Choć powrót zaplanowałam
na następny dzień, postanowiłam dać sobie jeszcze co najmniej dwie doby, żeby
wydobrzeć. Królowa była zachwycona tą chwilowo odzyskaną wolnością, a ja też
nie spieszyłam się, aby z powrotem przykuć ją łańcuchem do skały. Postanowiłam
przełożyć odlot do momentu, aż obie wystarczająco zregenerujemy siły – naprawdę
chciałam uniknąć kolejnej koszmarnie męczącej podróży, jednak tym razem
przygotowałam się znacznie dokładniej. Resztki eliksirów, które zostały w mojej
apteczce, schowałam w najciemniejszym kącie płytkiej jaskini i na wszelki
wypadek zakameleonowałam, choć szczerze wątpiłam, aby ktokolwiek lub cokolwiek
przyplątało się tu podczas mojego pobytu. Wciąż pamiętałam o zaklęciach
ochronnych.
Na początku, owszem, starałam się trzymać wyznaczonych zasad – żadnej
magii – ale okazało się to trudniejsze, niż sądziłam. Każdy mój posiłek składał
się z mięsa wywern, które zaczęło szybko się psuć, więc siłą rzeczy musiałam
zamrozić je zaklęciem, a samo jego gotowanie czy pieczenie było znacznie
łatwiejsze, kiedy pomagałam sobie różdżką. Choć jeszcze niedawno przeszkadzała
mi samotność, prędko do niej przywykłam i polubiłam ciszę, w której potrafiłam
tkwić nieprzerwanie przez kilka godzin, aczkolwiek zdarzało mi się przyłapać
samą siebie na mruczeniu czegoś w przestrzeń. Zamierałam wtedy na moment,
uświadomiwszy sobie, że byłam całkiem sama i nikt mi nie odpowie; z
przyjemnością leżałam przez pół nocy w nisko sklepionej jaskini, wdychając
ciężkie, zimne powietrze i wbijając wzrok w nieprzeniknioną ciemność. Dużo
myślałam o swojej przeszłości, o latach szkolnych, z których pamiętałam dużo
strachu i niepewności. Z perspektywy czasu widziałam dawną siebie jako dużo
bardziej lękliwą, podatną na innych; bałam się ciemności, kiedy zdarzało mi się
wracać późnymi wieczorami do dormitorium, a teraz leżała w mroku w całkowicie
obcej krainie i pochłaniałam to wszystko, co było mi nieznane. Rozkoszowałam
się swoją transformacją. Choć wszystkie moje młodzieńcze lata minęły mi w tej
uciążliwej nieśmiałości, w tej chwili byłam prawie pewna, że nigdy nie istniał
nikt taki jak Victoria Hortus, że żyła jedynie Dżahmes-Meritamon.
Zasnęłam z takimi myślami, a czwarta noc w Górach Smoczych minęła mi
jak z bicza strzelił. Zaledwie zamknęłam oczy, już obudził mnie wschód słońca,
choć jego promienie nie docierały do najgłębszego zakątka jaskini, w którym
sypiałam. Już dawno nauczyłam się wstawać skoro świt, choć i tak byłam
zachwycona plastycznością swojego umysłu, który bardzo szybko dostosował się do
nowej sytuacji. Jeszcze kilka dni temu z trudem wyobrażałam sobie totalną i
dobrowolną samotność, dziś wyłoniłam się z jaskini z jeszcze większym zapałem i
energią, a wizja oddalenia powrotu do Kemmhyt bolała mnie mniej niż wczoraj.
Odpuściłam sobie śniadanie i powędrowałam w głąb gór z zamiarem
wspięcia się na szczyt skały od strony tej płaskiej ściany, u stóp której
znajdowało się moje tymczasowe mieszkanie. Przykleiłam się zaklęciem do skarpy
i pełzłam po niej, odpychając się nogami; choć już dawno pozbyłam się lęku wysokości,
starałam się nie patrzeć w dół ze strachu przed zawrotami głowy. Ostre kamienie
wbijały mi się w brzuch, a otarcia na kolanach piekły mnie nieznośnie, ale po
wspięciu się na szczyt przestały mieć znaczenie. Stanęłam wyprostowana na samym
brzegu skarpy i przez jakiś czas chłonęłam piękno krajobrazu, rozciągające się
pode mną brunatne korony drzew, wystające co jakiś czas wierzchołki niższych
wzniesień, a tuż przy samym horyzoncie – regularne, ośnieżone grzbiety. W lecie
to wszystko musiało być pokryte soczystą zielenią, błyszczącą niczym satyna
roślinnością, która powoli i miarowo przechodziła w matowy brąz skał. Dość,
żeby się zachwycić. I powietrze było tu inne. Z każdym głębokim wdechem czułam
się coraz bardziej oczyszczona, a kiedy usiadłam i skupiłam się tylko na
oddychaniu, prawie widziałam, jak toksyny opuszczały moje ciało. To działo się
falami – najpierw napierający chłód, a później buchające ze skóry gorąco, tak
że cała parowałam. Wydawało mi się, że góry drżały, że obraz coraz gwałtowniej
skakał mi przed oczami, i choć słońce wcale nie grzało tak mocno, bo co jakiś
czas chowało się za chmurami, miałam wrażenie potwornego oślepienia. Zacisnęłam
powieki, żeby odciąć się od tego wszystkiego, i wtedy odczucie detoksykacji
uderzyło mnie z jeszcze większą siłą. Nić łącząca mnie z bogami właśnie się
wzmocniła, byłam tego pewna – pod sobą miałam twardą skałę, a nad sobą niebo -
jak w słodkim uścisku Geba i Nut, ale w takim delikatnym, ledwo wyczuwalnym i
tak ulotnym, że mogłam go przeżywać jedynie na jawie. Pomyślałam, że to
znakomite miejsce na połączenie z Anubisem – jeśli nie prawdziwe, to chociaż w
mojej głowie.
- Bądź
pozdrowiony, o Anubisie,
Warujący Przy Bramie Królestwa Zmarłych,
Ty, który jesteś w ut,
Jako odnowiłeś członki Ozyrysa,
tak odnów i mnie, Panie, Który Trzymasz Anch.
Boski Ipnu, na Brzuchu Jego Leżący,
Strażniku Duszy Umarłej i Nieumarłej.
Panie dzierżący Pióro Prawdy Maat,
przez boską Izydę usynowiony,
strzeż mnie, jakoś do strzeżenia powołany.
Wzywam ochrony, ochrony, ochrony.
Warujący Przy Bramie Królestwa Zmarłych,
Ty, który jesteś w ut,
Jako odnowiłeś członki Ozyrysa,
tak odnów i mnie, Panie, Który Trzymasz Anch.
Boski Ipnu, na Brzuchu Jego Leżący,
Strażniku Duszy Umarłej i Nieumarłej.
Panie dzierżący Pióro Prawdy Maat,
przez boską Izydę usynowiony,
strzeż mnie, jakoś do strzeżenia powołany.
Wzywam ochrony, ochrony, ochrony.
Szeptałam, choć byłam pewna, że mówiłam to w myślach. A później w
kółko powtarzałam jak mantrę wszystkie jego imiona, które śpiewaliśmy w
określonej kolejności podczas rytuału zespolenia, i choć nie działo się nic
nadzwyczajnego, byłam nareszcie spokojna. Pogrążyłam się w planowaniu,
analizowaniu, teraz widziałam wszystko jak rozrysowane na papierze – co zrobię,
kiedy wrócę do Kemmhyt. Myślałam o słowach Czarnego Pana, o wielu słowach, ale
wiedziałam, że podczas drogi powrotnej czeka mnie jeszcze dużo myślenia. Otworzyłam oczy i pozwoliłam,
aby piękno Gór Smoczych znów mnie oszołomiło. Chciałam zapamiętać to miejsce
właśnie tak.
*
Podróż do Krainy Jaskiń
była dla mnie jak odrealniony sen, a teraz nadszedł czas na przebudzenie. Zanim
następnego dnia znów wzeszło słońce, byłyśmy z Królową wysoko nad Botswaną;
postanowiłam wracać tą samą drogą, biorąc bezpieczeństwo poprzedniej podróży za
dobry znak od Thota. Tym razem postanowiłam porcjować sobie eliksiry, które mi
zostały, rzuciłam też na siebie zaklęcie ogrzewające, aby jak najbardziej
zminimalizować dyskomfort. Niebo było całkowicie zachmurzone i wiało znacznie
mocniej – choć nie było mi zimno, czułam, jak silnie napiera na moje ciało,
chociaż smoczyca chyba nie odczuła żadnej różnicy, ponieważ pruła do przodu z
taką samą lekkością i zaciętością. Mój pobyt w Górach Smoczych trwał zaledwie
kilka dni, ale dzięki niemu czułam się znacznie dojrzalsza, a w sercu –
spokojniejsza, i choć dopiero wykurowałam ciało po jednej walce, już tęskniłam
do następnej. Potrzebowałam czuć się wojowniczką.
Anubis wysłuchał moich
modłów i strzegł, a Thot dyskretnie wskazywał drogę. Na południu Sudanu dałam
Królowej godzinkę przy brudnym wodopoju na odpoczynek, chociaż sama myślami
byłam już w Kemmhyt, pragnąc natychmiast wskoczyć na smoczy grzbiet i mknąć na
północ, bo Egipt był już na wyciągnięcie ręki. Już prawie już prawie widziałam
dom, znajome wydmy, czułam znajomy zapach piasku, a na karku – piekący dotyk
promieni boga Ra. I tak też się stało, wystarczyło przelecieć nad niewidzialną
granicą, mimo że do Kemmhyt był jeszcze szmat drogi, ja już byłam w domu. Nawet
nie pomyślałam o Saher, bo żaden inny pałac nie był bliższy mojemu sercu. Właśnie
tak chciałam zostać przywitana – przez rodzącego się Ra, a dookoła mnie piasek
odcinający się na tle czerwonej Nut, która już zaraz miała przyodziać się w
czysty błękit. Tutaj wszystko nimi pachniało, gdzie się nie obróciłam, tam
widziałam bogów. W Egipcie odczuwanie ich było zdecydowanie bardziej
intensywne, a ja podczas kolejnego z moich tysiąca powrotów przekonałam się, że
to moje jedyne miejsce na świecie.
Mimo że pustynia za
każdym razem wyglądała inaczej, a wydmy wędrowały wraz z wiatrem, poznałam, że
to już tu. Ujrzałam na horyzoncie powoli rozciągające się przede mną królestwo,
alabastrowo białe mury, które oślepiały jak słońce. Natychmiast zmotywowałam smoczycę,
by ta zatoczyła koło nad Kemmhyt, tak że ujrzałam z góry znajomy, uroczy widok
topiący serce, i obie przeleciałyśmy nad pylonem przy wejściu do Kemmhyt, a
następnie nad aleją sfinksów prowadzącą do samego okrągłego placu przed pałacem.
Ten lot istotnie robił wrażenie, bo oto wróciłam – ja, ich królowa – w glorii i
chwale, przynosząc ze sobą jeszcze większy dobrobyt, niż zostawiłam. Wydawało
mi się, że nie było mnie zdecydowanie dłużej niż kilka dni; miałam ochotę
płakać z radości, ale ograniczyłam się do łaskawego machania – wszak lecący nad
domami smok to nie byle jakie zjawisko. Powiodłam Królową wyżej, nad pałac,
gdzie w wewnętrznym ogrodzie zamkowym nareszcie wylądowałyśmy, a strażnicy
wyswobodzili nas z łańcuchów i ogromnego plecionego kosza, w którym
transportowałam cielska wywern. Niektóre mocno cuchnęły. Teraz, kiedy moje
stopy nareszcie dotknęły wytęsknionej, wymodlonej ziemi, mogłam odetchnąć.
Siedziałam w wysoko
sklepionym gabinecie Czarnego Pana i przewracałam w dłoniach Abydkhyta; był
lekki, całkowicie odporny na magię, ale nie było potrzeby, aby go uszlachetniać
– wchłonął całą krew i jad wywern, z którymi się zetknął. Jego głownia
błyszczała w ciepłym świetle świecy stojącej na biurku i nie sposób było się
dopatrzeć choćby jednej rysy, ale mój miecz wydawał się nie dość doskonały. W
kaplicy Geba leżał kamień wyrwany z czaszki najstarszej wywerny – minerał
podobny do rubinu, lecz posiadający o wiele potężniejsze magiczne właściwości
regeneracji i być może nawet leczenia obrażeń ludzkiego ciała. Nie mogłam się
doczekać, żeby wypróbować wszystkich zalet, ale najpierw należało wysłać
Abydkhyta do płatnerza, z czym wiązał się pewien problem – w kwestii broni
ufałam (o dziwo) jedynie goblinom. W nadchodzących dniach czekało mnie wiele
innych zajęć, gdyż bardzo dużo sobie przemyślałam, poukładałam, ale zostałam z
tym sama, ponieważ Lord Voldemort nadal przebywał poza Egiptem i, jak doniosła
mi Heather, nie kontaktował się z Kemmhyt od czasu mojego odlotu.
Wysokie drzwi rozwarły się z głębokim zgrzytem staroświeckich
zawiasów, a w korytarzowej części pomieszczenia zjawiła się moja ulubiona
kapłanka. Wychyliłam się zza biurka, żeby ją przywołać, lecz nadal bardziej
skupiałam się na mieczu. Obite drewnem ściany stłumiły odgłos jej kroków, a
chwilę później zza zwiniętej przy imitującym framugę filarze zasłony wyłoniła
się Heather. Nie była zachwycona, widząc mnie tutaj, ale dygnęła jak zwykle,
zachowując ten sam powściągliwy wyraz twarzy, z którym zawsze mnie witała,
kiedy miała mi do przekazania coś ważnego, dlatego od razu wyprostowałam się w
wysokim, przypominającym tron krześle. Już dawno temu, kiedy pierwszy raz
przybyłam do Kemmhyt, stała się nieoficjalnym wezyrem i moją prawą ręką, a ja
nigdy nie planowałam tego zmieniać. Podczas mojej podróży pierwszy raz pojawiły
się takie myśli.
- Zgodnie z twoim życzeniem,
moja pani, ceremonia pozłocenia rogów odbędzie się za trzy dni, kiedy Królowa
dojdzie do siebie. Przygotowania ruszyły – powiedziała, powoli zbliżając
się do biurka, a promienie zachodzącego za moimi plecami słońca padły na jej
twarz; znów dotarło do mnie, jak bardzo się postarzała.
- Doskonale, mam nadzieję, że
Czarny Pan przybędzie – odparłam i spojrzałam na nią oczekująco, ale to
chyba było wszystko, z czym do mnie przyszła, więc zapytałam: - A co z kaplicą Sachmet? Jak powiedziałam, ma
powstać w miejscu naszej potyczki ze smokami. Roboty mają ruszyć natychmiast.
- I ruszą, jednakowoż… skarbiec
zaczyna świecić pustkami.
Odłożyłam Abydkhyta na biurko i wolno uniosłam się na krześle,
starając się zachować spokój. Byłam zmęczona po przydługim posiedzeniu w Sali
Tronowej, a ucieczka do pustego gabinetu Voldemorta miała mi dać odrobinę
wytchnienia po powtórnym zetknięciu się z nużącymi sprawami administracyjnymi. A
teraz nie wierzyłam własnym uszom.
- Co to znaczy, że skarbiec
zaczyna świecić pustkami? – Choć starałam się nad sobą panować, każde
kolejne słowo wypowiedziałam głośniej i głośniej, aż musiałam ze ściśniętym
gardłem powstrzymywać się od krzyku. - Przecież
sprzedaż czarnego papirusu idzie doskonale, znacznie lepiej niż jeszcze kilka
lat temu! Czyż nie posłałam Imhotepa na nauki do Stambułu? Czyż Aj nie podpisał
znakomitej umowy handlowej… i to poufnie, aby nikt nieproszony nie dowiedział
się o nas… by Kemmhyt było bajką? Czyż nie jest to pierwsze od lat pokolenie,
które zacznie mieć wpływ na świat?! – Zamilkłam, żeby nabrać powietrza. – Złoto napływa ze wszystkich stron, a ja
rozsądnie nim dysponuję.
Zdałam sobie sprawę, że stałam, a krzesło – prawie wywrócone –
opierało się o drewnianą ścianę pod oknem. Choć nadal byłam rozjuszona, zrobiło
mi się głupio, że bez powodu naskoczyłam na Heather; w końcu nie jej winą było,
że ostatnimi czasy królestwo miało więcej wydatków niż przychodów. Odetchnęłam
jeszcze raz, czując, że byłam już dość spokojna, żeby znowu się odezwać.
- Odejdź… ZARAZ. Odkładam budowę
kaplicy.
Odwróciłam się w stronę okna i stałam tak, patrząc niewidzącym
wzrokiem na niknące za budynkami słońce, dopóki nie usłyszałam dźwięku ponownie
zamykających się drzwi. Nie mogłam pozwolić na to, żeby Kemmhyt przestało się
rozwijać, lecz perspektywa topniejących zasobów sprawiła, że pierwszy raz od
wielu lat naprawdę zadrżałam o los królestwa. Nigdy sama nie zajmowałam się
finansami, ale otrzymywałam regularne raporty co do zasobu skarbca. Czyżby
Czarny Pan miał rację co do sprawowanej przeze mnie władzy?
Dzień ceremonii odbył
się tak, jak zaplanowałam – w zamkniętym ogrodzie, gdzie Królowa odebrała
zasłużoną nagrodę, a później przeniesiono wszystko do Sali Tronowej, w której
połączono uroczystość pozłocenia rogów z biesiadą na cześć mojego powrotu z Gór
Smoczych. Najlepiej zachowane ciało wywerny zostało wypchane przez – moim
zdaniem – najlepszego i niestety jedynego taksydermistę z Kemmhyt, a następnie
powieszone pod wysokim sufitem w sali i długo podziwiane przez przybyłych. Jak
do tej pory żaden mieszkaniec zamku nie widział wywerny z tak bliska, więc jej
ciało było nie lada atrakcją, a ja zaczęłam żałować, że nie sprowadziłam żadnej
żywej. To byłby doskonały początek na odrodzenie starego zwyczaju kompletowania
egzotycznej menażerii. Jednak prędko zapomniałam o gafie, bo zajęła mnie
rozmowa na temat, który dręczył mnie od ostatniej rozmowy z Heather. Okazało
się, że kapłanka wprowadziła mnie w niemały błąd bez jakiegokolwiek dobrego
powodu, aczkolwiek faktycznie zapowiadał się pierwszy od jakiegoś czasu rok
posuchy. Potrzebowałam w swoim gronie jakiegoś młodego umysłu, świeżego,
nowoczesnego sposobu myślenia, bo potrzeby Kemmhyt, które z roku na rok rosły,
nie mogły być zaspokajane jedynie poprzez symboliczny handel i sprzedaż
czarnego papirusu. Doprawdy pragnęłam nowości, ale kolejna spontaniczna podróż
na drugi koniec kontynentu nie wchodziła już w grę.
Byłam znudzona tańcami. Muzyka towarzyszyła mi niemal przez cały czas,
nawet w chwili, kiedy zaraz po powrocie odwiedziłam Silasa i spędziłam z nim
kilka dłuższych chwil następnego dnia. A dziś od późnego popołudnia siedziałam,
piłam wino i dyskutowałam, udając, że wszystko było w porządku, choć tak
naprawdę gryzłam się nieudanym rytuałem zespolenia, wysłanym do płatnerza
Abydkhytem, przez co musiałam przerwać ćwiczenia, i najbardziej przepowiadanymi
suszami, które jeszcze bardziej miały uszczuplić dochody Kemmhyt. Dziękowałam
bogom za to, że wszyscy dookoła mieliśmy w kieszeniach różdżki, które choć po
części mogły nam ulżyć.
Od kilkunastu minut nosiłam się z zamiarem pożegnania zebranych w sali
gości i udania się do swojej sypialni, ale ostatecznie dobrze uczyniłam,
zostając, bo jakiś czas później, kiedy Thot zwolnił Ra z służby na niebie, wysokie
na prawie dwadzieścia stóp drzwi same się rozwarły, a do środka wszedł
spóźniony gość. Jako że byłam już troszkę podchmielona i w umiarkowanie dobrym
humorze, wstałam z tronu, zbiegłam po schodkach i zawołałam, rozpościerając
ramiona:
- Nasz pan wrócił, więc nic nam
nie grozi! – Bez problemu przekrzyczałam bawiących się ludzi. – Chłopcze, wina!
Voldemort powoli przeszedł przez całą Salę Tronową, a tłum rozstępował
się, kiedy szedł, bo nikt nie chciał go dotknąć. Jego czarna była jak cień na
tle różnobarwnych, egzotycznych strojów zebranych gości, ale i tak w jednej
chwili stał się najuważniej obserwowaną postacią w tym pomieszczeniu. Przez
chwilę badał wzrokiem dyndającą pod sufitem wywernę, aby pokrótce skomentować:
- A więc podróż na Południa
można uznać za udaną.
Kiwnął głową w kierunku najbliżej stojących, dając tym samym znać, że
można wrócić do zabawy, a typowy, biesiadny gwar na powrót zmieszał się z
muzyką, która przez chwilę wyraźnie odcinała się na tle ciszy, jaka zapanowała
w sali.
Natychmiast się przy nim znalazłam, chcąc jak najszybciej go dotknąć;
nie widzieliśmy się tak krótko, lecz to była moja pierwsza podróż, która nie
zaczęła się sprzeczką, więc byłam po stokroć bardziej stęskniona. Moją zdobycz
pochwalił cicho i lakonicznie, ale to aż nadto, ponieważ Czarny Pan nigdy nie
był przesadnie wylewny. Usiedliśmy na moment, żeby wypić trochę wina i przyjąć
kilka słów od niektórych gości, ale to wszystko stanowiło już jedynie tło, bo
wrócił ten, przy którym nareszcie czułam się dopełniona. Teraz nie musiałam już
na nikogo podświadomie czekać, więc prędko opuściliśmy salę.
Na szerokich korytarzach było ciemno i sucho – bez tej ciężkiej wilgotności,
którą zostawiłam w komnacie za sobą. Nakazałam dziewczętom przygotować kąpiel,
a kiedy odeszły, nareszcie zostaliśmy sami. Wsunęłam się w jego ramiona, nie
zważając na ich zbyt mocny uścisk; w głowie przyjemnie mi się kręciło, ale
szybko nadchodząca senność mówiła, że dla mnie to już koniec dnia.
- Podobno wybiłaś całe gniazdo
wywern – zaśmiał się pod nosem – aż
trudno uwierzyć. Za dobrze wyglądasz.
Miał przyjemnie chłodne ręce, kiedy sięgnął do mojej twarzy, która
wydała mi się nienaturalnie rozgrzana. Zamknęłam oczy, gdy pochylił się, a jego
wargi musnęły moje czoło, i choć ten drobny pocałunek był fizycznie ledwo
wyczuwalny, wypełniło mnie gorące uczucie przywiązania i prawdziwej, głębokiej
czułości.
- Miałam dużo szczęścia. –
Przytuliłam policzek do jego piersi, przyjmując całą trochę uśpioną aurę, która
od niego biła. – Bogowie kolejny raz byli
dla mnie zbyt łaskawi.
- Nie mów „zbyt” – szepnął. – Oboje na to zasługujemy.
Bez słowa wysunęłam mu się z objęć, choć on jeszcze przez chwilę trzymał
mnie za rękę. Jego wciąż była nienaturalnie zimna. Zrobiłam kilka kroków w
stronę głównych schodów, ale Czarny Pan nie podążył za mną, tylko patrzył
oczekująco, a różdżka ni stąd, ni zowąd pojawiła się w jego dłoni i teraz
podrygiwała nerwowo. Zrozumiałam, że dla niego dzień się jeszcze nie skończył,
więc odwróciłam się na pięcie i przeszłam powoli przez salę; zatrzymałam się
jednak u stóp schodów, bo przypomniało mi się coś, o czym długo rozmyślałam,
siedząc na grzbiecie Królowej. Odwróciłam się, a on o dziwo nadal tam stał,
więc zagadnęłam go, mając w pamięci naszą ostatnią rozmowę:
- Myślałam nad tym, co
powiedziałeś. Kobieta jest istotą pamiętliwą i zawsze znajdzie okazję, żeby
wypomnieć błąd, a kiedy ten błąd popełnił mężczyzna – spojrzałam na niego
znacząco – czyni to z jeszcze większą
lubością, co znaczy, że bardziej niż mężczyzna nadaje się do sprawowania
władzy.
Uśmiechnęłam się z zadowoleniem, ale on również! Przez chwilę
mierzyliśmy się wzrokiem, a ja zastanawiałam się, czy zamierzał mi się odgryźć,
czy po prostu patrzył dla samego patrzenia. Choć byłam już daleko, wyraźnie
widziałam jego odcinającą się na szarawym tle prawie perłowo białą skórę, a na
niej dwa wielkie, czerwone punkty, w których płonął żar. Pożyczył mi krótko
dobrej nocy, nadal nie ruszając się z miejsca – najwyraźniej czekając, aż
pierwsza odejdę.
Tak też zrobiłam.
Choć z początku kazałam
odwołać budowę kaplicy Sachmet, po ceremonii pozłocenia rogów natychmiast
powróciłam do pierwotnych planów. Zanim jedna ze złotych twarzy Ra zajrzała do
mojej sypialni, ja byłam już na nogach. Wyleciałam z zamku bez śniadania, na
czarodziejskim dywanie i bez swojej zwyczajnej świty, ale jak zwykle w
wytwornym odzieniu i z Czuju, starym, tęgim architektem, w towarzystwie
czterech czarnych chłopców do pomocy. Podczas wczorajszej uczty wszystko
omówiliśmy „na sucho”, ale dzisiaj miało zacząć się prawdziwe wymyślanie. Byłam
podekscytowana jak po przekroczeniu granicy Botswany, oczami wyobraźni już
widziałam wznoszące się platformy, szeroki pylon przyozdobiony historią naszej
wspaniałej bitwy ze smokami ukrytą dyskretnie pod postacią hieroglifów,
ciągnącą się od niego drogę strzeżoną przez dziesiątki sfinksów, która miała
wieść do alabastrowo białego posągu Sachmet skrytego za ścianą kolumn. Jednak
Czuju był zdecydowanie mniej porywczy, nigdzie mu się nie spieszyło, nawet
pierwsze linie szkicowane na pergaminie wypływały spod jego węgla lekko i
powoli. Ja natomiast byłam w swoim żywiole, chciałam sprowadzić robotników już,
teraz, aby przygotowali teren pod budowę, lecz niechętnie powściągnęłam ambicje
i ostatecznie zgodziłam się na rozpoczęcie budowy pod koniec czerwca. Na
śniadanie wróciłam trochę poirytowana, a jako że musiałam spędzić je tylko we
własnym towarzystwie, nie poprawiło to mojego humoru. Nakrzyczałam przez to na
Heather, podpisałam zgodę na wysłanie na edukację w Turcji jedenastoletniego
syna najmłodszego kapłana Imhotepa, a przed obiadem jeszcze raz na kogoś
nakrzyczałam. Miałam wrażenie, że wszystko dookoła mnie działo się zbyt wolno,
więc desperacko zaczęłam szukać jakichś wiadomości z Kairu o niespodziewanej
śmierci Osamy ibn Rahmana czy kogoś znaczącego, ale gazety z ostatnich dni
milczały. Nie doszło nawet do żadnego podejrzanego zniknięcia.
Tego dnia chodziłam dużo
bardziej energicznie. Przemknęłam jak burza przez całe lewe skrzydło, gdzie
znajdowały się pokoje Silasa. Słyszałam go już na korytarzu, co wcale mnie nie
uspokoiło – mój syn, choć był złośnikiem od pierwszej chwili po urodzeniu,
prawie nigdy nie płakał. Drzwi do pierwszej komnaty same się przede mną
rozwarły, a ja wpadłam do środka jak huragan; czułam drgający nad powieką nerw.
Z min opiekunek wyczytałam, że wybrałam sobie nienajlepszą porę na odwiedziny.
- Na słodką Izydę, dlaczego on
tak wrzeszczy? – zapytałam, powstrzymując się od skrzywienia.
Niestety odpowiedzi się nie doczekałam. Nie znosiłam płaczu małych
dzieci, i choć od zawsze bardzo chciałam mieć własne, odnosiłam wrażenie, że irytowały
mnie wszystkie inne rozmazane maluchy – właśnie przez te krzyki. Wzięłam od
Nadiry księcia, drżąc w środku, aby nie okazał się zbyt gorący, lecz kiedy mu
się przyjrzałam, wyglądał na zdrowego. Na wszelki wypadek kazałam wezwać pana
Waznera, młodego uzdrowiciela szkolonego pod okiem kapłana Imhotepa, aby
obejrzał Silasa, gdyż ja sama nie znałam się ani na leczeniu, ani na chorobach.
Chłopiec nie przestawał wrzeszczeć, wymachiwał tłustymi piąstkami, a
jego pucołowata twarz była cała czerwona i zalana łzami. Musiałam się bardzo
wysilić, żeby nadal uważać go za najpiękniejsze i najspokojniejsze dziecko w
całym Egipcie. Pewność siebie trochę mnie opuściła, czułam na sobie spojrzenia
wszystkich znajdujących się w pokoju, a nie miałam pojęcia, jak uspokoić tego
rozwrzeszczanego potwora. Starałam się go przytulić, ale wyszło to jakoś
sztywno, a kołysanie musiało wyglądać z boku dosyć zabawnie, lecz nikt nie
odważył się choćby na uśmiech. Miałam wrażenie, że ta okropna chwila trwała
całą wieczność, ale w końcu Silas powoli się uspokoił, a jego uwagę przykuł
bajecznie kolorowy naszyjnik przysłaniający mi piersi – w komnacie zapanowała
słodka cisza.
Minutę później szłam już
korytarzem, przyciskając do siebie księcia i nerwowo ocierając mu twarz rąbkiem
jego haftowanej, śnieżnobiałej koszulki, bo Czarny Pan nie mógł zobaczyć go w
takim stanie – zapłakanego i zasmarkanego – a właśnie do niego skierowałam swe
kroki. Naprawdę rzadko zapuszczałam się w okolice jego gabinetu, kiedy było
wiadome, że przebywał na dworze, ponieważ pod drzwiami zawsze znajdowały się grupy
(przeważnie) śmierciożerców. Ale teraz minęłam wszystkich bez słowa, nawet nie
zaszczycając spojrzeniem, cały czas pamiętając, że z niektórymi z nich znałam
się jeszcze ze szkoły. O, tam pod ścianą stał razem z Bellatriks przygarbiony,
wysuszony Nott, a kiedy tłumek rozstąpił się w nieznacznych półukłonach, w
gabinecie zastałam Lucjusza Malfoya. Musiałam przejść przez mały, podobny do
korytarza pokój poprzedzający wejście do większej komnaty, gdzie przy długim,
prostokątnym stole siedział Voldemort i radził coś ze swoim zdradliwym sługą –
oboje skłaniali ku sobie głowy jak w obawie przed podsłuchaniem. Nie odezwałam
się, dopóki nie przerwali rozmowy i się nie wyprostowali; Czarny Pan
spoważniał, natomiast Malfoy od razu podniósł się z krzesła, pochylił się
sztywno, nienaturalnie i zostawił mnie sam na sam z mężem.
- Nie przynoś go tu, mam dużo
pracy – mruknął, kiedy drzwi zamknęły się za Lucjuszem.
- Mógłbyś wykazać choć minimalne
zainteresowanie synem – syknęłam i zajęłam miejsce za zawalonym papierami
biurkiem. Niektóre przedstawiały bardzo dokładne plany jakiegoś budynku. – Kiedy ostatni raz sam go odwiedziłeś?
Myślisz tylko o sobie, jesteś kompletnie nieodpowiedzialny… Mam mówić dalej?
- Nie mów o odpowiedzialności,
wiedźmo. – Choć wydawał się spokojny, jego oczy mówiły wszystko: jednym
zdaniem wyczerpałam całą cierpliwość, którą dziś dla mnie miał. – Pomachałaś mieczem i wykąpałaś się w
strumieniu, to wszystko. Ja w tym czasie zwerbowałem więcej ludzi, niż macie
bogów w tej żałosnej mitologii.
Odwrócił się i podszedł do jednej z licznych półek, które niemal
zastępowały ściany w tym pokoju, a każda była wypchana rolkami pergaminu,
stosami kartek i pozginanych papirusowych stronic – wszystko wypełniało
odręczne pismo Czarnego Pana. Spostrzegłam też kilka niepozornych książeczek,
najprawdopodobniej pożyczonych z Biblioteki Totha. Przytuliłam Silasa do
piersi, a wolną ręką sięgnęłam po jeden z leżących na biurku planów; z
zadowoleniem zauważyłam, że pergaminową kartę wypełniała zgrabna demotyka.
- To rozkład Ministerstwa Magii?
– zapytałam z nutką wahania. – Egipskiego?
Nadal był do mnie odwrócony plecami i przeglądał (dałabym sobie uciąć
rękę, że przypadkowe) papiery znajdujące się na wysokości jego twarzy, ale nie
trzymał się już tak sztywno, jak zaraz po moim wejściu.
- Angielski Departament
Tajemnic.
- Czy Zakon Feniksa wie, że…?
- Zakon Feniksa wie dużo więcej,
niż nam się wydaje – przerwał mi, a w jego głowie dosłyszałam narastające
zirytowanie. – Możliwe, że więcej niż my,
ale to nie ma znaczenia, bo JA wiem o Potterze więcej, niż oni sądzą. Bo,
widzisz, nie potrzebuję nikogo, kto wykradnie przepowiednię. Harry Potter sam
mi ją przyniesie.
Odłożyłam kartkę na miejsce i wstałam, nie spuszczając wzroku z
Czarnego Pana. Odwrócił się i teraz widziałam jego ostry profil, który płonął
żądzą, jakiej dawno u niego nie widziałam. Spojrzenie miał silne i gorące –
wydawało mi się, że mogło stopić żelazo, gdyby tylko na jakieś spojrzał.
- Nie do końca rozumiem. Czy to
TA przepowiednia, przez którą straciłam cię na trzynaście lat?
Było mi głupio, że dotąd nie interesowałam się jego sprawami – po raz
kolejny. Jednak wyrzuty sumienia szybko przyćmił lęk: taki, który wymazał
pozostałe pretensje, paraliżował. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że znowu
mogłam zostać sama, ta ostatnia próba była ostatnią, która jeszcze zachowała
mnie przy zdrowych zmysłach. Zwaliła się na mnie także świadomość, że to już
prawie rok, od kiedy znowu mogliśmy w pełni rządzić Kemmhyt, tworzyć naszą
wspólną nieśmiertelność.
Voldemort nic sobie nie robił z mojego wzburzenia.
- „Oto nadchodzi ten, który ma
moc pokonania Czarnego Pana. Zrodzony z tych, którzy trzykrotnie mu się oparli”
– wyrecytował, idąc powoli w stronę biurka. – „A narodzi się, gdy siódmy miesiąc dobiegnie końca”. Już to słyszałaś.
Ja również i nie zadowala mnie to. Aby działać dalej, muszę poznać resztę, a
moja klęska była winą niewiedzy.
- Proszę cię, nie mów o klęsce…
- Ależ tak – przerwał mi
zapalczywie. Jego oczy płonęły. – Ale to
już nieważne, za kilka dni będzie po wszystkim, poznam dalszą część
przepowiedni i będę wiedział, jakie poczynić kroki. Nic nam nie grozi. Moja
pani.
- Mój panie…
Ujął moją dłoń i przysunął do swoich warg, lecz wciąż byłam
przerażona. Ostatnim razem również obiecywał, że wszystko przewidział i sprawa
pójdzie po jego myśli. Że wróci. I faktycznie po części dotrzymał słowa, bo
wrócił, ale po trzynastu latach i w szczątkowej postaci. Nie opierałam się,
kiedy otoczył mnie ramieniem – jak zwykle delikatnie o tej porze, by nie
naruszyć malowideł zdobiących moje ciało – i posłusznie uniosłam głowę, by
przyjąć pocałunek. W tej chwili trzymałam w ramionach cały wszechświat, dla
którego zbudowałam tę nieśmiertelność.
Chwilę później znów był sobą, tym panem i władcą, którego znało całe
Kemmhyt i reszta świata – poważny, lodowaty, bez skrupułów. Energicznie otoczył
biurko i usiadł na przypominającym tron krześle, żeby zabrać się za sprawy,
którymi zwykł zajmować się za dnia. Zrozumiałam, że to koniec rozmowy, więc
ruszyłam w stronę wyjścia.
- Nott – zagrzmiał, ale zanim drzwi się rozwarły, zagadnął mnie cicho:
- Zaczekaj. Czy jesteś w ciąży?
Przystanęłam i odwróciłam się na tyle, by widzieć zarys jego postaci,
ale była jak zwykle niewzruszona. Potrząsnęłam głową, zbyt zaskoczona jego
pytaniem, aby cokolwiek na to odpowiedzieć.
- Wyjdź.
Minęłam się z Nottem w drzwiach, czując serce w gardle, ale starałam
się zachować godną postawę. Damy, które czekały na korytarzu, natychmiast za
mną podążyły. Udałam się z powrotem do komnaty Silasa, żeby oddać go
opiekunkom, ale dużo straciłam na pewności. Nie wiedzieć dlaczego, miałam
ochotę się rozpłakać, ale powstrzymywanie łez opanowałam do perfekcji. Kiedy
wkładałam księcia do złoconej kołyski, próbowałam zrozumieć, czego brakowało w
nim Czarnemu Panu. Jeszcze jakiś czas wpatrywałam się w tę spokojną buzię i
błyszczące oczy – idealne odbicie oblicza Nut. Najczystsza doskonałość.
- Już mu nie wystarczasz –
wyszeptałam i ucałowałam go w oba policzki. – Ale zawsze będziesz Gwiazdą Zaranną i Wieczorną.
Tego wieczora Lord
Voldemort skierował swoje kroki do Londynu, a ja do kaplicy Imhotepa. Od czasu szczęśliwego
porodu ów bóg zajął w moim sercu szczególne miejsce, aczkolwiek żaden nie mógł
konkurować z Anubisem, z którym łączyła mnie szczególna więź. Znów zapragnęłam
spróbować rytuału, lecz zanim to miało nastąpić, musiałam upewnić się w jednym.
W pomieszczeniu panował
czerwony półmrok i wydawało się, że już dawno opustoszało. Pierwszym
przedmiotem, który przyciągał wzrok, był posąg Imhotepa, którego kontury
rysowały się mgliście za półprzezroczystą, czerwonozłotą kotarą, ale zza lewego
ołtarzyka bardzo szybko wyłonił się stary Antef, który zajmował się mną przez
cały czas ciąży, a później odebrał poród. Teraz, kiedy pełzł powoli śliską
posadzką, a na jego twarz padały niezliczone cienie kotar oblekających ściany,
wydawał się jeszcze bardziej pomarszczony i bezzębny. Ułatwiłam mu zadanie i
pierwsza do niego podeszłam, chwytając mocno za ramię, aby podprowadzić go do
wiklinowej kozetki w najciemniejszym kącie. Kiedy znalazłam się bliżej głównej
figury, zza lewego i prawego ołtarza dobiegły mnie jakieś ciche pomruki –
najwyraźniej przyszłam w trakcie wieczornych modłów.
- Przyszłam po eliksir –
wyszeptałam, pochylając się nad wielkim uchem kapłana. – Nie, proszę zostawić tę drabinę… Przywołam eliksir, proszę mi tylko
powiedzieć…
Zanim uzdrowiciel ruszył się z miejsca, ja już machnęłam różdżką, a w
jednej z najwyższych półek rozległo się stłumione chrobotanie. Szuflada
rozsunęła się, coś błysnęło i mała fiolka przemknęła w powietrzu przez całą kaplicę,
aby bezpiecznie wylądować na mojej rozpostartej dłoni. Odkorkowałam i wypiłam
brunatną zawartość jednym haustem (cierpki smak znów przywołał falę delikatnych
mdłości), choć w duchu już wiedziałam, co się okaże. Cierpliwie zniosłam dotyk
starca, który podwinął długi, sztywny medalion opadający mi prawie do łona, ale
zupełnie nic się nie stało, żadnego niebieskiego blasku, choć oboje
wpatrywaliśmy się w ciemne podbrzusze jeszcze przez jakiś czas.
- Przykro mi – wychrypiał
cicho Antef. Choć oboje szeptaliśmy, byłam pewna, że stojące tuż przy drzwiach
dziewczynki słyszały, o czym mówiliśmy. – Elpida
niestety się nie myli.
Wychodząc z kaplicy,
zastanawiałam się, czy faktycznie było mi przykro. Jeszcze nie dość nacieszyłam
się wolnością i świadomością, że moje ciało to jedynie moje zmartwienie, choć
kiedyś z pewnością przyjdzie czas na braciszka dla Silasa. Kiedyś, nie teraz. Rola kobiety powolnej mężowi przestała mnie
zadowalać, kiedy pierwszy raz zasmakowałam nie do końca chcianej samotności.
Pierwszy dzień czerwca
był dniem, kiedy Anubis nareszcie mnie opętał. Od odejścia Czarnego Pana moje
dni wyglądały podobnie: ćwiczenia na podziemnej arenie, sprawy administracyjne,
boskie i tyle czasu dla Silasa, ile tylko mogłam mu poświęcić. Oczywiście
sprawy boskie dotyczyły prawie tylko i wyłącznie Anubisa; byłam tak
niecierpliwa, że ceremonie poświęcone pozostałym traktowałam po macoszemu, a
myślami już rozcierałam na twarzy krew farbowanego na czarno szakala.
Dowiedziałam się od Raszidy, że możliwe jest samodzielne przyzywanie boga,
jednak raczej nikt tego nie
praktykował. Choć kobieta stała się dla mnie swego rodzaju autorytetem w
sprawie rytuału połączenia, szalałam z ciekawości, aby tego wypróbować. Sam na
sam z przeboskim Anubisem – ta myśl wywoływała we mnie niepohamowane
podniecenie. Odbyłam jeszcze jeden grupowy rytuał w ciągu dziesięciu samotnych
wieczorów, ale pierwszego czerwca nie wytrzymałam. Cisnęłam drewniany miecz w
zaokrąglony kąt auli, kazałam sprowadzić żywego koguta, a sama pobiegłam się przygotować
– wszystko w tajemnicy przed Heather. Miałam jej dość.
Zaczarowanie bębnów.
Zapalenie ziół. Powtarzana w kółko inkantacja. Krew ptaka na twarzy. I ogromna
nadzieja, że tym razem się uda, choć Raszida dobitnie dała mi do zrozumienia, że
szansa połączenia jest niewielka, ale ja już nie słuchałam, bo byłam
przekonana, że przemawiała przez nią zazdrość. Z początku nie miałam pojęcia,
co się ze mną stało, bo świat potężnie zawirował, sklepienie stało się podłogą,
a podłoga sklepieniem, jakbym spadała z nieskończonego szczytu z pewnością, że
na końcu czeka mnie bezpieczne lądowanie. I czekało – w ramionach Anubisa. Jakbym
wpadła w sidła z najczystszego dymu, tylko do tego mogłam to porównać i
pamiętałam przede wszystkim to gorące przenikanie, wibrowanie całego ciała,
które, miałam wrażenie, poruszało się w górę i w dół, chcąc wytrząsnąć duszę na
zewnątrz. W najintensywniejszym momencie pierwszy raz coś zobaczyłam i właśnie
to dało mi do zrozumienia, że już, w tej chwili wchodził we mnie bóg. Zarys był
jak przebijający się przez czarną przysłonę moich powiek; próbowałam otworzyć
oczy, ale to nic nie dało, bo znajdowałam się poza ciałem w objęciach Anubisa.
On wniknął we mnie, a ja wniknęłam w niego, zostałam wessana z jednym oddechem,
aby poczuć najczystsze tchnięcie czarnej magii. Gorąco było nie do zniesienia,
jakbym stanęła na krawędzi czynnego wulkanu, ale syciłam się jego wyziewami,
gdyż czułam, jak każdą moją najmniejszą żyłę wypełniał on. Dzieliliśmy krew. Nie wiedziałam już, gdzie kończył się mój umysł,
a gdzie zaczynał jego, choć może ja całkowicie utraciłam swój? Ogrom jego
nieskończonej osobowości przytłaczał.
I tak się też skończyło
– nagle, jak się zaczęło. Musiałam unosić się nad podłogą, bo w chwili
wyrywania czegoś z piersi poczułam gwałtowne zderzenie z czymś twardym, lecz
nie było to bolesne. Odebrało mi oddech na krótki moment, ale nie mogło się
równać ze skutkami połączenia. Leżałam na plecach i wpatrywałam się w ciemne
sklepienie, niemalże widząc, jak z komnaty ulatniał się oddech Anubisa. Jeszcze
jedno mrugnięcie powieką i tyle, żadnego dowodu na to, że chwilę temu odbyło
się tu coś wielkiego. Nie potrafiłam powiedzieć, jak długo tkwiłam w tej
niewygodnej pozycji – jak porzucona lalka. Czas przestał płynąć, ale teraz znów
ruszył, a ja nie potrafiłam tego przyswoić, nadal czując pulsującą energię.
Zaczęłam powoli i pokracznie przebierać nogami, starałam się dźwignąć ramiona,
ale kończyny miałam jak z gumy. Oddychając ciężko, podpełzłam do pierwszego
kamiennego stopnia, żeby za pomocą różdżki usunąć ślady zbrodni (dopiero w tym
momencie do mnie dotarło, że bębny nadal grały). Wciąż nie mogło do mnie
dotrzeć, co właściwie się dokonało; to nie było jak sen, raczej jak wizja na
jawie. Pewnie dlatego nie pamiętałam podróży do swojej sypialni, ale z
pewnością musiałam się zakameleonować, ponieważ w przebłyskach mijałam jakichś
ludzi, którzy w ogóle nie zwracali na mnie uwagi, a przecież wciąż byłam
wymazana kogucią krwią, a całe ciało miałam w złotych opiłkach.
W swojej sypialni nie
zastałam nikogo, ale przez otworzone na oścież drzwi do przystającej komnaty
dobiegł mnie dźwięk beztroskich rozmów. Choć dziewczęta (z początku przerażone)
rwały się do pomocy, przegoniłam je, nie chcąc więcej widzieć takiego
zatroskania na czyjejkolwiek twarzy. Zamknęłam zaklęciem drzwi, żeby nie musieć
robić tego rękami, które nadal mi ciążyły, jakby były zrobione z ołowiu.
Uznałam, że najlepszym wyjściem na przeczekanie tego fatalnego samopoczucia
okaże się sen.
Niestety znów nie miałam
racji.
Zbudziłam się… nie
potrafiąc dokładnie powiedzieć, po jakim czasie, ale niebo wciąż było czarne, a
mrok w pokoju rozjaśniał jedynie blask księżyca – tej nocy pełnia doskonale
jaśniała na tle nieprzeniknionej nocy. Choć początkowo sen wydawał się głęboki,
oprzytomniałam, mając wrażenie, że prawie w ogóle spałam. Nadal leżałam na
łóżku z podkurczonymi nogami, cała zlana potem, a drżałam jak w gorączce, która
w istocie mnie paliła. Czułam wszystkie mięśnie, tysiące grubych igieł
wbijających się w każdy organ i, na Ozyrysa, choć nigdy nie przeżyłam działania
Cruciatusa, właśnie tak opisałabym jego moc. Miałam nadzieję, że z czasem
wszystko się unormuje, ale gdzie tam! Skóra piekła mnie coraz bardziej, jakby
przypiekana żywym ogniem, pot zmieszany z ostatnimi drobinkami złota spływał po
twarzy i zalewał oczy, a pusty żołądek fikał koziołki – zawroty głowy wcale nie
pomogły w jego uspokojeniu. Zsunęłam się z wysokiego łóżka i przylgnęłam do
podłogi, lecz jej chłód przyniósł jedynie chwilową ulgę. Wyprzedziłam
zbliżające się mdłości o krok i w ostatniej chwili przywołałam miedziany
nocnik, nad którym się pochyliłam, ale nic się nie stało. Zimno i gorąco na
przemian zalewały nie falami, nie mogłam powstrzymać tego szczękania zębami,
choć bardzo chciałam – właśnie ono wydało mi się najbardziej niedorzeczne.
Ściskałam w sobie jęk, ale wiedziałam, że jeśli krzyknę, okażę słabość i ruszy
maszyna pozostałych tłamszonych w środku objawów. Słyszałam jedynie głośne
bicie mojego serca, dlatego widok otwierających się drzwi był dla mnie tak oderwany
od rzeczywistości, że znów zakręciło mi się w głowie i pierwszy raz targnęły
mną bolesne torsje. Piekło mnie gardło i wnętrze ust, jakby wymiociny były
czystym jadem; treść żołądkowa niepodobna do niczego, najbliżej jej było do
smoły – gorącej jak piekło.
Kiedy dłonie Heather
dotknęły moich ramion, wydawały się zimne jak lód; poznałam ją dopiero wtedy,
gdy byłam w stanie zaczerpnąć powietrza i wyprostowałam się znad nocnika. Choć
była zamazana, dość wyraźnie widziałam jej litującą się twarz, przez co miałam
ochotę wyrzucić kapłankę za drzwi, ale nie byłam w stanie się podnieść. Jednak
Heather, choć bardzo zatroskana, wyglądała na spokojną, jakby ten widok wcale
jej nie zdziwił.
- Mogę coś zrobić, moja pani?
- Nie mów z nikim… z nikim o
tym, co tu widziałaś – wycharczałam, kołysząc się nad naczyniem. – Czarny
Pan ma się nie dowiedzieć…
Kiedy walczyłam z kolejną falą mdłości z głową wciśniętą w nocnik,
wiedziałam, że zobaczy to wszystko, co widziała Heather, wystarczy jedno
spotkanie na korytarzu, ale nie w tym rzecz. Chodziło o lojalność. Kapłanka
była ze mną długo, aż wyrzuciłam z siebie tę kleistą substancję, a gorączka
trochę ustąpiła. Nadal leżałam na podłodze, przyciskając policzek do gładkiej
powierzchni, aby chłonąć jej zimno; już mi było trochę lepiej, powtarzałam,
trochę lepiej, mimo że nadal cała się trzęsłam. Zapytałam Heather, dlaczego nie
powiedziała, z czym wiązało się samotne połączenie z Anubisem, ale ona uparcie
milczała, a ja przez kolejną niewiadomą ilość czasu nie mogłam się odezwać,
starając się skupić na tyle, aby nie być świadkiem rozpadu osobowości. Bo to,
jak mi się zdawało, właśnie próbowało się dokonać.
- Mimo to ch-chcę… chcę dalej… - wykrztusiłam przez zaciśnięte gardło.
– To nic w porównaniu z… ale t-ty wiesz…
ty wiesz…
Zaczęłam powtarzać to w kółko, żeby nie myśleć o nudnościach, a
Heather milczała. Choć nie widziałam jej twarzy, czułam, że się we mnie
wpatrywała, gładząc palcami moje włosy. Choć od lat było między nami
porozumienie, nigdy nie okazała mi jakiejkolwiek czułości, a i ja bez żalu
podtrzymywałam tę barierę, która od samego początku zdawała się być naturalna. Kiedy
gorączka trochę odpuściła i mogłam nareszcie odetchnąć, spytałam:
- Czy próbowałaś to kiedyś
zrobić… sama?
Nie byłam pewna, ale chyba usłyszałam cichutki śmiech.
- Moja pani, codziennie próbuję.
Obudziłam się tuż przed
świtem. Wciąż leżałam na podłodze, i choć było jeszcze bardzo wcześnie,
promienie słońca już prawie mnie dosięgały; zauważyłam, że z tego roztargnienia
nie przysłoniłam okien. Heather nadal przy mnie siedziała, oparta o bok łóżka,
z przekrzywioną peruką, głową spoczywającą na jej własnym ramieniu i jedną
dłonią wciąż wplątaną w moje włosy. Przez pierwszą chwilę wzrok miałam zamglony
i wciąż czułam skutki nocnego napadu, ale gorączka odeszła, a po mdłościach i
zawrotach głowy nie było już śladu. Kiedy spróbowałam wstać, z zaskoczeniem
zauważyłam, że uczyniłam to zręcznie jak po regularnym treningu na arenie, a
wszystko, na co spojrzałam, wyglądało wyraźniej, rysowało się jak pod lupą –
rozsadzała mnie energia. Cała nią pulsowałam. Każdy krok wydawał mi się giętki
i sprężysty, kiedy przeszłam przez komnatę, następnie udałam się przez łaźnię
do przystającego pomieszczenia, żeby obudzić dwórki, a później długo siedziałam
przed lustrem w ich sypialni i przyglądałam się sobie, gdy one przygotowywały
mi kąpiel. Musiałam zostać sama, musiałam na to popatrzeć… Na napiętej twarzy
zaschnięta mieszanina krwi, potu i psiego sadła, wzrok twardy, skupiony, niby
ten sam, ale wyraz zielonych oczu jakiś taki… absurdalny. Surrealistyczny.
Gdzieniegdzie we włosach i na skórze błyszczały we wschodzącym słońcu złote
opiłki; byłam całkiem naga, zabrudzoną krwią szatę z lnu zostawiłam zwiniętą
przy łóżku – chciałam widzieć, jak resztki boskiej mocy powoli wypływały z
mojego ciała, aby na nowo połączyć się z Anubisem. Wczoraj przez krótki moment mogliśmy
być jednym, lecz tylko przez chwilę, bo nastało dziś.
Jeszcze przez chwilę
wpatrywałam się w swoje odbicie, obejmując spojrzeniem poszczególne partie ciała.
Poświęcałam mu sporo czasu, pielęgnując je najlepszymi specyfikami, wszak
właśnie ciało było świątynią bogów. Jednak moje wciąż wydawało się nie dość
doskonałe: zbyt żylaste dłonie, muskularne ramiona i barki od intensywnej pracy
mieczem, szerokie biodra w połączeniu z przeciętnymi piersiami, które od czasu
porodu znacznie zmalały. I te mało kobiece, umięśnione uda. Na co dzień ceniłam
to boskie schronienie, nauczyłam się nosić szaty podkreślające walory i
przysłaniać mankamenty, aby stać się tą najpiękniejszą, najbardziej pożądaną,
lecz nikt nie wiedział, że wszystko to było iluzją.
Albo raczej nikt nie śmiał myśleć inaczej.
Kąpiel zajęła mi dużo
więcej czasu niż zwykle – oparłam się plecami o łagodną krawędź basenu, oparłam
głowę na jednym z rozpostartych wzdłuż brzegu ramieniu i patrzyłam, jak słońce
leniwie wznosiło się po złotawym niebie. Choć dyskomfort i ból po nocnym
napadzie zniknął, nadal czułam wszystkie mięśnie – były nadwrażliwe. Jednak
siedzenie w chłodnej wodzie nie przyniosło spodziewanej ulgi. Zniecierpliwiona
i podenerwowana wyskoczyłam z basenu, gdyż roznosiło mnie działanie.
Wiedziałam, że jeśli dobędę dziś miecza, dam z siebie więcej niż kiedykolwiek
wcześniej, dlatego od razu kazałam się przywdziać w lekki pancerz sporządzony z
utwardzonej wielbłądziej skóry i ruszyłam do wyjścia, przemknąwszy przez własną
sypialnię. Krzątanina musiała zbudzić Heather, bo zastałam ją podnoszącą się z
podłogi.
- Doprowadź się do ładu –
rzuciłam, kiedy drzwi same się przede mną otworzyły. – Po śniadaniu podyktuję list do matki, masz być gotowa.
- Czy wszystko…?
- W najlepszym porządku.
Choć nie szłam zbyt szybko, kobieta z trudem dotrzymywała mi kroku,
ściskając się kurczowo za ciążowy brzuch. Kiedy miałam na sobie świeży strój, a
włosy zostały doprowadzone do porządku, zniknął ostatni cień feralnej nocy,
pozostawiając jedynie nieprawdopodobną energię. Choć widziałam już całkiem
zwyczajnie, pozostało we mnie dość anubisowego tchnienia, aby zrobić wszystko,
co miałam zaplanowane na ten dzień. Chciałam to robić, naprawdę chciałam –
teraz, zaraz, a później wskoczyć na grzbiet Królowej i śmiertelnie ryzykować.
- Moja pani… ale pan wrócił…
- Kiedy? – zapytałam, nawet
na nią nie patrząc.
- Wczoraj wieczorem.
Uśmiechnęłam się pod nosem, choć kątem oka spostrzegłam, że Heather
nie była tym faktem zachwycona, choć przecież Czarny Pan i tak przebywał w
królestwie sporadycznie, ostatnimi czasy notorycznie kursując między Kemmhyt a
Londynem.
- Nasz pan ma wyczucie chwili
godne Seta – wycedziłam, zbiegając po szerokich schodach; Heather musiała
podtrzymywać się poręczy.
Z całych sił hamowałam wściekłość, która podeszła mi do gardła jak
żółć. Poczułam nagły impuls, którego jeszcze sekundę wcześniej nie było, coś
kłującego i ruchliwego próbowało się ze mnie wyrwać, setki robaczków wijących
się pod skórą, przez co miałam ochotę zrzucić Heather ze schodów.
Wkroczyłam do sali
jadalnej z nietypowym dla siebie rozmachem; wydawało mi się, że miast tracić
energię, z każdym krokiem jej przybywało, a zwykłe ruchy sprawiały wrażenie
powolnych i nienaturalnych. Zasiadłam do samotnego posiłku, z poirytowaniem
znosząc codzienną rutynę obmywania rąk, twarzy i chronologicznego podawania
potraw. Niemniej jednak jadłam z godnością, nie spiesząc się, myślami będąc już
na arenie.
Całe przedpołudnie
spędziłam w podziemiach, okładając mieczem zaczarowane kamienne figury lwic
symbolizujących Sachmet i tęskniąc za pojedynkami z Amenią. Od kiedy trzy lata
temu opuściła Kemmhyt, nie dostałam od niej ani słowa, a sama byłam zbyt harda,
żeby napisać jako pierwsza. Uznałam to za obrazę majestatu, za nic mając jej
męski charakter i wilcze usposobienie. Czasami po prostu nie mogłam znieść tego
jej pragnienia ciągłej samotności. Bardzo często wracałam myślami do wspólnie
spędzanych na szrankach dni, które łączyły tylko nas i nikt więcej nie mógł
tego zastąpić. Tak było i tym razem, a satysfakcja z ćwiczeń okazała się po
stokroć większa. Nareszcie miałam to, czego tak zazdrościłam Czarnemu Panu –
siłę uderzenia, zwinność i ostry rezon, tak że zapragnęłam na powrót poczuć
przechodzące na wylot dłonie Anubisa. Kiedy jego siła powoli opuszczała moje
ciało, miałam pewność, że z czasem nauczę się kontrolować efekty uboczne, a
wtedy stanę się prawdziwie napełniona jego magią. Dopiero z czasem zaszła mnie
refleksja, że być może w tych okropnych objawach miałam doszukiwać się jakiegoś
boskiego przesłania.
Późnym popołudniem Heather
dostarczyła stos listów, co przypomniało mi o tym, że sama miałam wysłać sowę
do matki, zatem podyktowałam kapłance kilka niezobowiązujących słów, które
zwykłam co jakiś czas wysyłać, aby rodzice nie zaczęli sobie wyobrażać, że już
o nich nie myślałam. Samonotujące pióro śmigało po giętkiej papirusowej kartce,
a kiedy się zatrzymało, Heather zaczarowała zwinięty w rulonik list i schowała
za pazuchę.
Jednak wizyta kapłanki
nie była jedyną tego popołudnia. Tak byłam zaabsorbowana nową percepcją, że
całkowicie zapomniałam o powrocie Voldemorta, a i on nie kwapił się, żeby się
ze mną zobaczyć, bo zjawił się, dopiero gdy słońce chyliło się ku zachodowi.
Tym razem to ja siedziałam za biurkiem, co jakiś czas zerkając na przesuwające
się po niebie oblicze Ra, a Czarny Pan stanął w drzwiach. Spojrzałam na niego
dopiero po tym, jak złożyłam podpis pod ostatnim czekającym na zatwierdzenie
dokumentem.
- Czuju wysłał pierwszy plan
kaplicy – odezwałam się, całkowicie pomijając powitanie.
Voldemort przeszedł przez pokój prawie bezszelestnie – resztką
rytualnej mocy usłyszałam cichutki szmer ciągnącej się za nim czarnej peleryny.
W gabinecie panował leciutki, pomarańczowy półmrok, gdyż tylko jedno okno (to
znajdujące się dokładnie naprzeciwko biurka) nie zostało przysłonięte, a miłe
dla oka ciepłe barwy nieba doskonale zgrały się z piaskowymi ścianami.
- Masz zamiar to podpisać? –
zapytał cicho Czarny Pan i oparł się nonszalancko o framugę okna.
- Już podpisałam –
oświadczyłam, trochę zirytowana, że nawet nie spojrzał na ten dokument.
Wstałam z cienia, który na mnie rzucał, i podeszłam do męża, trochę
zaciekawiona jego niezapowiedzianą wizytą. Oczywiście nie pamiętałam już
sytuacji, w której by się zapowiedział, jednak tym razem naprawdę
podejrzewałam, że przyjdzie mi czekać znacznie dłużej, aż znów go zobaczę.
Choć od wejścia jeszcze ani raz nie spojrzał na mnie wprost i chyba
(ale tylko chyba) unikał mojej bliskości, w końcu musnął wzrokiem moją twarz, a
w oczach błysnęło mu coś niepokojącego; cała ta chwila wydała mi się nagle
jakoś dziwnie niezręczna, on chyba też to poczuł. Przez jakiś czas wahałam się,
czy nie sięgnąć po jego dłoń, ale, jakby przewidział ten zamiar, prędko wsunął
ją do kieszeni.
- Wyglądasz koszmarnie. I
cuchniesz – wychylił się lekko, a wężowe nozdrza zadrgały delikatnie - gorączką.
Wcale mnie to nie speszyło, aczkolwiek poczułam się całkowicie zbita z
tropu; kiedy patrzyłam w lustro, a czyniłam to dziś jeszcze kilkakrotnie,
widziałam zdrową, ładną twarz, czarną, doskonale dobraną perukę z grzywką ze
złotych włosów… Nic, co by odbiegało od konwencji Dżahmes-Meritamon, którą
znał. Teraz i ja poczułam się nieswojo, i choć wypełniło mnie silne pożądanie
po zetknięciu się z jego napierającą aurą, pierwszy raz napotkałam barierę. Choć
z początku przeszło mi przez myśl, że warto byłoby podzielić się z nim tym, co
wczoraj przeżyłam, w tej chwili wolałam zatrzymać to dla siebie. Odwróciłam się
i – może gwałtowniej, niż zamierzałam – wróciłam do biurka, za którym czułam
się bezpiecznie oddzielona od Czarnego Pana. Zaczęłam szybko przerzucać
papiery, mimo że wszystkie już dawno przejrzałam.
- Zawsze musisz coś wymyślić –
mruknął, ale nie zabrzmiało to jak pochwała.
Uparcie milczałam, a przekładanie dokumentów i listów wyglądało coraz
bardziej nienaturalnie. Wiedziałam, że moja bariera ochronna była wystarczająco
silna, aby wytrzymać jego atak, lecz Voldemort nie potrzebował używać przeciwko
mnie magii, żebym mu się poddała. Wyprostował się, a doskoczył do biurka z taką
prędkością, że nie zauważyłam, żeby przeszedł przez pokój.
- Knujesz coś za moimi plecami?
Powiedział to z trudem, bardzo sucho, jakby ciężko było mu okazać
zainteresowanie czymś, co miało związek z mocą Starożytnych Egipcjan. Dobrze znałam
ten powściągliwy ton i wiedziałam, że utknęliśmy w męczącym temacie.
- To boska wiedza, której i tak
nie pojmiesz – wysyczałam tak jadowicie, jak tylko mogłam.
- Dżahmes.
Chwycił mnie za ramię, aż syknęłam – po części z bólu, a po części z
przyjemności. Jeszcze nigdy nie odczuwałam jego dotyku tak intensywnie;
wcześniej zmuszałam się, aby unikać jego oczu, lecz teraz spojrzałam i
zatonęłam po uszy w tej czerwieni, przez którą też przemawiało niezdecydowanie.
Przez chwilę trzymał mnie mocno, równie zagorzale studiując moją twarz; oboje
coś poczuliśmy, przypuszczałam, że nawet w pewien sposób coś bardzo zbliżonego,
bo choć nasze moce pochodziły z różnych źródeł, miały identyczne rdzenie. To
wyglądało na gorące, bezdźwięczne dotknięcie dwóch huraganów, które coraz
bardziej na siebie napierały, a kiedy Czarny Pan mocno pochwycił moje usta,
puściła jakaś blokada i zaczęły się nawzajem przenikać. Nie potrafiłam sobie
przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej pragnęłam go bardziej niż teraz, ale
nie miałam czasu myśleć, bo przygwoździł mnie do krzesła, tak że nie mogłam się
poruszyć. Jego dłonie na moim ciele były spokojne, ale czułam smak
niecierpliwości na wargach, przyjemnie drażniące iskierki atakujące szyję,
ramiona… wszystko, czego dotknął. Ramiona miałam jak z waty, a kolana (choć
siedziałam) trzęsły się pode mną, nie dając się opanować.
I nagle, nie wiedzieć skąd, pojawił się duszący uścisk w okolicy
gardła. Odepchnęłam Czarnego Pana z niemałym trudem, mając serce niemalże w
przełyku; wydawało mi się, że w sekundę urosło prawie dwukrotnie. Dyszałam,
próbując ukryć lekkie drżenie ciała, ale niepotrzebnie, bo Voldemort już
szykował się do rozpętania kolejnej awantury.
- Mam… mam coś lepszego –
wyrzuciłam z siebie na wydechu, chwytając gorliwie jego rękę. Znów przeszedł
mnie pobudzający impuls, tym razem tylko troszkę słabszy.
Z perspektywy tego, do czego mogło dojść, wyjawienie wszystkiego o
rytuale wydawało się niczym specjalnym. Byłam w stanie nawet mu to pokazać,
byle tylko nie nalegał, a wiedziałam, że wystarczyło jedno słowo, abym mu się
poddała. Jednak Czarny Pan nie naciskał, natychmiast się zgodził; on chyba też wciąż
był w lekkim szoku.
Dostanie się do
podziemnej kaplicy nie stanowiło większego problemu, gdyż Voldemort był
mistrzem w bezdźwięcznym znikaniu się i pojawianiu. Przygotowałam wszystko w
jednej krótkiej chwili, czarując tak szybko, że różdżka śmigała w mojej dłoni
na wszystkie strony. Perspektywa połączenia się z Anubisem i nadzieja na to, że
mąż zrozumie jego starożytną potęgę, wprawiły mnie w ogromne podniecenie. Mimo
to czułam się rozdarta, bo… a jeśli… a jeśli tym razem nic się nie stanie?
Ale stało się. Zaczęło
się podobnie, najpierw bardzo delikatnie, a później świat zwalił mi się na
głowę. W intensywnym skupieniu niemalże widziałam barwy przepływających przeze
mnie energetycznych strumieni – od bladej czerwieni, przez pulsujący, jaskrawy
fiolet, do głębokiej czerni, która ostatecznie całkowicie mnie otuliła i mogłam
tylko dziko wytrzeszczać oczy, niestety bezskutecznie. Zapomniałam już o
początkowym stresie, zapomniałam o Czarnym Panu, liczyło się tylko to opętanie
– dogłębne, przeszywające, na jednakowym poziomie. Choć trwało nieskończoną
ilość czasu, nie bledło, wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że narastało, a
poczucie zatracenia w anubisowych ramionach było równie mocne, co za pierwszym
razem. Kosmiczna derealizacja wyprała mnie ze wszystkich emocji, pragnęłam
wyłącznie chłonąć strumień boskiej mocy, stać się otwartym naczyniem, z którego
zabrał, aby po chwili na nowo tchnąć, i tak bez końca, bez końca, falowało, aż
straciłam orientację, gdzie byłam ja, a gdzie Anubis. Karmił się tym, co ze
mnie wysysał, cokolwiek to było. W tym palącym amoku znów nie miałam kontaktu
ze swoim ciałem, jakbym była tylko myślą, ale jednocześnie wydobywała się na
zewnątrz gorąca jak ogień smuga.
Ta, Która Leży Na
Brzuchu MOIM.
Powróciłam do ciała, jakbym wpadła plecami w lodowatą wodę.
Rzeczywiście w coś uderzyłam – w podłogę
– ale tylko połową ciała, bo nogi miałam mocno zagrzebane w złotych opiłkach. Twarz
piekła mnie, jakby przyłożyła ją do tafli kwasu, lecz byłam zbyt roztrzęsiona,
żeby ogarnąć wszystko, co kłuło, ćmiło czy uwierało. Przyjemnie chłodne dłonie
pomogły mi wstać, a kiedy Voldemort się odezwał, nie miałam pojęcia, skąd do
mnie mówił, bo dźwięk jego głosu napierał na mnie ze wszystkich stron, jakby
magicznie powielony.
- Robi wrażenie, choć dla mnie
nadal to tylko rzucanie się po podłodze. Ach, i mówiłaś coś.
- Mówiłam?
Mój głos wydał mi się obcy i nienaturalnie chropowaty. Teraz, kiedy
już wróciłam do swego ciała, wspomnienie dopiero co odbytego rytuału było
prawie całkowicie zatarte, a Czarny Pan chyba też nie potrafił powiedzieć,
jakie słowa z siebie wyrzucałam, bo więcej się nie odezwał. Bardziej od jego
wiary w udane połączenie zależało mi na przypomnieniu sobie, co mogłam… nie, raczej co Anubis przeze mnie przekazał. Myślałam o tym przez drogę do swoich
komnat, choć znowu potrafiłam przywołać jedynie jakieś niewyraźne przebłyski,
później przez całą kąpiel. W pewnej chwili zorientowałam się, że siedziałam w
owalnej, wolnostojącej wannie, a czyjeś małe, delikatne rączki szorowały mi
plecy. Dźwięki i obrazy nadal docierały do mnie jak przez grubą szybę, a dotyk
dziewczyny drażnił, ale nie mogłam uwolnić się od natłoku bodźców, że miała
ochotę zacisnąć powieki i wsadzić głowę pod wodę. Nie mogłam znieść widoku
czerwonego osadu na złotych opiłkach i wannie, z całych sił zaciskałam zęby i
spięłam się w sobie, aby powstrzymać drżenie – czułam, że atak powoli narastał,
ale nie miałam pojęcia, skąd mógł się wziąć i jak go powstrzymać. Pierwszy raz
od lat chciało mi się płakać z bezsilności.
Nie wiedziałam, ile
czasu zajęła mi kąpiel, lecz kiedy już doprowadzono mnie do porządku, powoli i
koniecznie o własnych siłach przeszłam najpierw przez wielką łaźnię, później
przez pokój moich dam, a kiedy stanęłam w drzwiach do swojej sypialni, zastałam
tam cierpliwie czekającego Voldemorta. Leżał rozciągnięty na łóżku, w szatach,
ale już z tym znaczącym blaskiem w oczach, który nie zapowiadał niczego
dobrego, przynajmniej nie na tę chwilę. Pragnęłam natychmiast oddać się Nut,
ale on najwyraźniej miał co do mnie inne plany.
- Ten twój Anubis musi cię
bardzo kochać, moja droga – powiedział złośliwie i poklepał wolną ręką
materac.
Nie miałam siły, żeby się mu odgryźć. Odetchnęłam głębiej kilka razy,
żeby powstrzymać mdłości, ale w głowie wciąż mi się kręciło, więc uznałam, że
najrozsądniej będzie przyjąć zaproszenie Czarnego Pana. Pościel była cudownie
miękka i chłodna, kiedy położyłam się na wznak i zamknęłam oczy, aby chłonąć to
przyjemne wrażenie. Gdy ogarnęła mnie ciemność, wyraźnie poczułam, jak
wibrująca energia biegała tam i z powrotem po całym moim ciele – od czubka
głowy do palców u stóp, jakby roznoszona z krwią, wypełniając wszystkie organy.
Oblizałam spierzchnięte wargi, przełknęłam ślinę i zapytałam:
- Czujesz to?
- Tak.
Teraz buchało ze mnie jak z pieca, ale to wrażenie zatracało się przy
intensywności przyspieszającej magii. Byłam pełna mocy Anubisa, czułam, jak się
we mnie przelewało; zamroczona gorączką doszłam do wniosku, że to był skutek
mojego złego samopoczucia, a obecność Voldemorta nie pozwalała mi na całkowitą
utratę zmysłów. Bardzo chciałam, żeby sobie poszedł; nie mogłam znieść myśli,
że mógłby widzieć mnie w stanie z wczorajszej nocy, a wszystko zmierzało
właśnie w tym kierunku.
- Anubis tchnął we mnie. –
Zmusiłam się, żeby otworzyć oczy. – Teraz
już musisz uwierzyć…
- Nie Anubis. To twoja własna moc,
tylko nieustabilizowana. Choć technika warta zgłębienia, nie przeczę.
Teraz już nie potrafiłam wyczuć w jego głosie ironii, to, co
powiedział, było tylko słowami, których w tym momencie nie potrafiłam
przepuścić przez rozum; prawie wyłaziłam ze skóry, aby zachowywać się
normalnie, ale wszystko, czego dotykałam (łącznie z dłonią Czarnego Pana),
paliło mnie i mroziło jednocześnie. Zdawało mi się, że jeszcze coś dodał, ale
uszy wypełnił mi szum narastającego ciśnienia, a ja wychyliłam się za krawędź
łóżka i zwymiotowałam na podłogę tą samą czarną, kleistą substancją. Migały
jakieś szare obrazy, a palące obrzydlistwo nachodziło mnie falami jeszcze
kilkakrotnie, aż myślałam, że wyrzygam wnętrzności, lecz wszystko skończyło się
równie gwałtownie. Chciałam zakopać się ze wstydu pod ziemię, choć dziękowałam
bogom, że najgorsze już minęło. Taką miałam nadzieję.
Gorączka wymazała mi z pamięci krótkie,
choć znaczące momenty z tej nocy – pamiętałam znaczną większość scen, lecz nie
potrafiłam połączyć ich w jedno. Po napadzie torsji kolejnym wspomnieniem było
odczucie niekontrolowanego drżenia i trzymające mnie mocno twarde ramię.
Próbowałam zasnąć. Modliłam się w myślach do Nut, żeby pozwoliła mi stracić
świadomość, ale kłujące iskierki rozbijające się tuż pod skórką złośliwie nie
pozwalały zapaść w sen. Wiedziałam, że kiedy to minie, a ja przyzwyczaję się do
nadmiaru mocy, Anubis stanie się częścią mnie. Już teraz był mi bliższy,
niemalże czułam jego uścisk. Musiałam to robić dalej, coś mi podpowiadało, że
wystarczyło tylko doprowadzić się do takiego stanu, który pozwoli przekroczyć
granicę, a wtedy wkroczę na wyższy poziom obcowania z bogiem.
- To bardzo grząski teren,
Dżahmes.
Voldemort najwyraźniej też czuwał. Z trudem połączyłam oczywiste fakty
– jego ramię, jego dłoń gładząca moje włosy, jego
syczący głos. Wciąż miałam problem z postrzeganiem tego, co działo się poza
umysłem, choć gorączka powoli spadała.
- Nie rozumiem…
- Chcesz to kontynuować –
ciągnął, i choć mówił szeptem, słyszałam go bardzo wyraźnie. – Rozumiem. Weszłaś w czarną magię głębiej,
niż kiedykolwiek wcześniej, i chcesz więcej. Ale nie możesz się nią zachłysnąć,
porcjuj ją, podchodź do niej jak do… smoka. Kiedy ją poskromisz, przekonasz
się, ile daje możliwości, ale panuj nad sobą.
Z trudem przetrawiłam jego słowa i potrzebowałam chwili, aby wymyślić,
co chciałam mu odpowiedzieć. Wszystko to zalatywało mi hipokryzją, ponieważ
Voldemort wkroczył w czarną magię jeszcze długo przed osiągnięciem
pełnoletniości, lecz tak naprawdę nigdy nie podzielił się ze mną niczym
konkretnym. Po prostu obserwowaliśmy zmiany, jakie się w nim dokonywały,
łaknęliśmy jego towarzystwa, by grzać się w tej pociągającej, mrocznej aurze,
ale Tom Riddle nigdy nie zaznajomił nas z czymś jednoznacznym. Wszyscy żyliśmy
domysłami.
- Przecież podzieliłam duszę… i
to dwukrotnie.
- Byłaś jak dziecko. Prowadziłem
cię. – Wydawał się trochę poirytowany. - Ale dopiero teraz znalazłaś własną drogę i przyjęłaś ją. Zmierzasz w
dobrą stronę, aby mi dorównać.
Choć powiedział to bardzo przekonująco, nie potrafiłam tego przyjąć. Z
jednej strony on – zimny, idealnie spokojny, niewzruszony jak rzeźba, a z
drugiej ja – drżąca jak w febrze, rozbita i błądząca w ciemności.
Choć miał lecieć zaraz
następnego dnia, został ze mną. Obudziłam się u jego boku zaraz z samego rana,
tryskając energią nieporównywalną do tej, którą odczuwałam wczoraj, ale nie
wypuścił mnie z łóżka, dopóki sam się nie przekonał, że wszystkie wczorajsze
symptomy ustąpiły. Nic przy tym nie mówił i nie sposób było doszukać się w jego
oczach czegoś poza surowością. Po raz tysięczny poczułam się jak nastolatka,
kiedy kazał mi zostać w łóżku, a mnie rozpierała chęć do aktywności, robienia
czegokolwiek. Wiedziałam, że gdyby przyszło mi zmierzyć się z gromadzonymi
przez rok dokumentami, uporałabym się z tym w godzinę. Kiedy Voldemort wyszedł,
miałam ochotę biegać po ścianach, byle tylko jakoś spożytkować tę energię. To
nie był moment na myślenie, choć umysł miałam jasny i czysty, mogłam spokojnie
przeanalizować wczorajsze słowa Czarnego Pana, ale właśnie w tym rzecz! Nie
chciałam myśleć, chciałam działać. Na
dzielną Sachmet, byłam pewna, że gdyby w takim stanie przyszło mi się zmierzyć
ze stadem wywern, wyrżnęłabym i pięćdziesiąt takich gniazd, w poważaniu mając
Królową i eliksiry.
Pomimo zaleceń Czarnego
Pana nie potrafiłam usiedzieć na miejscu. Ze zniecierpliwieniem poganiałam
nastolatki, aby ubierały mnie szybciej. Drażniło mnie to, jak powoli układały
warkoczyki przy mojej peruce, jak nieporadnie zapinały klipsy przy sukni, choć
wcześniej nie zwracałam na to uwagi. Czekanie na ten krótki moment porannego
rytuału stało się moim największym wrogiem. Tym bardziej się zirytowałam, kiedy
usłyszałam (nienaturalnie wyraźnie) dźwięk otwieranych drzwi, a później
narastające damskie głosy. Zerwałam się z pozłacanego, drewnianego krzesła,
wytrąciłam dziewczynie pędzelek z dłoni i niemalże pomknęłam do swojej
sypialni, rezygnując dzisiaj z malowania ciała.
W pokoju zastałam dwie niskie, czarnoskóre czarownice i Nadirę
trzymającą w ramionach Silasa. Nie potrzebowałam już niczego; wyciągnęłam
ramiona i przyjęłam syna z taką troskliwością, jakbym nie widziała go kilka
lat. Nie zdążyłam zapytać, dlaczego go przyniosły, ponieważ odpowiedź nadeszła
wraz z Czarnym Panem.
- Zostawcie nas – syknął i
przestał zwracać na nie uwagę. – Wyglądasz… ale przynajmniej potrafisz ustać o
własnych siłach.
- Anubis nade mną czuwa –
odparłam z uśmiechem, ignorując jego zaczepkę.
Voldemort udał, że tego nie dosłyszał. Kiedy drzwi zamknęły się za
Nadirą i zostaliśmy sami, byłam pewna, że chociaż chwyci mnie za rękę, ale nie,
odsunął się jeszcze bardziej, wyraźnie demonstrując, jak bardzo nie chciał mnie
dotykać. Przyjęłam to bez przykrości, gdyż jeszcze w łóżku kilka chwil
wcześniej zachowywał się zgoła inaczej. Z satysfakcją sobie pomyślałam, że moc
Anubisa przerastała jego pojmowanie.
- Spędź z nim dzisiaj trochę
czasu – mruknął, wyglądając przez okno.
- Chcesz, żeby przesiąkł czarną
magią, zanim zacznie mówić? – spytałam.
Nie mogłam przestać się uśmiechać, kiedy tuliłam do policzka pulchną
twarzyczkę Silasa, głaskałam jego tłuste ramionka i wyobrażałam sobie, jak
Starożytna Moc przechodziła przez niego i powoli zaszczepiała się w jego duszy.
Voldemort nie odpowiedział, więc uznałam to za zgodę. Odwróciłam się i
przeszłam przez pokój, aby położyć księcia na łóżku. Otoczyłam go poduszkami,
co bardzo mu się spodobało, bo zakwilił i zaczął zrzucać te wszystkie, które
znalazły się w zasięgu jego rączek i nóżek. Choć miał dopiero cztery miesiące i
był słodkim, spokojnym dzieckiem, już pokazywał swój niełatwy temperament.
Zwyczajne poranne sceny za oknem chyba znużyły Czarnego Pana, bo nawet
się nie zorientowałam, kiedy był już przy mnie. Wyprostowałam się i wyciągnęłam
rękę, aby ująć jego dłoń, uścisnęłam ją krótko, a on, choć nie zareagował na tę
zaczepkę, nie wycofał się. Bardzo chciałam więcej jego bliskości, ale powstrzymał
mnie samym spojrzeniem.
- Lecę po chwałę. Wrócę, kiedy
wszystko się dokona, ale do tej pory zostaniesz sama – wyszeptał,
pochylając się nad moim uchem.
- Niech tak będzie.
- Czekaj na mnie – w jego
głosie zabrzmiała groźba – i nie
zapominaj, kto jest twoim mężem. Kiedy wrócę…
Rozmyślnie urwał zdanie; sięgnął do mojego policzka, później do ust,
ale pocałunek, który na nich złożył, był zaskakująco delikatny. Jeszcze długo
po tym, jak Czarny Pan wyszedł – jak zwykle bez zbędnych słów i przez okno – czułam te przyjemnie
drażniące iskierki, które skakały mi po wargach.
Powtarzałam sobie: to tylko pokusa, mój panie. To tylko pokusa.
*
Po zniknięciu Lorda
Voldemorta wszystko powoli wróciło do normy. Zastosowałam się do jego rady i
całkowicie zaprzestałam rytuałów, spędzałam za to dużo czasu w świątyni
Anubisa. Wciąż pielęgnowałam wspomnienia z naszego połączenia, próbowałam sobie
przypomnieć, co powiedział moimi ustami, lecz w końcu przyszło mi się pogodzić
z tym, że najwyraźniej zrozumienie tego wszystkiego nie było moim
przeznaczeniem. Mimo to nie mogłam przestać myśleć o Anubisie. Całkowicie
opętał resztkę mojej duszy – byłam pewna, że żaden inny bóg nie pozwoliłby na
tak bliski kontakt z człowiekiem. Choć nie mogłam nazwać się śmiertelniczką,
czułam, że nadal nie osiągnęłam tej
nieśmiertelności, do której dążył Czarny Pan. Oboje jej nie osiągnęliśmy.
Trzynastego czerwca
przyszło mi powrócić z rozważań o bogach do bardziej przyziemnych spraw,
ponieważ dostałam bardzo niespodziewaną sowę od Sokarisa. Nie korespondowaliśmy
ze sobą zbyt często, a od czasu powrotu Lorda Voldemorta nasz kontakt
ograniczył się do niekoniecznego minimum, jednak z jakichś powodów oboje
podtrzymywaliśmy te rozsypujące się relacje.
Ten poranek spędzałam na
mocno oświetlonej arenie, z głową pełną Anubisa, z Abydkhytem w ręku, ćwicząc
po raz tysięczny te same natarcia na zaczarowane figury bogów. Robiłam to prawie
codziennie i tylko dlatego, aby nie wyjść z wprawy, bo wciąż paranoicznie
obawiałam się o sprawność swego ciała. Byłam już mocno znużona tą rutyną,
nieprzerwanie marząc o jakimś niebezpiecznym wydarzeniu, które przyniosłoby mi
chwałę, ale wyszukiwanie na siłę
kolejnych starć już mi nie wystarczało. Wyprawa po wywerny okryła mnie
krótkotrwałą sławą, a zwycięstwo z Płachtoskrzydłymi musiałam dzielić z Czarnym
Panem. Od dawna tęskniłam do prawdziwej wojny.
Wysokie, opatrzone
dodatkową kratą drzwi rozwarły się, budząc echo w ogromnej komnacie. Kiedy
ćwiczyłam, nie chciałam niczyjego towarzystwa, dlatego pojawienie się Heather
musiało się wiązać z czymś istotnym; spostrzegłam ją kątem oka, jak niosła w
rękach jakiś skrawek pergaminu, który później okazał się listem.
- Powiedz mi, droga Heather…
- wydyszałam, napierając na bezgłowego Horusa mieczem. – Jak dużym szacunkiem… cieszę się na dworze?
- Największym, moja pani.
Posąg znalazł się zbyt blisko, więc odparłam jego atak zaklęciem – od
powrotu z Gór Smoczych podszkoliłam się w czarowaniu lewą ręką i teraz plułam
sobie w brodę, że wcześniej nie wpadłam na pomysł połączenia różdżki z mieczem.
Starałam się nie myśleć, że byłam po prostu zbyt nieuważna, aby wcześniej to
zastosować.
- W takim razie co tu robisz?
– Starałam się trzymać nerwy na wodzy. – Co
może być ważniejsze od mojego słowa? Nikt… miał… tu nie… wchodzić…!
Abydkhyt zatańczył w powietrzu, błysnął białym światłem, a kamienne
ramiona, które znów zaczynały po mnie sięgać, upadły na piach. Heather
przeprosiła krótko i wycofała się w kierunku drzwi, ale zawołałam na nią, nie
kryjąc już gniewu:
- Stój! Skąd to przyszło?
Czytaj!
Zaczęłam coraz bardziej chaotycznie machać mieczem, choć ten schemat
stosowałam już od dawna. Lata temu cholerna Amenia naumyślnie mnie rozpraszała,
kiedy nacierałyśmy na zaczarowane posągi, kiedy się pojedynkowałyśmy, robiła
sobie bezczelne żarty, a teraz nie mogłam znieść sapiącej mi za plecami
Heather. Pobiegłam w głąb sali, aby zwiększyć między nami dystans, podczas gdy
ona zaczęła czytać:
- „Kochana siostro, bardzo żałuję, że…” To list od czcigodnego brata pani…
- Jaki on tam czcigodny –
przerwałam jej, to podchodząc krok, to odskakując od Horusa, chcąc się jak
najbardziej zmęczyć. Kiedy w końcu dałam się mu dopaść, przewróciłam go
zaklęciem, a miecz przeszedł przez kamienną pierś jak przez ludzkie ciało. To
oznaczało koniec kolejnego nudnego pojedynku. – Sokaris nie ma prawa ani do Kemmhyt… ani do tytułów… no czytaj!
- Tak jest. „Bardzo żałuję,
że nie widzieliśmy się na Wielkanoc, ale mam nadzieję, że niedługo się
spotkamy, bo zapraszam cię do naszego domu. Dzisiaj (to jest dziesiątego
czerwca) Ivy urodziła córeczkę Faustynę, obie mają się dobrze. Oczywiście
trochę żal, że to nie chłopiec, ale Ivy jest zadowolona, a dziecko zdrowe, więc
niczego więcej nie potrzebuję”. – Choć dobrze znała angielski, dukała, czytając
to. – „Gdybyś postanowiła przylecieć, może zabrałabyś Silasa? Matka by się
ucieszyła, a i ja z Ivy chętnie zobaczymy siostrzeńca. A jeśli nie, przyślij nam
chociaż zdjęcia. Czekam na odpowiedź (mam nadzieję, że twierdzącą), Sokaris”.
Wyciągnęłam miecz z nieruchomego wojownika i schowałam go do pochwy,
która przez cały pojedynek dyndała mi przy pasie. Przyjęłam ten list z
mieszanymi uczuciami, aczkolwiek wiedziałam, że po Hortusach nie mogłam się
spodziewać ani wylewności, ani należnego mi szacunku. Podeszłam do kapłanki i
zajrzałam w tekst, ale już z daleka widziałam, że nie było go zbyt wiele.
- To wszystko? – zapytałam,
a Heather skinęła głową. - Nie rozpisał
się ten mój braciszek. A więc ma córkę. Szczerze mówiąc, ostatnio wyleciało mi
z głowy, że Ivy była w ciąży, no ale cóż… córka.
Sama nie potrafiłam odczytać, czy było mi przykro, czy nie,
ostatecznie mój brat miał już dwóch przemiłych chłopców, więc dziewczynka mogła
stanowić miłe dopełnienie tej szczęśliwej rodzinki, jednak nie potrafiłam
powstrzymać jadu, kiedy słuchałam tego listu. Choć już dawno ugładziliśmy naszą
przeszłość, nadal pamiętałam, jak wraz z Hortusem wpajali mi uległość, aż w
końcu pozwoliłam na dysponowanie swoim życiem, jak im się żywnie podobało.
Byłam ciekawa, czy Sokaris pokieruje losem Faustyny tak, jak Henryk Hortus
chciał kierować moim.
- Sporządzić odpowiedź?
- Tak, napisz, że przybędę na
dniach… - mruknęłam i przywołałam zaklęciem płaszcz z lwiej skóry. – Ale sama, ponieważ książę nadal źle znosi
podróże… dopisz jakieś gratulacje, życzenia… Wymyśl coś. Poślij razem z listem
tę szatkę Silasa, w którą był ubrany podczas pierwszego przyjęcia.
Choć cieszyłam się na
podróż do Wielkiej Brytanii, nie mogłam wylecieć natychmiast, ponieważ wciąż
było całe mnóstwo spraw, które wymagały – jak sobie wmawiałam – mojej osobistej
kontroli. Oczywiście na piedestale znalazła się budowa kaplicy Sachmet; podczas
jej projektowania Czuju popuścił wodze fantazji i znacznie wydłużył zasięg jej
ogrodów, co sprowadziło na głowę Kemmhyt kłopoty, do których tęskniłam, ale o
tym przyszło mi się dowiedzieć dopiero po jakimś czasie.
Przez dwa całkiem
typowe, administracyjne i pełne spotkań handlowych dni przesiedziałam w swoim
gabinecie, rankami odwiedzając Silasa, popołudniami Królową, a wieczorami
kaplicę Anubisa, starając się wyrobić w sobie jakąś rutynę, która pozwoliłaby
zapomnieć o chęci przystąpienia do rytuału i trosce Czarnego Pana. Jego misja
była mi obojętna dopóty, dopóki bywał w Kemmhyt w miarę regularnie. Czasami
bardzo chciałam, aby nasze drogi na powrót się zeszły, abyśmy nareszcie
dzielili ze sobą ambicje, lecz zdawałam sobie sprawę z tego, jak byłam
niedoinformowana, jak wielu śmierciożerców nie znałam. To wydawało się
niemożliwe. Nie potrafiłam zrezygnować z części obowiązków, choć Heather
wielokrotnie do tego namawiała. Utraciłam powiernika, który zawsze służył radą,
a ja nie mogłam znaleźć w sobie na tyle zaufania, aby obdarzyć nim kogoś
innego. Było zbyt wcześnie. Kiedy odszedł Nathir, stałam się najbardziej
samotną osobą w Egipcie.
Pora obiadowa okazała
się najbardziej adekwatna na przekazanie wieści, których nie można było już
dłużej przede mną ukrywać. Siedziałam na macie przed suto zastawionym stołem i
starałam się zachować spokój, słuchając cichego monologu Heather. Od kiedy
pierwszy raz przestąpiłam próg Kemmhyt, nie spotkałam w tym miejscu kobiety,
która byłaby od niej bardziej zdecydowana i mężna, lecz w tej sytuacji te dwie
cechy całkowicie zaprzepaściły zaufanie, którym ją obdarzyłam.
- Podczas przygotowań do budowy
kaplicy Sachmet wynikły niespodziewane kłopoty, moja pani – zaczęła
ostrożnie.
- Jakież to kłopoty? –
prychnęłam w końcu i zaczęłam przeżuwać kawałek dziczyzny. – Ostatni spis ze skarbca mówi jasno:
wystarczy złota na budowę kaplicy.
- Nie, nie chodzi o finanse…
Wynikł pewien spór o ziemię.
Trzasnęłam srebrnym pucharem o stół, i choć się roześmiałam, czułam
narastającą powoli złość. Po raz kolejny żałowałam, że nie byłam mistrzynią w
zaklęciach umysłu, wtedy oszczędziłabym sobie wysłuchiwania tych łagodzących
sprawę słów.
- Spór o ziemię! –
powtórzyłam z udawaną wesołością. – O
jakim sporze mowa, skoro to tylko góry piachu i trochę skał na odludziu. O ile
wiem, tamte tereny należą jeszcze do Kemmhyt i nikt spoza królestwa NIE MA
PRAWA ich widzieć!
- Okazało się, że jednak troszkę
wykracza, a nieszczęśliwie pokrywa się to z terenem jakiejś grupy nomadów,
którzy nie są tym faktem… zachwyceni. Ale wystarczy, że rozkażesz, pani,
zamrozić budowę na kilka miesięcy…
Zerwałam się na równe nogi tak gwałtownie, że prawie przewróciłam
niski stół; niektóre naczynia poprzewracały się i pospadały na podłogę,
zalewając blat i śliską posadzkę winem. Poczułam, jak wściekłość uderzyła mi do
głowy, powodując gorąco, a gniew zalał mi wnętrzności. Żyła na skroni pulsowała
szybko.
- Postradałaś rozum, głupia
kobieto?! – wrzasnęłam i doskoczyłam do niej, ale ona stała twardo w jednym
miejscu, spuściwszy tylko głowę. Miałam ochotę uderzyć Heather, ale
powstrzymywał mnie widok jej wielkiego brzucha. – Kim tutaj jestem?! Spiskujecie za moimi plecami, ale to ja tu jestem
królową! JA! Nie wstrzymam budowy! Jeszcze dzisiaj wojsko wyjedzie poza mury
Kemmhyt i zaprowadzi porządek! Kemmhyt nie będzie się korzyć przed mugolskim
motłochem.
- Ależ to jest…
Nie wytrzymałam, kiedy się odezwała. Trzasnęłam ją w policzek, aż
usługujące mi dziewczęta wydały z siebie zduszone okrzyki zaskoczenia, i
chwyciłam za gardło, nie zważając ani na piekącą rękę, ani na stan, w którym
znajdowała się kapłanka. Byłam tak roztrzęsiona i wściekła, że nie widziałam
możliwości zapanowania nad sobą. Umysł miałam zamroczony, oczy tak samo, że
widziałam tylko jakieś nieskładne, czarne plamy.
- Zamilcz! – wrzasnęłam jej
prosto w twarz, pryskając śliną. – Kemmhyt
zaatakuje, bo JA tego chcę, chcę konkretu, wojny! Idź i przygotuj wszystko albo
pójdziesz w pierwszym szeregu.
Cofnęłam rękę, uświadomiwszy sobie, że wcale nie ścisnęłam kapłanki
tak mocno, jak mi się wydawało; czarownica ukłoniła się sztywno, ledwo
zauważalnie, i wycofała się tyłem, a jeszcze przez chwilę stałam po środku sali
i dyszałam ciężko, starając się przywołać spokój ducha. Byłam tak wściekła na
Heather, jak jeszcze nigdy przedtem, i choć wiedziałam, że nie ona jedyna była
winna zatajenia informacji o dzikusach koczujących przy granicy Kemmhyt, ją
oskarżałam o to najbardziej. Nadal wściekła pobiegłam się przygotować, każąc
damom przynieść mi latający dywan, abym mogła zobaczyć na własne oczy, z czym
przyjdzie mi się zmierzyć.
Lecąc wysoko ponad
pustynią, czułam w żołądku silny uścisk podniecenia, który za nic nie chciał
zelżeć. Obóz nomadów wyglądał na świeżo rozbity. Kolorowe, wzorzyste namioty
wyraźnie odcinały się na tle piaszczystego podłoża, duża grupa wielbłądów
umieszczona od strony niskich skał i ludzie jak mrówki rozłażące się we
wszystkie strony. Od razu zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie rozbili się
kilka mil za Kemmhyt, gdzie mieliby dostęp do wód Horachte. Ponagliłam dywan,
chcąc przelecieć nad ich obozowiskiem, ale napotkałam na jakąś niewidzialną
tarczę, która łagodnie odpychała mnie na boki, uniemożliwiając przekroczenie
wytyczonej granicy. Wtedy wszystko się wyjaśniło, a ja początkowo wpadłam w
małą panikę, dopóki sobie nie przypomniałam, że moje królestwo strzegły
starożytne czary, o wiele silniejsza moc, z którą podstawowe zaklęcia ochronne
nomadów nie mogły się równać. Jeszcze nigdy nie atakowałam wiosek, które
zamieszkiwaliby czarodzieje, aczkolwiek ich podejrzana obecność wydawała się
zagrażać spokojowi mieszkańców Kemmhyt. Zataczając koła nad dużym polem
namiotów, myślałam intensywnie, wyszukując kolejnych powodów, które
wytłumaczyłyby walkę. Już się trochę uspokoiłam, więc rozsądek nareszcie
doszedł do głosu i zaczął podpowiadać, że może warto byłoby spróbować rozwiązać
tę sprawę pokojowo, lecz natłok obaw przed powodzeniem misji argumentował
przeciwko wysłaniu kapitana armii. Przypuszczałam, że te musiał już z nimi na
ten temat rozmawiać.
Kiedy wróciłam do zamku,
kazałam przyprowadzić Heather. Przekonywałam sama siebie, że jeszcze nie
podjęłam ostatecznej decyzji, lecz udałam się do komnaty przystającej do areny,
na której zwykłam ćwiczyć, aby przywdziać zbroję i zabrać Abydkhyta. Miałam
okazję pierwszy raz przetestować działanie kamienia wywerny na jego siłę, więc
wywołanie bitwy coraz bardziej mnie kusiło.
Heather weszła na arenę
z wyrazem głębokiej pokory na ciemnej twarzy. Nie odezwała się, dopóki nie
przemówiłam pierwsza, ale nie musiała na to długo czekać. Chciałam zacząć
działać jak najwcześniej.
- Wszystko gotowe? –
zapytałam, sprawdzając pas, do którego przytwierdziłam pochwę.
- Kapitan Necho zmotywował
ludzi.
- Znakomicie. – Odwróciłam
się do niej i zmierzyłam wzrokiem. Ochłonęłam i zrozumiałam, że powinnam nad sobą
bardziej panować, lecz nadal byłam zawiedziona jej zachowaniem. - Pan kapitan poprosi o spotkanie z głową
naszych szacownych obieżyświatów i przekaże… przekaże… że mają czas do zmroku,
aby oddalić się od Kemmhyt. Rzekłam.
Szarpnęłam głową w stronę drzwi, a Heather posłusznie opuściła
pomieszczenie. Nie wiedziałam, co miałam ze sobą zrobić, więc po prostu
usiadłam na ubitym piasku i czekałam, próbując się uspokoić. Zniecierpliwienie
narastało z każdą minutą, a ja naprawdę zaczęłam się obawiać, co zrobię, jeśli
nomadzi postanowią odejść. Jeszcze chwilę wcześniej byłam pewna, że sami
chętnie zaatakowaliby Kemmhyt, gdyby wiedzieli, jak przezwyciężyć chroniące
królestwo czary, ale teraz rozsądek podpowiadał mi różne niepokojące rzeczy.
Trzeba było
atakować, kiedy niczego się nie spodziewali.
Znalazłam się w całkowicie nowej sytuacji. Wcześniej agresja moich
wojsk była usprawiedliwiona, gdyż nacieraliśmy tylko na wioski mugoli – czasem
dla zabawy, czasem dla pozyskania taniej siły roboczej. Natomiast teraz w grę
wchodziła walka o nic – kilkaset jardów
piachu – z przedstawicielami mojej własnej rasy. Set coraz bardziej mnie
kusił.
Miałam wrażenie, że
Heather powróciła wiele godzin po tym, jak wysłałam ją do kapitana. W pewnym
momencie sama chciałam do niego pobiec, nawet zerwałam się na równe nogi i
ruszyłam w stronę drzwi, ale szybko wróciłam na swoje miejsce, aby zacząć
krążyć tam i z powrotem; wiedziałam, że nie powinnam załatwiać niektórych spraw
osobiście. Voldemort od czasu do czasu powtarzał, że zajmując się wszystkim,
tylko obniżam znaczenie własnego tytułu, a ja za każdym razem w duchu
przyznawałam mu rację. Jednak czułam, że mój dwór był w rozsypce. Wieloletnie
braki, które zasypał piach, uniemożliwiały prawdziwe rządzenie, ponieważ – o
ironio – tak naprawdę nie miałam kim rządzić. Kemmhyt było wymarłym królestwem,
a ja uczyniłabym wszystko, aby podnieść je z klęczek.
Drzwi nareszcie się
rozwarły, a moim oczom ukazał się wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Od razu
poznałam, do kogo należała ta błyszcząca łysina. Kapitan Necho wkroczył na
arenę odziany tylko w białą przepaskę przewiązaną czerwonym pasem, prawie
przebiegł przez salę i pochylił się nisko; Heather zrobiła to samo, czając się
za jego szerokimi, umięśnionymi plecami. Był jednym z wielu pochodzących z
nizin społecznych i nie pochodził z Kemmhyt, lecz gorliwie wyznawał Allaha i
jednocześnie dałby się zabić za moich bogów, czym zdobył moje serce.
- I co? – zapytałam, prawie
trzęsąc się ze zniecierpliwienia.
Ciężko było poznać po jego twarzy, co udało mu się załatwić, ponieważ
prywatnie Necho prawie zawsze się uśmiechał; choć nie był jeszcze stary, mocno
opaloną twarz znaczyły liczne zmarszczki (najgłębsze w kącikach oczu – właśnie
przez ten nieustający uśmiech).
- Doszliśmy do porozumienia
– odpowiedział krótko. – Odejdą w
pokorze, mają kobiety i dzieci, nie chcą wzburzać bogów.
Roześmiałam się pusto, choć poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku.
Spuściłam lekko głowę, chcąc jakoś przetrawić szansę, która właśnie uciekła
wraz z szansą na starcie. Wcześniej miałam wątpliwości, ale w tej chwili
niczego nie pragnęłam tak bardzo, jak tej bitwy. Choć nadal wydawała mi się
niedorzeczna, nie mogłam już patrzeć na potwory bez dusz, chciałam walczyć z
ludźmi, marzyłam o tym, aby znów stanąć na czele małej armii – mojej osobistej
fanaberii – i znowu mieć na coś wpływ. Tęskniłam do czynów, od których zależało
życie i śmierć.
- Nie tego się spodziewałaś,
moja pani? - spytał Necho i cofnął się o krok, jakby obawiał się mojego
wybuchu.
Ale ja nie zamierzałam krzyczeć.
- Nie tego – mruknęłam, nie
odrywając wzroku od swoich stóp. – Wytłumacz
mi, panie kapitanie, dlaczego teraz chcą odejść, skoro dyskutujecie od dwóch
dni.
Zęby bolały mnie od ich zaciskania. Nie mogłam się pogodzić z tą
decyzją, nie potrafiłam przyjąć, że coś działo się nie po mojej myśli.
- Widok wojsk, o pani.
Serce biło mocno, a szum krwi wypełnił moje uszy. Odwróciłam się na
moment od Necho i Heather, zacisnęłam powieki i jeszcze mocniej pochyliłam
głowę, byle tylko odciąć się od otaczającego mnie świata. Pomyślałam o tych
wszystkich kobietach i dzieciach. Pomyślałam o Anubisie. Pomyślałam o swoim
sumieniu. A na koniec pomyślałam o Czarnym Panu. Co on zrobiłby na moim
miejscu? Czy brałby pod uwagę kogokolwiek z żyjących? Czy wierzyłby w zemstę
bogów? Przecież on nie miał sumienia, uczyniłby dokładnie to, co sam chciał.
Wszystko, co do tej pory osiągnął, opierało się na jego chceniu.
Odwróciłam się z gotową odpowiedzią.
- W takim razie, kapitanie
Necho, niech wojsko zrobi swoje.
~*~
Jestem przerażona
długością tego rozdziału. I tak przeniosłam całą bitwę i powrót Voldzia z
Departamentu Tajemnic (spoiler: tak, będzie bitwa) do kolejnego rozdziału, bo
nie wiem, ile by mi zeszło, ba, nie wiem, czy blog pomieściłby w jednym poście
aż tyle słów. Chcę już coś opublikować i lecieć dalej, czeka na mnie
niedokończone Hagmione, mnóstwo zaległości (chce mi się wyć, kiedy o tym
pomyślę). Jezu, jeśli ktoś dotrwał do końca, niech napisze. Piszcie, czy
chcecie takie długie rozdziały, czy może trochę krótsze (ten ma dokładnie 12 480
słów), piszcie, do ilu mniej więcej mam się ograniczać. Do końca opowiadania
zostało mi bardzo niewiele, bo w sumie tylko HP6 i HP7, wzięłam sobie do serca
prośbę o więcej „Pottera”, więc będzie więcej „Pottera”, ale w swoim czasie, bo
muszę zrobić jakieś w miarę płynne przejście. Kolejny rozdział będzie dopiero
we wrześniu, może w międzyczasie zdążę zbelować jeszcze coś z początku opka
(czwórkę?). Jeśli ktoś to przeczytał – stokrotne dzięki i wielkie gratulacje.
~E.M.S
OdpowiedzUsuń27 lipca 2016 o 17:39
Weszłam tu, żeby pomarudzić o nowy rozdział. Patrze setka, więc się ucieszyłam, że nie będę musiała, ale szybko przyszło otrzeźwienie i zorientowałam się, że to jedynie notka organizacyjna. Szkoda :c
No ale mam nadzieję, że wrzucisz coś szybko. Ostatnio Ci odpuściłam, bo sama nie miałam zbytnio czasu wchodzić na bloga ani pisać, ale teraz będę marudzić. Tak więc: Chcemy nowy rozdział! :D
27 lipca 2016 o 20:23
UsuńHa, widzisz, jaka ze mnie szczwana bestia? :D
Lubię sobie na jakiś czas przed wrzuceniem rozdziału zrobić taką notkę organizacyjną, jak to nazwałaś (swoją drogą – fajna nazwa), bo jest motywacja, żeby znaleźć czas na wypocenie czegoś nowego. Zabrałam się za zawracanie głowy jednej autorce opka Riddlowo-OCkowego, a zawsze wtedy, kiedy czepiam się innych o błędy, rodzi się chęć do poczepiania się siebie. I tak oto powstaje nowy rozdział CZEGOKOLWIEK. Polecam. XD
~E.M.S
OdpowiedzUsuń30 lipca 2016 o 14:39
Zapraszam na nowy rozdział :)
~Eliza
OdpowiedzUsuń1 sierpnia 2016 o 17:01
A to nie Cedrik był śmierciożercą? (…)
Ja też nie mogę tego ścierpieć.
Do ostatniej chwili byłam niemal pewna, że ten Delfin, córek Belli i Voldka, to jest jakiś żart internautów.
To by miało więcej sensu, gdyby do tej sztuki wrzucili Dżahmes i Silasa, autentycznie.
A te wątki z bawieniem się czasem? Lols, czy w książkach nie było, że cofnąć w czasie da się tylko max. o kilka godzin? I w ogóle ile oni tym musieli kręcić, skoro wedle „Harry Potter i Więzień Azkabanu” jeden obrót to jedna godzina.
Chyba, że jest jakiś Super-Ultra-Mocny-Unikatowy-Nigdy-Nie-Będziesz-Taki-Fajny-Jak-Ja-Zmieniacz-Czasu, ale to mnie wcale nie pociesza.
Pozdrawiam,
Super-Kocyk-Harry’ego-Podróżujący-W-Czasie
~Eliza
Usuń1 sierpnia 2016 o 17:05
Zapomniałam napisać, że spoilersy, więc napiszę pod spodem, to będzie miało sens XD.
1 sierpnia 2016 o 18:32
UsuńHaha, yup, jest w tym logika. XD
Cerdika śmierciożercę przeżyłam już za dwa miesiące temu, kiedy pojawiły się pierwsze spoilery. Tak samo Bellę i Voldzia, w sumie nawet lubię Bellamorta. Oczywiście tylko w fanfikach, ale jest to dla mnie jakoś zrozumiałe, w końcu Voldek wtedy żył, a Bella miała mokro w gaciach za każdym razem, kiedy ktoś o nim wspomniał, soł…
Nie no, serio, zaczynam poważnie się zastanawiać nad wywaleniem informacji o tym, że moje opko jest AU, bo skoro Voldek już podymał Astorię i Bellę, to czemu nie mógł OC? A z Silasa będzie prawdziwe ziółko, ale dopiero w drugiej części DLR.
Motyw zmieniacza czasu w PD to rak z przerzutami. Nie mówię o opkach – niech autorzy przenoszą bohaterów, niech robią, co chcą. To tylko fanfiki, które nic nie znaczą. Ale żeby Rowling tak sobie zaprzeczała? Przecież sama napisała w książce i powiedziała wiele razy, że zmieniacz czasu zmienia tylko o kilka godzin (chyba do pięciu albo ośmiu, o ile dobrze pamiętam), a tu nagle DWADZIEŚCIA LAT. ;_; Zgon. Właśnie, zastanawiam się, ile zajęło Albusowi nakurwianie pokrętełkiem od zmieniacza czasu, skoro jeden obrót to jedna godzina.
~E.M.S
Usuń3 sierpnia 2016 o 11:57
Umówmy się, że Harry Potter ma 7 części, a Rowling naczytała się fanficów i zapragnęła napisać własny. Żeby mieć szerszy odbiór to nie założyła bloga tylko wydała swojego opka .To jedyne sensowne wytłumaczenie tego, co zrobiła.
3 sierpnia 2016 o 13:57
UsuńWszyscy ,,hejterzy” (bo teraz tak są nazywane osoby, którym nie podoba się PD) tak próbują to sobie tłumaczyć… No ale kurcze, aż się coś w człowieku zwija. ;_;
~Eliza
OdpowiedzUsuń4 sierpnia 2016 o 11:46
Jak dla mnie to jest spisek :V.
Rowling miała dość ludzi narzekających na epilog, więc udowodniła im, że zawsze może być gorzej :V
4 sierpnia 2016 o 23:46
UsuńTo nie jest głupie, powiem Ci, to nie jest głupie.
~Eliza
Usuń7 sierpnia 2016 o 06:53
To gdzie ten rozdzial?
11 sierpnia 2016 o 17:33
UsuńPisze się, będzie dziś albo jutro, chociaż wolałabym dziś. XD
~E.M.S
OdpowiedzUsuń8 sierpnia 2016 o 12:22
Frozenka, żyjesz?
11 sierpnia 2016 o 17:33
UsuńYup, wpadłam w szał tworzenia kolaży. xD
~E.M.S
Usuń11 sierpnia 2016 o 23:48
Boże czerń i czerwień <3 Moje ukochane kolory! Jestem Ci skłonna natychmiastowo wybaczyć spóźnienie (kilkudniowe) z rozdziałem!
12 sierpnia 2016 o 10:15
UsuńCzcionka nie za bardzo jebie w oczy? Chyba trochę jebie (tak mi się wydaje), ale wygląda ładniej. *O*
~E.M.S
Usuń12 sierpnia 2016 o 11:16
Trochę tak, ale wygląda ładnie xD Może ją trochę przyciemnij czy coś :D
~Eliza
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2016 o 11:59
Wiedziałam że przez „wieczorem” nie mialas na myśli wieczoru 12 sierpnia ;p
14 sierpnia 2016 o 20:23
UsuńHahahahahah, moja kiełbasa wyborcza jest omomomom. XD
~E.M.S.
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2016 o 21:20
No w końcu. Już się biorę do czytania :D
~E.M.S.
Usuń14 sierpnia 2016 o 23:31
Boże, kobieto. Czytałam to dwie godziny. Ponad. Z jednej strony się cieszę, bo uwielbiam to opowiadanie, ale jakbyś jeszcze wrzuciła tu bitwe i powrót Voldzia to nie wiem, czy poszłabym spać dzisiaj xD
Jego czarna była jak cień na tle różnobarwnych, egzotycznych strojów zebranych gości, ale i tak w jednej chwili stał się najuważniej obserwowaną postacią w tym pomieszczeniu.
Tu chyba coś zgubiłaś w tym zdaniu.
Wydawało mi się, że Dżahmes doświadczyła działania cruciatusa, jak straciła dziecko. Chociaż to było jakieś 80 rozdziałów temu, mogło coś mi się zapomnieć xD
wydawał się głęboki, oprzytomniałam, mając wrażenie, że prawie w ogóle spałam.
Tu też chyba zjadłaś coś.
imno i gorąco na przemian zalewały nie falami, nie mogł Tutaj masz literówkę.
Za dużo O.o nie wiem od czego zacząć xD
Dobra po pierwsze jak czytam Twoje opisy, to mnie skręca z zazdrości. Serio. Są takie plastyczne i rzeczywiste.
Trochę żal mi Silasa. I tego, że jeszcze nie ma rodzeństwa. Voldkowi chyba też, skoro wyjechał z takim pytaniem. Swoją drogą to właśnie tak wyobrażałam sobie relacje tatuś-synek. Szkoda dzieciaka. Matka wariatka (najbardziej mnie rozwala to, że Dżahmes ma się za wielką królową i potężną czarownicę, która chwilami uważa, że równa się Voldziowi., a w rzeczywistości nie dorasta mu do pięt xD), ojciec a’la bryłka lodu. Oj, ciężko mu będzie. Chyba że będzie taki sam jak oni. Wtedy współczuję wszystkim dookoło xD
Fajnie ukazałaś ten kontrast. Dżahmes „przepełniona Anubisem”, gorliwa wierząca i Voldek, tłumacźący te jej wiarę w „naukowy” sposób. Swoją drogą on musi mieć ubaw z niej xD
Troska u Voldka i to że tak spokojnie przyjął wieść, że Dżahmes jest na db drodze żeby mu dorównać trochę zaskoczyły mnie. W końcu on nie lubi konkurencji. Chociaż całkiem możliwe, że wg niego ona i tak nie ma szans, by mu dorównać. Ale ta troska była słodka ^^
Lubie Tw Voldka. Jest taki władczy i wg, a potem zachowuje się, jakby Dżahmes była dla niego wszystkim. Jest stuknięty. Może dlatego go lubie? XD
Końcówka mi się podobała xD Co zrobiłby Czarny Pan? To na co ma ochotę. To dawaj zabijmy niewinnych. O i system wartości „królowej” jest zabójczy. Można napadać na wioski dla zabawy i to ma sens, ale mordowanie kogoś o głupi kawałek ziemi jest w jej oczach bezsensowne.
Podoba mi się to jak opisujesz uczucia. Są realne tak jak wszelakie opisy i dobrze dopasowane do sytuacji. Naprawdę zazdro.
O i wbrew obawą czcionka wcale nie gwałci oczu. Wygodnie się czyta. Przynajmniej na telefonie. O właśnie jeżeli mój komentarz jest nieskładny i ma kupe błedów to przepraszam, piszę go z telefonu.
Swoją drogą zaczęłam nadrabiać siostrzenice bo przerwałam czytanie jej jakisś 3 lata temu jak DLR (po tym jak na DLR „zabilas” voldzia a potem minèła mi chwilowo fascynacja hp) . Myslalam ze Tw bohaterowie nie mogą być bardziej walnięci – myliłam się xD Oczywiście nie mam nic do ich kreacji, wręcz przeciwnie – lubię wariatów ^^
Tutaj zakończę swoje wywody, bo trzeba kiedyś iść spać xD Czekam na następny rozdział (oj poczekam sobie xD)
Weny, czasu i motywacji!
Pozdrawiam!
15 sierpnia 2016 o 00:11
UsuńHahaha, czyli jednak yolo i do przodu. XD Gratuluję, przeszłaś przez kolejny krąg wtajemniczenia.
Taak, przypuszczałam, że będzie tu masa literówek, pisząc ten rozdział, niekiedy siedziałam po nocach albo po prostu wydymana samym całodniowym pisaniem, więc mogą być albo powtórzenia wyrazów, albo pozjadane wyrazy. W pierwszym przykładzie ma być (jak nietrudno się domyślić) szata. Yup, według pierwszej (mega rakowej) wersji doświadczyła Cruciatusa, rzucił go Nick, ale to rak do sześcianu, bo po pierwsze przedstawiłam Rowdy’ego jako średnio pilnego ucznia, więc nie mógłby rzucić Cruciatusa, po drugie to szkoła, więc zaraz by go ktoś wtrącił do więzienia, a po trzecie nawet on nie był takim idiotą, żeby tego nie przewidzieć. Tak naprawdę nigdy nie miałam Nicka za skrajnego głupka, nawet wtedy, kiedy pierwotnie go kreowałam. A te trudności Dżahmes z zachodzeniem w ciążę od początku miały być wywołane nie tylko samym poronieniem, ale i problemami psychicznymi. Widać, że dziewczę ma coś nie halo z głową.
A, tam pewnie zgubiłam sen. A w tym trzecim… ni chuja nie wiem, co tam napisałam. XD
Jestem ze swoją bohaterką przez prawie osiem lat, więc zdążyłam ją bardzo dobrze poznać, przede wszystkim zdążyłam się już zdecydować, jak chcę ją kreować. Mam zapędy do takich uczuciowych opisów, więc religijność i taka… wzniosłość duchowa à la Ania z Zielonego Wzgórza Dżahmes-Meritamon dobrze się z tym zgrywa, po prostu trafiłam w swój temat. Sama też bardzo dobrze piszesz i wystarczy, żebyś bardziej zaprzyjaźniła się ze swoją postacią (choć tak naprawdę wcale nie musisz jej lubić, mnie Dżahmes ostatnio coraz bardziej działa na nerwy), popisała więcej z jej perspektywy i wypracujesz styl, który będzie jej odpowiadał. To kwestia czasu, zresztą sama widziałaś, jak pisałam na początku. Jak sama sobie przypomnę… cytując Gargamela: ZIMNY POT. Serio. To rakowe rzyganie zaraz następnego dnia po seksach zaciążających. [*]
Jak ja kocham takie rozmyślanie Dżahmes i robienie z siebie wielkiej faraonki na zadupiu wielkości 300-osobowej wioski. XD Cieszę się, że nie tylko ja widzę tę różnicę; tworząc to, zastanawiałam się, czy faktycznie będzie to widoczne, czy po prostu nie będzie to odbierane na serio, że Dżahmes tak naprawdę jest wielką królową, a Kemmhyt tak bardzo się liczy. Jej, mój mały sukces! :D
A kreację Silasa mam już wymyśloną, jejku, chciałabym już skończyć pierwszą część DLR i przejść do drugiej.
Mój Voldek jest mieszanką dwóch postaci, które uwielbiam: samego złego Voldka (trochę podkolorowanego, bo Rowling zrobiła z niego idiotę, czego sama nie mogę przeboleć) i Henryka VIII Tudora (kocham <3), więc jakoś staram się przeplatać te cechy, ale na tyle rozsądnie, żeby nie wyszła jakaś karykatura. Wydaje mi się, że to już jest ten etap, kiedy Voldek może być dla Dżahmes trochę pobłażliwy (wiadomo, że on nie widzi w niej konkurencji, bo w gruncie rzeczy Dżahmes jest bardzo przeciętną czarownicą i ignorantką w wielu sprawach – np. zaklęcia umysłu, które wielokrotnie mogły jej pomóc, a ona nadal ma ważniejsze rzeczy do roboty, zamiast zabrać się za ich zgłębianie), w końcu czekała na niego trzynaście lat, czego się nie spodziewał, choć oczekiwał; nawet czasami na swój sposób czuły, czego sam do końca nie rozumie i zachowuje się tak, bo wydaje mu się, że właśnie tak zachowuje się człowiek, który kogoś kocha, ale przy tym cały czas pozostaje Voldemortem. Betując to opko, zwracam uwagę na takie niuanse i kiedy dojdę już do momentu powolnego przeistaczania się Toma w Voldemorta, mocno zdystansuję ich relacje.
15 sierpnia 2016 o 00:11
UsuńCzasami się zastanawiam, jak wyglądałoby to opowiadanie, gdybym pisała je z perspektywy Voldzia. XD
Uważasz, że mordowanie niewinnych, chcących się poddać czarodziejów jest głupie? Poczekaj na końcówkę 101 rozdziału, a potem na początek 102, to będzie dopiero mózgorozjeb. Dzisiaj tak naprawdę to do mnie doszło i zastanawiam się, ile jeszcze takich granic muszę przekroczyć, żeby ktoś wziął moje obecne rozdziały i porządnie zanalizował na jakiejś analizatorni.
Proszę, pizdnij w kąt Siostrzenicę, bo to jest rak, po którym już nigdy nie spojrzysz na mnie tak samo. XD Nie no, serio mówię, mam opka o córce Voldzia (lzy-marii-magdaleny, też na Onecie), to możesz poczytać, bo jest piąte przez dziesiąte zbetowane, a SCP będę jesienią betować, mam kupę nowych pomysłów, więc nie rakniesz tak bardzo. xD
Czy mój komentarz będzie kiedykolwiek krótki? ;_;
~E.M.S.
Usuń15 sierpnia 2016 o 12:40
Wiesz ja myślałam, że Ty masz jednego opka, potem się skapnęłam, że siostrzenica też jest Twoja, a dopiero niedawno odkryłam jakieś 3 kolejne Tw blogi xD Nie wiem, jak to robisz, ale podziwiam, a z Siostrzenicy przynajmniej można się pośmiać xD
15 sierpnia 2016 o 13:36
UsuńSiostrzenica to rak. Uwielbiam to opowiadanie, bo jest dla mnie bardzo ważne, w końcu Ghostowie byli moimi wymyślonymi przyjaciółmi z dzieciństwa, Sophie była wymyśloną siostrą, więc jestem z nimi bardzo związana, sama koncepcja też nie była zła, ale wykonanie i niektóre udziwnienia… zabić to, zanim złoży jaja. [*]
Nom, mam trochę tych opków.
Siostrzenica, DLR, blog o córce Snape’a (chyba najnormalniejszy ze wszystkich), znienawidzone opko o Założycielach Hogwartu, coś o Bartym (chociaż to nadal realia z SCP), córka Voldzia (straszna dziwka), co tam jeszcze… A, jeszcze Douce Fleur o Bartym i OC (to taki fanfik-horror, ale jeszcze część horrorowa się nie rozwinęła). I miniaturki na Gwiazdach. To chyba wszystko, co do tej pory opublikowałam, bo mam jeszcze masę trwających w zeszytach ficzków, ale gdybym to miała wszystko zablogować… Ty coś jeszcze planujesz poza swoim opkiem?
~E.M.S.
Usuń15 sierpnia 2016 o 13:54
O Jezu xD Podziwiam xD
Jeśli chodzi o fiki, to mam kilka nieśmiałych planów, ale na razie skupiam się na tym jednym. W międzyczasie piszę jeszcze inne twory, które znajomi uparcie nazywają książkami i twierdzą, że mam je w końcu dokończyć i wydać ( haha) więc siłą rzeczy na razie skupiam się na tym jednym opku.
30 sierpnia 2016 o 13:48
UsuńYup, chyba lepiej jest poczekać, skończyć jedno, a potem zaczynać nowe, bo później nie wiesz, na co pisać, a trzeba na wszystko. ;_;
~Eliza
OdpowiedzUsuń15 sierpnia 2016 o 07:30
Przeczytałam wczoraj wieczorem ale potrzebowam przerwy na ogarnięcie tego.
Więc… Widzę ze nie szanujesz mojego palca który musiał to wszystko przewijac na tefonie zebym dotarla do komentarzy? ;p Ale to nic! Skóra na kciuku niepotrzebna gdy moge przeczytac super rozdział na DLR ;)
Mogłaś wstawić powrót Voldka! W nowym poscie jakby blog nie przyjął! ;D
No ale dobra teraz do sedna.
Rozdzial świetny, ale dzieje sie w nim tyle ze nie wiem w co ręce włożyć XD. Voldek ostatnio mnie wkurzal, ale w dzisiejszym rozdziale sie zrekompensowal. ;) pozostal Voldemortem ale po raz pierwszy od dawna bylo widać ze zalezy mu na Dzahmes( piszac na telefonie autokorekta podsunela mi ” szałas” zamiast Dzahmes XD)
A Dzahmes ewidentnie coraz bardziej odbija ( to wina tych rytuałów?), drze się na każdego. Powinna wyjechać do Anglii, odpocząć trochę ;p. Ta wściekłość Dzahmes jak zderzyla się z rzeczywistością ( pusty skarbiec ) byla słodka ;D
A co do Silasa to tez stwierdzam ze przydałoby mu sie rodzeństwo. Nie musialby sam znosic chorych psychicznie rodziców XD. Ale ostatnio na FF.net widzialam opowiadanie o tytule Silas Snape, więc Voldek niech nie zadaje pytan o drugie dziecko tylko sprawdzi czyje jest pierwsze XD
Tak BTW – od ostatniego rozdziału bez przerwy prześladuje mnie jakies dziwne wrazenie ze Dzahmes wkrótce umrze
A rozdział rozumiem na początku września? 1?
15 sierpnia 2016 o 10:32
UsuńOwszem, palec zdarty, owszem, telefon prawie padł, ale będziesz miała czas do września, żeby podładować komórkę i wygoić palce! We wszystkim można znaleźć jakieś plusy. xD
Skoro Dżahmes jest szałasem, to Meritamon… Zaraz sprawdzę. Meritum. </3 Oj, to Voldek będzie Cię bardzo irytował w kolejnym rozdziale, bo nie planuję dla niego zbyt dobrej roli. Ale w końcu to Voldek.
Hahaha, Błoże, jak zgniłam. XD Zwłaszcza że Dżahmes faktycznie spędzała dużo czasu najpierw z Nathirem (a jeśli podczas ślubu Qutajbah pomylił bliźniaczki?), a potem faktycznie ze Snape'em. Silas to dość nietypowe imię, ja wzięłam je z ,,Kodu da Vinci" i jestem prawie pewna, że autorka tego opka, które czytałaś, też ma je z tego filmu/książki. Ujrzałam filmowego Silasa i już wiedziałam, jak będzie miał na imię syn Voldzia. *O*
Powiem Ci szczerze, że mnie prześladuje ta myśl od momentu, kiedy Dżahmes postanowiła spróbować stać się równa Voldkowi. Hehe, a tak naprawdę już od dawna wiem, co się z nimi stanie. Podpowiem Ci, że będą dwie części tego opowiadania. To jest pierwsza (skończy się na HP7), a później będzie druga, której nie mogę się już doczekać. xD
Pierwszego raczej nie, bo drugiego jadę na gówniakowy egzamin (kampania wrześniowa już powoli o sobie przypomina), pewnie dopiero w połowie, zobaczę, ile mi się uda napisać na Siostrzenicę.
~Eliza
Usuń15 sierpnia 2016 o 16:01
Nie czytałam tego opka jedynie widzialam ;p
Szkoda ze tak późno ale trudno, moze mi sie nawet kciuk do tej pory zagoi tak jak mówisz ;).
Jeju autokorekta podpowiada mi slowo „boleśnie” kiedy wpisze „Voldemort”
serio XDXDXDXD. Mój telefon jest dziwny.
30 sierpnia 2016 o 13:49
UsuńEee! U mnie Voldka w komórce wyszukuje. *O*