła się niewinnie. - W każdym razie jego żona nie będzie zadowolona, kiedy się dowie.
Ledwo wypili kawę, a młoda kelnerka pojawiła się przy ich stoliku po raz trzeci, lewitując nad głową dwa talerze z ziemniakami i baraniną. Na widok ślicznie przyrumienionego mięsa ślina napłynęła mu do ust i Imhotep dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak był wygłodniały. Sprawa wezyra i zbliżający się rozwód stworzyły w ciągu ostatnich dni doskonałą mieszankę braku czasu i apetytu.
Jedli przez chwilę w milczeniu, aż Imhotep zaspokoił pierwszy głód.
- Przynajmniej wiadomo, że Alp do nas wróci - odezwał się, popijając barana mrożoną herbatą z hibiskusa. - Niech Chaju zwiększy mu limit o… pięćset galeonów? Zasłużył sobie.
Sitre zachichotała z ustami pełnymi mięsa i ziemniaków. Kawa doprawiona burbonem wprawiła ją w znakomity humor i sprawiła, że oczy nabrały charakterystycznego blasku, jaki widywał u niej ostatnio o wiele zbyt często.
- Co ci zrobiła jego biedna żona? - zażartowała, przełknąwszy jedzenie. - Wyrzuci go z domu i będzie musiał zamieszkać w kasynie, zobaczysz.
- Żona nic. Ale Alp pomógł mi ostatnio z jedną sprawą i dobrze się sprawił - odparł, zniżając głos na tyle, by nie szeptać.
- Ach, to stąd ten wkład na inwestycję.
W przeciwności do Teti Sitre nigdy nie pytała i był jej za to wdzięczny, choć brakowało mu kogoś, kto znałby na tyle sytuację w pałacu, komu mógł się z tego zwierzyć. Ostatnio coraz częściej o tym myślał, ale czuł pewną blokadę przed wciąganiem siostry w te sprawy. Zwłaszcza po tym, co działo się w Wielkiej Brytanii.
Zdecydowanie zaczynał się starzeć.
- Wole nagradzać ryzyko - rzekł, strącając z niechęcią maleńkiego pajączka spacerującego po krawędzi stolika. - Zwłaszcza kiedy to nie ja muszę je podejmować. Wracamy, za dziesięć pierwsza.
Zapłacił trzy galeony i wręczył kelnerce szesnaście sykli napiwku, które znalazł na dnie sakiewki. Pod salą dwanaście na czwartym piętrze niecierpliwił się Hegazi z Teti i niewielkim procentem jej rodziny. Skrzatki już nie było. Pod wpływem spojrzeń swojej prawie-byłej rodziny Imhotep poczuł się jak wyjątkowo nielubiany polityk, ale było to uczucie, które towarzyszyło mu bardzo często, kiedy pojawiał się w kasynie.
Poczuł krótki, pokrzepiający uścisk palców siostry na nadgarstku, kiedy drzwi do sali się otworzyły. Starając się nie patrzeć na Teti, przystanął w pierwszym rzędzie tuż obok swojego prawnika, ale kątem oka i tak widział, jak była spięta i zdenerwowana. Czuł się dokładnie tak samo. Supeł, który nieco zelżał podczas obiadu w restauracji, z podwójną siłą zacisnął się na żołądku Imhotepa. Pożałował, że zjadł całą porcję baraniny.
Sądząc po obojętnych minach, dla Saleha, dwóch ławników i skryby był to dzień jak co dzień, ale Imhotep nie mógł oprzeć się wrażeniu, że cała sala zastygła na moment w nerwowym oczekiwaniu.
- Skład orzekający w obecnym tu składzie przewodniczącego Naima Saleha oraz ławników Kleopatry Iry-Hor i Barka Abawiego po rozpoznaniu sprawy z powództwa Tetiszeri Hantif przeciwko Imhotepowi Hantifowi o rozwód bez orzeczenia o winie postanawia zawiesić postępowanie o rozwód małżeństwa Tetiszeri Hantif i Imhotepa Hantifa - odczytał sędzia, zamykając teczkę. - Ponadto sąd uznaje, że nie doszo do całkowitego i trwałego rozkładu pożycia małżeńskiego, dlatego sprawa zostaje przekazana do mediacji z powodu widoków na utrzymanie małżeństwa…
Imhotep poczuł się, jakby dostał obuchem w tył głowy. Dalsza część mowy Saleha zginęła gdzieś w narastającym gwiździe, jaki wypełnił mu uszy. Spojrzał na Nubuneta, ale tamten tylko skinął głową, zmrużył małe oczka i zrobił minę mówiącą “Wszystko jest pod kontrolą”.
- I co teraz? - zapytał stłumionym głosem, gdy sędziowie i skryba zaczęli jeden za drugim wychodzić z pomieszczenia.
Podążył za swoim prawnikiem w kierunku wyjścia, gdzie przy drzwiach tłoczyła się rodzina Teti. Ona sama razem z Hegazim spoglądali już na nich z korytarza. Stanęli we czwórkę w znacznym oddaleniu od sali, bo przy drzwiach już czaiła się kolejna grupka ludzi. Uczuć, jakich Imhotep teraz doświadczył, nie dało się porównać do żadnych innych. Nie miał pojęcia, jak się zachować, w końcu nigdy dotąd się nie rozwodził. Zerknął na Teti - jednakowo spiętą i skołowaną - i trochę mu ulżyło. Nie tylko on nie miał pojęcia, co powiedzieć. I zdarzyło mu się to chyba pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna.
- Z doświadczenia wiem, że nie ma co się odwoływać - zaczął Hegazi, a Nubunet pokiwał głową. - Jeżeli załatwimy mediację do końca listopada, jest szansa, że w lutym będzie już po wszystkim.
- Dzisiaj miało być - mruknął Imhotep, a jego głos wydał mu się obcy, szorstki i od razu tego pożałował.
- Przepraszam za mamę - odezwała się Teti. Cały czas na niego zerkała, czuł jej wzrok na swoim policzku jak tysiące rozżarzonych do białości igiełek, ale gdy ich spojrzenia się spotkały, natychmiast wbiła oczy w podłogę. - Wciąż nie może się pogodzić z rozwodem.
- Pani się nie martwi. Gramy do wspólnej obręczy - odparł Nubunet, machając nonszalancko teczką. - Myślę, że powinieneś się jak najszybciej wyprowadzić, nie ma co przeciągać.
Prawnicy nie wyglądali na przejętych, Imhotep nawet poczuł się nieco urażony tym, że tak lekko podeszli do ich małej tragedii - sam już się nie łudził, że uda im się zamknąć tę sprawę przed nowym rokiem, ale kiedy ochłonął, przyszło zrozumienie. Kiedy on sam przejął się tym, że jakiś nieszczęśnik przegrał w jego kasynie oszczędności życia? A Nubunet już musiał pędzić, bo piętro niżej czekał go kolejny rozwód.
Nie rozmawiał więcej z Teti. Nie planował dawać jej matce więcej argumentów za tym, że zgadzali się z wyrokiem sądu, zresztą i Tetiszeri nie sprawiała wrażenia, jakby miała ochotę na smalltalk przed salą sądową. Rozeszli się, kiwając sobie głowami na pożegnanie.
To wszystko. Taka chłodna obojętność.
A pamiętał, jak w pierwszym roku po ślubie nie mogli się od siebie odkleić, kiedy Imhotep wybierał się do Kemmhyt.
Odpędził te bolesne wspomnienia dopiero w domu. Odmówił Sitre wspólnego wyjścia na piwo - tego wieczora nie miał ochoty na niczyje towarzystwo. Nie spodziewał się, że Teti wróci do domu, ale i on nie zamierzał spędzać nocy w miejscu, w którym z każdego kąta spoglądały na niego wspomnienia walącego się małżeństwa. Od szalonej miłości do obojętności - tak mógłby brzmieć tytuł ckliwego dramatu, gdyby w ich życiu działo się coś widowiskowego.
Nowy apartament nie prezentował się najlepiej, ale miał potencjał. Od kiedy je kupił, Imhotep przypominał sobie raz na jakiś czas, żeby poprosić Czuju o radę w sprawie aranżacji, ale dzisiaj, kiedy tutaj wszedł… Też wiedział, że zapomni.
Jebać aranżację wnętrz, przemknęło mu przez myśl.
Z tym mógł się zgodzić.
Słońce już dawno schowało się za horyzontem, ale z zewnątrz wpadało do środka tyle światła, że Imhotep nie musiał zapalać lamp. Wyciągnął się wygodnie w wielkim, wygodnym fotelu przy biurku (jedno i drugie musiał wyczarować), wyciągnął przed siebie nogi i otworzył usta, żeby wezwać Dżed, ale przypomniał sobie, że Dżed wciąż była w starym domu, więc musiał wstać i samemu zrobić sobie herbatę. Liczył, że w ten sposób będzie mu łatwiej zabrać się za dokumenty z Banhy, które czekały na niego od przedwczoraj.
Nie było łatwiej, ale wolał to od rozpamiętywania rozprawy.
Już po pierwszym kwadransie okazało się, że Banha nie była tak magicznie wyludniona, ale podejrzewał, że to i tak mniejszość, która postanowiła pozostawić po sobie jakikolwiek magiczny ślad. Rozłożywszy przed sobą mapę, nie bez trudu odnalazł ulicę, o której wspominała Dżahmes, a niecałe dwie mile dalej - jedna apartament i dwa meldunki. Tego Imhotep był absolutnie pewien. Jeżeli Fairs mógł, to dopełnił wszystkich formalności. Łącznie z zameldowaniem siebie i swojego przyjaciela.
Poczuł ukłucie ekscytacji, mocno stłumione przez emocje dzisiejszego dnia.
- Chyba cię mam - mruknął sam do siebie.
Trochę zmotywowany tym, co odkrył, a trochę zmęczony oczekiwaniem, jeszcze tego samego dnia wysłał dwie sowy - jedną do Kemmhyt, drugą do Kairu, przy czym ta pierwsza wróciła zaraz następnego wieczora z potwierdzeniem od Dżahmes co do zaplanowania wezyrowi kilku najbliższych dni. Na wiadomość od Chefrena Hat-Hora czekał do czwartku, ale to, co znalazł w kopercie, wystarczyło.
Rzucił na siebie zaklęcie kameleona i z dywanem pod pachą teleportował się w okolice Moosad. Widok wołających o remont bloków wysmarowanych graffiti i ciasnych uliczek z zaparkowanymi na chodnikach samochodami, hałas i tłumy mugoli sprawiły, że Imhotep poczuł się nieswojo pomimo chroniącego go zaklęcia kameleona, ale szybko do niego dotarło, że gdyby sam potrzebował ukryć kwaterę przed niechcianym wzrokiem, wybrałby to miejsce. Patrząc na szyldy i budynki poupychane na każdej dostępnej powierzchni, można było dostać oczopląsu, a wszędobylski ruch wcale nie pomagał.
Odnalezienie konkretnego osiedla zajęło mu dobre kilkadziesiąt minut. Wyglądające na ubogie i zatłoczone nie robiło najlepszego wrażenia, a kręcący się w bramach i pod sklepami grupki głośnych, młodych mężczyzn nie zachęcały do zatrzymywania się. Imhotep zdał sobie sprawę, że nie spotkał żadnej kobiety czy dziecka i był pewien, że z taką aparycją Faris z całą pewnością ściągnąłby uwagę lokalnych mieszkańców. Zatem wszystko tutaj musiało odbywać się pod płaszczykiem niewidzialności.
Zatrzymał się przed wskazanym adresem na chodniku dokładnie po drugiej stronie drogi, lustrując szereg zrośniętych ze sobą budynków. Mimo że wszystkie stały w jednym rzędzie, widać było zupełnie różny poziom zużycia elewacji. Bloki były przeplatane kilkupiętrowymi sklepami, w których świeciły się już tylko witryny na parterze, gdzie sprzedawano podłe żarcie i papierosy. Fryzjer, na rogu olbrzymi kwadraciak z szyldem przedstawiającym pęknięty na pół samochód. Numery na metalowych plakietkach zdawały się żyć własnym życiem. Obok względnie świeżego bloku numer czterdzieści znajdowała się sędziwa kamienica z metalową plakietką i wymalowanej na niej szesnastką, a na warsztacie samochodowym brakowało jakiegokolwiek oznaczenia, dlatego kiedy przed oczami Imhotepa zaczął rysować się bardzo nowoczesny, zbudowany prawie w zupełności ze szkła apartamentowiec, mężczyzna był prawie pełen podziwu dla rzetelności wezyra.
Nowiutka, trzypiętrowa willa silnie kontrastowała z resztą osiedla. Gdy Imhotep wskoczył na dywan i podleciał bliżej, zauważył ładne, metalowe wykończenia między piętrami, wyglądające na solidne dwuskrzydłowe drzwi i zwisającą z dachu roślinność. Jedynie te olbrzymie, przeszklone ściany stanowiły zagadkę, ale bardzo szybko wpadł na to, że prawdopodobnie były zaczarowane, tak, jak okna w podziemnej części ministerstwa. Co widział w nich Faris, kiedy postanowił zjawić się w swoim ukrytym domu? Bogate osiedla w magicznej części Kairu? Widok na pałac w Kemmhyt czy lasy otaczające Sacher? A może jeszcze coś innego? Przypomniał sobie, że kapłan pobierał nauki w Beauxbatons, miał rodzinę w południowej części Francji. Może widział czarujące uliczki Saint-Tropez?
Czując serce przesuwające się w górę przełyku, przełknął naprędce i zacisnął dłonie mocniej na krawędzi dywanu, by ten zatrzymał się przy jednym z nieoświetlonych okien na pierwszym piętrze. Widział, że na ostatnim piętrze się świeciło, ktoś z całą pewnością był w domu, ale Imhotep musiał choć odrobinę uledz ciekawości.
Zaglądał do prawie pustego, ultra nowoczesnego gabinetu z olbrzymim biurkiem i czymś, co przypominało wiszącą na ścianie mapą. Imhotep zmrużył oczy i bardzo szybko zmiarkował, że spoglądał na bardzo dokładną mapę Kemmhyt. Ostrożnie, by nie dotknąć szyby, prawie przycisnął nos do szklanej ściany obok i jego oczom ukazała się imponującej wielkości biblioteka z drzwiami prowadzącymi do gabinetu. Podleciał tak jeszcze do kilku okien i bardzo szybko rozpoznał w nich rękę Farisa. Wszystko utrzymane w minimalistycznym, prawie mugolskim stylu, porządek i brak jakichkolwiek osobistych akcentów świadczących o tym, że mieszkałaby tu osoba posiadająca jakieś hobby. Żadnych czasopism sportowych, naukowych gazet o nowinkach w medycynie, porzuconej na kanapie gitary czy niedokończonych robótek na szydełku. Może to kwestia tych wszystkich przeżytych lat z Teti, a może naprawdę nikt tu nie mieszkał.
Podleciał do jedynego okna, w którym paliło się światło. Ujrzał praktycznie pozbawiony mebli salonik - kolejny w bielach i jasnych szarościach, zdominowany przez szkło i metal. Choć Imhotep gdzieś pod skórą czuł, że ujrzy właśnie coś podobnego, serce i tak zatrzepotało mu się w piersi jak ptak schwytany do klatki - w rogu białej kanapy siedział sztywno wyprostowany mężczyzna. Zupełnie inny niż ten, którego Faris przedstawił im podczas koronacji, chyba znacznie wyższy i bardziej umięśniony, o ciemnej, błyszczącej skórze. Wciąż młody i bardzo przystojny utracił już swą młodzieńczą świeżość, choć Imhotepowi przemknęło przez myśl, że nie mógł mieć więcej niż czterdzieści lat, tylko poza i obojętny wyraz twarzy dziwnie go postarzały. Mężczyzna przypominał ożywionego manekina - jednego z tych, które prezentowały stroje w atelier Kleopatry Panteni w centrum handlowym w Ityhii, do którego chodziła Teti. A jednak to był żywy mężczyzna! Po minucie czy dwóch Imhotep spostrzegł, że oddychał i mrugał, ale z mniejszą częstotliwością niż powinien, duże, smukłe dłonie leżały sztywno na kolanach, na których Hanif dostrzegł coś, co przypominało gazetę. Słowo Ptaha.
Imhotep poczuł, jak wszystkie wnętrzności ścisnęły mu się boleśnie.
Ten mężczyzna był pod wpływem wielu zaklęć, być może nawet pod wpływem Imperiusa… albo w trakcie jakiegoś dziwacznego transu. I Hanif był pewien, że już gdzieś widział tę twarz. W słabym świetle lampy padającym ukośnie na przystojne oblicze mężczyzny Imhotep był w stanie wypatrzeć cień krótko ściętych włosów, idealnie ogoloną wydatną szczękę i wysokie kości policzkowe. Ładnie skrojone usta i prosty nos wyglądały jak z okładki magazynów o modzie, ale Imhotep nie mógł pozbyć się wrażenia, że ta twarz, owszem, była powiązana z jakąś gazetą, ale nie z tymi dla kobiet.
Czyli wyglądało na to, że przyjaciel Farisa nie tylko skradł nazwisko, ale i twarz.
Do czego wezyr i Naim Erdem potrzebowali tak wielkiego domu? Imhotep byłby w stanie założyć się o własne kasyno, że budynek, na który spoglądał, był zaledwie wierzchołkiem górującym nad podziemiami, w których… Ano właśnie.
Ale zanim Dżahmes się o tym dowie, Imhotepa czekały jeszcze długie godziny w towarzystwie starych gazet.
*
Przeglądanie Proroka Codziennego do kawy zaraz po śniadaniu stało się moim nowym rytuałem. Oczywiście całą redakcję Proroka albo wymieniono, albo przekonano do wdrożenia pewnych zmian i teraz wszelkie informacje o dziwnych śmierciach tuszowano lub wymyślano poprawne politycznie wytłumaczenia. Miałam co do tych praktyk mieszane uczucia, ale tak, jak Czarny Pan nie ingerował w moje rządy, jak nie komentowałam jego. Nasze relacje nigdy nie były tak zdrowe.
- “Domyślnym czasem jest czas pokoju, nie czas wojny. Wielkie wojny zawsze dobiegają końca, tyrani zostają obaleni i ostatecznie nadchodzi czas pokoju. Czas rozliczeń i ustaleń, kto wspierał którą stronę. Tak było przed narodzinami Dumbledore’a i po jego śmierci. Niech śmierć, którą poniósł z rąk Severusa Snape’a, będzie symbolem honorowej ofiary. Ofiary, którą Dumbledore musiał ponieść, żeby Harry Potter mógł dalej walczyć z Sami-Wiecie-Kim. Od nikogo nie wymaga się zapłacenia najwyższej ceny, ale drobnych gestów: rzucenie ochronnego zaklęcia na mugolskich sąsiadów, bojkotowanie pism wspierających uciskający reżim śmierciożerców, głoszenie prawdy o śmierci tych, których istnienie rząd Piusa Thicknesse’a próbuje wymazać”. - Skończyłam czytać i odłożyłam pismo kolorową okładką do góry, uśmiechając się do portretu, który wydawał się zniesmaczony tym, co usłyszał. - Piękne orędzie. Bądź co bądź podziwiam za odwagę.
- Prędzej za głupotę - wtrąciła Dżahmes-Meritamon. - Coś takiego drukują w Proroku?
Odwróciłam gazetę, bo z niewiadomych powodów właściciel pisma drukował swoje imię i nazwisko do góry nogami.
- Nie. To jakieś małe czasopismo wydawane przez jedną osobę… Ksenofilius Lovegood - odczytałam, mrużąc oczy, bo wymyślne litery utrudniały odszyfrowanie nazwiska. - Żongler. Przychodzi razem z resztą prasy, Zivit dostała pierwszy numer od Rowle’a.
- I że śmierciożercy się na to godzą…!
- A mnie to nie dziwi - stwierdziłam, wzruszając ramionami. - Rebelianci są naturalnym tworem wojny. W tym momencie nawet Zakon Feniksa zszedł do podziemia, choć mają wielu utalentowanych, doświadczonych wojowników, których śmierciożercy mogą się obawiać. A taki Ksenio Lovegood to tylko mucha, którą Yaxley rozsmaruje na ścianie kapciem, kiedy zacznie go irytować. Poza tym uważam, że zabieranie wolności słowa… takie ZUPEŁNE zamykanie ust w końcu prowadzi do buntu. Niech Anglia ma sobie tego swojego Ksenia i Żonglera, niech ci, którym nie podoba się obecna władza, narzekają na łamach pisemka o - zerknęłam na rozpiskę na drugiej stronie - chrapakach krętorogich. Ja nie widzę w tym żadnego zagrożenia.
Dżahmes-Meritamon uniosła kpiąco jedną brew.
- A ja wątpię, żeby Czarny Pan chciał w Anglii budować utopię.
- Pewnie nie. Ale to jego społeczeństwo, którym na szczęście nie musimy się przejmować - odparłam i w tym samym momencie rozległ się dźwięk pukania.
W tej niecierpliwości poznałam Farisa, ale w drzwiach stanął Imhotep. Jak zwykle z porządnie ogoloną głową i - dla kontrastu - nieco zwichrzoną, gęstą brodą, w ekstrawaganckich fioletowych i pomarańczowych szatach tylko na pierwszych rzut oka wyglądał jak on. Wchodząc, nie błysnął na przywitanie oszałamiających uśmiechem, nie przyciągnął sobie bez pytania krzesła i nie spoczął na nim, nonszalancko zakładając nogę na nogę. Zaciśnięte nerwowo wargi i zapadnięte, podkrążone oczy nie świadczyły o spokoju ducha. Przyniósł ze sobą kłębowisko strachu, niepokoju i dziwnej ekscytacji.
- Słyszałam, że odroczono wyrok - odezwałam się, wskazując mu krzesło naprzeciwko biurka. - Przykro mi.
- Saleh pewnie by wolał, żebyśmy się z Teti nienawidzili - mruknął nieco zachrypniętym głosem. Nie brzmiał, jakby przez kilka ostatnich nocy porządnie się wysypiał.
- Kiedy druga rozprawa?
- Nubunet jest przekonany, że w lutym powinien być koniec. - Tym razem nie pojawił się z teczką, a wielką torbą, z której wyciągnął na blat wielki stos gazet o różnym stopniu starości i zużycia. - Ale coś mi się udało ustalić.
Większość prasy pochodziło z Kairu, było nawet kilka mugolskich gazet, ale rzuciły mi się w oczy nawet dwa Echa Pustyni. Uniosłam brwi, oczekując, aż Imhotep mnie oświeci; kątem oka spostrzegłam, jak Dżahmes-Meritamon usiadła na swoim krześle, wyciągając ku nam szyję.
- Udało mi się ustalić, że Faris ukradł tożsamość martwego mugola. Z jakiegoś urzędu czy z nagrobka - tego nie wiem. Ale on i jego przyjaciel Naim figurowali w Banhie jako dwaj mugole. Zarówno dla nas, jak i dla mugolskiego świata - rzekł, patrząc mi w oczy, a ja pokiwałam niecierpliwie głową. Jego stres zaczął mi się udzielać.
- Tak, wiem. Całkiem sprytne, ale myślę, że nie on pierwszy i nie ostatni na to wpadł - przyznałam. - Już wiemy, że Naim Erdem nie jest Naimem Erdemem. Kim zatem?
Stuknął różdżką w stos gazet, a wszystkie jak na komendę podskoczyły, kartki zaczęły się obracać, aż wszystkie zatrzymały się na zaznaczonych przez Imhotepa stronach. Z każdej z nich - z mniejszego lub większego zdjęcia - łypała ta sama twarz. Młodego, bardzo przystojnego mężczyzny z mięsistymi wargami i ostro zaznaczonymi policzkami, łypiącego bystro nieco spode łba ładnymi, błyszczącymi oczami. Zmarszczyłam nieco czoło, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek gdzieś go widziałam, czy chociaż zwróciłam uwagę na to zdjęcie, skoro Echo Pustyni dwa lata temu wypuściło artykuł przypominający o rocznicy jego zaginięcia, ale w głowie miałam pustkę.
- To Nimaatre Takelot - mówił Imhotep, podczas gdy ja próbowałam czytać po łebkach pierwszy lepszy wpis pod fotografią. - Zastałem go siedzącego w domu niedaleko adresu, który mi wysłałaś. Siedział w bezruchu, wpatrując się w jakiś punkt przed sobą. Wyglądał na poważnie zaczarowanego. To jego poznaliśmy jako Naima podczas koronacji Czarnego Pana. Był w przebraniu.
- Faktycznie. Nigdy więcej go nie spotkałam, choć wielokrotnie zapraszałam go przez Farisa na dwór. Faris zawsze miał jakąś sprytną wymówkę, a ja, przyznaję, nie zaprzątałam sobie tym głowy - mruknęłam, nie odwracając wzroku od czarującej twarzy mężczyzny. - Kim on jest?
Wyciągnął na stół kolejny stos dokumentów, tym razem wyglądających na akta sprawy. Z teczki wypadło więcej zdjęć.
- Nima Takelot zaginął siedem lat temu, dokładnie dwudziestego siódmego marca 1990 roku, był na samozatrudnieniu w rodzinnej firmie produkującej eliksiry upiększające, ale podobno przez chwilę pracował w ministerstwie w Departamencie Substancji Odurzających - odparł, rozkładając przede mną papirusowe kartki z konkretnymi informacjami, których nie nadążałam czytać. - Jego rodzina od lat jest związana z wytwórstwem eliksirów…
- Zaraz - przerwałam mu, czując, jak gdzieś w głowie błysnął mi pomysł. - Datyw Takelot był jednym z twórców eliksiru wielosokowego. Datyw Takelot… z tych Takelotów?
- Otóż to. Stara, bogata rodzina, jak się domyślasz, wciąż dość wpływowa. Rodzice wydali góry złota na odnalezienie chłopaka, ale ślad po nim zaginął.
- Jak to się stało?
- Ciężko cokolwiek powiedzieć, aurorzy nie zabezpieczyli w domu żadnych świeżych śladów teleportacji, przeanalizowano kominki, między którymi mógł się przenosić, przesłuchano świadków, ale nikt nie był w stanie powiedzieć nic konkretnego - odparł. - Gdyby nie nazwisko i złoto jego rodziców, sprawa umarłaby śmiercią naturalną po roku. Nie miał żadnych wrogów, nie był nikomu nic dłużny ani nikt nie był dłużny jemu. Początkowo zakładano porwanie dla okupu, ale nikt nigdy nie odezwał się z żądaniami okupu. Nikt nie groził jego rodzinie, nie wykorzystał syna, żeby zemścić się na matce czy ojcu…
- …a prawie osiem lat później znajdujesz go w domu Farisa - dokończyłam za niego, prostując się w fotelu. - W domu, o którym nikt nie ma pojęcia. Jesteś pewien, że to on? Minęło tyle czasu…
Ale wyciągnął z torby trzecią rzecz - kilka sztywnych arkusików na błyszczącym, czarno-białym papierze. Postać na zdjęciach co prawda nie poruszała się, ale już na pierwszy rzut oka dało się rozpoznać chłopaka z akt. Nieco starszy i nie aż tak wysportowany, ale z tą samą silnie zarysowaną szczęką i prostym nosem. Siedział nadmiernie wyprostowany w jasnym salonie bez charakteru, z dokładnie takim samym minimalistycznym zacięciem jak w Paheri.
Przełknęłam niepokój i wstałam, żeby trochę rozchodzić nerwy. Tymczasem Imhotep mówił dalej:
- Przypuszczam, że Faris może przetrzymywać w tym domu jakichś ludzi, pod których się podszywają… albo Takelot się podszywa?
- To mnie nie martwi - mruknęłam, chodząc tam i z powrotem wzdłuż ściany z portretem. - Jeżeli ten chłopak postanowił uciec i Faris tylko mu w tym pomógł… chciałabym, by tak było. Ale jeśli odpowiada za porwanie…
Urwałam, patrząc na przyjaciela, ale on tylko pokręcił głową. Jego praca się skończyła. Teraz moja kolej na wykonanie następnego kroku - najcięższego ze wszystkich.
Na podjęcie decyzji.
Dżahmes-Meritamon westchnęła ciężko ze swoich ram, a ja poczułam, że poczułabym się lepiej, gdybym zrobiła to samo, ale coś mocnego i lodowatego jak metalowa dłoń ściskało mnie w okolicach przepony.
- Czas na podchody się skończył - podsumował portret.
Nie pozostało mi nic innego jak tylko przytaknąć.
- Jest coś jeszcze, o czym powinnam wiedzieć? - spytałam, nie patrząc na Imhotepa.
Zaprzeczył.
Gdy mu podziękowałam, natychmiast wyszedł, zostawiając na biurku pobojowisko z rozłożonych akt, gazet i fotografii. Spoglądając na to, czułam się zagubiona, jakbym znów dopiero co zaczynała naukę w Hogwarcie - negatywnie nastawiona przez ojca, z wtłaczaną przez matkę do głowy formułką, że nie można nikomu ufać.
- I co teraz? - zapytałam sama siebie z nutką kpiny w głosie. - Nawet gdyby porwał tego człowieka. Nawet gdyby go torturował dla własnej uciechy, a w piwnicy trzymał połowę mugolskiego miasta. Jak to wpływa na Kemmhyt?
- A jak to wpływa na mnie? - odpowiedziała pytaniem na pytanie Dżahmes-Meritamon. Brzmiała tak samo ironicznie. - Śmierciożercy też przetrzymują mugoli. Założę się, że przetrzymują czarodziejów czystej krwi, ale tego nie dowiesz się z Proroka Codziennego. Ani nawet z Żonglera.
Wzruszyłam ramionami.
- Mógł mi powiedzieć. - Tym razem poczułam, jak żelazne palce zaczęły pełznąć do góry, ściskając mnie za gardło. - Przecież mnie zna… wie, jakim człowiekiem jestem.
- On tak - odrzekła, przeciągając z namysłem sylaby. - Ale najwidoczniej ty nie znasz go ani trochę.
Runęła na mnie ta świadomość i poczułam się mała. Mała i głupia jak ośmioletnie dziecko, które można było zwieść tym, co chciało usłyszeć. Spodziewałam się, że to odkrycie spowoduje wybuch gniewu, chęć niepohamowanej zemsty jak w przypadku Zivit czy Heather, ale nie miało co eksplodować. To rozczarowanie - cierpkie, przytłaczające uczucie pustki i zupełnego braku motywacji do zemsty. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz doświadczyłam rozczarowania… i czy kiedykolwiek naprawdę go doznałam. Jeszcze nigdy nie czułam się tak sparaliżowana przed działaniem.
A Dżahmes-Meritamon pierwszy raz nie miała na ten temat żadnej błyskotliwej opinii.
*
Żyłam tak, jak gdyby nic się nie stało, wzorowo wypełniałam wszystkie obowiązki i chyba ten rytm pozwalał mi utrzymywać maskę normalności na swoim miejscu, ale myślami wciąż byłam z Imhotepem w gabinecie. Wielokrotnie przejrzałam wszystkie materiały o Nimie Takelotcie i zaczęłam poszukiwać własnych, ale nie wpadło mi w ręce nic, czego nie dostarczyłby mi Hanif. Spisał się lepiej, niż podejrzewałam.
Powrót do regularnych ćwiczeń na sali pomagał oczyścić głowę. Po bardzo długim czasie - zdawało się, że od ostatniego razu minęła cała wieczność - czułam się na tyle dobrze, żeby odkurzyć Abydkhyta i przyjąć z godnością porażkę, jaką poniosłam w pierwszym pojedynku z Necho. Wiedziałam, że ucieczką nie byłam w stanie rozwiązać ani problemu z Hurijem, ani z Farisem, ale pocieszała mnie jedna myśl: co by z tego nie wynikło, w ostateczności można było uciąć głowę.
Szybko zdałam sobie sprawę ze znacznych niedoborów kondycji, ale właśnie tego spodziewałam się po prawie dziewięciu miesiącach leżenia i objadania się słodyczami. W tym czasie Necho ćwiczył cztery razy w tygodniu i w te dni trzymał ścisłą dietę, a ja znów czułam się jak dwudziestolatka, która pierwszy raz używała różdżki w tak ofensywny sposób.
Krok z prawej, krok z prawej, uderzenie mieczem, prawa do tyłu i zaklęcie tarczy.
Głowa pamiętała, mięśnie pamiętały, ale ciało nie współpracowało już tak chętnie, jak wcześniej. W takich sytuacjach, kiedy szybki jak światło Necho taranował tarczą moją własną tarczę, a sekundę później lądowałam na podłodze, uciekałam myślami do składziku z tymi wszystkimi wzmacniającymi specyfikami.
- Dzisiaj jesteś na czysto, co? - zagadnął, machając różdżką, a coś przypominającego niewidzialną rękę pochwyciło mnie za ramiona i pomogło stanąć na nogach.
- Wczoraj, dzisiaj… i jeszcze przez jakiś czas… - wyrzuciłam z siebie, bo siła zderzenia z ziemią była tak duża, że na moment odebrało mi dech.
Użyłam Accio, by przywołać miecz, ale Abydkhyt podskoczył mi do ręki dopiero za trzecim razem. Wciąż miał trudności z zaakceptowaniem nowej różdżki i podejrzewałam, że również dlatego nie chciał z nią tak chętnie współpracować.
Wtem drzwi na salę się otworzyły, Necho błysnął w uśmiechu swoimi wielkimi, białymi zębami i nim zdążyłam się odwrócić, usłyszałam zza pleców głos Amenii.
- Ty tutaj? Myślałam, że już całkiem zamieniłaś miecz na grzechotki.
Była już prawie kompletnie przebrana w swój strój, w którym ćwiczyła. Machnęła od niechcenia różdżką, a sznurówki jej wysokich butów wyprężyły się i same zawiązały. W drugiej dłoni już dzierżyła swój miecz.
- Sprawdzam, co pamiętam - powiedziałam, a Amenia parsknęła śmiechem i spojrzała na Necho.
- I co?
- Niewiele - odparł i prawie natychmiast odskoczył ze śmiechem, bo posłałam w jego kierunku snop czerwonych iskier.
Zaklęcie ugodziło w drzwi prowadzące do małej szatni i sprawiło, że ciemnobrązowe drewno zmieniło kolor na zielony.
- Możesz wszystkim powiedzieć, że ząb wybiłam ci grzechotką - rzuciłam i gestem zaprosiłam Amenię na środek sali.
Zamienili się - Necho zamknął drzwi prowadzące na korytarz i przysiadł na najwyższym z małych schodków, a Amenia stanęła w wyznaczonym miejscu, gotowa do pojedynku. Obie złożyłyśmy sobie krótki ukłon, nie spuszczając z siebie wzroku. Tym razem poczułam delikatny ucisk tremy - może to przez obserwującego nas Necho, a może dlatego, że z nim wszystkie ostatnie próby były bardziej dla zabawy niż na poważnie.
Nigdy nie udało mi się jej zaskoczyć w pierwszym ruchu, więc i tym razem nie było inaczej. Zaklęcie swobodnego zwisu odbiła zgrabnie swoją tarczą i bez ostrzeżenia - na lekko ugiętych nogach, miękko niczym w trakcie odpamiętywania dobrze znanego układu tanecznego - podbiegła do mnie, celując ostrzem w moje wysunięte udo, więc błyskawicznie zasłoniłam je tarczą. Spróbowałam odepchnąć Amenię nogą, ale w momencie, gdy moja stopa zetknęła się z jej brzuchem, poczułam niewidoczną linę oplatającą się wokół kostki. Świsnęło i lina pociągnęła mnie w górę, sprawiając, że nim się zorientowałam, wylądowałam na plecach. Stęknęłam z bólu o wiele za głośno i spostrzegłam, jak czarownica zamarła na moment, z ostrzem wycelowanym w bok i różdżką odsłaniającą miejsce, w które chwilę wcześniej kopnęłam. Nie panując już nad twarzą, zaśmiałam się i poprawiłam, tym razem o wiele mocniej i celniej. Jeszcze jeden zaskoczony kobiecy okrzyk wypełnił salę, Necho zarechotał spod drzwi, ale ledwo dźwignęłam się na nogi, wszystkie strategiczne części ciała Amenii kryły się już za tarczą, a nowy cios nadciągał w kierunku mojego odsłoniętego boku.
- Naprawdę… naprawdę się wystraszyłaś, że mnie… zabolało? - wyrzuciłam z siebie, blokując uderzenie. Wydęłam usta w pogardliwym uśmiechu i dodałam: - Och, jakie to wzruszające. Znajdziesz trochę czasu… po walce? Będziesz… będziesz mi do czegoś… potrzebna.
Odpowiedziała agresywniej, jakby na początku coś ją hamowało. Oczywiście nie byłam w stanie tego sparować, Amenia była szybsza od Necho, a trafienia miała celne, więc bardzo szybko straciłam oddech i wylądowałam na piachu jeszcze cztery razy, ale miecza nie straciłam.
- Dla ciebie zawsze!
- Ha! - zawołałam na wydechu, a moje zaklęcie trafiło w sam czubek jej buta i w oka mgnieniu miękka skóra stanęła w płomieniach. - Mądrze! Ale to… to po wszystkim!
Kopnęła w piasek i ogień zniknął.
- Bardzo ci się śpieszy?
- A co?
W tym samym momencie poczułam mocne uderzenie płazem dokładnie w bok korpusu, a siła zaklęcia Amenii podcięła mi nogi. Znów wylądowałam na plecach, ale tym razem uderzenie było tak mocne, że rękojeść wyślizgnęła mi się z ręki i miecz wylądował na ziemi niecałe dwie stopy od moich wyciągniętych palców.
Tym razem stęknięcie nie było przesadzone.
Zobaczyłam jej twarz zaglądającą w moją - tylko delikatnie błyszczącą, z szerokim, niemal uroczym uśmiechem na ustach. Pierś falowała nieco szybciej niż zwykle, podczas gdy ja dyszałam jak stary, wysuszony skrzat domowy po wejściu na piętro. Pot lał mi się strumieniami po plecach, dłonie miałam mokre i oblepione piaskiem, podobnie kark i skórę u nasady włosów. W ustach czułam cierpki smak zmęczenia.
- Załatwmy to szybko. Mam plany na wieczór - oznajmiła i pomogła mi wstać.
W drodze do szatni czułam gorąco rozlewające się po udach, łydkach, ramionach i barkach i wiedziałam już, że jeżeli natychmiast nie nasmaruję tego wywarem z flaków ognistego kraba, będę miała jutro znaczne problemy z poruszaniem się. Nie zamierzałam tego powstrzymywać.
- Gdzie idziemy? - zapytała Amenia, kiedy niewielką łazienkę przy szatni wypełniła mleczna para.
- Nie idziemy. Teleportujemy się - odparłam, próbując wypłukać z włosów ziarenka piasku. - Zobaczysz na miejscu.
- Aach.
Usłyszałam nutę zrozumienia w tym jej cichym “Aach”.
Kiedy wyszłyśmy spod natrysków na nagrzane parą płytki, dwie skrzatki już czekały, by odebrać od nas miecze i podać świeże ubrania. Amenia uniosła lekko brwi, oglądając bardzo długą pelerynę z gładkiej, srebrzystej tkaniny.
- Z włosów demimoza - wyjaśniłam, zarzucając kaptur swojego płaszcza na głowę i w tym samym momencie każda część ciała, którą okrywał materiał, zniknęła.
Minę miała nieco nieufną, ale bez słowa założyła pelerynę. Nim jej dłoń stała się niewidzialna, spostrzegłam, jak macała przez chwilę w powietrzu, dopóki nie znalazła mojego ramienia. Trzymając się za ręce, opuściłyśmy pustą salę i przeszłyśmy korytarzem, uważając, by nie potrącić żadnego z mijających nas mężczyzn. Pociągnęłam przyjaciółkę dalej, by minąć drzwi prowadzące do pałacu. W tej części stadionu przebywało znacznie więcej osób i nikt nie zwracał uwagi na przypadkowe dotknięcie czy muśnięcie szaty po łydce. Większość wojskowych gawędziła wesoło, udając zainteresowanie tym, co działo się w przestronnych, otwartych boksach, gdzie ćwiczyli pozostali. Również nikt nie zauważył drzwi wejściowych, które same się otworzyły i same zamknęły się na klamkę. Na zewnątrz nikt nie mógł usłyszeć charakterystycznego odgłosu teleportacji.
Widok Echtieb już z oddali ścisnął mnie za serce. Pojawiłyśmy się na drodze jakąś jedną trzecią mili od białego muru otaczającego posiadłość. Willa znajdowała się na niewielkim wzgórzu i choć ogrodzenie było wysokie, najwyższe piętro górowało nad nim, prezentując widoczne z daleka czerwone, kwiatowe i geometryczne malowidła. Przez całą drogę szerokim, białym gościńcem towarzyszyły nam rosnące po obu stronach palmy, kwitnące na czerwono i różowo krzewy kołysały się wdzięcznie na wietrze, zapraszając szeptem do wejścia za bramę.
Wciąż miałyśmy na sobie peleryny z włosów demimoza, ale czułam na karku wwiercający się w kark wzrok Amenii. Z całą pewnością tego nie pochwalała. A już na pewno nie była zachwycona, że towarzyszyła mi w odwiedzinach u Heather. I to za plecami rady.
Nie czekałam na otworzenie bramy. Przyłożyłam koniec różdżki do czerwonego kamienia i wrota rozwarły się przed nami, chrzęszcząc po ziemi. Uliczka z białych płyt była przedłużeniem tej, po której wspinałyśmy się za murem. Jej główna część prowadziła na wprost do przytulnej, ale niezbyt okazałej rezydencji, ale liczne wąskie odnogi biegły kręto w głąb ogrodu, znikały między gęstą roślinnością, gdzieniegdzie doskonale odznaczały się na tle soczystej zieleni i intensywnie czerwonych, fioletowych i żółtych kwiatów.
Spodziewałam się, że ktoś natychmiast zainteresuje się pustką za otwieraną bramą, ale pierwszy skrzat domowy wyjrzał na ścieżkę dopiero po dłuższej chwili, na zmianę mrużąc i wytrzeszczając oczy. Po obciętej końcówce ucha i płaskim, przypominającym świński ryjek nosie poznałam Pigmaliona - najstarszego skrzata domowego, jakiego kiedykolwiek widziałam. Był już prawie ślepy w dniu, kiedy poznałam Dżesera i jego córkę, a teraz oczy pokrywała mu katarakta. On chyba też w końcu uznał, że wypatrywanie nic nie da, bo zawołał zaskakująco silnym, melodyjnym głosem:
- Kto tam jest? Pigmalion nakazuje: pokaż się!
Czując ogromną gulę w gardle, zsunęłam kaptur z głowy i jednym ruchem zdjęłam płaszcz, a białe oczy skrzata rozszerzyły się. Podeszłam bliżej, by oszczędzić mu długiego kuśtykania. Wyciągnął ku mnie dłonie i dotknął wierchu mojej; wyglądały jak długie, zdeformowane ręce trupa o nieproporcjonalnie długich palcach, obciągnięte brązową, cienką jak papier skórą, ale wciąż tliła się w nich magia. Skrzat natychmiast się ukłonił - na tyle, na ile pozwalał mu olbrzymi garb na spalonym słońcem grzbiecie.
- Pani tak czekała… wszyscy tu czekaliśmy - rzekł, prowadząc nas nie w kierunku domu, a jedną z uliczek głębiej w ogród.
- Jesteś jeszcze w stanie pracować? - zapytałam.
- Pigmalion pilnuje bramy. A że oczy ma tylko na ozdobę, to kiepsko jej pilnuje - odparł, wzruszając obojętnie ramionami. - Pani nie obcięła mu głowy chyba tylko dlatego, że szpeciłaby ścianę z głowami skrzatów z rodu Pigmaliona.
Nie wydawał się przejęty perspektywą utraty głowy, nawet gdyby ta nie szpeciła ściany. Dalej szliśmy w milczeniu. Amenia niechętnie zdjęła pelerynę i rozglądała się dookoła, a różdżka raz po raz drgała jej w ręce, jak gdyby przygotowywała się na odparcie nagłego ataku. Nie pamiętałam, że ogrody w Echtieb były tak rozległe. Biała ścieżka, którą podążałyśmy za Pigmalionem, prowadziła dalej w kierunku czerwonego dachu jakiejś altanki, ale my odbiliśmy w bok i skrzat zaczął zagłębiać się dalej między wyrośnięte krzewy hibiskusa. Być może przeszłoby mi przez myśl, że prowadził nas w zasadzkę, gdyby nie narastające, tłumione przez roślinność okrzyki dzieci.
Ucisk w żołądku stał się bolesny.
Zaraz ją zobaczę, kotłowało mi się w głowie.
Nie byłam pewna, które emocje dominowały, bo z każdym krokiem radość prześcigała obawy, obawy na moment wychodziły na prowadzenie, ale radość znów je wyprzedzała. I tak w kółko, aż Pigmalion zagarnął pęk liści i odsunął gałąź, odsłaniając niewielką, pokrytą trawą polankę. Natychmiast rozpoznałam to miejsce. Fontanna z białego marmuru szemrała cicho, prawie niedosłyszalnie, zagłuszana przez bawiące się dzieciaki. W pierwszej chwili zobaczyłam dwóch dobiegających dziesięciu lat chłopców - gonili się między drzewami, strzelając do siebie z zabawkowych różdżek, zupełnie ignorowani przez małą dziewczynkę rozłożoną w cieniu na kocyku, pochłoniętą układaniem ogromnej kolekcji lalek. Przystanęłam, obserwując przez chwilę tę scenę, aż oczy całej trójki powędrowały w naszym kierunku. Chłopcy ruszyli ku nam jako pierwsi. W kilku susach pokonali polankę i wyhamowali tuż przed skrzatem, jak gdyby w ostatniej chwili zapomnieli, jak należało się zachowywać. Siptah i Dżeser dygnęli niezgrabnie i zanim zdążyłam zareagować, wpadli mi w objęcia. Rozkoszne ciepło zalało mi brzuch, rozpuszczając więzy, które zaciskały się coraz mocniej i mocniej, prawie pozbawiając tchu.
Podniosłam głowę, spoglądając na czającą się dziewczynkę, która wstała powoli i, nieco zarumieniona ze wstydu, przyglądała mi się szeroko otwartymi oczami. Odwróciła się, szukając wsparcia i w tym momencie spostrzegłam zbliżającą się kobietę. Skrajnie szczupłą, z rękami poznaczonymi dużymi skupiskami okrągłych blizn, w obfitej, fuksjowej szacie mającej zamaskować nadmierną chudość. Bujna peruka tworzyła dookoła głowy coś na kształt czarnego dysku, uwydatniając kości policzkowe i ostry podbródek na wymizerowanej twarzy.
Opuściłam ręce i chłopcy odsunęli się, gdy postąpiłam kilka kroków na przód. Zaczęłam mrużyć oczy jak Pigmalion, choć przecież dobrze ją widziałam. Ale Heather nie wyglądała jak Heather. Nie poruszała się jak Heather. Sunęła do przodu dziwnie pochylona, jak gdyby ten mały wiaterek tańczący na polance stanowił dla niej niemałą przeszkodę do pokonania. Policzki miała zapadnięte, cerę w plamach i drobnych, ciemniejszych bliznach, które odznaczały się w słońcu na zmatowiałej, wyblakłej cerze. Tatuaże na dłoniach zniekształciły się pod wpływem długo gojących się wrzodów.
- Siptah, Dżeser, wracajcie do domu - rzuciła, nie odrywając ode mnie wzroku.
Serce załomotało mi w piersi, kiedy stałyśmy tak i patrzyłyśmy sobie w oczy. Spodziewałam się ujrzeć tam całą paletę emocji, być może tych samych, które w tamtej chwili robiły spustoszenie w mojej klatce piersiowej, ale oczy Heather pozostawały czarne i puste, a ona sama miała minę, jakby wpadła na zjawę. Gdzieś w tle, daleko, daleko stąd dobiegł mnie jęk niezadowolenia chłopców, ale docierał do mnie jak z drugiego końca. Jakby ktoś krzyczał, stojąc na krańcu horyzontu. I dopiero wtedy twarz Heather nabrzmiała od tłumionego płaczu, oczy rozbłysły i czarownica ruszyła chwiejnym krokiem, wyciągając przed siebie ręce. Padając na kolana, poczułam, jak desperacko chwyciła się mojej szaty - jak człowiek na sekundę przed upadkiem w przepaść. Z głową wciśniętą w materiał, zaszlochała ciężko, ramiona podskoczyły kilkakrotnie od płaczu, którego nie potrafiła opanować. W pierwszej chwili spodziewałam się, że ogarnie mnie obrzydzenie na widok tej żałosnej słabości, ale targnęła mną tak wielka tęsknota, że musiałam spojrzeć w niebo, żeby powstrzymać łzy. Wzruszenie pęczniało mi w gardle, prawie dusiło, kiedy bez trudu postawiłam ją z powrotem na nogi i wpiłam się w jej kościste objęcia. Nie mogła być cięższa od Jasmine, ale ramiona miała zaskakująco silne. A może to uczucie uczyniło je takimi?
Trwałyśmy tak w uścisku, a wiatr napierał na nas łagodnie, głaskał po głowach, owijał nasze ciała jak pajęczą nicią, oddzielając od świata. Heather płakała bez końca, czułam drżącą każdą kość, ale przez długi czas nie byłam w stanie niczego wykrztusić. Sama bez przerwy walczyłam ze łzami.
- Porozmawiamy… - udało mi się w końcu z siebie wydusić. Gardło wciąż bolało mnie od emocji, które próbowałam przełknąć.
Tylko pokiwała głową, ocierając energicznie łzy z policzków, mrugając szybko. Wzięłam ją mocno pod rękę i ruszyłam do przodu w kierunku zarysu białej ścieżki majaczącej między drzewami. Teraz, kiedy emocje nieco z nas zeszły, żadna nie była w stanie spojrzeć na drugą. Nie potrafiłam znieść ciszy, zwłaszcza że Amenia została przy fontannie i nie było już nikogo, kto pośredniczyłby w tej rozmowie.
Dopiero wtedy do mnie dotarło - nie widziałyśmy się prawie od roku.
- Doszły mnie słuchy, że chorujesz - odezwałam się, kiedy poczułam, że byłam już w stanie swobodnie mówić. - Masz dobrych uzdrowicieli?
- Znów jestem w remisji - odparła. Jej głos wciąż jeszcze się trząsł. - Ale jeszcze trochę potrwa, zanim…
Urwała, zataczając wolną ręką dziwny krąg w okolicy twarzy i zrozumiałam, do czego piła. Nie miała brwi, a niektóre blizny zaburzały nieco jej rysy twarzy. Wtem spadły na mnie niezbyt przyjemne przypuszczenia. Jeśli to przez sprawę Horiego i domowy areszt objawy choroby wróciły? Odsunęłam szybko te myśli.
- Jak chłopcy sobie radzą? Siptah w przyszłym roku dostanie różdżkę, dobrze pamiętam? - spytałam, trącając czubkami palców mijane kwiaty.
- Za dwa. Atoti na początku tęskniła, ale… zapomniała. A chłopcy… - Urwała, zerkając na mnie z dziwnym uśmiechem - ni smutnym, ni powściągliwym, nieco wydymając usta. - Nie byli za bardzo związani z ojcem. Dużo bardziej brakowało im dworu, Jasira, Nabila…
- Zajęłam się nimi po śmierci Faridy - wtrąciłam, nim kolejna fala wyrzutów sumienia zdążyła dojść do głosu. - Oczywiście wbrew woli Hurija, ale czułam, że… że powinnam to być ja. Poza tym nie mogłabym pozwolić, żeby Amal musztrowała Jasmine… żeby Hurij sprzedał ją jak hipogryfa na targu, kiedy ta skończy szkołę. Tylko Wahid pojechał z nim do Kairu. Uznałam, że jest na tyle dorosły, że może samodzielnie decydować.
- Macie kontakt?
Przełknęłam z trudem.
- Korespondujemy - odparłam krótko. - Czasami. Rzadko. Ale nie chcę chłopakowi mieszać w głowie. W ciągu niecałych sześciu miesięcy stracił brata i rodziców. Musi to sobie poukładać po swojemu.
Spacerowałyśmy tak wąską ścieżką, rozmawiając o Huriju, o Zivit, o ich planowanym ślubie, o wydarzeniach w Anglii i o tym, co mówi się na ten temat w Egipcie. Gawędziłyśmy jak sędziwe damy, obgadując wszystkich i jednocześnie udając, że tylko wymieniałyśmy poglądy, bo plotkowanie było domeną pospólstwa, a ja czułam się tak, jakby ktoś przebił pęczniejący przez ostatnie miesiące pęcherz. Wszystko, co obrzydliwe, wypłynęło, pozostawiając ulgę.
- Jestem zdziwiona, że Amal się na to godzi - mruknęła Heather, kiedy przysiadłyśmy na białej ławeczce, by czarownica mogła odsapnąć.
- Hurijowi przeszedł zapał z chwilą, kiedy się okazało, że po miesiącu pod wpływem Wywaru Żywej Śmierci nadal mam wszystkie szare komórki - odparłam.
- Wiem.
Spojrzałam na nią z ukosa. Pamiętałam o wszystkim, co uczyniła przeciwko mnie. O oszustwach finansowych, o tuszowaniu głupich ruchów męża, którego nawet nie szanowała. Dopiero w chwili, gdy ją tuliłam, poczułam się tak, jakby bogowie włożyli we mnie ostatni brakujący element, którego brak powodował udrękę. Nie ufałam jej tak, jak na samym początku, ale bardziej, niż powinnam po tym, co się wydarzyło.
- Sporo wiesz - odpowiedziałam powoli, a kąciki ust Hather zadrgały lekko.
- Moim obowiązkiem przez ostatnie lata było wiedzieć.
- To prawda. A ja będę teraz potrzebowała jak najwięcej osób, które dużo wiedzą - rzekłam, prostując się. Ona zrobiła to samo. - Jestem gotowa ci przebaczyć, ponieważ przez wiele lat dobrze mi służyłaś. Odpokutowałaś swoje, a teraz wrócisz do pałacu i zapracujesz na odzyskanie zaufania.
Uśmiech zgasł jej na ustach.
- W teorii to bardzo pięknie brzmi, królowo, ale w praktyce, obawiam się, może okazać się problematyczne - odparła z ostrożnością.
Wstałam i zaoferowałam jej ramię, by kontynuować spacer - tym razem w kierunku domu.
- Stoję na czele królewskiej rady - oznajmiłam lekceważąco. - Prawne załatwienie sprawy to formalność. Nie ośmielą się oponować.
*
I nie oponowali. Spodziewałam się wzdychania, ukradkowego przewracania oczami i nerwowego poprawiania się na krzesłach i dokładnie to dostałam, kiedy na najbliższym spotkaniu rady w trzeci poniedziałek listopada przedstawiłam wszystkim moje plany dotyczące Heather. Z całej piątki tylko Snofru przełknął moje pojednanie z Heather, Faris jak zwykle przyjął to z rozważnym milczeniem, ale żaden nie mógł zaprzeczyć, że wiedza Heather zawsze była imponująca. Choć pokutowaliśmy w sali narad dobre dwie godziny, starałam się przyjąć ich dociekliwość z cierpliwością, jakiej sama po sobie się nie spodziewałam.
- Moja złota, nie odbieram Heather kompetencji, ale przyznaj: NAJPIERW kierują tobą sentymenty, a dopiero PÓŹNIEJ dobro rady - stwierdził Quasim. Najbardziej ze wszystkich był przeciwny powrotem Heather na dwór. - To nie jest zarzut. Po prostu przyznaj.
- Przyznaję - odparłam spokojnie, wzruszając lekko ramionami. - Tak, masz rację, to miało duży wpływ na moją decyzję. Ale nigdy nie zasugerowałam, że chcę jej powrotu do rady. Odbyła karę, teraz ma okazję zasmakować naszego miłosierdzia, ponieważ chciałabym, żeby wszyscy zgodzili się dać jej szansę. Mogłabym przymusić was do zgody, ale nie chcę tego robić. Wolałabym, żeby spróbował zrozumieć moje argumenty. I chyba wszyscy się ze mną zgodzicie: lepiej pracować ze znanym sobie wrogiem niż z obcym człowiekiem, który deklaruje się jako przyjaciel. Mój sentyment do niej nie ma tu nic do rzeczy, bo jesteście tu po to, by go hamować.
Popatrzyłam po siedzących przy stole mężczyznach. Na stoliku w kącie stał olbrzymi dzbanek pełen kawy, ale usługujący nam skrzat ani razu po niego nie sięgnął - atmosfera była tak burzliwa, że nikt nie potrzebował dodatkowego czynnika podnoszącego ciśnienie. Quasim westchnął ciężko i odchylił się na swoim krześle, Czuju bawił się swoim piórem. Przez cały czas trwania spotkania zdążył obrać do naga prawie całą chorągiewkę. Tuto raz po raz wzdychał pod nosem i kręcił głową, a ramiona, które krzyżował na piersi, chyba zdążyły mu tam przyrosnąć.
- Heather faktycznie bardzo dużo wie - odezwał się Snofru, a w pomieszczeniu zapadła pełna napięcia cisza. Czuju zastygł z paluchami zaciśniętymi na stosinie. - Przypominam, panowie, że zbliżają się wybory. Rząd zdaje sobie sprawę, gdzie obecnie znajduje się tymczasowa kwatera Czarnego Pana, co więcej, nie ma pojęcia, jak długo to potrwa. Dopóki Potter wciąż żyje, uwaga naszego pana będzie skupiona przede wszystkim na nim, to znaczy: z daleka od Egiptu i Kemmhyt. Ta nieokreślona nieobecność może podziałać na młodych, aspirujących szefów departamentów jak zastrzyk odwagi. Obym się mylił. Uważam, że dopóki Sobekemsaf pozostanie w cieniu, nie widzę przeszkód, by sąd ją uniewinnił. Wszystko możemy kontrolować wewnątrz rady.
Ahmose, który do tej pory siedział sztywno wyprostowany, pochylił się nieco i oparł obie dłonie na blacie stołu.
- Od wyroku nie minął nawet rok - przemówił cicho, a jego ciemne, ruchliwe oczka rozbiegały się jeszcze bardziej, skacząc od mojej twarzy do twarzy Snofru i z powrotem. - Jestem zdania, że tak szybka zmiana decyzji wpłynie na powagę traktowania korony.
Przez drugą część stołu, po której siedzieli Czuju i Quasim, rozległ się cichy pomruk zgody.
- Korona nie istnieje bez obecnej polityki ministerstwa - rzekł Snofru swoim niskim, nieznoszącym sprzeciwu głosem. Pomruki natychmiast ucichły.
Skinęłam lekko głową, patrząc w jego spokojne, przekrwione oczy. Byłam mu wdzięczna za to, co powiedział, choć poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku. Przed poprzednimi wyborami dyskutowano o teoretycznych możliwościach zespolenia niezależnych królestw - dokładnie tak, jak podczas każdej wielkiej zmianie władzy co jedno lub dwa pokolenia, ale pierwszy raz głównym argumentem za nie była archaiczna forma władzy, a korzyści finansowe. Ubodzy coraz bardziej ubożeli, bogaci się bogacili, młodych coraz mniej interesowały tradycyjne wartości.
- A ty, wezyrze? - zapytałam, spoglądając na Farisa. - Niewiele powiedziałeś, a twoje zdanie powinno być przewodzące.
- Zgadzam się ze Snofru, myślę, że wszystko, co ważne, zostało powiedziane. Zastanawiam się, dlaczego wcześniej nie prosiłaś nas o radę - odparł.
W powietrzu zawisło jakieś niedopowiedzenie, które, miałam wrażenie, odebraliśmy tylko my.
- Wszystko wymaga czasu - oświadczyłam, po czym odwróciłam się do całej reszty i podjęłam: - Tachos Achoris. Najbardziej obiecujący przeciwnik Osamy. Coś już o nim wiemy?
- Całkiem sporo, moja pani - odezwał się natychmiast Ahmose i rozłożył przed sobą kilka gęsto zapełnionych papirusowych kartek. - Trzydzieści cztery lata, więc dość młody jak na ministra, ale doświadczony i bardzo dobrze wykształcony. Z prawniczej rodziny ze strony matki, ojciec mugolak, ale dziadkowie Achorisa pochodzą z dobrej, mugolskiej rodziny…
- Jakby jakakolwiek mugolska rodzina była dobra - mruknął pod nosem Quasim.
- …dziadek prowadzi kancelarię adwokacką w Ankarze. Achoris, naturalnie, liberał, publicznie nie mówi na tematy religii, ale prywatnie pielęgnuje tradycyjne wartości. Żona, dwójka dzieci…
Nie można było powierzyć tej pracy nikomu innemu jak Ahmosemu. Zebrał olbrzymią ilość informacji, sięgając nawet do licznych spraw prowadzonych przez mugolskiego dziadka Tachosa Achorisa, ale ostatnia godzina spotkania przeleciała mi przez głowę, pozostawiając w niej strzępy wiadomości. Temat zbliżającego się wesela Rim z ponad dwukrotnie starszym pisarzem i podróżnikiem ograniczyłam do ustalenia środków ochrony dzieci i złożenia na barki Quasima konieczności zorganizowania prezentu dla pary młodej.
Oczekiwałam, aż sala narad opustoszeje, a czułam przy tym ten charakterystyczny, tak dobrze utrzymujący się w pamięci skurcz w dole brzucha, identyczny, jaki pojawiał się na moment przed wyczytaniem mojego nazwiska na egzamin ustny. Siedziałam na ławce, zaciskając na kolanach spocone ręce i próbowałam ostatni raz odczytywać notatki. Ale tym razem nie miałam być przerażonym uczniakiem. Byłam opiekunką domu oczekującą wyjaśnień od wzorowego ucznia.
Faris chyba zrozumiał moje spojrzenie, bo w momencie, kiedy reszta rady zaczęła zbierać swoje rzeczy i zbierać się do wyjścia, wyjątkowo się ociągał, spoglądając z niepokojem na skrzata. Przez ułamek sekundy zaświeciła mi w głowie złośliwa myśl, by nakazać mu zostać, ale ostatecznie odprawiłam go i sama wstałam od stołu. Zdrętwiałam od prawie czterogodzinnego siedzenia, choć tak naprawdę czułam, że nie potrafiłabym znieść tej rozmowy na siedząco.
Wskazałam mu krzesło. Zawahał się, ale w końcu zajął swoje zwykłe miejsce po prawej, a ja bez słowa skinęłam różdżką i na stole zmaterializował się zbiór wszystkich notatek, gazet i dokumentów, jakie udało się Imhotepowi zgromadzić. Jeszcze na początku, kiedy rozkładałam prasę, ręce odrobinę mi się trzęsły, ale kiedy się cofnęłam, byłam już prawie zupełnie spokojna.
Machina ruszyła.
Zbladł natychmiast po zobaczeniu fotografii Takelota, ale jeszcze długo analizował papirusy zapisane ręką Imhotepa. Prasy i akt nawet nie dotknął. Poczułam ukłucie żalu. Dlaczego? Tak dobrze je znał? Chciał wybadać, jak dużo się dowiedzieliśmy?
Przyglądałam się w ciszy, jak początkowo twarz zaczęła mu się wydłużać, ale w pewnym momencie zastygła i trwała tak w bezruchu jak komiczna pośmiertna maska, zza której mrugały powieki żywej osoby.
Jego milczenie zdawało się trwać wieki. Serce waliło mi w piersi powoli, ale mocno, miarowo - olbrzymie, miałam wrażenie, że cztery razy większe niż zwykle. Aż w końcu - byłam pewna, że czas na moment przestał dla nas płynąć - Faris podniósł głowę i parsknął śmiechem. Cichym, pełnym goryczy i rozczarowania.
- Już wiesz.
- Tak - odparłam tylko. Wziął do ręki jedną z gazet i dziwaczny uśmiech spełzł mu z twarzy. Jeszcze nigdy go takiego nie widziałam. Bił z niego jakiś spokój, jakaś niezrozumiała ulga, jakby naprawdę się cieszył, że to ja pokazałam mu jego własne zbrodnie. - Twój przyjaciel to zaginiony Nimaatre Takelot?
Tym razem on przytaknął.
- Dlaczego zataiłeś majątek w Banhie? - zapytałam. - Nigdy nie przyszłoby mi do głowy sprawdzać dalej, gdyby nie to.
- Wiem. Ale kiedy się przekonałem, jaką królową jesteś, było już za późno.
- Jaką królową jestem - powtórzyłam. - Królową, która zezwala na więzienie ludzi dla własnej uciechy.
Natychmiast podniósł na mnie oczy. Nie błyszczał w nich strach, ale coś, co wyglądała jak przemożna, wręcz gorączkowa potrzeba udowodnienia czegoś.
- Królową, która potrafi zrozumieć - powiedział ochrypłym szeptem. - I jestem pewien, że to też byś zrozumiała, tylko zgódź się polecieć ze mną do Banhy. Kiedy to zobaczysz… kiedy usłyszysz… zrozumiesz.
Uśmiechnęłam się, choć mięśnie twarzy miałam jak z kamienia.
- Podaj mi jeden powód, dlaczego miałabym z tobą lecieć.
- Bo chcesz zrozumieć.
Przez ten krótki czas zdążył mnie tak dobrze poznać, że poczułam ukłucie wstydu na myśl, że ja nie znałam go wcale. Kolejna boleśnie długa chwila milczenia, podczas której patrzyliśmy sobie w oczy, minęła, a ja wyciągnęłam rękę. Bez słowa oddał różdżkę.
Przez całą drogę do Banhy towarzyszyła mi myśl, że prowadził mnie prosto do jaskini lwa. Jeszcze nigdy nie byłam tak świadoma zagrożenia i możliwych skutków tej pochopnej decyzji, ale nie czułam się też nigdy tak świadoma i pewna, że musiałam zrobić to sama. Wiedziałam, że na końcu tej jaskini czekało mnie jedno z dwóch: cierpienie albo zrozumienie. Lwa się nie obawiałam.
Znajome osiedle z czarno-białych zdjęć Imhotepa stanęło mi przed oczami w kolorze i pełnym słońcu zaledwie kwadrans później. Ukryta pod peleryną z włosów demimoza, podążałam za Farisem, nie spuszczając różdżki wycelowanej w jego plecy. Nerwy znów miałam napięte jak struna. Gdy podeszliśmy bliżej do szeregu niepasujących do siebie budynku, kapłan wyciągnął rękę, którą uścisnęłam i w tym momencie moim oczom ukazał się jeszcze jeden gmach - trzypiętrowy i niemal w zupełności szklany. Ściskając mocno różdżkę w spoconych palcach, zajrzałam do środka i natychmiast rzuciłam kilka zaklęć demaskujących. Homenum revelio wykryło obecność jednej osoby gdzieś wysoko nad nami, ale poza tym dom był zupełnie pusty.
Zsunęłam z siebie pelerynę, rzucając szybkie spojrzenia na korytarz i pokoje. Dwa, które pozostawały w zasięgu wzroku, musiały pełnić rolę salonu i bawialni - w pierwszym wypatrzyłam kilka prostych mebli wypoczynkowych, bardzo podobnych do tych, którymi Faris wypełnił Paheri, w drugim dojrzałam samotny fortepian.
Wskazałam różdżką na schody pozbawione barierki, a Faris ruszył posłusznie, nie oglądając się za siebie. Szedł spokojnie sprężystym, pewnym krokiem, jak gdyby chciał pokazać mi efekty projektu, nad którym pracował przez ostatnie miesiące. Nie było w tym ani odrobiny gry. Ani krztyny strachu w powietrzu, jedynie subtelny zapach kadzideł - na tyle wyczuwalny, by można go było docenić, lecz dość łagodny, by po chwili nie powodował bólu głowy. Idealnie wyważony jak wszystko tutaj.
Nimaatre Takelot siedział w bujanym fotelu z wikliny i czytał Dywany kontra miotły - historia powietrznych sportów od czasów Ramzesa II do ery ministrów. Czytał - uznałam, że to robił, ponieważ oczy przesuwały się z jednej części strony na drugą, ale wzrok wyrażał zupełną pustkę. Nie było miejsca na wątpliwości - wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciach sprzed lat, tylko nieco okrąglejszy i bez tego czujnego błysku w oku.
- Pod jakimi zaklęciami go trzymasz? - zapytałam i podeszłam, by pomachać mu ręką przed twarzą. Dopiero wtedy na mnie spojrzał, ale prawie natychmiast wrócił do czytania.
- Od września jest pod działaniem Imperiusa, ale staram się je zmieniać, żeby nie zaczął się przyzwyczajać - odpowiedział. - Co jakiś czas wszczepiam mu też fałszywe wspomnienia, zwłaszcza kiedy gdzieś go zabieram. Wszczepiam, później usuwam… Nic poważnego, ale wystarczy, żeby był spokojniejszy. Sam stworzyłem kilka zaklęć, kiedy znane mi czary przestały wystarczać. Czasami używam krótkiego rytuału podobnego do hipnozy. Sprawdza się na dwa, trzy dni, ale później prawdziwa osobowość zaczyna wypierać wykreowaną. Wymyśliłem też zaklęcie, którego skutki można porównać do agorafobii. Kiedy Nima jest pod jego wpływem, każda myśl o opuszczeniu tego domu wywołuje niepokój, a opuszczenie go - napady paniki. A z racji tego, że nie można się stąd teleportować ani wyjść, nie posiadając różdżki…
Zamruczałam z uznaniem, kiwając głową.
- Myślę, że Czarny Pan chętnie z tobą o tym pomówi - mruknęłam, odwracając się do niego.
Faris stał nadal w tym samym miejscu, tyłem do okna i z rękami luźno opuszczonymi wzdłuż ciała. Odetchnął z trudem, choć poza tym jednym westchnieniem nic nie wskazywało na to, by targały nim jakieś emocje. Żadne z nas nie usiadło, kiedy zaczął mówić. Dzieliła nas tylko kanapa z jasnej skóry - jedna niewielka sofa, a dawała poczucie bezpieczeństwa i równowagi, jak gdyby jej nagłe zniknięcie miało sprawić, że wydarzy się jakaś katastrofa.
- Zapewne o tym nie wiesz - zaczął - ale zaraz po zakończeniu nauk zostałem zatrudniony w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Znałem języki, europejską kulturę, byłem ponadprzeciętnie utalentowany, a liczne koneksje umożliwiły mi błyskawiczny awans. Zostałem zatrudniony w Biurze Śledczym. Wysłano mnie do Francji, gdzie szpiegowałem w tamtejszym ministerstwie, ale szybko się okazało, że bardziej przydatny będę na miejscu. Dopiero tam doświadczyłem, co to jest wyzwanie. Do tej pory wszystko przychodziło mi łatwo, a w MBŚ wszyscy byliśmy inteligentni, ambitni i utalentowani. Każda godzina w pracy była rywalizacją. Oczywiście - parsknął śmiechem jak podczas opowiadania bardzo zabawnej, bardzo sentymentalnej anegdotki - najbardziej konkurowałem z Nimą. Na początku się nie znosiliśmy, choć musieliśmy współpracować. Jak się domyślasz, zanim się spostrzegliśmy, zostaliśmy kochankami. To trwało jakiś czas, aż Nima postanowił, że się wycofuje. Nie mogłem na to pozwolić.
Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że urwał. Był tak opanowany, prawie pogodny, gdy o tym opowiadał. Nawet oczy pojaśniały mu na wspomnienie tamtych chwil - jak gdyby promień słońca padł prosto na jego twarz.
- Dlaczego? - zapytałam i zorientowałam się, że i ja prawie szeptałam.
- Wiem od Heather, że czekałaś na Czarnego Pana czternaście lat, choć miałaś okazję na dobre małżeństwo. Dlaczego? - Rozłożył ręce w pytającym geście. - Z tego samego powodu, który zmusił mnie do uwięzienia Nimy. Oszalałem z miłości do niego. Nie jestem dumny z tej części siebie, ale budząc się codziennie z tą myślą, wiem, że gdybym cofnąć czas, postąpiłbym tak samo. A ty, Dżahmes? Gdybyś wiedziała, jak długo będziesz przeżywać tę udrękę, ponownie zdecydowałabyś się w niej wytrwać?
- Oczywiście - odpowiedziałam natychmiast. - Nie potępiam cię za to. Ale różnica między nami jest taka, że ja wiedziałam, że Czarny Pan wróci z zaświatów, a ty już zawsze będziesz tkwił w zawieszeniu, świadomy, że gdyby cofnąć zaklęcia, Nimaatre odejdzie od ciebie. Jak jesteś w stanie z tym żyć?
W uśmiechu, który zadrgał w kącikach jego ust, spostrzegłam cień smutku.
- Kwestia przyzwyczajenia.
Przez długą, pełną napięcia chwilę przyglądaliśmy się mężczyźnie, który jak gdyby nigdy nic wciąż co jakiś czas przewracał kartki książki. Z boku wyglądał na bardzo zajętego lekturą, ale czy cokolwiek z tego, co przeczytał, zostawało w jego głowie? Czy przez tyle lat zniewolenia pozostała w nim resztka prawdziwego Nimy Takelota?
Pomyślałam o Bartym Crouchu, młodzieńcu, którego nie dane było mi poznać, a dzięki któremu nasz pan zdołał powrócić do żywych. Jego ojciec również kontrolował przez długie lata, trzymając w domu pod peleryną-niewidką, ale Barty walczył wyłącznie z rzuconym lata wcześniej Imperiusem, a przy zdrowych zmysłam podtrzymywało go pragnienie odnalezienia Lorda Voldemorta, choć i tak nie byłam pewna, czy podobne więzienie nie pozostaje bez wpływu na ludzki umysł. Podobno Crouch nie był do końca normalny. Tak powiadał Glizdogon.
A Faris - jak gdyby słyszał moje myśli - dodał po chwili:
- Nie trzymam go w zamknięciu. Jest poniekąd moimi oczami i uszami, kiedy potrzebuję być w dwóch miejscach jednocześnie. Zdobył informacje potrzebne w sprawie Ahmeda Lock-Naha. Na moje polecenie śledził też twoją siostrę i kuzyna.
Wróciłam wzrokiem do kapłana i spostrzegłam nowy uśmiech.
- Jesteście animagami?
- Tylko Nima - odparł i wykonał ruch w kierunku kieszeni szaty. Parsknął krótko. - No tak. Poproś, żeby się przemienił.
Spojrzałam na ładny profil czarodzieja i dokładnie wycelowałam w niego różdżką, recytując w myślach inkantację, a zaraz potem Przemień się. Spodziewałam się, że mimo wszystko będzie się opierał, ale poczułam znajome wrażenie cieniutkiej nici wiążącej mnie i Nimaatre. Mężczyzna odłożył posłusznie książkę, wstał i na naszych oczach zaczął się kurczyć, jak gdyby czas błyskawicznie przyśpieszył. Szaty z bladego, pomarańczowego lnu wylądowały na ziemi, a po chwili tkanina na szczycie kupki drgnęła i naszym oczom ukazał się dość dużych rozmiarów domowy pająk.
- W podsłuchiwaniu zawsze bił mnie na głowę - rzekł Faris, pochylając się z wyciągniętą ręką, a tamten wszedł posłusznie na grzbiet dłoni i zastygł w ten sam sztywny, niepokojący sposób jak Nima czytający Dywany kontra miotły.
- I właśnie dzięki temu nie zostanie rozdeptany - odparłam, nie opuszczając różdżki. - A ty? Dlaczego mi nie powiedziałeś? Wtedy, kiedy przekonałeś się, jaka jestem.
Wyprostował się powoli, nie spuszczając wzroku z pająka.
- W swej próżności chyba wciąż chciałem postrzegać siebie jako tego lepszego… nie, to złe słowo… Za tego prawego, za jedynego, którego nie zepsuły złoto, władza i potęga - odpowiedział powoli. - Chciałem być ponad tym.
- Farisie - mówiąc to, dotknęłam jego ramienia i natychmiast na mnie spojrzał. Wśród mroku zrezygnowania w oczach błysnęła mu iskierka nadziei, ale i ją zamierzałam stłamsić. - Służąc mi, nie będziesz postępował przyzwoicie. Po części dlatego, że tego nie pragniesz, a po części… i myślę, że to jest ta większa część… ponieważ służba królestwu nie jest przyzwoita. Złoto korony powleka brud trudnych decyzji. Niesprawiedliwych decyzji, które tak czy inaczej zakończą się czyimś cierpieniem. To jest brzemię, które dźwigam. Ty dźwigasz je razem ze mną. I przyznaj, że lubisz to. Gdybyś pragnął rozgrzeszenia, wyznałbyś grzechy, zwrócił Nimę rodzinie i z pokorą przyjąłbyś karę, ale oboje wiemy, że to nie jesteś ty. Możesz być moim sumieniem. Wciąż możesz mi powtarzać, kiedy należy okazać łaskę, ale przyznaj, Farisie. Przyznaj to przed sobą: chcesz być kochany, chcesz mieć przy sobie człowieka, którego kochasz. Chcesz być najwyższym kapłanem, ponieważ wiesz, że jako jedyny najlepiej się w tym sprawdzisz. Początkowo też się łudziłam, że mnie nie dotyczą te zepsute pragnienia. Nie potrzebowałam do tego Czarnego Pana. Sama to odkryłam i, uwierz mi, nigdy nie czułam się lepiej.
Oddychał ciężko, twarz oblekła się niezdrowym rumieńcem, choć już wiedziałam, jaki wynik będzie miała walka, którą toczył. Uśmiechnęłam się i wyciągnęłam ku niemu różdżkę. A jednak poczułam coś na kształt ulgi, gdy po nią sięgnął.
- Przebaczę ci to, ponieważ byłeś ze mną uczciwy we wszystkim, co dotyczyło Kemmhyt - dodałam, ale nim puściłam różdżkę, spytałam jeszcze: - Czy jest jeszcze coś, o czym powinnam wiedzieć?
W następnej chwili Nima zakładał swoją kolorystycznie dopasowaną do wnętrza szatę, a my schodziliśmy w dół do pomieszczenia, które przypominało całkiem przytulny i schludny oddział urazów pozaklęciowych - długi, porządnie oświetlony korytarz i ciągnące się po obu stronach rzędy drzwi z jasnego drewna, między którymi wisiały identyczne kwadratowe obrazki przedstawiające fotografie nieokreślonych czarno-białych budynków. Faris zadbał nawet o wykładzinę i delikatne zasłonki w prostokątnych szybach, ale nie dało się nie wyczuć ciężaru magii, jakim przesycone były te pomieszczenia. Zajrzałam przez okienko w drzwiach blisko schodów i spostrzegłam niewielki pokoik, w którym mieściło się łóżko, duży, wygodny fotel, okrągły stolik z krzesłem i niewielki regał wypełniony książkami i bibelotami. W głębi pomieszczenia dostrzegłam uchylone drzwi, przez które widać było zarys dużej, męskiej nogi i spuszczonych do połowy łydki spodni.
- Wszyscy to mugole? - spytałam, obserwując typowego mięśniaka w szarych dresach, który opuścił mikroskopijną łazienkę i położył się na łóżku. Jego tępa, czerwona twarz wyrażała podobną obojętność, co twarz Takelota. Faris przytaknął krótko. - Kto się nimi zajmuje, kiedy jesteś w Kemmhyt?
- Nima - odparł i odszedł ode mnie, żeby zajrzeć do okna naprzeciwko. - Właściwie nie ma potrzeby się nimi opiekować. Wszystko można załatwić bez wchodzenia tutaj. Nima trzy raz dziennie rozkłada na stole w kuchni przygotowany posiłek, który duplikuje się i ląduje na stołach niżej. Po dwóch godzinach resztki znikają.
- Wszystko dobrze zaplanowałeś, mam rację?
Oderwałam wzrok od chłopaka i spojrzałam na Farisa, który uśmiechnął się pod nosem.
- Nie miałem ani jednej próby ucieczki przez ponad siedem lat, więc chyba mogę się z tym zgodzić - odparł.
- W perspektywie zbliżających się wyborów to rozwiązuje jeden z naszych problemów. Ilu ich tu jest?
- Na ten moment trzymam dwudziestkę ósemkę. Leczę ich na tyle, na ile potrafię, ale niestety nic nie poradzę na czas. Pół roku temu zmarła staruszka. Jedna z pierwszych, którą tu sprowadziłem.
Sposób, w jakich o nich mówił, w jaki spoglądał przez zasłonki sprawił, że poczułam silną potrzebę pocieszenia go, ale zebrałam się tylko na ciche Przykro mi.
- Poszukuję kogoś na jej miejsce, ale nie trafiłem na nikogo odpowiedniego - dodał, po czym przywołał mnie ruchem ręki i wskazał na jedne z drzwi w głębi korytarza. - Tego chyba pamiętasz.
W identycznie urządzonym pokoiku przy stole siedział szczupły, przystojny mężczyzna. Lekko pochylony nad pustym talerzem, wystukiwał o jego krawędź widelcem jakiś rytm, którego nie dało się usłyszeć.
- Naim Erdem?
- Właściwie Naum Kynew. Przywiozłem go ze sobą trzy lata temu z Bułgarii. Staram się nie używać twarzy szybciej niż po dwóch latach, ale Nauma nikt nie szukał, Nima korzysta z niego najczęściej. Chyba najlepiej się w nim czuje. Tak sądzę. Nigdy mi o tym nie powiedział.
- Rozmawiacie? - spytałam zdumiona.
Ruszyliśmy dalej, pozostawiając młodzieńca sam na sam ze swoją muzyką z zastawy.
- Oczywiście. Nie chce poruszać niektórych tematów, ale tak, nasz związek z zewnątrz przypomina całkiem zwyczajny związek. Na tyle, na ile zwyczajny może być związek dwóch mężczyzn, z których jeden jest pod działaniem Imperiusa.
- Nawet mimo świadomości tego, co spowodowało, że się tu znalazł?
Faris zatrzymał się.
- Nima nie chciał odejść, bo przestał mnie kochać - odparł miękko. - Chciał mnie opuścić właśnie dlatego, że zaczął kochać.
Dopiero w tym momencie ujrzałam oblicze jego szaleństwa. Nie wtedy, gdy opowiadał o uwięzieniu swojego kochanka. Nie wtedy, kiedy przyznał, że wykorzystywał jego talenty do własnych działań. Nawet nie w chwili, gdy pokazał mi więzienie pełne mugoli. Teraz. I to utwierdziło mnie w przekonaniu, że wciąż mogłam mu ufać.
*
Zbliżające się wybory nieco przytłumiły zainteresowanie zwolnieniem warunkowym Heather. Oczywiście istnienie grupek przeciwnych wszystkiemu było tak pewne, jak istnienie dnia i nocy, ale obrazek skruszonej, samotnej matki trójki dzieci załagodził wspomnienia o bezwzględnej, tuszującej zbrodnie męża żony. Zwłaszcza że mnogość tegorocznych zdarzeń i zbliżające się wybory sprawiły, że śmierć Ahmeda Lock-Naha i jego syna nie zaprzątała już głów mieszkańców Kemmhyt. Tym bardziej, że koniec listopada przyniósł kolejne radosne wydarzenie.
- To już chyba tradycja - oznajmiłam, kiedy wyłoniłam się z kominka w jednej z pałacowych bawialni.
Na zewnątrz lało jak z cebra. Czarny Pan zachował dla siebie komentarz, ale jego mina wyrażała wszystko, co myślał na temat listopadowych wizyt w Sacher, pogody, jego obecności na uroczystości weselnej Rim i wszystkiego, co z tym związane.
Choć darzyłam sympatią obie poznane żony Ahmeda, Rim zawsze lubiłam mniej. Przez jej nieśmiałość i bardzo rzadkie wizyty w pałacu nie zdążyłam wyrobić sobie zdania na jej temat, a wszyscy, którzy zdążyli ją lepiej poznać, jedyne, co powtarzali, to to, że była łagodna i wydawała zdecydowanie zbyt dużo złota na piękne stroje.
Do Sacher zjechała się już cała rodzica. Rodzice zjawili się poprzedniego wieczora, Hurij z Amal, Wahidem i wszystkimi dziećmi przebywali w mieście od ponad tygodnia, jedynie jego siostra Samah odwlekała przyjazd tak bardzo, jak się tylko dało. Jako jedyna pojawiła się wyłącznie z mężem, pozostawiwszy wszystkie cztery córki w szkole.
Nie pamiętałam, kiedy ostatnio Sacher tak tętniło życiem - zwłaszcza podczas pory deszczowej. Mimo ulewy na wąskich uliczkach roiło się od fikuśnych kapeluszy, olbrzymich kapturów i kolorowych parasoli, sprzedawcy pamiątek, a właściciele restauracji i pensjonatów ważyli wypchane sakiewki.
Mimo dwóch czy trzech zaproszeń nigdy nie znalazłam czasu, by odwiedzić rezydencję Barhuma. Usadzona na skarpie po drugiej stronie rzeki była osłonięta drzewami w taki sposób, że z części okien był doskonały widok na pałac, natomiast z samego pałacu trudno było ją wypatrzeć. Wysoka, z jedną strzelistą wieżą w rogu muru, ze swoimi śnieżnobiałymi jak w Kemmhyt ścianami wydawała się zupełnie nieprzystosowana do warunków Sacher. Pokoje, które dostaliśmy do dyspozycji, nie odbiegały standardem od najlepszych pałacowych komnat, każdy kąt lśnił czystością, z każdej ściany, w każdym rogu na korytarzu można się było natknąć na wspaniałe girlandy różowych i pomarańczowych kwiatów. Ze starych, rodzinnych gobelinów biły kolory, jak gdyby skrzaty domowe czyściły je na kilka godzin przed naszym przyjazdem, a całą rezydencję wypełniała atmosfera nerwowego podekscytowania. Nie znałam rodziny przyszłego męża Rim, ale z ilości podlatujących dywanów i przechadzających się po ogrodach ludzi szybko wywnioskowałam, że była liczna i bogata - dokładnie taka, jak Lame Barhum lubił. Choć przez całe życie miał tylko jedną żonę, poza najmłodszym synem miał siedem córek, a sam podobno miał dwanaścioro rodzeństwa, z którego połowa - dziwnym trafem ta starsza - odeszła z tego świata niedługo po śmierci starego Osamy Barhuma. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, by zgłębiać tajemnice rodziny człowieka, którego widziałam w ciągu życia zaledwie kilka razy.
Same zaślubiny odbyły się po południu we wspaniałej, białej glorietce. Wszystko tonęło w kwiatach. Widok panny młodej - ubranej w tradycyjny, ciężki od złota i klejnotów biały strój weselny - sprawił, że przez tłum gości przewinęła się fala westchnień. Oddawana symbolicznie spod opieki ojca swemu nowo poślubionemu mężowi, błyszczała w imitującym słońce ciepłym świetle lamp. Szczęście, które od niej biło, na moment nawet mnie się udzieliło, choć byłam daleka od wydawania z siebie pełnych wzruszenia westchnień. Po podpisaniu traktatu małżeńskiego Mauris El Bestawy wręczył Rim sakiewkę z białej skóry rozległy się oklaski i nerwowe szepty, ponieważ każdy chciał już przystąpić do najbardziej oczekiwanej części wesela.
Uczty.
Sala, w której miało odbyć się przyjęcie, miała rozmiary jednej z mniejszych sal tronowych. W miejscu przeznaczonym na tron ustawiono stół dla nowożeńców, a cztery kolumny w czterech kątach prostokątnego pomieszczenia przybrano różnokolorowymi motylami, które raz po raz zrywały się do lotu, chmarą okrążały salę i wracały na swoje miejsce. Szybko zauważyłam, że goście ze strony pana młodego dominowali nie tylko ilością, ale i masą. Wysocy, dobrze zbudowani mężczyźni i tłuste kobiety o ładnych, mocno beżowych twarzach górowali nad drobnymi, wręcz wysuszonymi Barhumami. Wydawali się też bardziej naturalni od pretensjonalnych Barhumów - z każdą kolejną godziną coraz bardziej, co coraz bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że ten ślub był następnym kontraktem między dwiema zamożnymi, czystokrwistymi rodzinami.
- Czy znam jakiegoś El Bastawy’ego? - zapytałam, kiedy ze stołów zniknęły przystawki, talerze zalśniły czystością, a salę momentalnie wypełnił zapach pieczonej baraniny, duszonego drobiu z warzywami i sześcioma zupami do wyboru.
- Oczywiście - odezwał się Quasim, lewitując sobie bliżej jeden z półmisków z kremem z soczewicy. - Moja córka Sara - wskazał palcem na stół znacznie dalej od państwa młodych - wyszła za El Bestawy’ego…
- Myślę, że w Kemmhyt i Sacher nie ma rodziny, do której nie wżeniłaby się jakaś twoja córka - wpadł mu w słowo Imhotep siedzący jakieś dziesięć stóp dalej, tak, że przez tę część stołu przeszły gromkie śmiechy.
Nie wyglądał już tak ponuro, a jego humor znów odzyskał dawną ostrość, choć początkowo wydawał się wstrząśnięty moją decyzją o pozostawieniu Farisa na stanowisku wezyra. Zwłaszcza wtedy, gdy potwierdziłam jego przypuszczenia o więzionych przez kapłana mugolach. Ale ufałam mu. Mimo całej swojej nonszalancji i luźnego stylu życia on jedyny ze wszystkich znanych mi ludzi miał serce na dłoni.
- I jak ich oceniasz? - spytałam Quasima, gdy śmiechy umilkły.
- Trudno ocenić ich wszystkich, moja pani - odparł i momentalnie poczerwieniał na twarzy, chcąc jak najszybciej przełknąć zupę. - Sama widzisz, trochę ich tu jest. Może nie tyle, co Erdemów, ale to dość duża rodzina. To jest wielka rodzina naukowców, pracują głównie za granicą. Większość mieszka tu albo w Kairze, ale jednak głównie w Kairze, bo co naukowiec może robić w Sacher, prawda? W Kemmhyt faktycznie jeszcze żadnego nie spotkałem, chyba że przejazdem albo w odwiedziny…
- Zacnie, książę, znam ich historię, ale nie o nią pytałam.
- Ach, no tak… tak. - Poprawił się na krześle. - Tak, cóż, mogę tylko powiedzieć z własnego doświadczenia, ale Sara jest całkiem zadowolona ze swojego męża, chociaż między nami - tu zniżył głos do szeptu i wychylił się z trudem, napierając swym wielkim brzuchem o krawędź blatu - Ahmed nigdy nie był najdłuższą różdżką w kolekcji. Cóż. Najważniejsze, żeby jedno było.
Przez chwilę obserwowałam Maurisa karmiącego Rim kawałkiem pieczonej ryby. Siedzieli za długim, ozdobionym kwiatami i lewitującymi lampionami stołem, jednocześnie tak różni i tak do siebie pasujący. Oboje zdawali się być tak samo ustępliwi i pogodni, choć aparycją El Bastawy przypominała raczej niezbyt rozgarniętego sprzedawcę drobiu niż słynnego afrykańskiego podróżnika i pisarza. Brzuchaty, z przerzedzonymi włosami zaczesanymi na pokaźne zakola i wąsami zasłaniającymi usta do złudzenia przypominał Hortusa, brakowało mu tylko czerwonego, przepitego nosa i zbyt ciasno zapiętych spodni. A jednak spokój bijący z jego okrągłej, dobrotliwej twarzy, całkowicie zacierał hortusowe złe wrażenie.
- Słyszałam, że nie tak dawno owdowiał - mruknęłam.
- Tak, jego żona zmarła miesiąc przed Ahmedem - odparł Quasim. - Będą mieli o czym rozmawiać… Ale z pierwszą żoną nie mieli dzieci, nic dziwnego, że Lame się połakomił…
Zbyt ciemne policzki i błyszczące oczy wskazywały na przynajmniej trzy puchary wina wypite przez księcia, choć nie wybiła jeszcze dziewiętnasta.
Wraz ze zniknięciem resztek po drugim posiłku parkiet otoczony z czterech stron kilkoma rzędami stołów znów wypełnił się tańczącymi - mężczyźni w jednej części sali, kobiety w drugiej, choć nie brakowało bardziej nowoczesnych par tańczących razem. Wykorzystałam ten moment, by wymknąć się na zewnątrz.
Tył posiadłości, gdzie odbyła się pierwsza część ceremonii, było znakomicie oświetlony. Mimo potwornej duchoty w okolicach glorietki i na ozdobnych ławeczkach siedziało mnóstwo osób - głównie pary i grupki młodych osób palących papierosy i niezainteresowanych tradycyjnymi tańcami weselnymi. Niezauważona przeszłam szybko do drugiej części ogrodu - nie tak imponującej, ale pustej i znacznie ciemniejszej. Nie przestawało padać, ale zaklęcia, które rzucono przed weselem, wciąż działały i krople deszczu rozpływały się w powietrzu na wysokości pierwszego piętra, zanim docierały do wspaniałych fryzur kobiet i arcy-drogich tiar. Gdyby nie okna, przez które sączyło się delikatne światło, panująca tu ciemność byłaby niemożliwa do przebicia ludzkim okiem - i tylko dlatego spostrzegłam spacerującego w oddali Czarnego Pana. W swojej niezmiennie czarnej szacie praktycznie zlewał się z otoczeniem i gdyby nie jasny strój towarzyszącego mu Farisa, prawdopodobnie przeoczyłabym go między pyszniącymi się wszędzie dookoła rzeźbami i roślinami. Ruszyłam śmiało w ich stronę, klucząc wąską ścieżką między mieszaniną mocno pachnącego hibiskusa, plumerii i rododendronów. W utrudniającej oddychanie duchocie ta słodka mieszanka zapachów przyprawiała o zawroty głowy.
Widok zupełnie poważnych min wezyra i Czarnego Pana pozwolił mi sądzić, że nie plotkowali o strojach sióstr panny młodej. Tym dziwniejszy wydał mi się króki ukłon Farisa i powrót w kierunku rezydencji.
- Kto wygrał? - zagadnął Voldemort, kontynuując spacer.
- Skąd wiesz, że gra jest zakończona? - spytałam nieco zdziwiona. - Ale rozumiem, że masz już własnego kandydata na zwycięzcę?
- Jedyne, co robię, to śledzę z zainteresowaniem obecne wydarzenia - odpowiedział z niewinnością, która nie zapowiadała niczego niewinnego.
- I co, uważasz, że dobrze zrobiłam, przebaczając mu?
Zaśmiał się podle.
- Nie ukrywał konspiracji, armii, dzięki której chciałby dokonać królobójstwa, tylko uczucia ze wstydu przed samym sobą - odrzekł takim tonem, jakby niezmiernie bawiło go to, co mówił.
- Jak Snape - wtrąciłam.
- Jak Snape. I sama widzisz, jest jedynym śmierciożercą, na którego mogę liczyć. - Zawahał się i dodał po krótkim namyśle: - Jedynym zrównoważonym śmierciożercą.
- Szczęśliwie nie zakochał się w matce mojego największego wroga - mruknęłam. - Rozmawialiśmy o tym, jakie mamy możliwości. Faris twierdzi, że naszym jedynym rozwiązaniem, jeżeli chcemy działać jak należy, jest postaranie się o korytarz transportowy z Sacher. To daleko. Sacher jest najdalej wysuniętym miastem ze wszystkich…
- Technicznie rzecz biorąc, Sacher nie leży w Egipcie.
- …właśnie dlatego uważam, że to może być problematyczne. Ibn Raham już raz mi odmówił.
Poczułam na siebie jego badawcze spojrzenie, ale wciąż wpatrywałam się w jaśniejące w oddali ściany białego pałacyku. Nie chciałam zobaczyć błysku satysfakcji - oto przychodziła kolejna sytuacja wykraczająca poza mury Kemmhyt i Dżahmes-Meritamon znów musiała radzić się Jego Wysokości Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, Bo Złośliwie Rzucił Zaklęcie Na Własne Imię.
- Pytanie nie brzmi “Czy masz odpowiednie argumenty?” - rzekł. - Tylko “Czy to jest odpowiedni moment, żeby ich użyć?”.
Zaprzeczyłam, a on wydał z siebie ciche Mhm.
- Skoro nie - dodał, powoli przeciągając słowa - należy ten moment stworzyć.
Nienawidziłam przyznawać mu racji, choć w tym przypadku zrobiłam to bez niezadowolenia. Voldemort był mistrzem doprowadzania do sytuacji, w których to on rozdawał karty. Problem w tym, że on mógł robić to otwarcie. A ja znów musiałam posłać tam Imhotepa.
*
Na spotkanie z Ibn Rahamem czekał do ósmego grudnia, choć i tak otrzymał “przyjacielską” wiadomość, że nie powinien liczyć na zbyt wiele. I nie spodziewał się - och, z całą pewnością nie spodziewał się, że zostanie potraktowany jak byle stażysta. Bądź co bądź wieloletnia szkolna przyjaźń z Iufenim Pe-Setem, niezliczone wspólne wakacje i udzielona jego siostrze pożyczka dla Imhotepa wciąż coś znaczyły. Widać Iufeni miał dużo krótszą pamięć.
Albo kryptę w Banku Gringotta pełniejszą o kilka stosów galeonów.
Początkowo wahał się, czy się nie spóźnić, ale uznał, że list, który otrzymał od Pe-Seta, był zbyt formalny na takie zagrania, dlatego Imhotep pojawił się pod biurem ministra punkt siedemnasta. Najwyższe piętro gmachu ministerstwa praktycznie opustoszało, ale - ulokowane na samym szczycie olbrzymiej piramidy - było też najmniejsze ze wszystkich. Poza wielką salą konferencyjną, toaletą, pokojem ministra i kilkunastoma gabinetami jego współpracowników znajdowało się jeszcze jedno niewielkie pomieszczenie, w którym Imhotep nigdy nie był. W wyłożonym tanią wykładziną pokoju nie było niczego poza krzesłami, zegarem ściennym i ogromną tablicą, na której musiały wyświetlać się nazwiska interesantów proszonych do poszczególnych drzwi.
Chyba właśnie obecność w tym pokoju zapiekła Imhotepa najbardziej. Zwykle był goszczony w eleganckim saloniku przy gabinecie ministra - bez względu na to, kto aktualnie w nim rezydował.
Zniecierpliwiony spoglądał to na zegar, to na tablicę. Spodziewał się lada chwila ujrzeć na niej swoje nazwisko, ale nie. Ciszę na piętrze zaburzył odgłos zbliżających się kroków, a zaraz potem drzwi się uchyliły i Imhotep poznał Pe-Seta. W ciągu ostatnich dwóch lat wyłącznie ze sobą korespondowali - bliska przyjaźń ich małżonek i psujące się małżeństwo z Teti nie sprzyjało wspólnym wakacjom i wieczornym wyjściom. I choć minęły tylko dwa lata, a twarz przyjaciela pozostała identyczna jak wtedy, kiedy widział ją ostatni raz w gazecie, w tym momencie wydała się Imhotepowi zupełnie zmieniona.
- Iufeni…! - wymsknęło mu się.
Wciąż miał tę samą schludnie przystrzyżoną bródkę i ostro zakończone, wypłowiałe wąsiki, głowę łysą jak kolano, ten sam garbaty nos i okrągłe, jasne oczy, ale chłód i obojętność, jakie z niej biły, zmroziły Hanifa do kości.
- Pan minister znajdzie dla ciebie chwilkę, ale nie ma dużo czasu - rzekł bezbarwnym tonem. - Gorący czas przed wyborami, dzisiaj ma spotkanie z… no. W każdym razie… Czeka w gabinecie.
Imhotep wstał i ruszył za Iufenim, ale mężczyzna już na niego nie spojrzał, pomaszerował tylko w kierunku rzędu pomieszczeń i zniknął za drzwiami z tabliczką z napisem: Labib Al-Churi - Zastępca Szefa Kancelarii Ministra Magii. Niepokój ścisnął Imhotepa za gardło, ale nie było czasu na przeżywanie dziwnego zachowania Pa-Seta.
Ruszył śmiało prosto na drzwi, które tak dobrze znał, zapukał niecierpliwie i, nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. Przez lata rządów trzech ministrów, których tu odwiedzał, salon nie zmienił się ani odrobinę. W centralnej części pomieszczenia znajdowało się kilka wygodnych foteli i owalna ława. Te same eleganckie meble z ciemnego mahoniu, z przemyślanie poukładanymi na nich złotymi posążkami hipogryfów i niedziałających już od dawna antycznych fałszoskopów. Imhotep miał wrażenie, że nawet wyjątkowo duży okaz mimbulus mimbletonii ustawionej na miniaturowej kolumience pod oknem był dokładnie tym samym, który ugodził go podczas pierwszej wizyty w tym pokoju.
Ministra spostrzegł dopiero po chwili. Zobaczył go przez otwarte drzwi do gabinetu, krzątającego się przy biurku i machającego zawzięcie różdżką, a liczne kolorowe broszurki fruwały nad blatem, wskakując od oddzielnych teczek. Widząc Imhotepa, Ibn Raham prawie podskoczył. Nigdy nie sprawiał wrażenia wielkiego dostojnika, ale w tym momencie mocno zaskoczony i z pokracznie wykrzywionym ramieniem przypominał raczej duże dziecko z wąsami, przyłapane na popisywaniu się przed kolegami. Natychmiast się wyprostował, wydając z siebie pełen niezadowolenia pomruk.
- Mmm… El-Said, tak, to ty - zaczął niemrawo po arabsku, skubiąc wąsy. - Al-Churi wspominał, że będziesz o siedemnastej… Ach, no tak.
Zerknął na zegarek wrzynający się w jego wielki przegub i brwi drgnęły mu lekko. One też były już mocno wyskubane. Dużo mocniej niż zazwyczaj. Nim minister wskazał mu krzesło, Imhotep już mościł się wygodnie w tym najbardziej skrajnych, zmuszając Osamę do zajęcia fotela naprzeciwko.
- Labib wspominał, że wybiera się pan na spotkanie… - zaczął Imhotep, ale tamten przerwał mu, machając ręką.
- Tak, El-Said. Jak to przed wyborami.
Gdyby nie widział, z czyich ust wypłynęły te słowa, Imhotep nigdy by nie pomyślał, że mógł je wypowiedzieć Ibn Raham. Nie było śladu po tym zastraszonym, śliskim typie, który przez całą ostatnią kadencję przyjmował go z niemal uniżonym uśmieszkiem, żartując i co rusz proponując stuletnie wino skrzatów, które trzymał tylko na specjalne okazje.
- Zgadzam się - rzekł powoli, sztywniejąc. - I ja poniekąd w tej sprawie. Ma pan silnego przeciwnika, co?
Minister chyba się zorientował, że popełnił faux-pas, bo odchrząknął pod nosem, łysinę pokryły pierwsze krople potu, a rumiane policzki pociemniały jeszcze mocniej, nadając mu wygląd zmieszanego morsa.
- Hmm, nie da się ukryć - wymamrotał i spuścił wzrok na swoje paznokcie. - Pan nie jest jedyny w tej sprawie.
- Ale jako jedyny mogę przekazać zapewnić panu spokój na kolejne pięć lat.
Salon błyskawicznie przeszedł zapachem ostrego potu, choć zaklęcia chłodzące działały bez zarzutu. Ibn Raham nie przestawał pomrukiwać.
- No, wie pan co… Mmm. - Tym razem i on się wyprostował, poprawiając sobie nienagannie wyprasowaną kamizelkę w pomarańczowe kwiaty. - Tak, wiem, z czym pan przychodzi. Pamiętam. Pan myśli, że nie, ale pamiętam, aż za dobrze pamiętam. A ja tak, jak poprzednio, nie jestem w stanie nic zrobić w temacie tego korytarza. I chciałbym, niech mi pan wierzy, że bym chciał. Ale mam związane ręce. Taki korytarz nie nie teleportacja, że się, pan, obracasz i pyk, jesteś na drugim końcu kraju. To by wymagało zgody pozostałych królestw… a przynajmniej tych, przez które ten korytarz by przechodził…
Imhotep uniósł spokojnie obie dłonie i czarodziej natychmiast umilkł. Jego policzki wyglądały jak dwa wielkie, gotowane buraki.
- Panie ministrze, moja pani rozumie, że to nie jest prosty temat - wpadł mu w słowo. - Korytarz to tylko przykładowa propozycja połączenia miasta z portem. Myślę, że gdyby ustalić terminy korzystania z korytarza, mogłoby się to opłacić wszystkim. Wszyscy się bogacimy. Skoro korytarz należy do państwa, moja pani byłaby skłonna odstąpić niewielki procent na rzecz ministerstwa. Korytarz byłby dla wszystkich bezpieczny i niewykrywalny. A jeżeli jego stworzenie byłoby zbyt skomplikowane, można pomyśleć nad rozszerzeniem sieci Fiuu. Proszę pomyśleć. Za pana kadencji mogłoby dojść do przełomu w czarotwórstwie i, kto wie, czy taką technologią nie zainteresowaliby się ministrowie z innych…
- Nie myślę teraz o technologiach, panie El-Said - przerwał mu, unosząc się nieco w fotelu. - Oczywiście przemyślę propozycję Dżahmes-Meritamon, ale proszę jej przekazać, że jej żąd… to znaczy, miałem na myśli propozycja to nie jest coś, o czym można zdecydować z dnia na dzień. A teraz gdyby pan był…
Imhotep wstał.
- Moja pani pozna całą treść tej rozmowy, proszę się nie martwić - powiedział zimno. - Tylko niech pan się śpieszy, panie ministrze. To jest oferta mocno ograniczona czasowo.
Podziękował Osamie za spotkanie i natychmiast opuścił pokój, kolejny raz żałując, że nie był mistrzem legilimencji. Zanim wszedł do windy, podszedł na palcach do drzwi, za którymi zniknął Pa-Set. Imhotep był prawie pewien, że w momencie, gdy wychodził z gabinetu ministra, zauważył wąski pasek światła gasnący między drzwiami i podłogą.
Powinna była wysłać na to spotkanie Farisa. Równie dobrze, co on, a może nawet lepiej znał ministerstwo. Łyk eliksiru wielosokowego załatwiłby sprawę - wezyr nieporównywalnie lepiej od niego władał magią umysłu, a znajomości Imhotepa nie zdały się tu na nic. Przeczuwał, że wcale nie rozmawiał z Ibn Rahamem. I z całą pewnością mężczyzną, z którym rozmawiał w poczekalni, nie był Iufeni Pe-Set.
Cokolwiek myślał o Farisie, musiał przyznać - kto jak kto, ale on potrafiłby rozpoznać Imperiusa.
Przez chwilę miał ochotę zajrzeć do gabinetu Zastępcy Szefa Kancelarii, ale ostatecznie ruszył od razu do windy, która zawiozła go na parter prosto do olbrzymiej komnaty pełnej kominków. Ostatni pracownicy ministerstwa znikali w szmaragdowozielonych płomieniach, zobojętniali i zmęczeni po ciężkim, pochmurnym poniedziałku. Imhotep wskoczył do paleniska za jakąś mocno pachnącą detergentami czarownicą w staromodnej peruce i z rozpędu o mało nie wypowiedział swojego starego adresu. Adresu, pod którym prawdopodobnie poza skrzatką domową nikt teraz nie mieszkał.
Miał ochotę odciągnąć rozmowę z wezyrem do następnego poranka, ale zmusił się do sięgnięcia po pudełeczko ze świeżo zakupionym proszkiem Fiuu. Nawet nie pomyślał, żeby przesypać go do czegoś bardziej stylowego albo po prostu do czegokolwiek, co nie miałoby na etykiecie podskakujących, zielonych płomieni i czerwonego napisu krzyczącego PROSZEK FIUU - ZNIKŁ W MIG.
A gdyby tak…
Nie. Zostało im ostatnie spotkanie mediacyjne, pomiędzy którymi postanowili się ze sobą nie kontaktować, chyba że sprawa byłaby śmiertelnie pilna.
Ale to BYŁO śmiertelnie pilne, zagrało mu w głowie.
Jeżeli Jaret groziło niebezpieczeństwo… albo, co gorsza, też była pod działaniem Imperiusa i zagrażała samej Teti?
Wziął w palce szczyptę proszku i wrzucił w płomienie, recytując dokładnie swój były adres. Pomarańczowy ogień spłynął zielenią i w pierwszej chwili Imhotep miał ochotę w nie wskoczyć, ale powstrzymał się. Ukląkł przed paleniskiem i wcisnął do środka głowę. Czując, jak zamrożone języki ognia lizały mu twarz, zaciągnął się popiołem i rozkaszlał się tak, że łzy podeszły mu do oczu.
To zawsze się tak kończyło.
- Co głowa pana robi w kominku?
Jak przez mgłę zobaczył Dżed przyglądającą mu się zza nóg kuchennego stołu.
- Pani w domu? - wycharczał. Z niechęcią przełknął ślinę zmieszaną z popiołem.
Skrzatka miała taką minę, że w pierwszej chwili spodziewał się, że mu odmówi, ale skinęła tylko sztywno głową i wybiegła z kuchni. Oczekując, przestępował z kolana na kolano, czując narastający dyskomfort z okolicy karku i górnej części kręgosłupa, ale w końcu z głębi domu dobiegł go odgłos dwóch par stóp - jednych nagich, odklejających się szybko od drewnianych podłóg, drugich obutych w buty na wysokim obcasie.
Na widok jego głowy wystającej z kominka na twarzy Teti pojawił się grymas niezadowolenia.
- Mieliśmy się nie widywać między sesjami - powiedziała, krzyżując ręce na piersiach. - Poza tym właśnie wychodzę.
Była umalowana, w wyjściowej szacie w kolorze fuksji i eleganckiej tiarze - tej samej, którą Imhotep dał jej w styczniu na urodziny. Serce zabiło mu mocniej.
- Dokąd? - wypalił, co pogłębiło zmarszczki na jej czole.
- No wiesz… jesteśmy praktycznie na finiszu sprawy rozwodowej, nie uważam, żebym musiała…
- Nie, nie - przerwał jej niecierpliwie. - Chciałem cię tylko zapytać, kiedy ostatnio spotkałaś się z Jaret? Albo z Iufenim.
Poruszyła się nerwowo, twarz oblał gorący rumieniec, a jedna ręka błyskawicznie powędrowała do karku.
- Nie, wyjątkowo… wyjątkowo nie spotykam się dzisiaj z Jaret - odparła, nie patrząc mu w oczy. - Jadłyśmy kolację po ostatniej mediacji.
Poczuł znajome przewracanie w żołądku.
Czyli w zeszły piątek. Istniała szansa, że jeżeli coś było na rzeczy, Iufeni był już pod wpływem Imperiusa albo ktoś korzystał z jego ciała. Tak czy inaczej - ten ktoś już ich kontrolował.
- I zachowywała się normalnie?
Znów się skrzywiła.
- Co to znaczy “normalnie”? - zapytała i nagle jej czoło zrobiło się gładkie jak pergamin. - Imhotep, czy ty ich w coś wciągnąłeś?
Miał ochotę parsknąć gorzkim śmiechem i odwarknąć ironiczne Ja! Oczywiście!, ale z trudem ugryzł się w język. Coraz ciężej było mu zachowywać spokój.
- Wyjątkowo w nic. - Znów przełknął. W gardle nadal czuł pieczenie po zachłyśnięciu się popiołem. - Normalnie, to znaczy dobrze orientowała się w tematach, o których wcześniej rozmawiałyśmy, poruszała się jak Jaret, mówiła jak ona, nie próbowała wyciągać od ciebie informacji na mój temat, na temat Dżahmes…
Zrozumiała. Machnęła na skrzatkę i sama przykucnęła przy kominku, podpierając się palcami o podłogę.
- Podejrzewasz, że ktoś się pod nią podszywa? - spytała, zniżając głos do szeptu.
- W przypadku Iufeniego jestem pewien… jeśli nie w stu, to w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach - odpowiedział. - Widziałem się z nim dzisiaj w ministerstwie, zachowywał się bardzo formalnie, opryskliwie… jakby mnie unikał. Jego odpowiedź na list przypominała bardziej papierek z urzędu. List przyszedł pierwszego grudnia.
Twarz Teti wróciła do normalnego koloru, ale zmarszczone brwi znów stworzyły jedną, pionową zmarszczkę między sobą, kiedy czarownica myślała, stukając zawzięcie paznokciem o podłogę.
- Nie, nie przypominam sobie… chociaż nie jestem pewna, byłam wtedy w emocjach - mruknęła. - Ale zaproszę ich jutro na kolację, a ty powinieneś pójść z tą informacją do Biura Aurorów. Jeżeli ktoś ich gdzieś przetrzymuje…
- Nie. Nie wolno ci ich nigdzie zapraszać. A zgłaszanie tego gdziekolwiek… WYKLUCZONE.
Wiedział, że tak się to skończy, a jednak głupio miał nadzieję, że Teti przynajmniej teraz go posłucha. Wstała, kładąc obie ręce na biodrach.
- Nie wolno…? - zaczęła rozdrażniona.
- Nie w tym kontekście… Teti, po prostu nie chcę, żebyś ryzykowała. Chciałem cię tylko uczulić. Zdajesz sobie sprawę, że jeżeli ktoś zaczarował albo porwał Iufeniego, to nie był zwykły cwaniaczek z blokowiska. Iufeni pracuje w biurze ministra i ktoś mógł chcieć dostać się przez niego do Ibn Rahama.
- Zdaję sobie sprawę - wycedziła chłodno. - Nie jestem głupia. Umówię się z Jaret w miejscu publicznym. Jeśli jest tak, jak podejrzewasz, od pierwszego grudnia widziałyśmy się trzy razy, w tym raz byłyśmy sam na sam w tym domu. Będę ostrożna. A teraz muszę już iść, jestem spóźniona. Odezwę się, kiedy czegoś się dowiem. Pa.
I nie czekając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie i prawie wybiegła z kuchni. Zawołał za nią, ale przez szparę w drzwiach usłyszał gwałtowny szum towarzyszący proszkowi Fiuu łączącego się z ogniem i w domu zapadła kompletna cisza.
Hanif zaklął głośno.
- Dżed! DŻED!
Skrzatka w końcu zaszczyciła kuchnię, próbując udawać obojętną, ale okrągłe, blade oczy miała jeszcze większe niż zazwyczaj.
- Będziesz śledzić panią - poinstruował ją. - Tak, żeby niczego nie zauważyła. Nie interesują mnie ludzie, z którymi się spotyka. Wyłącznie państwo Pe-Set. Zrozumiałaś? Jeżeli coś wyda ci się podejrzane, masz ją zabrać do… do Sitre. Jasne?
- Dżed zrozumiała.
Westchnął i wycofał się z powrotem do własnego salonu, jeszcze bardziej zaniepokojony i zły niż wcześniej. Czuł na sobie nieprzyjemną mieszankę potu z salonu ministra, sadzy i całodziennej pracy. Nie pamiętał, kiedy ostatnio przespał nieprzerwanie przynajmniej siedem godzin. Chyba jeszcze zanim Dżahmes zleciła mu sprawę Farisa, choć już wtedy zbliżający się rozwód spędzał mu sen z powiek. Tej nocy też nie zaśnie, wiedząc, że Teti już prawdopodobnie wysłała wiadomość do Jaret.
Kolejny raz tego dnia zmusił się do wrzucenia proszku Fiuu w płomienie. Nie zamierzał zapowiadać się Farisowi. Głuchy na jego uprzejmości, odmówił wina i zajęcia miejsca na skórzanej kanapie. Stojąc, przedstawił stanowisko ministra i to, co wydawało mu się w temacie Imperiusa. Wezyr nie wydawał się tym zaskoczony.
Oczywiście, maglował w myślach, kiedy zirytowany leciał przez kominek z powrotem do Kairu. Tego kutasa nie zdziwi nawet jego własna śmierć.
Dobiegała dwudziesta druga. W takie dni jak ten nawet się cieszył, że oba skrzaty zostawił Teti. Mju z całą pewnością zabrałby się teraz za odgrzewanie obiadu, zupełnie niepotrzebnie trzaskając szafkami w kuchni i hałasując porcelaną. Tymczasem kuchnia Imhotepa świeciła pustkami, ale przede wszystkim panowała w niej cisza. Ukochana, słodka cisza, której potrzebował ponad wszystko.
Padł na fotel, zamknął oczy i zaczął masować kciukami powieki, aż zobaczył pod nimi gwiazdy. Umieszczenie szpiega w biurze ministra nie było proste, zwłaszcza w obliczu podejrzeń o inwigilowanie go przez kogoś im przeciwnego, więc Imhotep nie spodziewał się żadnego kontaktu od Farisa przez co najmniej tydzień, dlatego podskoczył, gdy po długiej chwili ciszy usłyszał z kominka swoje imię.
Serce podjechało mu do gardła, gdy w palenisku zamiast głowy wezyra spostrzegł głowę Teti. Wciąż mocno rozkojarzony wylądował na kolanach w miejscu, w którym jeszcze niedawno sam klęczał.
- Co tu…?
- Miałeś rację - powiedziała, nie czekając, aż zapyta. - Myślę, że to Jaret… w każdym razie obserwowałam ją i przez dwie i pół godziny niczego nie jadła ani nie piła, ale chyba coś jest nie tak. Nie jestem mistrzynią w legilimencji, ale z drugiej strony Jaret nie ma pojęcia o oklumencji. Spróbowałam odczytać jej myśli i spotkałam się ze ścianą…
- Teti! Mogła się zorientować!
- Uspokój się! - syknęła. - Wszystko było pod kontrolą, zrobiłam to z korytarza. Wiem, że kontakt wzrokowy pomaga, ale… Poza tym było kilka momentów, kiedy się zacinała. Jakby… nie jestem pewna…
- Próbowała walczyć - dokończył za nią. Potrzebował chwili, żeby się zastanowić. - Dobrze. Teraz powinnaś zachować ostrożność. Ogranicz, proszę, wszystkie wyjścia z Jaret i za nic nie zapraszaj jej do domu.
Wysłuchała cierpliwie, co miał jej do powiedzenia, ale po minie poznał, że miała własny pomysł na tę sytuację.
- I właśnie to będzie podejrzane. Zamierzam żyć tak jak dotąd, ta sprawa mnie nie dotyczy. Jeśli się czegoś dowiem, od razu cię powiadomię. - Zaczęła się wycofywać i nagle zatrzymała się, jakby niespodziewana myśl przemknęła jej przez głowę. - Aha. Nie każ więcej Dżed mnie śledzić. Przynajmniej dopóki je też jestem jej panią.
Zniknęła z cichym pyknięciem i palenisko natychmiast zrobiło się zimne. Pozostały w nim tylko resztki popiołu po spalonym bierwionie. Hanif zsunął się z pięt i siedział tak przez długą, bardzo długą chwilę na podłodze, oparty o bok fotela, dopóki wszystkie świece nie zmieniły się w zimne ogarki. To był jeden z tych krytycznych momentów, kiedy pożałował, że dwadzieścia lat temu dał się zwieść tej nieśmiałej dziewczynie o oczach w kolorze Nilu.
Ale Dżahmes-Meritamon nie była już tamtą nieśmiałą Dżahmes, a każda krytyczna chwila mijała - a raczej musiała minąć, kiedy po dwóch potwornie ciężkich dniach niepewności Imhotep wrócił z rodzinnej kolacji u matki i zamiast ciemnego, pustego mieszkania zastał porządnie napalone w kominku, zapalone świece i mężczyznę siedzącego nieruchomo w jego jedynym fotelu w salonie. Hanif błyskawicznie dobył różdżki i już, już miał strzelić zaklęciem oszałamiającym, kiedy tamten odwrócił głowę i uśmiechnął się przepraszająco.
- Dobry wieczór, Imhotepie - przywitał się, wstając. - Wybacz, że pozwoliłem sobie wejść bez pytania. Jakąś godzinę temu mój współpracownik dostarczył mi pierwsze informacje, uznałem, że zasłużyłeś, by poznać je jako pierwszy.
W tej jego uprzejmości było coś, co działało Imhotepowi na nerwy. Położył torbę na podłodze nieco zbyt gwałtownie i wszedł do prawie pustego salonu. Większość mebli wciąż przykrywały białe narzuty, świeżo wymienione okna - świeżo, jakieś dwa miesiące temu - czekały na przetarcie, w kominku rosła warstwa pyłu i niedopalonych kawałków drewna. I choć na co dzień tego nie zauważał, poczuł ukłucie wstydu na myśl, że ten człowiek o niezdrowo pedantycznych zapędach przez godzinę oglądał i analizował ten cały bałagan. Nie usiadł w fotelu. Oparł się o parapet, krzyżując ręce na piersiach i patrząc wyzywająco w spokojną twarz Farisa. Z sekundy na sekundę ten dobrotliwy uśmiech wydawał mu się coraz głupszy.
- Nie do ciebie należy, kto na to zasługuje, a kto nie - oznajmił chłodno.
Wezyr przytaknął.
- Nie mogę się nie zgodzić. Ale skoro już tu jestem, pewnie zechcesz usłyszeć, czego się dowiedzieliśmy? - Imhotep milczał, więc Faris kontynuował tym swoim przesadnie uduchowionym, kojącym tonem: - Zatem, tak, dzieje się dokładnie to, co podejrzewaliśmy. Jeśli Ibn Raham wygra wybory, planuje powrót do całego i niepodzielonego Egiptu. Oczywiście wszystko miałoby odbywać się stopniowo, ale ostatecznie Ibn Raham chciałby dążyć do całkowitej likwidacji królestw, być może przekształcenia ich w okręgi administracyjne zarządzane przez wybieranych demokratycznie rządców i w pełni dostępne dla każdego mieszkańca Egiptu.
Był pewien, że w pewnym momencie usłyszał w głosie Farisa nutkę ironii, może dlatego, że sam poczuł gwałtowny skok ciśnienia. Miał ochotę się roześmiać, choć wcale nie było mu do śmiechu. Pokręcił z niedowierzaniem głową i, oddychając głęboko, zaczął przechadzać się szybko między pokracznymi, białymi stosami.
- To się wścieknie… - mruknął do siebie. Nawet nie chciał sobie wyobrażać furii, w jaką wpadnie Dżahmes, kiedy się o tym dowie. Nie miał zamiaru tego mówić, ale w perspektywie takich informacji nie dziwił się wezyrowi, że postanowił najpierw z kimś to omówić, zanim wrócił do Kemmhyt. - Ten twój współpracownik… przyjaciel… szpieg, ktokolwiek… jest pewien, że właśnie to miał na myśli Ibn Raham?
Tamten znów się uśmiechnął i uniósł lekko ramiona.
- To wie tylko on sam. Mogę być pewien tylko tego, co minister powiedział, a powiedział właśnie to. Teraz należałoby ustalić, które królestwa to popierają i kim jest pomysłodawca, ponieważ jest wysoce prawdopodobne, że minister i przynajmniej część jego współpracowników pozostają pod działaniem Imperiusa.
- Najpierw musimy wymyślić, jak jej to powiedzieć.
Tym Faris zdawał się nie przejmować.
- Przyjmie to fatalnie, to nie ulega wątpliwości - rzekł z niebywałym lekceważeniem. - Ale emocje są ulotne, a plany trwałe. A przynajmniej dużo bardziej trwałe niż gorąca głowa Dżahmes. Raz na kilka kadencji pojawia się szalony pomysł likwidacji królestw i, jak pewnie wiesz z historii, zawsze wszystko wracało do pierwotnego stanu. Bardziej zastanawiające jest to, dlaczego pomysł pada z ust starego, wygodnickiego tradycjonalisty Ibn Rahama. Przeważnie takie rewolucje są domeną młodych, ambitnych debiutantów. Jak Tachos Achoris. Na ten moment byłbym ostrożny z wydawaniem osądów. Cokolwiek zrobimy, będziemy musieli działać wyjątkowo ostrożnie.
~*~
Jaki komfort publikować gotowe rozdziały, zupełnie zapomniałam, jak to jest. :D Co prawda wciąż nie są zbetowane, ale wszystko potrzebuje sobie poleżeć, a takie molochy na 15-16k tym bardziej, więc będą sobie leżały na blogu kilka lat, aż zebtuję te wiszące na samym początku starocie.
Mam nadzieję, że spędzasz ten świąteczno-sylwestrowy czas w miłej atmosferze - bez względu na to, w jaki sposób świętujesz. W tym roku już się nie zobaczymy. Miałam ochotę wrzucić jeszcze jeden rozdział w przyszłym tygodniu, ale zlituję się, na Boga, rozdział 115 ma ponad 15k, a i produkcja kolejnych rozdziałów (kiedy NaNoWriMo nie stoi nade mną z batem, wymuszając 1700 słów dziennie) nie będzie już taka szybka. Dlatego do zobaczenia w 2025 roku, oby nie był gorszy niż 2024. :)