Uwaga: rozdział zawiera wątki erotyczne i inne
sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania. xD
Nasz związek był
cholernie kapryśny. Oscylowaliśmy wokół stabilizacji, ale ostateczne
poskładanie wszystkiego do kupy nie wchodziło w grę, bo zbyt się ze sobą
spieraliśmy. Nie mogłam narzekać na nudę, zwłaszcza że znalazłam nową rozrywkę,
która pozwalała mi oderwać się od żmudnych spraw administracyjnych i fluktuacji,
które fundował mi Czarny Pan. Wystarczyło jedynie porwać Królową i wyruszyć w
podróż z dala od zamku i ludzki. Wymykałam się nocami. Lubiłam otulający mrok i
srebrzące się nade mną gwiazdy – to była odmiana po pomarańczowym dziennym
skwarze. Zwykle nie pospieszałam smoczycy, pozwalając, aby leciała swoim
własnym tempem. Do nikąd nie gnałyśmy, choć obie byłyśmy wyczulone na magiczne
zakłócenia. Coraz częściej wydawało mi się, że z czasem łączyło nas więcej, aż
pewnego dnia już to wiedziałam – Królowa stała się częścią mnie. W powietrzu
czułam się jak ryba w wodzie i z przyjemnością wracałam myślami do lęku wysokości,
który jeszcze w Hogwarcie utrudniał mi funkcjonowanie. Kiedy robiłam bilans
prawie czterdziestu lat swego życia, byłam z siebie naprawdę dumna. Lubiłam to
uczucie i często wspominałam dawną siebie – żałosną i bierną. Ja tego
dokonałam.
Kiedy coraz to
ciemniejsze zaklęcia powalały czarodziejskie stwory, skupiałam się do granic
możliwości, chcąc wyciągnąć z polowań jak najwięcej, ale i tak była to jedynie
marna imitacja intensywności, której doznałam podczas walki z grupą Płachtoskrzydłych.
Podczas każdej wyprawy pielęgnowałam swoją próżność, ponieważ tylko ona broniła
mnie przed strachem. Bałam się. Prawie za każdym razem się bałam, że tym razem
zbyt mocno dźgnęłam Sachmet swoją różdżką i w końcu mi się za to dostanie, ale
boska lwica jedynie oganiała się leniwie od tej natrętnej muchy w peruce. Być
może bezpieczniej i wygodniej byłoby zabierać ze sobą kogoś do pomocy, ale nie
chciałam dzielić polowań z kimkolwiek poza smoczycą – jej dużą zaletą było to,
że nie mówiła zbyt wiele (o ile sporadyczne porykiwania można nazwać mową),
dzięki czemu miałam dużo czasu na przemyślenia. Zazwyczaj wspominałam Nathira,
pozwalając sobie na czysto ludzką tęsknotę, na której nikt nie mógł mnie
przyłapać. Choć od jego śmierci minęło zaledwie kilka miesięcy, czasami prawie
nie mogłam uwierzyć, że istniał. Żył, rozmawiał, czuł, planował… Wydawał mi się
duchem przez te wszystkie spędzone razem lata. I coś w tym musiało być, bo
doprawdy Nathir nie miał wad.
Za to wady posiadała Zivit,
która coraz częściej stawała się obiektem moich rozmyślań. Zdarzało się, że
łapałam się na przeczesywaniu wzrokiem pustynnych wydm, szukając znajomej
kobiecej sylwetki. Wiedziałam, że to niemożliwe, aby moja siostra przeżyła.
Nigdy nie łączyła nas ta słynna więź, która podobno istniała między bliźniakami;
możliwe, że była to wina naszego rozdzielenia, ale teraz po prostu czułam, że
już jej nie ma. Kiedy myślałam o tym podczas samotnych lotów nad pustynią,
dziwnie się z tym czułam, choć przecież życie ludzkie stało się dla mnie tak
ogromną abstrakcją, że nie miałam oporów przed jego odbieraniem. A z Zivit było
inaczej. Niepokoił mnie mój niepokój, lecz mogłam jedynie o tym nie myśleć –
obawiałam się, że to dziwne coś, co zalęgło się w moim sercu, mogło oznaczać
powolne kiełkowanie wyrzutów sumienia. Co gorsza, zaczynałam żałować awantur,
które Czarny Pan musiał znosić z jej powodu. Przecież ona nie żyła.
Ten dzień miał być dniem
odwiedzin. Zanim jeszcze wstało słońce, zjawiłam się w sypialni Silasa, cała
uwalana krwią tebo, ciągnąc za ogon po śliskiej podłodze ciało wielkiego,
szarego guźca. Zazwyczaj przychodziłam do syna o różnych (często
nieprzyzwoitych) porach, więc opiekunki nauczyły się czuwać na zmianę przez
dzień i noc. Byłam wymagająca, oczekiwałam bezwzględnego zaangażowania w dozór
nad księciem i surowo karałam początkową niekompetencję dziewcząt, dopóki nie
uznałam, że zajmują się moim dzieckiem tak, jak oczekiwałam, zapominając, że
sama nie potrafiłam poprawnie przewinąć czy wykąpać Silasa. Ale nie miało to
znaczenia, przecież byłam dobrą matką.
Książę leżał w kołysce i
wodził wzrokiem po jakichś bliżej nieokreślonych przedmiotach, a na niskim
krześle przy półokrągłym wezgłowiu kiwała się sennie Nadira – córka najwyższego
kapłana Ozyrysa. Kiedy truchło potwora upadło na ziemię w połowie drogi do
łóżeczka, pociągła twarz kobiety drgnęła z niesmakiem, a ona sama poderwała się
z miejsca; widziałam, jak walczyła ze sobą, aby nie patrzeć na tebo. A ja ledwo
przekroczyłam próg pokoju i już byłam wzburzona.
- Dlaczego jesteś sama z księciem?
– naskoczyłam na nią. – Miało być was
przynajmniej cztery. Słucham.
Ale nie było już żadnych słów, bo dziewczyna odsunęła się na bok,
zresztą ja również tak naprawdę nie chciałam kolejnego zamieszania.
Postanowiłam jednak sobie zakonotować, żeby przy najbliższej okazji przysłać tu
kogoś starszego, najlepiej mężczyznę, który miałby na oku te bezmyślne
trzpiotki. Pochyliłam się nad okrągłą kołyską i włożyłam do środka pokrwawione
ręce, żeby podnieść syna. Zagruchał jak zwykle i zamachał tłustymi piąstkami,
próbując złapać w nieposklejane lepką, czerwoną substancją strąki moich włosów.
Zachwycający. Nie widziałam w nim cienia lęku czy niepokoju, choć wiedziałam,
że nie wyglądałam tak, jak mnie zapamiętał, ale to stanowiło kolejny
niepodważalny dowód, że był synem Czarnego Pana. Pełen energii, spokojny,
prawie nigdy nie płakał. I dużo się śmiał. Syn Kemmhyt, już niebawem Gwiazda
Zaranna i Gwiazda Wieczorna całego Egiptu, najlepsze dziecko w całym
królestwie. Nie znałam nikogo, kto po ujrzeniu Silasa od razu by go nie
pokochał. Zaiste, najcudowniejszy chłopiec świata. Wciąż miał niebieskawe oczy,
ale ja zaczynałam widzieć w nich oczy Voldemorta, wyczuwałam też tę aurę, o
której wspominał Czarny Pan. Zanosiło się, że powierzę Kemmhyt w ręce silnego i
potężnego czarodzieja, bo kim miał stać się Silas, mając takich rodziców?
Wypełniła mnie duma, kiedy pomyślałam, że trzymam w ramionach przyszłego
wielkiego władcę.
- Wszystko, co teraz robię,
robię dla ciebie. – Te słowa przeznaczone były tylko dla jego uszu, dopiero
później zwróciłam się do Nadiry i pozostałych dziewcząt, które zbudziło moje
przybycie: - Wybieram się w dłuższą
podróż, dlatego żądam najwyższego posłuszeństwa. Pan nie jest tak pobłażliwy, a
kary unikniecie tylko dzięki dyscyplinie. Kąpcie księcia codziennie i
podawajcie zalecane mikstury.
Pochyliłam się nad synem i złożyłam na obu jego policzkach bardzo
czuły i krwisty pocałunek; Silasowi nareszcie udało się dosięgnąć włosów, ale
tylko na krótką chwilę, bo zaraz po tym oddałam go dobiegającej dwudziestki
dziewczynie. Przez moment patrzyłam, jak wkładała go z powrotem do okrągłego
kojca z drewnianego, pomalowanego złotą farbą kojca, po czym odwróciłam się na
pięcie, zabrałam czerniejącą na podłodze zdobycz i opuściłam komnatę,
pozostawiając po sobie silny zapach krwi i piasku. Zdążyłam już przesiąknąć tym
smrodem, który wywoływał silne podniecenie i kojarzył się z walką. Aż trudno
uwierzyć, że dwadzieścia lat temu drżałam na samą myśl o podniesionej różdżce
przeciwnika, teraz zaś sama paliłam się do pojedynku. I jeden z nich czekał
mnie kilka godzin później, lecz nie na zaklęcia, a na słowa.
Po raz pierwszy od
bardzo dawna udałam się do podziemi, gdzie spoczywał ukryty wśród
czarodziejskich drzew horkruks. Kawałek mojej duszy, który miał zapewnić mi życie
wieczne. Miałam stać się pierwszym dzieckiem bogów, oszczędzić poddanym
cierpienia po mojej śmierci i – według teorii Lorda Voldemorta – pozbyć się
niepotrzebnych emocji. Ale to ostatnie wcale się nie sprawdzało, wręcz
przeciwnie. Od momentu, kiedy po raz drugi podzieliłam duszę, odczuwałam
intensywniej, postrzegałam wyraźniej, a przekonanie o mojej boskości stało się
oczywiste. Wszystko, co osiągnęłam, zawdzięczałam tylko sobie. Jednak z jakichś
dziwnych przyczyn nie pragnęłam przebywać w towarzystwie horkruksa, jakby
żyjąca w posągu Anubisa cząstka duszy stała się oddzielną jednostką. Czułam
niepokój już na samą myśl o zamknięciu się w komnacie z białymi drzewami, więc
najwygodniej było mi po prostu wyrzucić z pamięci tamto miejsce, a przyszło mi
to zaskakująco łatwo. Lecz nie mogłam odciągać konfrontacji w nieskończoność.
Tym razem w podróży do
podziemi nie towarzyszył mi nikt, choć normalnie ciągnął się za mną imponujący
orszak odzianych na biało dziewcząt i młodych chłopców oznajmiających moje przybycie.
Zaklęcie Kameleona opanowałam perfekcyjnie już dawno, a na co dzień sale i
korytarze w pałacu były na tyle wypełnione zajętymi i skupionymi na własnych
sprawach ludźmi, że przedostanie się do lochów okazało się dziecinnie proste.
Obawiałam się, że znalezienie drogi do odpowiedniej komnaty będzie problemem,
lecz stopy same powiodły mnie do właściwych drzwi. Jakby ukryta w posągu
cząstka duszy wyczuła, że oto ma przybyć jej bliźniacza połowa. Wszystko
działało dokładnie tak, jak to zapamiętałam. Drzwi same rozwarły się przede
mną, a kiedy zrobiłam krok w biały piach, błysło oślepiające światło, znacznie
przytłumione przez wijące się pod sklepieniem konary. Kiedy bardziej zagłębiłam
się w salę, grube drzwi zatrzasnęły się z głuchym łoskotem. Cisza panująca w
środku była tak gęsta, że niemalże czułam, jak natarczywie na mnie napierała,
pchając w kierunku czerniejącego w oddali posągu. Gdy byłam tu po raz ostatni, miałam
za towarzysza Czarnego Pana, więc nawet nie przyszło mi do głowy, aby zacząć
się bać, lecz teraz odwaga powoli mnie opuszczała. Już z daleka widziałam
błyszczące rubinowe ślepia Anubisa, a ich wzrok wcale nie był zachęcający. Mówił
mi: Lock-Nah, nareszcie jesteś, ile mam
czekać? To spojrzenie nie należało do boga, ale do nauczyciela.
Natknęłam się na pulsującą kotarę energii, po której przekroczeniu
opadła mgiełka niepokoju wypełniająca salę od momentu, kiedy tylko
przekroczyłam jej próg. Znów byłam u siebie, horkruks zweryfikował moją
tożsamość, a mi przeszło przez myśl, co takiego stałoby się z intruzem, który
postanowiłby zwiedzić tę zapieczętowaną komnatę. Resztę drogi pokonałam
zdecydowanie pewniej i żwawiej, choć nadal nie mogłam pozbyć się irytującego
wrażenia, że rubinowe oczy Anubisa wpatrują się we mnie z właściwą człowiekowi
intensywnością. Zwolniłam nieco, kiedy znalazłam się kilka stóp od podestu, ale
moje kroki nie straciły na pewności. Wyciągnęłam rękę w kierunku czarnej figury
i ostrożnie okryłam dłonią jedną z łap szakala, już z oddali czując narastające
wibrowanie powietrza. Kiedy natomiast moja skóra zetknęła się z gładkim
kamieniem, przeszedł przez nią impuls, sprawiając, że włosy na karku stanęły mi
dęba. Natychmiast cofnęłam rękę, choć niespodziewany wyskok energii nie był
wcale nieprzyjemny. Odebrałam to raczej jako… powitanie?
Grube ściany stłumiły echo ponownie otwieranych drzwi. Serce podeszło
mi niemal do gardła, bo nie wyczułam niczyjej obecności – w panice zapomniałam,
że rosnące tu drzewa nie spełniały jedynie funkcji estetycznej. Szybko
odnalazłam wzrokiem wysoką, ciemną postać stojącą w wejściu; choć była daleko,
ujrzałam smukłe dłonie złożone jak do modlitwy, ale nie dałam się zwieść –
dzierżyły różdżkę, która odcinała się wyraźnie na tle białej skóry.
No tak, jak
zwykle.
- Ty tutaj? – zapytałam
szczerze zdziwiona.
Skrzyżowałam ramiona na piersiach, uważając, aby nie rozmazać
zdobiących skórę malowideł, i patrzyłam, jak Voldemort sunął przez irytująco
sypki piasek, jakby nie stanowił absolutnie żadnego problemu dla jego stóp.
Wśród wszechogarniającej nas bieli i ostrej jasności Czarny Pan wyglądał
jeszcze bardziej surrealistycznie w tej swojej ciągnącej się po piachu czerni.
Dwa dni temu wrócił z Londynu, ale noce spędził albo w swojej sypialni, albo
Maat raczy wiedzieć gdzie. Przybył natomiast na każdy posiłek, co oznaczało, że
miał znacznie więcej czasu na rutynę, niż podejrzewałam. Już z oddali dojrzałam
ten skurwysyński uśmieszek i zaczęłam się zastanawiać, czy Voldemort zdołał
kiedykolwiek wykrzywić wargi w inny sposób. Gdy rozpoznałam w intruzie swojego
własnego męża, uspokoiłam szalejące serce, a umysł znów mi się rozjaśnił.
- Podobno aura tych drzew
maskuje magię – dodałam uszczypliwie, usiłując ukryć przed Czarnym Panem
fakt, iż mnie zaskoczył.
- Nie szkodzi. Znajdę cię
wszędzie.
On również przeszedł bez najmniejszych kłopotów przez niewidzialną
ścianę energii, a powietrze wkoło niego zafalowało łagodnie. Nie mieściło mi
się w głowie, jakim cudem znosił wcześniejszą atmosferę niepokoju, ale
wiedziałam, że nie mogłam liczyć na żadną jasną odpowiedź, więc zatrzymałam te
wątpliwości dla siebie. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby te czarodziejskie
zabezpieczenia były jego sprawką. Zrobiło mi się gorąco na samą myśl, że
Voldemort mógł siedzieć sobie w jakimś ciemnym kącie i obserwować mnie taką
przerażoną bez konkretnego powodu.
- Jak słodko. Może jeszcze
poczęstujesz mnie jakąś złotą myślą o przeznaczeniu? – zapytałam, ale on
nie odpowiedział, tylko przyciągnął nie wolną ręką, w prawej wciąż ściskając
różdżkę. Wciąż nie mogłam przezwyciężyć irytacji, którą wywoływała ta jego
maniera paradowania z różdżką w dłoni, jakby zza każdego filara mógł wyskoczyć
Harry Potter.
- Naszło cię na małą schadzkę z
drugą częścią twojej duszy?
Nie do końca byłam pewna, na jak wiele mogłam sobie tego dnia
pozwolić. Coś unosiło się w tym pomieszczeniu, co mieszało mi w głowie i
skutecznie rozstrajało intuicję. A po wyrazie twarzy Czarnego Pana nie
potrafiłam tego wyczuć, bo prawie zawsze był on zwodniczy. Niemniej jednak
zaryzykowałam.
- Gdybyś ty zechciał odwiedzić
każdą cząstkę twojej, musiałbyś urządzić biesiadę – odparłam i przysunęłam
się bliżej, mając nadzieję, że wyczuję jakąś reakcję w jego czarodziejskiej
aurze. – W organizowaniu wesel masz
przecież wprawę…
Spodziewałam się fali wściekłości, ale po moich słowach nie nastąpiło
nic. Żadnych paraliżujących iskierek, żadnej magicznej burzy. Nic. Znów się
zaniepokoiłam; nie spodobała mi się ta bierność, bo nieodłączną częścią
Voldemorta jeszcze od lat szkolnych była właśnie ta aura, do której już
zdążyłam się przyzwyczaić, poznać i nawet polubić, ponieważ czasami na moment
przed reakcją pozwalała mi przewidzieć jego kolejny ruch.
- Stałaś się trochę za bardzo
wyszczekana. – Dopiero po tonie jego głosu poznałam, że niebezpiecznie
otarłam się o granicę jego cierpliwości.
Przyszło mi zmienić temat, ale wcale nie na mniej interesujący.
- Tu jest aż gęsto od magii. To
zasługa drzew? Mam wrażenie, że one… kumulują energię.
Puścił mnie i wysunął się do przodu, aby zbadać niewielki posąg
Anubisa. W porównaniu do rzeźb z Sali Tronowej okazał się mały i niepozorny,
prawie nie rzucający się w oczy, a jedyną jego ozdobą były dwa rubiny osadzone
w oczodołach i złota obroża wymalowana na czarnej, kamiennej szyi szakala.
Hieroglify na niej głosiły: Ten, który
strzeże. Potwierdziło się, że powinnam służyć najpierw Anubisowi, a dopiero
później pozostałym bogom, gdyż dotrzymywał słowa. Strzegł.
- Tak. Bystra z ciebie czarownica
– odparł miękkim głosem, jak zwykle
rezygnując z ironii.
Zaśmiałam się pusto; zauważyłam, że Voldemort wodził różdżką wkoło
różnych części posągu, lecz ani razu go nie tknął. To musiało coś znaczyć.
Każdy ruch Czarnego Pana miał znaczenie, ale my wszyscy byliśmy zbyt
niedomyślni, aby to zrozumieć.
- Przestań, jeszcze pomyślę, że
to komplement – syknęłam. – I będę musiała
być ci wdzięczna…
- Opuszczam Kemmhyt na jakiś
czas – przerwał mi. Wydawało mi się, że zabrzmiał trochę poważniej.
Struchlałam, choć (moim zdaniem) doskonale to zamaskowałam. Voldemort
odwrócił się do mnie, więc uniosłam lekko głowę i wyprostowałam plecy, aby nie
sprawiać wrażenia skołowanej. Ale nie powiedziałam ani słowa i to mu
wystarczyło, aby zauważyć, że mnie zaskoczył. On zawsze zwracał tę swoją
cholerną niezawodną uwagę na takie niuanse.
- Skoro taka jest twoja wola…
- Próbowałam ratować sytuację, ale w kącikach jego warg pojawiły się już
zalążki triumfalnego uśmiechu.
Odsunął się od posągu i zaczął powoli przechadzać się między drzewami,
zmierzając do wyjścia. Ruszyłam za nim, choć miałam tu jeszcze coś do
zrobienia.
- Muszę znaleźć się bliżej
Pottera – powiedział zdawkowo, muskając końcem różdżki białe kory mijanych
pni. – Czasami bywam w jego myślach. To
może być przydatne, ale tutaj zbyt wiele spraw zaprząta moją głowę. Rozumiesz?
- Jesteś władcą. Czynisz, jak
chcesz – odparłam automatycznie, choć wcale nie byłam zachwycona jego
postanowieniem.
Już dawno przywykłam do tego, że nie pytał mnie o zdanie, lecz
informował o tym, co zamierzał zrobić. Z jednej strony mnie to cieszyło, bo
bardzo często nie miałam pojęcia, co mogłabym mu doradzić, ale z drugiej nie
mogłam znieść jego bagatelizowania mojej władzy. Miałam w tym zamku tyle samo
do powiedzenia, co on, a nieustannie czułam się jak ozdoba i miłe dopełnienie
wizerunku jedynego władcy.
I nie, nie rozumiałam, o czym do mnie mówił. Jego opowieści o planach dotyczących
przepowiedni i Harry’ego Pottera były tak lakoniczne, jak się tylko dało;
miałam wrażenie, że mówił mi jedynie o koniecznych, bardzo okrojonych faktach,
które przekazane w ten sposób tworzyły w mojej głowie jedynie jakiś projekt
składający się z kropek, których nijak nie mogłam ze sobą połączyć. Wiedziałam,
że po części sama byłam sobie winna, bo na początku bardziej interesowały mnie
cuda Kemmhyt niż tajne spiskowania śmierciożerców. Nie mogłam już tego cofnąć,
aczkolwiek i tak zbyt wiele by to nie dało. Voldemort od lat miał tylko i
wyłącznie swoje sprawy, a ja nie mogłam nic na to poradzić.
- Ja też odchodzę. Wyruszam z
Królową na Południe, wytropiłam gniazdo wywern – dodałam, siląc się na
stanowczość.
Popatrzyliśmy po sobie, każde usiłując przetrawić samodzielną decyzję
drugiego.
- Zgraliśmy się – zauważył
Voldemort.
- Tak.
Zanim rzeczywiście
zabrałam się za przygotowania do podróży, postanowiłam zrobić jeszcze dwie
rzeczy – jedną dla ciała, drugą dla nadszarpniętej zaklęciem duszy. Jeszcze
nigdy nie miałam do czynienia z wywern, dlatego na samą myśl o czekającej mnie
walce czułam przyjemne podniecenie. Wiedziałam, że królowe matki tych gadów
mogą hodować na swoim ciele drogocenne minerały, które mają znacznie większą
moc od zwykłych klejnotów, dlatego warto byłoby ukoronować Abydkhyta jednym z
nich. A później zgodnie z obietnicą wynagrodzić Królową za pomoc w wygranej, bo
przecież nie dopuszczałam do siebie myśli o innym zakończeniu polowania. Jednak
zanim poleciłam przygotować smoczycę do lotu, udałam się do łaźni, gdzie
kazałam przygotować kąpiel z mleka Królowej, które od pięciu dni pobierali wyznaczeni
do tego czarodzieje. Wierzyłam, że zbawiennie zadziała na mój organizm, choć wolałam
sobie wyobrażać, jak można wydoić
smoczycę. Napełniono basen mlekiem, a w tym czasie młode dziewczęta rozebrały
mnie i starały się doczyścić skórę z woskowych malowideł specjalną mieszaniną
oliwy, cytryny i różnorakich pachnących olejków. Wstyd przed nagością już dawno
przestał mnie dotyczyć. Przesiąkłam kulturą Kemmhyt, gdzie moralność miała
zupełnie inne znaczenie, a skąpo odziane ciała należały do codziennych widoków.
- Heather – przywołałam
kapłankę, kiedy zanurzyłam się po same ramiona w pachnącym cukrem mleku. – Jestem gotowa na pierwszy rytuał, mam dość podglądania
zza zasłony.
Kobieta podeszła do krawędzi basenu i usiadła tuż przy moich
ramionach, na których oparłam podbródek. Gęsta, ciepła ciecz przyjemnie
głaskała skórę, którą narażałam przez ostatnie dni na skwar, suchość piachu i
smaganie biczami krwi guźców tebo. Te magiczne stwory sprowadziły się całkiem
blisko Amanchet, a ja nie mogłam tak po prostu pozostawić tej informacji samej
sobie. Po wypatroszeniu wielkie truchła idealnie nadawały się na pokarm dla
Królowej, a ich skóra była luksusowym surowcem przynoszącym niemałe dochody.
- Rezygnujesz z ubicia wywern,
moja pani? – zapytała Heather.
Znów była w ciąży. Choć musiał to być dopiero czwarty, może piąty
miesiąc, zauważyłam rysujący się pod jej na wpół prześwitującą szatą
uwydatniony brzuch. Przyjęłam to z mieszanymi uczuciami – z jednej strony od
dawna myślałam o bracie dla Silasa, lecz z drugiej ciężko byłoby mi wrócić do
biernego oczekiwania na pojawienie się kolejnego księcia. Zbyt wiele musiałabym
poświęcić, choć wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, aż Czarny Pan znów
zwróci się do mnie z pretensjami.
- Absolutnie nie, zarządca
właśnie kompletuje wszystkie eliksiry – odparła spokojnie. Widziałam, że
kapłanka nie była zadowolona z mojej odpowiedzi, ale nie poświęciłam tej myśli
więcej niż sekundę, bo już rozważałam rytuał. – Czeka mnie długa droga, a nie zamierzam zatrzymywać się w Saher. Wszystko
sobie przemyślałam. Moc Anubisa może okazać się przydatna, a z patrzenia nic mi
nie przychodzi.
- Ale…
- Rzekłam – przerwałam
Heather, unosząc rękę. – To już
postanowione.
Było tak, jak powiedziałam. Przez ostatnie dwa rytuały siedziałam
ukryta za zasłoną i przyglądałam się połączeniu, ale nie wypełniało mnie to
przyjemne podniecenie jak podczas pierwszej ceremonii, wręcz przeciwnie, czułam
drażniącą frustrację, która zalęgła się pod skórą i nie pozwalała spokojnie
usiedzieć na miejscu. Biorą pod uwagę fatalną częstotliwość rytuałów i
milczenie kapłanów co do mojego aktywnego uczestnictwa, zaczynałam podejrzewać,
że nie będzie mi dane poczuć mocy Anubisa na własnej skórze przed siedemnastymi
urodzinami Silasa. Nie mogłam na to pozwolić. To ja byłam tu królową.
Położyłam policzek na spoczywających na krawędzi basenu ramionach i
utkwiłam wzrok w zachodzącym słońcu, które przebijało się jeszcze przez szpary
między regularnie ustawionymi kolumnami. Jednym słowem odprawiłam kapłankę,
oczekując, że dostosuje się do moich wskazówek i pójdzie wszystko przygotować.
Jak dotąd nikt mnie nie oświecił kiedy
i po co należało przyzywać Anubisa,
więc uznałam, że pora nie ma po prostu żadnego znaczenia. Bogowie z pewnością
zupełnie inaczej musieli postrzegać czas.
Moczyłam się w mleku przez kilka następnych minut i patrzyłam
niewidzącymi oczami na pomarańczowe plamy słońca tańczące na szorstkiej
podłodze, ciesząc się tą prostą chwilą odprężenia, która miała być ostatnią
przed nadchodzącymi dniami. Potrzebowałam takiego wyciszenia, ponieważ za
moment miałam po raz pierwszy zetknąć się z cieniem Anubisa. Miałam pierwszy
raz poczuć na skórze jego oddech, i to już, wystarczyło mrugnąć. Na samą myśl
miałam ciarki na całym ciele.
- Po powrocie wydamy ucztę… ale
nic wspaniałego, gawiedź dość się wybawiła w tym roku – mruknęłam, gładząc
sennie dłonią miękką, białą taflę.
- Dobrze się składa, Bastet
będzie miała okres godowy. – Te słowa natychmiast ożywiły nudzące się dziewczęta,
a w łaźni uniósł się szmer karcących szeptów, dopóki nastolatki nie
umiejscowiły źródła owego komentarza.
Ja również się odwróciłam, ale nie podzieliłam oburzenia szlachcianek,
ponieważ nigdy nie służyłam Bastet, więc obraza bogini niespecjalnie we mnie
ugodziła. Ale Voldemort wyglądał na cholernie z siebie zadowolonego, jakby
myślał, że powiedzie mnie jak po sznurku do kolejnej kłótni o wyznanie, co
dziwne, bo zdawał sobie sprawę z mojego oddania panom ciemności. Pierwszy raz
się pomylił. Nawet moje południowe serce nie było w stanie pokochać tak wielu
bogów.
- Myślałam, że już wyleciałeś
– zagadnęłam go, kiedy szedł powoli przez długą komnatę wypełnioną filarami.
- Mam tu jeszcze coś małego do
załatwienia.
Natychmiast machnęłam dwukrotnie ręką, aby odprawić dziewczęta;
zbliżająca się rozmowa nie miała być przeznaczona dla ich uszu, a po tych
drgających irytująco kącikach ust Voldemorta poznałam, że mówienie nie było jego
jedynym celem. Mimo to czekałam, patrząc, jak wolno zdejmował szatę, rozpinając
guzik po guziku, jakby sądził, że w ten sposób się ze mną drażnił. Bardzo
ludzko. Pozwolił jej w końcu opaść na podłogę, a sam zatrzymał się tuż przy
brzegu i rozłożył teatralnie ręce. Zacmokał z dezaprobatą, kiedy omiótł wzrokiem
zawartość basenu. Nie mogłam ukryć rozbawienia, choć prowizorycznie
przysłoniłam usta dłonią.
- Przypuszczam, że będę żałował…
- To smocze mleko –
przerwałam mu dostatecznie donośnym głosem, aby obudzić echo. – Chyba wiesz, że jest bardzo odżywcze… i
cenne.
- Dlatego uznałaś za stosowne
wykąpać się w nim – skwitował. – Koszmarne.
Roześmiałam się, choć bardziej dla efektu niż podsycenia dobrego
humoru. Miałam ochotę powiedzieć mu wiele rzeczy, lecz teraz nasza rozmowa
jeszcze bardziej niż zwykle przypominała grę. Coraz częściej ważyłam słowa,
chcąc zamaskować przepaść między mną a Czarnym Panem.
- I kto to mówi? Sam piłeś
jadopodobne coś z wydojonej Nagini.
Nic już na to nie odpowiedział, tylko pochylił się nad basenem i
wyciągnął rękę, tak że koniec trzymanej w dłoni różdżki dotknął miękkiej tafli.
Zaklęcie powoli rozlało się po powierzchni, a kiedy do mnie dotarło, nie było
już smoczego mleka, a najzwyklejsza ciepła woda. Poczułam lekkie ukłucie żalu,
bo nie czułam się wystarczająco wypieszczona i wypielęgnowana, a zdążyłam już
przyzwyczaić się do myśli, że żadne olejki nie zadziałają na moją skórę tak,
jak kolejna świeża smocza wydzielina. Jednak jak zwykle musiało być po jego
myśli.
- Mógłbyś pójść o krok dalej i
transmutować mleko w wino – zaproponowałam, a jego wargi chyba pierwszy raz
tego dnia wykrzywił jakiś niemrawy, ale prawdziwy uśmieszek. Już dawno
spostrzegłam, że miał słabość do wyznaniowych żarcików.
- Pomyliłaś bajki, Dżahmes –
odparł i zsunął się do wody z typową dla siebie gracją, nie robiąc
najmniejszego hałasu.
I znów podsycił we mnie frustrację. Choćbym ćwiczyła się w zręczności
całymi latami, zawsze będę przy nim nieporadna jak każdy śmiertelnik. A
Voldemort… Nie pamiętałam, aby kiedykolwiek wykonał przy mnie jakiś
niezaplanowany ruch, nawet za czasów szkolnych, kiedy próbował (albo udawał, że
próbuje) opanować sztukę teleportacji, każdy jego krok był przemyślany. I
zawsze wyłaniał się przy mnie jak spod ziemi, jakby matka urodziła go z
cholerną peleryną-niewidką w bonusie.
Teraz płynął ku mnie z kolejnym irytującym egzemplarzem półuśmieszku
na wąskich wargach; mogłabym przysiąc, że za każdym razem raczył mnie nieco
innym, wybierając z szerokiej gamy mniej lub bardziej drażniących grymasów.
Pokonał długi basen kilkoma ruchami ramion i już wyciągnął po mnie dłonie w
charakterystycznie posesywny sposób. Nie napotkał oporu, kiedy powoli zaciskał
palce na moich biodrach – jeden po drugim - ponieważ byłam zbyt skupiona na
odnajdywaniu w sobie resztek wewnętrznej siły, aby nie ulec mu od razu. Bo
wiedziałam, że ulegnę. Tę bitwę już przegrałam.
- A teraz do rzeczy –
mruknął i faktycznie przeszedł do rzeczy, choć chyba miał na myśli dalszą
rozmowę. – Kiedyś zabiłaś ministra.
Nie mogłam się skupić, kiedy powoli poruszał się pomiędzy moimi udami,
dodatkowo taksując spojrzeniem. Zabrzmiał całkowicie absurdalnie, a obecna
sytuacja i cała otoczka w ogóle nie pasowały do tematu, który podjął.
- Tak – odparłam krótko, ale
on przycisnął mnie mocniej do krawędzi basenu, chcąc wymusić wyjaśnienie. – Był socjalistą. Zaczął mącić niektórym w
głowach… jeszcze chwila, a uroiliby sobie coś niebezpiecznego. Rządy ludu nie
są dla każdego ludu…
Był zupełnie inny niż zwykle w takich momentach, bardziej sztywny i
dokładny, w pocałunkach nie tak gorący, choć identycznie zapalczywy, ale ja i
tak rozpływałam się pod jego dotykiem.
- Mimo to odpuściłaś sobie
przejęcie kontroli nad rządem – ciągnął.
Wydawał się niewzruszony moimi wdziękami, głos miał spokojny i
opanowany, choć jego ciało reagowało należycie; nie mogłam… a w tej chwili nie chciałam zrozumieć, dlaczego wybrał
sobie akurat tę chwilę na dyskusję o starych dziejach. Szczerze mówiąc, sama
nie do końca pamiętałam, co wtedy mną motywowało, dlatego odpowiedziałam, nie
kryjąc rozdrażnienia:
- Odpuściłam. Wybrali Ibn
Rahmana, który w duszy jest nacjonalistą, co mnie w zupełności zadowala. O co
ci chodzi?
Choć jego wzrok się nie zmienił, a na twarzy niezmiennie widniał ten
sam uśmieszek, Czarny Pan sięgnął mi do gardła rozczapierzonymi palcami,
ograniczając się jedynie do lekkiego uścisku.
- Uważaj sobie. – Mimo
wszystko wyglądał na rozbawionego. - Za
jakiś czas znowu trzeba będzie wybrać ministra, mam plany co do Kairu. Jaka
szkoda, ten Ibn Rahman nie jest taki zły…
Urwał, więc chciałam wykorzystać moment, żeby dowiedzieć się więcej,
ale zamknął mi usta pocałunkiem i powrócił do gorącego dotyku studzonego przez
letnią wodę, tego cholernie niepokojącego dotyku, który przyprawiał o dreszcze
nawet moją już dawno przyzwyczajoną do niego skórę. Prawie natychmiast wymazał
mi z pamięci wszelkie pytania, lecz drażniące uczucie niepokoju pozostało,
chwilowo tłumione jego namiętnością. Nie trwało to zbyt długo i przypominało
odfajkowanie małżeńskiej konieczności, choć niezaprzeczalnie przyniosło satysfakcję.
On jak zwykle wydawał się nietknięty tym, do czego między nami doszło,
studiował tylko przez moment moją twarz. Byłam trochę zła, że obszedł się ze
mną tak po macoszemu, bo wiedziałam, że myślami leciał już na drugi koniec
świata do tych swoich pupilków.
- O czymś nie wiem? –
spytałam, kiedy odzyskałam oddech.
Czarny Pan podpłynął do krawędzi basenu i szybko wyszedł na brzeg.
Zanim się zorientowałam, stanął przede mną w kompletnym stroju i wyrazem
triumfu na płaskiej twarzy. Jakby pierwszy raz zabrał, co do niego nie
należało, choć przecież czynił tak od zawsze. Za jego plecami słońce zniknęło
już za horyzontem.
- Miałaś szansę kontrolować
egipskie ministerstwo, ale nie pomyślałaś, więc teraz moja kolej. Musisz się
nauczyć, że każdy twój błąd wykorzysta przeciwnik. To kolejny dowód na to, że
kobiety nie nadają się do uprawiania polityki.
Opuścił komnatę, nawet się na mnie nie obejrzawszy, bo już teraz
nadszedł moment na prawdziwe działanie, w Londynie czekali wierni
śmierciożercy, z którymi mógł knuć do woli.
Mrok całkowicie ogarnął
pustynię, kiedy wszystko już przygotowano. Byłam zbyt zniecierpliwiona, aby
czekać, aż ktoś po mnie przyjdzie, więc sama udałam się do podziemi. Miałam
ochotę frunąć przez te wszystkie korytarze, nie mogło mi się pomieścić w
głowie, jak potrafiłam świadomie zmarnować tyle czasu. Nie teraz, kiedy
perspektywa dotknięcia mocy Anubisa pojawiła się na horyzoncie. Powinnam już
dawno upomnieć się o swoje, ale to nieważne, bo przyszłość już się działa,
wystarczyło wyciągnąć rękę, aby ją pochwycić. Wnętrzności skręcało mi
przyjemnie podekscytowanie, które narastało z każdym pokonanym korytarzem, z
każdym mijanym zakrętem; czułam się jak uczennica oczekująca na swój debiut w
szkolnym przedstawieniu. Przyspieszyłam kroku, ale zanim wpadłam do świątyni,
gdzieś ze ściany wystrzeliły ciemne dłonie i wciągnęły mnie do przystającej
komnaty, której jeszcze nie miałam okazji zwiedzić.
Pokoik wydawał się malutki w zestawieniu z dwudziestoosobową grupą
stłoczoną wewnątrz; domyśliłam się, ze pomieszczenie miało pełnić funkcję
przygotowawczą, ale i tak poczułam lekkie ukłucie oburzenia. Tu było
zdecydowanie zbyt ciasno. Podano mi wielką, glinianą misę wypełnioną czymś, co
przypominało zwierzęce sadło. Odważnie zanurzyłam w nim dłoń i nabrałam
odrobinę, starając się zapanować nad grymasem obrzydzenia, kiedy tłusta,
kleista substancja otuliła moje palce. Poczułam mdły zapach, gdy namaściłam
sobie sadłem czoło i policzki; wszystkie błyszczące od smarowidła lica
odwrócone były w moją stronę, jakbym im na to pozwoliła. Dyskomfort znów się
nasilił, ale zanim zdążyłam zebrać myśli, jeden z mężczyzn w średnim wieku
zabrał mi misę i dał znak, że to już czas. Kolacja wywinęła fikołka wraz z moim
żołądkiem – w tym momencie nie mogłam już ukryć niepokoju, choć zdawało się, że
tylko ja odczuwałam stres. A przecież za chwilę wszyscy mieliśmy odczuć na
własnej skórze dotyk Anubisa! Jego oddech miał na moment wypełnić płuca
któregoś z nas, a oni schodzili po wąskich stopniach z takimi minami, jakby
czekali na średnio interesujące przedstawienie! Nie mogłam tego zrozumieć,
przez sekundę chciałam potrząsnąć każdym po kolei. Przecież ostatnio byli tak
poruszeni, a teraz dodatkowo towarzyszyła im ich królowa. Powinni odchodzić od
zmysłów!
Kiedy drżącymi rękami zdejmowałam poszczególne elementy garderoby,
zastanawiałam się, co byłoby lepsze dla mnie i nadchodzącej wyprawy.
Bezsprzecznie pragnęłam połączenia z bogiem, choć głos zabrał rozsądek, a mnie
ogarnęła panika: a co, jeśli po tym wszystkim nie będę mogła wyruszyć w podróż?
Zostałam rzucona na głęboką wodę z własnej woli.
Wszystko było już wcześniej przygotowane. Złote drobinki pokrywały
okrągłą platformę, a u stóp posągu Anubisa płonęło ognisko. Dokładnie tak, jak
to zapamiętałam. Obawiałam się dosłownie wszystkiego, przez co nie dotarło do
mnie, że salę wypełniły niskie dźwięki bębnów. Dopiero gdy zaciągnęłam się
zapachem płonących ziół, ocknęłam się. Czarodzieje i czarownice ciasno
zgromadzili się dookoła paleniska (wszyscy zdążyli już zrzucić ubrania), więc i
ja wbiłam się jak najbliżej ogniska; moja głowa zawisła w gryzących tumanach
białego dymu. Wdychałam te opary głęboko i spokojnie, zgodnie z radami Heather,
ale i tak nie mogłam się opanować. Piekło mnie w ustach, szczypało w oczach,
przed którymi miałam tylko jakieś niewyraźne, różowawe majaki, a odgłosy bębnów
wcale nie sprawiały, że czułam się lepiej. Byłam jakby… odrealniona, nic nie
wyglądało wystarczająco rzeczywiście, abym mogła uwierzyć, że to, co się właśnie
odbywało, działo się naprawdę. Na krótki moment zostałam zamknięta w swojej
głowie; znów spanikowałam, ale to trwało zaledwie sekundę. Kiedy wynurzyłam się
z kłębów dymu w czysto ludzkim obronnym odruchu, prawie wyskoczyłam ze swego
ciała! Na ułamek sekundy przestało mi ciążyć, a ja zobaczyłam całą salę z góry,
jakbym wzleciała pod sufit, lecz ta radosna chwila szybko minęła i znów czułam
opieszałość członków, która zwaliła się na mnie z dwukrotnie większym ciężarem.
Pojęłam, że nie dość były doskonałe, aby przyjąć boga. Czyjeś ręce porwały mnie
i pociągnęły płynnie do tyłu; po obu stronach poczułam spocone ludzkie boki, a
po chwili zdałam sobie sprawę, że i ja byłam mokra od potu. Złote opiłki
przyklejały mi się do stóp, kiedy wybijałam nimi rytm, a różowawy, rozrzedzony
dym zastąpił powietrze w całej świątyni – nie było od niego ucieczki. Im
gwałtownie oddychałam, im rozpaczliwiej poszukiwałam powietrza, które nie
cuchnęło tą drażniącą słodyczą, tym bardziej kręciło mi się w głowie.
Zataczałam się. Wszyscy się zataczaliśmy, patrzyłam na to spod sufitu i
zastanawiałam się, czy inni też to widzieli. Uszy wypełnił mi dźwięk bębnów, w
głowie miałam tylko to rytmiczne uderzanie, które prowadziło moje stopy i ręce,
jakby ktoś przywiązał do nich sznurki i pociągał za nie. Jeszcze nigdy nie
miałam tak surrealistycznego poczucia wyrwania z własnego ciała, nawet
rozerwanie duszy nie budziło takiego niepokoju. Po prostu nie mogłam przestać
podrygiwać, nawet wtedy, kiedy wszyscy przysunęliśmy się do przywleczonego - chude
ciałko wyprężyło się jak naciągnięta struna, kiedy tłusta, owłosiona łapa
zawisła w powietrzu. Błysnęło srebrne ostrze, a jasna krew opryskała
kołyszących się najbliżej zwierzęcia. Za każdym razem, kiedy przyglądałam się
temu zza kotary, przeżywałam nieprzyjemne drżenia, lecz w tym momencie, kiedy
wypełniały mnie dźwięki, dym, a podniecenie miało niemal erotyczne konotacje,
bez cienia zawahania sięgnęłam prosto do rozdartego brzucha. Dłonie wypełniły
mi rozkosznie gorące, lepkie wnętrzności i dziesiątki paluszków wijących się
jak robaczki – wszyscy chcieli tego jak najdłużej, jak najwięcej i jak
najbardziej dla siebie. Wynurzyłam ręce z wąskiego otworu i przytknęłam je do
twarzy z niemal nabożną dokładnością. Zapach krwi był teraz wszędzie, mieszał
się ze słodkawym dymem ziół, wchodził mi do nosa, oczu, przesiąknął przez ciało
i musnął wyszczerbioną duszę, zawirował, a mnie momentalnie zemdliło, ale
jakimś cudem powstrzymałam wymioty. Dużo czasu mi zajęło, zanim się
zorientowałam, że klęczałam na podłodze, a opiłki złota wżynały mi się w
kolana. Już żadna ciemna siła nie pociągała za sznurki, a ja nie miałam
pojęcia, jaki ruch należy wykonać, żeby wstać, choć nadal podrygiwałam jak
otumaniona jakimś zaklęciem. Nie tak wyobrażałam sobie mój pierwszy rytuał.
Krew na mojej twarzy zmieszała się z tłuszczem, uniemożliwiając szybkie
zakrzepnięcie.
I nic. Dosłownie nic poza mną, jedynie czarno-złote plamy migające
przed oczami. Nawet po zaciśnięciu powiek. Zaczęło się dziać coś niedobrego,
coś, co mieliśmy nadzieję przywołać. Miałam wrażenie, że krew zaraz tryśnie mi
uszami, bicie mojego własnego serca zagłuszyło dosłownie wszystko, a w z dwóch
stron w skronie naparł ból. Dwie ostre włócznie. Jeden zduszony okrzyk. Miałam
ochotę uderzać czołem o podłogę, byle tylko pozbyć się tego nieznośnego
wrażenia… i chyba rzeczywiście to robiłam, bo błyszcząca podłoga wirowała mi
przed oczami, pod powiekami miałam pełno piasku, a sznury poruszające moim
ciałem wróciły. I niczego już nie czułam, tylko zewsząd napierająca na mnie
kosmiczna energia, której namiastkę miałam okazję zaczerpnąć wraz z powietrzem,
kiedy za każdym razem chowałam się za zasłoną i obserwowałam to przedstawienie.
Aura przenikała mnie falami, to wchodząc, to wychodząc – jak jej się podobało,
a ja chciałam krzyczeć, nie mogąc opanować tych wszystkich emocji, ale gardło
miałam zawiązane. Cała gama odczuć pulsujących w żyłach. Miałam wrażenie, że
powietrze, które wdychałam, ważyło więcej, niż całe Kemmhyt, lecz daleka byłam
od utraty tchu. Oddychałam pełną piersią, a w głowie kręciło się jeszcze
bardziej – to było niemożliwe, żeby w innej sytuacji nie zwymiotować podczas
takiej wolty.
I…
Koniec.
Jakby ktoś wrzucił mnie prosto do lodowatej wody. Zaczerpnęłam
powietrza tak gwałtownie, że zapiekło mnie w gardle; wyglądało na to, że byłam
jedyną osobą, która zareagowała tak gwałtownie, bo pozostali w większości już
podnieśli się na nogi. Drżałam jak w gorączce i nadal miałam wrażenie tego
natarczywego pulsowania, choć teraz, kiedy prawie odzyskałam świadomość, znacznie
osłabło. Od czasu natarcia czoła krwią szakala nie czułam tej nienaturalnej
lekkości, dopiero teraz, kiedy przyszło mi samodzielnie zapanować nad
kończynami, zwaliła mi się na głowę cała masa mojego ciała. Byłam jak mucha w
smole; gdyby czyjeś ręce nie sięgnęły po mnie i nie postawiły na nogach, nadal
leżałabym tam, gdzie Anubis mnie porzucił. Bo, doprawdy, choć nie poczułam dziś
jego dotyku, miotał nami, jak mu się podobało.
Przez całą drogę do swojego pokoju znosiłam niekończące się pytania
Heather. W przeciwieństwie do mnie nigdy nie potrafiła milczeniem maskować
uczuć, tak było i tym razem, nieustannie mówiła, mówiła, mówiła, a ja nie
miałam cierpliwości, żeby ją uciszyć. Prawdę powiedziawszy, wolałam słuchać
ludzkich słów, ponieważ dawały poczucie stabilności. Nawet po tym, jak
doprowadziłam się do porządku i ubrałam zbroję ze smoczej skóry, miałam
wrażenie nieprzyjemnego wydarcia z własnego ciała. Zastanawiałam się, jak bardzo
zmieniłaby się moja percepcja, gdybym – zgodnie z planami Czarnego Pana – po
rozdarcie duszy faktycznie wyzbyła się toksycznych emocji. O ile było to w
ogóle możliwe, bo wydawało mi się, że prędzej od niego pojęłam statyczną prawdę
– horkruks nie gwarantował odczłowieczenia, jedynie nieśmiertelność.
Siodłałam Królową z niemałym niepokojem.
Wciąż czułam tę nienaturalną ociężałość, choć moje ruchy wcale nie były
powolniejsze niż zwykle, więc musiało być to tylko subiektywne wrażenie. Miałam
nadzieję, że zstąpi na mnie to coś, co oczyści umysł, wspomoże fizycznie lub
chociaż doda odwagi, a skończyło się jak zwykle – spotkał mnie cholerny zawód.
Pierwszy raz pomyślałam, że chyba nie byłam aż tak nieomylna.
Jeszcze raz sprawdziłam torbę i wspięłam się na grzbiet smoczycy.
Zmotywowałam ją nieinwazyjnym zaklęciem, a sekundę później załopotały potężne,
błoniaste skrzydła i już byłyśmy w powietrzu pomiędzy gwiazdami. Leciałyśmy
znacznie wyżej niż zwykle, aby uniknąć rozpoznania, choć zazwyczaj nie
zwracałam na to większej uwagi. Im bardziej Kemmhyt malało, tym bardziej miałam
ochotę zawrócić Królową i poczekać na Voldemorta. Czułam się jak zła matka,
która podrzuciła swoje dziecko obcemu.
Postanowiłam lecieć
wzdłuż rzeki Horachte, a po dotarciu do rozwidlenia pokierować smoczycę na
południe – prosta droga przez cały kontynent niemal do samego RPA. Pierwszy raz
od bardzo wielu lat, kiedy przyszło mi szukać śladów Czarnego Pana, wyruszyłam
w tak daleką podróż. Moje emocje niemalże wylazły na wierzch, więc byłam rada,
że postanowiłam lecieć sama – nie zniosłabym, gdyby ktoś ujrzał mnie tak
rozstrojoną. Gruby płaszcz podekscytowania miałam podszyty lękiem, który
wprawiał ciało w nieprzyjemne, niekontrolowane drżenie, które najwygodniej było
tłumaczyć chłodem nocy na pustyni. Próbowałam odwrócić uwagę od tej drażniącej
niepewności, lecz wokół mnie była tylko ciemność i piach po horyzont, a ja nienawidziłam nie wiedzieć! Chciałam wiedzieć
już, natychmiast, ile zajmie lot do Gór Smoczych, a o niebezpieczeństwach
czyhających po drodze wolałam myśleć jak o starych bujdach.
Nie było wyprawy, abym
nie doceniła magicznej aury Królowej, jej grubej skóry czy silnych skrzydeł,
lecz tym razem zwróciłam największą uwagę na prędkość, którą smoczyca potrafiła
osiągnąć, kiedy leciałyśmy wysoko nad ziemią, uważając, by mieć pod sobą Nil.
Zgubienie się było ostatnim, czego teraz potrzebowałam. Jednak droga była
prosta i nużąca, co nie sprzyjało czujności – zanim wzeszło słońce, od kilku
godzin kiwałam się sennie pomiędzy dwoma największymi wyrostkami na grzbiecie
smoczycy i żałowałam, że nie opanowałam zaklęć umysłu na tyle, żeby, dajmy na
to, zaczarować mapę tak, aby sama poprowadziła Królową do celu. Chłód nocy
jakoś trzymał mnie przy świadomości, ale kiedy pierwsze promienie słońca
rozlały się po niebie, a powietrze prędko przesiąkło ich gorącem, wiedziałam,
że za chwilę zasnę na dobre, choć było mi już bardzo niewygodnie. Całe ciało
zdrętwiało mi z zimna i kilkugodzinnego siedzenia w jednej nienaturalnej
pozycji; zaczęłam rozważać krótki postój, lecz po horyzont rozciągała się
jedynie brązowiejąca od słońca sawanna. W tym momencie wydawało mi się, że
lądowanie było niemal równoznaczne z samobójstwem.
Sen zmorzył mnie, gdy
przelatywałyśmy nad Dżubą; słońce już dawno wzeszło i wydawało mi się, że
ostra, prawie biała jasność nie pozwoli mi już zasnąć, ale przeliczyłam swoją
wytrzymałość. A zbudziła mnie jakaś niepokojąca stałość, bezruch, który w ogóle
nie pasował do lecącego smoka. Z początku nie wiedziałam, co się działo,
czułam, jak boleśnie rwały mnie mięśnie, a skóra na plecach piekła, jakbym cały
dzień spędziła w pełnym słońcu. Ostrożnie uniosłam głowę i rozejrzałam się
dookoła. Nadal siedziałam okrakiem na grzbiecie Królowej, owszem, ale obie
całkowicie straciłyśmy wysokość – smoczyca siedziała na ziemi przy brzegu
jakiegoś wielkiego jeziora i chłeptała wodę, wydając z siebie takie dźwięki,
które chyba musiały być powodem mojego gwałtownego przebudzenia. Następną
rzeczką, którą spostrzegłam, było czerwone słońce, które szybko znikało za czarnym,
pofałdowanym horyzontem; to ten widok sprawił, że wróciły mi wszystkie siły. Z
sercem w gardle poderwałam się niezgrabnie z gadziego grzbietu i zerwałam
chustę oplatającą mi głowę. Właśnie tego próbowałam uniknąć, ale wyszło jak
zwykle – cholernie pechowo. Nie miałam pojęcia, od jak dawna tu byłyśmy… gdzie byłyśmy! Słońce zachodziło, a ja
widziałam z jednej strony całą masę ciemniejącej wody, a z drugiej –
nieskończony czarny las. Żadnej wioski, żadnego drogowskazu, nic, co mogłoby
wskazywać, że w pobliżu mogli znajdować się ludzie. W pierwszej chwili
spanikowałam, miotając się po wąskim brzegu; przez głowę przeszła mi
przerażająca myśl – jak wysoko będę musiała się wznieść, żeby zobaczyć, w
której części Afryki się znalazłam? Znałam setki zaklęć, ale nie potrafiłam
przypomnieć sobie żadnego, które byłoby w tej chwili przydatne. Podczas gdy
kręciłam się tam i z powrotem pomiędzy drzewami, Królowa właśnie skończyła pić.
Podniosła wielki łeb, ale z paszczy wciąż obficie jej kapało; padłam na kolana
tuż przy linii wody, zanurzyłam w niej ręce i zmyłam z twarzy cienką warstwę zaschniętego
potu pomieszanego z kurzem i piaskiem jeszcze znad Sahary. Przyjemny chłód od
razu mnie orzeźwił i powoli sprowadził na ziemię – zanim na nowo dosiadłam
smoczycy, wyciągnęłam z torby komplet identycznych czarnych fiolek i jednym
haustem opróżniłam zawartość jednej z nich – wystarczył jeden mały łyczek. Choć
nadal wszystko mnie bolało, resztka senności odeszła jak ręką odjął.
Przeklinałam siebie, swoje skąpstwo i bezmyślność, ale nie mogłam już cofnąć
tego, co się stało; wskoczyłam na grzbiet królowej i zmotywowałam ją zaklęciem.
Smoczyca zamachała skrzydłami i już byłyśmy w powietrzu. Okazało się, że zbiornik,
przy którym zatrzymała się Królowa, był w istocie ogromnym jeziorem, w którego
kształtach od razu rozpoznałam Jezioro Wiktorii, a my znalazłyśmy się na jednej
z zarośniętych wysepek.
Przez resztę drogi nie
pozwoliłam sobie nawet na chwilę słabości, choć leciałyśmy całą kolejną noc, a
Gór Smocze wciąż nie pojawiły się na horyzoncie. Z początku odpowiadała mi ta
cisza, moje małe sam na sam z własnymi myślami, ale powoli zaczynałam się
irytować. Mimo że dookoła krajobraz był prawie zawsze dziki i z pozoru
nieprzystępny, cały czas się zmieniał. Przyzwyczajona do barwy piasku chłonęłam
otaczającą mnie zieleń i brązy, choć noc prędko je pochłaniała. Zatęskniłam do zielonego
Saher, gdzie rośliny napierały na wysokie mury, jakby chciały go pochłonąć na
amen, gdzie każdy zakątek pachniał wilgocią i mokrymi koronami drzew, ale zamknięty
pałac zostawiłam już dawno za sobą.
Mówiłam do Królowej, żeby choć trochę się rozluźnić, ale to ciche
mamrotanie nawet nie otarło się o jej uszy, bo pęd powietrza zagłuszał
wszystkie dźwięki. Szybowałyśmy tak wysoko, że mogłabym krzyczeć na całe gardło
bez obaw, że ktoś mnie usłyszy, ale była to jedna z ostatnich rzeczy, na jakie
miałam ochotę. Było mi zimno, chusta raz po raz chlastała mnie po twarzy, a
smoczyca poruszała się z coraz większym trudem. Jeszcze nigdy jej tak nie
przećwiczyłam, lecz do Gór Smoczych musiało pozostać niewiele drogi, ponieważ
krajobraz stawał się coraz bardziej pofałdowany. O świcie przemknęłyśmy nad
złocącymi się Wodospadami Wiktorii, a kiedy słońce wisiało już wysoko na
niebie, odbiłyśmy trochę na zachód, muskając wilgotną część Kalahari. Cały czas
zerkałam na mapę, którą sporządziłam osobiście, nanosząc punkty, które miały
mnie interesować podczas tej podróży.
Słyszałam, że RPA nazywano Krainą Jaskiń. Przekroczyłyśmy granicę tego
kraju od strony kotliny Kalahari, kiedy słońce grzało najmocniej, oślepiało, a
patrzenie na alabastrowo białą mapę było praktycznie niemożliwe, lecz od celu
dzieliła nas jeszcze Botswana. Kiedy uświadomiłam sobie, że spontanicznie
zaplanowana podróż miała za moment osiągnąć apogeum, poczułam przypływ dzikiego
podniecenia. Miałam ochotę ponaglić Królową, która leciała ze zwieszonym łbem i
rozwartą paszczą, młócąc skrzydłami powietrze. Wyobrażałam sobie, że niedaleko
oceanu uderzy mnie w twarz świeżość tutejszego klimatu, ale nadal czułam ten
sam lodowaty kurz, który towarzyszył mi przez większość wyprawy. Było
zdecydowanie za zimno; choć wiedziałam, że w RPA o tej porze roku nie miałam co
liczyć na palące egipskie słońce, temperatury zdecydowanie przerosły moje
oczekiwania. Przylgnęłam do ciepłych łusek smoczycy, ale niewiele to dało, bo
wiatr na tej wysokości był tak silny i nieprzyjemny, że nie sposób było się
przed nim ukryć. Ale nie obyło się też bez plusów. Załzawionymi oczami
wypatrzyłam na pomarańczowawym horyzoncie wytęsknione, wymodlone, wyglądane od
kilku godzin szczyty. Ponagliłam smoczycę tak, jak się spina konie, ale grube
łuski nawet się nie ugięły pod naciskiem moich łydek.
Nie musiałam zapuszczać się między
najwyższe szczyty, bo Smoczyca zaniepokoiła się, zanim jeszcze doleciałyśmy
pierwszej majaczącej w oddali prawie ściany. Kiedy coraz bardziej się
zniżałyśmy, temperatura faktycznie robiła się coraz bardziej przyjazna, lecz
nadal było jej daleko do tej, którą mogłam uznać za znośną. Królowa bezszelestnie wylądowała na kamienistym zboczu, po
raz kolejny wzbudzając we mnie podziw. Wielkie, węźlaste łapy dotknęły podłoża
tak, jakby wielkie, zbite cielsko gadziny nic nie ważyło. Skrzydła przyległy do
boków i dopiero wtedy zsunęłam się na zimną, nierówną skałę. Skostniałymi
rękami odwinęłam chustę i wytarłam nią nos – był lodowaty. Teraz, kiedy patrzyłam
na wszystko z ziemi, poczułam się jak w grobowcu. Z jednej strony gwałtownie
rosnące szczyty pokryte mieszaniną szarości, drobnych roślinek i piasku, z
drugiej biegnąca półkolem linia ciemnych drzew iglastych, mięsistych liści
wyrastających z ziemi – ni ze skał, ni z gruntu. Słońce zbliżało się już ku
zachodowi, choć na mój gust było jeszcze dość wcześnie. Rozejrzałam się jeszcze
raz dookoła, lecz nie po to, by podziwiać krajobrazy – Królową coś zaniepokoiło
i skłoniło do lądowania. Czyżby wywerny, dla których tu przyleciałam,
zagnieździły się tak płytko? Moje ludzkie oczy nie były w stanie niczego
wypatrzeć, ludzkie uszy nie mogły niczego usłyszeć, ale na skórze czułam, że
magiczna aura smoczycy nie była jedyną aurą. Otaczały nas dziesiątki aur, jedne
słabo wyczuwalne, inne niemal napierające; dobyłam miecza, ale zanim zdążyłam
mocno zacisnąć palce na rękojeści, mignęło coś czarnego i dosłownie w tej samej
chwili urodziło mnie w brzuch. Zsunęłam się po łagodnym zboczu kilkanaście stóp
w kierunku lasu, a broń wysunęła mi się z dłoni i błysnęła gdzieś w pobliżu
Królowej – jej niski ryk rozdarł naturalną ciszę, ale nie był to jedyny dźwięk;
natychmiast podniósł się chór wysokich, jazgotliwych wrzasków przeplatanych
sykami i gardłowym warczeniem. Ściskając się za pulsujący tępym bólem brzuch,
próbowałam wymacać różdżkę lub cokolwiek innego, czym mogłabym próbować się
obronić, ale znowu nie zdążyłam nawet spojrzeć, a kolejny sycząco-powarkujący
jaszczur dopadł tym razem do mojej nogi. Kły nie przebiły nagolennika, ale
nawet w akompaniamencie tych przejmujących kakofonii usłyszałam, jak skruszyły
się o twardą powierzchnię. Od razu wyszarpnęłam zza pasa różdżkę i wyczarowałam
dookoła siebie na wpół przezroczystą tarczę, o którą wywerna zaczęła się
rozbijać, raz po raz waląc łbem o jej powierzchnię. Dopiero teraz miałam okazję
się przyjrzeć się potworowi, który mnie zaatakował: stał na tylnich łapach i
miał może z osiem stóp, nie mogłam tego ocenić, ponieważ był naturalnie
zgarbiony. Jego długa szyja przypominała smoczą szyję, ale proporcjonalnie
krótszą i szczuplejszą, podobnie chudy, gruzłowaty ogon. Łuski były szare i
chropowate, więc musiały świetnie sprawdzać się na tle tutejszych skał. Doskoczyła
do mnie druga wywerna (dużo mniejsza od tej nacierającej na tarczę) i również
spróbowała mnie zaatakować, wywijając łbem we wszystkie strony. Nieco wyżej
Królowa oganiała się od prawdziwej chmary natrętnych stworzeń, które co chwilę
czepiały się to skrzydeł, to ogona, co odważniejsze skakały do gardła, lecz
odbijały się od uprzęży, ale to nie przeszkadzało im w kolejnych atakach.
Przypominały rozwścieczone osy.
Tymczasem ja znalazłam się w tarapatach. W przeciągu jakiejś minuty
zbiegły się jeszcze trzy stare wywerny i każda chciała się dostać się do środka
(jedna zaczęła młócić ochronną kopułę tuż przy ziemi, rozgrzebując pazurami
ziemię), a wyglądało na to, że im dłużej tu pozostanę, tym ciężej będzie mi się
wydostać. Decyzję podjęłam prawie natychmiast; tarcza zniknęła, a ja
wystrzeliłam w powietrze, prawie czując kłapnięcie pięciu szczęk tuż pod
stopami. Udało mi się uciec z potrzasku, ale nie wystarczyło siły, żeby
utrzymać się na tej wysokości – upadłam na suche gałęzie, kalecząc każdą
nieosłoniętą przez zbroję część ciała (łącznie z twarzą). Dopiero w chwili, kiedy
ostry szpikulec drasnął mi skroń, o cal mijając oko, zdałam sobie sprawę, że
nie zabrałam hełmu. Ale nie miałam dość czasu na roztrząsanie tej sprawy, bo
wianuszek wywern podążył za swoją niedoszłą kolacją; kluczyły się pod drzewem,
bo każda chciała się na nie wspiąć albo ściągnąć mnie długimi, zakrzywionymi
pazurami, dlatego wpełzłam trochę wyżej.
- Drętwota!
Zaklęcie zmiotło gada z najniższych gałęzi, ale nie uczyniło nic
więcej, ledwo go odrzuciło, ale tylko po to, żeby doskoczył do drzewa ułamek sekundy
później – bardziej wściekły i gwałtowny. Wszystkie poruszały się bardzo szybko
i chaotycznie, podskakując jak kurczaki. Jeszcze nigdy nie widziałam wywerny na
żywo, ale po tej krótkiej konfrontacji od razu zdałam sobie sprawę, że mimo mizernej
postury są odporne na magię i moje czary niewiele tu zdziałają. Jednakże
zasypałam je gradem zaklęć, aż drzewo zadrżało, lecz udało mi się jedynie
utorować sobie drogę pomiędzy przewracającymi się gadami. Pomknęłam w kierunku
Królowej, gdzie upadł mój miecz, a wywerny pognały za mną, szczekając i
jazgocząc. W płucach czułam lodowate igły, a w brzuchu wielką gulę, choć nie
jadłam od prawie doby, ale dopadłam do Abydkhyta, chwyciłam błyszczącą rękojeść
i zaczęłam wywijać ramieniem, całkowicie zapominając o jakiejkolwiek technice
czy poprawności. Byłam przerażona i zmęczona – wyglądało na to, że znowu
wpakowałam się prosto do jaskini lwa, choć miałam nadzieję, że wykrzykiwane na
wydechu strzępy próśb do Anubisa i innych bogów pomogą.
Za moimi plecami Królowa straciła cierpliwość. Do tej pory tylko
odganiała natrętne komary, ale kiedy rzygnęła potężnym strumieniem ognia,
najbliższe drzewa zapłonęły tak jasno, że niknące za skałami słońce nic już nie
znaczyło. Niektóre wywerny pouciekały, próbując za wszelką cenę uniknąć ognia,
ale reszta odskoczyła tylko na moment, by za sekundę znów zaatakować. Nie
podejrzewałam, że przyjdzie nam się zmierzyć z takim wielkim stadem, zakładałam
starcie może ze czterema wywernami, a jak
zwykle się przeliczyłam. Spanikowałam. Młóciłam mieczem we wszystkie strony, a
różdżką (trzymaną notabene w lewej ręce) udało mi się tylko podpalić sięgającą
mi maksymalnie pasa młodą gadzinę, co i tak nie umywało się do pożogi, którą
wywołała Królowa. Słońce zaszło, zanim się zorientowałam i teraz widziałam
tylko ciemne kształty podskakujące na tle gasnącego ognia. Szansę znalazłam w
eliksirach ukrytych w torbie, która dyndała przy największym wyrostku smoczycy.
Wydawało mi się, że każda sekunda trwała krócej, niż zwykle, a tylko ja nie
potrafiłam dostosować się do tej zmiany – odskoczyłam do tyłu, wykonując nie aż
tak wdzięczny półobrót i wspięłam się po łuskowatym boku, ale nie obyło się bez
konfrontacji z jednym z licznych pysków naszpikowanych długimi kłami. Krew
trysnęła z uda, lecz byłam oddzielona od odczucia bólu przez naprawdę gruby mu
podniecenia. Drżącymi rękami wysypałam na podołek wszystkie fiolki, które ze
sobą zabrałam, starając się jednocześnie utrzymać równowagę na kołyszącym się
nieustannie grzbiecie. Eliksir Wiggenowy zasklepił wszystkie drobny rany,
eliksir z powoju na widzenie w ciemności, czyste Natrium na ochronę przed
ogniem, dwie uncje eliksiru dodającego wigoru zmieszane z arsenem na fizyczną
wytrzymałość. Wypiłam wszystko, starając się nie myśleć, jak długo będę
łagodzić skutki intoksykacji, i przeklinając własną naiwność. Jak bardzo
musiałam zaufać bogom, aby uwierzyć, że będę w stanie poradzić sobie bez
eliksirów.
Na efekt nie musiałam zbyt długo czekać. Na wszystkich bogów, miałam
nadzieję, że to otępienie zmysłów było tylko skutkiem ubocznym, dźwięki zlały
się w jedno i napierały na mnie ogłuszającymi falami, kiedy błyskawicznie
zsunęłam się z powrotem na ziemię – prosto w rozwartą paszczę szatana. Królowa
miażdżyła młode wywerny, które nie zdążyły uciec przed jej twardymi łapami, ale
nieustanny napływ starszych, sprytniejszych i zdecydowanie szybszych gadów
czepiających się jej skrzydeł uniemożliwiał wzbicie się w powietrze. Przeszedł
mnie dreszcz przerażenia, że smoczyca mogła zechcieć chronić własne życie i
zostawić mnie samą w środku tego piekła.
Postawiłam na współpracę różdżki i miecza – salwa zaklęć
oszałamiających, skok w przód i silny cios Abydkhyta, pamiętając, aby mieć
Królową cały czas za plecami. Żeby nie dać się otoczyć, ale jednocześnie uważać
na niedelikatne ciosy jej pazurów i przecinającego powietrze ogona. Krwawe
bicze raz po raz smagały moją twarz, zielonkawa posoka zalewała oczy, ale nalewka
z powoju z całą pewnością zadziałała, bo widziałam wszystko, każdy ruch, każdy
najdrobniejszy ubytek w łuskach tych potworów; zmieniłam rozpaczliwą defensywę
na śmiałą szarżę, choć łby padały nadzwyczaj rzadko. Z trudem, z naprawdę
nieprawdopodobną ociężałością nacierałam Abydkhytem, walcząc z omdlewającym
ramieniem, coraz częściej miotając nim w ostateczności.
Ale gadów powoli zaczynało ubywać. Zaklęcia świstały w powietrzu,
jakbym wypuszczała z różdżki strzały, coraz lepiej radząc sobie z czarowaniem
lewą ręką. Pięknie zmiotłam z Królowej prawie tuzin wielkich wywern,
oswabadzając tym samym jej skrzydła – smoczyca rozłożyła i stanęła na tylnich
łapach; zaszarżowała jak najwspanialszy rumak, a każdy otaczający nas gad
skoczył w kierunku lasu, lecz nie było ucieczki, bo smoczyca ponownie rzygnęła
ogniem, tym razem tak celnie, że wszystko przed nami płonęło. Wydawało mi się,
że dobijanie palących się jaszczurek będzie jedynie formalnością, ale okazało
się, że ich magiczny pancerz doskonale poradził sobie z ogniem, więc na nowo
musiałam wspomagać się różdżką. Robiłam to automatycznie, całkowicie wyłączyłam
myślenie, starając się nie widzieć malejącej liczby wywern, aby nie stracić
sił. Powtarzałam sobie w kółko: Ty, Który
Strzeżesz, strzeż… Ty, Który Strzeżesz, strzeż…
Zatrzymałam się dopiero wtedy, kiedy doszło do mnie, że jedynym
rykiem, który wypełniał mi uszy, był ryk Królowej. I nagle zdałam sobie sprawę,
że stałam okrakiem nad nieruchomym truchłem i okładałam je mieczem,
zapomniawszy o potwornym bólu w prawym ramieniu. Kiedy to do mnie doszło,
powoli zwolniłam i dopiero wtedy zwaliła się na mnie świadomość potwornego wyczerpania.
A musiałam jeszcze ugasić ogień, który powoli rozprzestrzeniał się na las i
zaczynał trawić trupy rozsiane po półokrągłym placu. Nie mogłam na to pozwolić,
przecież właśnie po nie przyjechałam. Zmusiłam się do podniesienia lewej ręki
(prawa całkowicie opadła z sił) i tak długo utrzymywałam zaklęcie Aquamenti, aż
zapadła całkowita ciemność. Gdzieś przy jaskiniach połyskiwały w szarym świetle
nieba łuski Królowej – przestała ryczeć, ale nadal miotała się we wszystkie
strony, węsząc za niebezpieczeństwem. Ale nie musiała już się martwić. Aura,
którą wyczuwałam, zanim zostałyśmy zaatakowane, całkowicie zniknęła, a noc
tętniła neutralnymi dźwiękami lasu. Byłyśmy same. Wspięłam się po lekko
pochyłej ścianie i wpełzłam przez wąskie wejście do najbardziej wysuniętej ku
lesie jaskini, ignorując smoczycę i dziesiątki bezgłowych trupów.
Byłam tak wykończona, że zdołałam tylko rozpalić ognisko i usiąść przy
nim, żeby gapić się w płomienie. Choć z tej bitwy wyszłam bez szwanku, wcale
nie czułam się wygrana. Wciąż miałam przed oczami to wspaniałe starcie Czarnego
Pana ze smokami, które bardziej przypominało jakiś mroczny taniec niż walkę, a
jednocześnie widziałam jakby z boku moje toporne zmaganie się ze wszystkimi
większymi od guźca magicznymi stworami. Nadal byłam tak ludzka, patrzyłam, jak
Voldemort wzlatuje z każdym nowym planem ku niebu, a ja nadal próbowałam wstać
z klęczek. Tak bardzo pragnęłam mu dorównać, że czasami myślałam, co by było,
gdyby i jemu w końcu powinęła się noga. Po każdej takiej myśli czułam się
jeszcze gorzej. A Czarny Pan i tak w końcu obracał kłopoty na swoją korzyść, bo
przecież zaiste nie miał wad.
Trzask płomieni był jedynym regularnym dźwiękiem, tylko co pewien czas
do moich uszu dochodził krzyk jakiegoś egzotycznego ptaka. Królowa snuła się
gdzieś przed jaskinią, całkowicie już spokojna i nadal pełna energii, jakby
potyczka z wywernami była dla niej tylko średnio interesującą rozrywką. Widziałam
kątem oka, jak intensywnie wwąchiwała się w noc, ale jej ruchy były płynne i
powolne, co dało mi poczucie bezpieczeństwa. Mimo to zmusiłam się do wstania i zaczęłam
rzucać zaklęcia ochronne ponieważ zamierzałam spędzić tu resztę nocy i być może
kolejny dzień. Marzyłam tylko o tym, żeby nareszcie zasnąć, ale kiedy w końcu
położyłam się na zewnętrznej stronie płaszcza z lwiej skóry, byłam na to zbyt
zmęczona. Absurdalne. Przez pomarańczową poświatę ognia obserwowałam smoczycę i
wsłuchiwałam się w tę ciszę. Był to zupełnie inny rodzaj ciszy, którą znałam z
Kemmhyt czy pustyni, trochę niepokojący, bo nakładające się na siebie co jakiś
czas dźwięki pulsowały jakąś kosmiczną osobliwością, a potem gasły jak na
komendę. I tak w kółko, i w kółko, i w kółko…
Obudziłam się cała
obolała i zesztywniała, jakbym całą noc przeleżała na ziemi, a chwilę później zdałam
sobie sprawę, że tak właśnie było. Ognisko nadal się paliło, ale nie było już
potrzebne, bo w płytkim wejściu do jaskini zawitało słońce. Musiałam się
rozciągnąć, żeby jako tako wrócić do formy, ale po wstaniu nadal czułam
wszystkie mięśnie na plecach, a nogi miałam ścierpnięte.
Jakże bosko,
zakwasy godne Ozyrysa.
Kiedy wyszłam na zewnątrz, Królowej jeszcze nie było. Przypuszczałam,
że będzie chciała wybrać się na polowanie, dlatego nie uwiązałam smoczycy na
noc – ufałam jej bardziej niż sobie. Wczorajsza walka tylko potwierdziła jej
wierność, tak że było mi wstyd z powodu krótkiej chwili zwątpienia. Niespecjalnie
mi się spieszyło. Gdy emocje po bitwie już opadły, nadeszła pierwsza fala
głodu, ale byłam na to przygotowana. Przecież na zewnątrz miałam świeże truchła
wywern, z których wciąż sączyła się gęsta, zielonkawa posoka. Wystarczyło wypić
eliksir neutralizujący truciznę, a samo przygotowanie mięsa nie stanowiło
żadnego problemu, wszak nie robiłam tego pierwszy raz. Było gorzkie i żylaste
choć sięgnęłam po najmniejsze i najmłodsze ciało, ale ten niesmaczny posiłek
służący jedynie zabiciu głodu przyniósł mi swego rodzaju przyjemność. Następnie
poszłam o krok dalej i skonstruowałam prowizoryczny siennik, który wypełniłam
piaskiem – spontanicznie podjęłam decyzję, że warto byłoby zostać tu jeszcze
przez jedną noc. Rankiem zatęskniłam za luksusami Kemmhyt, ale ostatecznie
pragnęłam się szkolić, co było możliwe tylko w towarzystwie moich własnych
myśli. Moich własnych słabości. A tę bitwę należało stoczyć przede wszystkim w
samotności.
Wciąż czułam wszystkie mięśnie, zwłaszcza te w prawym ramieniu, lecz
nie uniemożliwiało mi to ruchów. Wybrałam się na przechadzkę po lesie, ale nie
była ona pozbawiona celu. Słyszałam stłumiony szum wody i to on mnie skusił;
wystarczyło jedno zaklęcie, żebym mogła oczyścić ciało z zaschniętej krwi i
pyłu, ale chciałam oddać się maksymalnej przyjemności płynącej z pierwotności.
Całkowitej, najczystszej, nieskażonej magią. Tylko ja i praca moich własnych
rąk. Wiedziałam, że z Gór Smoczych wypływają liczne strumienie. I nie pomyliłam
się. Drzewa iglaste i krzaki o mięsistych liściach rosły u jego brzegu tak samo
gęsto, więc natrafiłam na niego nagle. Powietrze przy linii wody było bardzo
zimne, dlatego dreszcz przeszedł mnie zanim jeszcze zdjęłam zbroję. Z trudem
odkleiłam od siebie poszczególne jej części – kiedy stanęłam naga na
kamienistym zboczu, okazało się, że krew dostała się pod spód i oblepiła prawie
całą skórę.
Strumień w tym miejscu nie był zbyt rwący, ponieważ w pobliżu nie było
żadnego większego wzniesienia czy skarpy, ale i tak woda uderzała o brzegi z
taką siłą, że rosnące najbliżej drzewa były całe mokre. Kiedy sięgnęła mi
kolan, poczułam, jakby maleńkie igiełki przebiły mi skórę. Wkroczyłam w płynny,
krystaliczny lód, którego nie skaziła ludzka ręka. Przełamałam jej dziewiczą
czystość, zapaskudziłam zielonkawą krwią wywern, ale prąd był tak silny, że nie
pozostało po niej śladu. Drżąc na całym ciele, zanurzyłam się odważnie po samą
szyję, bohatersko znosząc zimno przyprawiające o ból. Moje kończyny chodziły
jak pod wpływem Zaklęcia Galaretowatych Nóg, ale tkwiłam w lodowatym strumieniu
i energicznie myłam twarz, włosy, szyję, piersi… Każdy najdrobniejszy
zakamarek, byle pozbyć się tej lepkiej, nieczystej substancji. W następnym
momencie wyskoczyłam na brzeg jak oparzona, starając się przezwyciężyć okropne
trzęsienie ciała, zapanować nad jego odruchami. Osuszyłam się za pomocą
prostego zaklęcia, a drugim machnięciem różdżki oczyściłam zbroję z cuchnących
zakrzepów, cały czas nasłuchując. Stan, w którym się znalazłam, był ostatnim, w
jakim chciałam zostać znowu zaatakowana. Zmyłam z siebie cały brud, kurz i
ślady wczorajszej walki i mogłam ocenić, jak bardzo ucierpiałam. Faktycznie.
Eliksir Wiggenowy sprawdził się znakomicie – wszystkie zadrapania (głównie te
po moim awaryjnym lądowaniu na drzewie) zniknęły, ale ślady po licznych
jadowitych ukąszeniach zostały, tak samo jak ogromny siniak rozciągający się
przez całe prawe ramię aż po same barki. Na jego widok coś nieprzyjemnie
podskoczyło mi w żołądku, więc musiałam szybko odwrócić od niego oczy.
Ostrożnie, żeby nie wywołać jeszcze większego bólu, założyłam zbroję i ruszyłam
w drogę powrotną, cały czas trzymając różdżkę w pogotowiu. Przedzierałam się
przez gęstwinę ostrych gałęzi ze świadomością, że czeka mnie jeszcze jedno
ważne zajęcie, zanim będę mogła naprawdę odpocząć w oczekiwaniu na smoczycę.
Idąc w kierunku pola bitwy, zbierałam młode drzewka o elastycznych pniach,
używając zaklęcia Diffindo przy samej ziemi. Zależało mi na jak najdłuższych,
ponieważ zamierzałam upleść wielki kosz, w którym pomieściłyby się wszystkie
truchła. Wiedziałam, że najprostszym sposobem było transmutować je w coś
bardziej poręcznego albo zmniejszyć do rozmiarów ziarenek piasku, lecz powrót
bez widocznych łupów nie byłby tak efektowny. Kiedy wróciłam na miejsce,
lewitowałam przed sobą wielką stertę chudych jak witki drzew, które najpierw
należało oczyścić z liści, a później odpowiednio wysuszyć i można było zacząć
wyplatanie. Zanim jednak przeszłam do rzeczy, przeniosłam wszystkie martwe
wywerny w jedno miejsce, tworząc długi, wysoki na osiem stóp mur u wejścia do
mojej jaskini. W świetle dnia łby potworów były równie szare i szkaradne, co w
nocy, ale niektóre połyskiwały czymś, co przypominało klejnoty różnej
wielkości. Wyrastały spomiędzy łusek i to chyba one były źródłem zaskakującej
magicznej mocy, z którą przyszło mi się wczoraj zetknąć. Kilka głów zdobiły
naprawdę wspaniałe okazy.
Wyplatając matę, pomagałam sobie różdżką, przez co praca szła bardzo
szybko. Kiedy wszystkie gałęzie i małe pnie były już pocięte, wystarczyło
proste zaklęcie, żeby wyssać z nich wszystkie soki i zachować giętkość. Samo
tworzenie wielkiego kosza szło mi bardzo szybko, mechanicznie i przyjemnie;
choć nigdy nie przepadałam za manualnymi robótkami, tym razem zadziałało na
mnie relaksująco, pomagając wyciszyć się po nużącej podróży i chaotycznej
bitwie. Nieustannie się ruszałam, wciąż wykonując te same czynności, więc było
mi ciepło, ale skutki wypitych wczoraj eliksirów nadal nieustannie dawały o
sobie znać. W oczach nadal lekko mi się dwoiło, a dźwięki lasu dochodziły do
mnie jak przez szybę. I nadal miałam wrażenie, że utraciłam bardzo dużo krwi –
jak po urodzeniu Silasa – lecz bałam się ryzykować, pijąc kolejny eliksir
uzupełniający krew. Cały czas sobie wmawiałam, że wystarczyło to przeczekać. Po
prostu.
~*~
Jestem z rocznicowym rozdziałem – o jeden
dzień później, niż ostatecznie planowałam. Bardzo się z nim męczyłam i wiem, że
przyzwoicie będzie wyglądał dopiero po betowaniu za X czasu (teraz jestem w
trakcie poprawiania czwórki, a rozdziałów jest… dużo, więc za trochę to
będzie), ale to dobrze, bo im dłużej tekst odleży, tym więcej błędów człowiek
wyłapie. Przynajmniej ja. Ale wiem, skąd bierze się ta frustracja. Pierwsza
część opowiadania zbliża się już ku końcowi, a ja jestem już myślami w drugiej.
Ostatnio odnoszę też wrażenie, że coraz częściej oddalam się (coraz bardziej)
od głównej osi opka – od ,,Harry’ego Pottera”. Też tak uważacie? Mam napisany
plan ramowy do sto pierwszego rozdziału, więc jeśli przeszkadzają Wam tak
liczne wątki polowań, egipskiej kultury (,,egipskiej”) i innych, a wolelibyście
więcej z HP, to piszcie, to świetny moment, bo to rozdział rocznicowy, dość
istotny i powinien przynieść jakieś zmiany. Tak, to już siedem lat (SIEDEM!), wypociłam do tej pory dość
sporo (choć na Siostrzenicy, która jest tylko kilka miesięcy starsza, mam trzy
razy tyle), ale to znaczy, że sporo jest do poprawy. Jestem Wam mega wdzięczna,
że nadal ze mną jesteście, każde wejście, każdy komentarz daje mi kopa nie
tylko do głowienia się nad nowościami, ale ostatnio do poprawy tego, co już
jest napisane. Pierwsze trzy rozdziały i prolog napisałam praktycznie od nowa,
a zostało jeszcze dużo tekstu, który trzeba tak gruntownie odświeżyć. Gdyby nie
Wy, pewnie nie chciałoby mi się robić tego w miarę regularnie (piszę w miarę, bo wiadomo, jak to jest z tym
dotrzymywaniem terminów). Do końca pierwszej części zostało już naprawdę
niewiele, więc przypuszczam (choć wiadomo, jak to jest z moim przypuszczaniem), że za rok o tej porze
będziecie mogli przeczytać już kilka… no, może jeden albo dwa rozdziały drugiej
części. Jest na co czekać, przynajmniej ja już prawie znoszę jajo. XD
~E.M.S
OdpowiedzUsuń29 maja 2016 o 21:45
Gdzieś się podziała? Blog należy do jednych z moich ulubionych. Świetnie piszesz i zaciekawiasz czytelników. Oby tak dalej!
Zapraszam też do czytania (i komentowania! :D) mojego bloga:
http://na-przeciw-przeznaczenia.blogspot.com/
29 maja 2016 o 22:16
UsuńA weź mi nawet nie mów, znowu odwalam żenadę, mam dosłownie 3/4 rozdziału i nie mogę spiąć dupy, żeby to dokończyć i wrzucić, bo leń. Ale jutro kończę esej z angielskiego i zacznę odpierdzielać w wordzie jakiś szajs, żeby nareszcie opublikować rozdział. xD
~E.M.S
Usuń4 czerwca 2016 o 12:32
No w końca! Tak przy okazji podałam zły linku do swojego bloga XD
Poprawny:
https://naprzeciw-przeznaczenia.blogspot.com
I spinaj się szybciej! Chcemy nowy rozdział!
4 czerwca 2016 o 23:41
UsuńWłaśnie zauważyłam, że coś nie pykło. XD Ale zobaczyłam, że masz tylko dwa rozdziały i postanowiłam przeczytać, masz komentarze od prologu do góry. :D
~E.M.S
Usuń22 czerwca 2016 o 11:39
Zapraszam na nową notkę ^^
PS Kiedy coś dodasz? :(
22 czerwca 2016 o 11:44
UsuńPostaram się w weekend. Miałam nadzieję, że się wyrobię przed sesją, ale jednak dupa. Dziś mam egzamin z całorocznego przedmiotu, więc tylko to przeżyć i luz.
~E.M.S
OdpowiedzUsuń23 czerwca 2016 o 14:51
Hurra! ;D Mam nadzieję, że poszedł Ci dobrze ;)
PS Jeżeli nic nie dodasz w weekend to będę Cię nękać :)
~E.M.S
Usuń3 lipca 2016 o 21:00
Masz nominację do LBA na moim blogu!
Rusz tyłek i wstaw nowy rozdział, bo naślę na Cb Voldiego (nie wiem jak, ale to zrobie :D)
7 lipca 2016 o 14:02
UsuńEj, lepiej nie, bo wtedy już na bank nie napiszę rozdziału. ;_;
Nie no, żartuję, będzie dzisiaj, choćbym miała się odwodnić przy kompie.
~E.M.S
Usuń7 lipca 2016 o 16:23
Taaaaak!!!
~E.M.S
Usuń7 lipca 2016 o 16:25
Tzn. Nie odwadniaj się, bo nie chce żeby to był ostatni rozdział xD
~Eliza
OdpowiedzUsuń8 lipca 2016 o 10:51
Nie ma.
~E.M.S
Usuń8 lipca 2016 o 12:10
Naślę jednak na nią Voldka. Z zastrzeżeniem że nie wolno jej zabić
8 lipca 2016 o 17:05
UsuńWiem, dałam dupy. Gdyby niedodawanie rozdziałów było prostytucją, byłabym koronną dziwką polskich fanfików. ;_;
Ale już dodałam, na swoją obronę mam tyle, że… Zaspałam. :(
Ale widziałam, że wrzuciłaś rozdział i nic mi o nim nie powiedziałaś.
~E.M.S
Usuń8 lipca 2016 o 17:29
Nie powiedziałam, bo wolałam Cie nie odciągać od pisania xD. Mam nadzieję, że śnił Ci się torturujący Cię Voldziu. A teraz cii idę czytać.
PS Teraz zapraszam Cię do siebie xD
8 lipca 2016 o 17:39
UsuńŚniło mi się, że miałam grać w karciane WOT – jak wygram, to miałam dostać zaliczenie z jakiegoś przedmiotu. Oo”
~Eliza
OdpowiedzUsuń8 lipca 2016 o 19:00
No wreszcie :V
Rozdział bardzo dobrze napisany. Voldemort mnie zaczyna irytować równie jak Dżahmes, chciałabym, żeby mu w końcu dziewczyna utarła nosa… albo… może to złe wyrażenie XD
Trochę się boję, że z Dżahmes może stać się coś niedobrego, troszkę na to wskazują ostatnie zdania :/
Tak BTW – przepraszam, ale musiałam:
„Niepokoił mnie mój niepokój” XD
Mnie też niepokoi mój niepokój, że następny rozdział przeczytam dopiero po wakacjach :V
~Eliza
Usuń8 lipca 2016 o 19:02
I w ogóle, kiedy zaczynałaś tego bloga, chodziłam do trzeciej klasy podstawówki.
Staro się czujesz? XD
8 lipca 2016 o 20:19
UsuńStaro to mało powiedziane. ;_; Chyba do śmierci nie skończę tych opków.
Właśnie co do tego niepokoju, to miał być to celowy zabieg. Takie powtórzenie wynikające z emocji, ostatnio zainteresowałam się takim pseudo-realizmem, ale chyba jeszcze nie potrafię za bardzo tego stosować, żeby to wyglądało CELOWO. XD Przynajmniej nie w oczywistych sytuacjach.
Nie, na bank nie przeczytasz rozdziału za pół roku, ja nadrabiałam stare posty, dlatego data jest z zeszłego roku, tak naprawdę opublikowałam jakoś półtora miesiąca temu przed sesją, a teraz mam wakacje, więc pewnie szybko coś wrzucę. Każdy rozdział bardzo przybliża do końca pierwszej części opka, bo staram się zawrzeć dużo faktów. Ale jak kusi, żeby zacząć teraz pisać Sevmione… Mam gotowy pomysł, ale dopóki nie skończę jednego opowiadania, nie mogę zacząć kolejnego. ;_;
~E.M.S
OdpowiedzUsuń8 lipca 2016 o 20:54
Chyba napisałam za długi komentarz, bo nie chce się wysłać xD Jeżeli będziesz miała kilka duplikatów to przwpraszam xD Ja tam uważam, że obojgu powinno się utrzeć nos. Albo to co powinno być nosem, jeśli chodzi o Voldemorta :P W sumie stanowią zabawną parę. Oboje przekonani o swej wielkości. Ona naiwna, pochłonięta obsesją religijną, przekonana o swoim majestacie i władzy, mimo że rządzi ledwie zauważalnym państewkiem, i on – mający bzika na punkcie Harrego Pottera, zawsze muszący mieć racje pan świata. Pasują do siebie idealnie.
W sumie to zadziwianące jak musi zależeć mu na żonie, skoro pozwala jej na takie zachowanie w stosunku do niego. Mam wrażenie, że grabi sobie u niego. I jestem ogromnie ciekawa czy w końcu Voldemort da jej nauczkę. W końcu stała się trochę za bardzo wyszczekana. Ciekawe czy coś z tym zrobi :P
Podziwiam w nim cierpliwość do niej. Ja już dawno oświeciłabym ją co do wielkości i wspaniałości jej królestwa. Poza tym on musi mieć niezły ubaw patrząc na te wszystkie religijne zapędy kobiety.
Żal mi ich synka. Tak totalnie go ignorują, a ona śmie się uważać za dobrą matkę. Spodziewałam się po niej większego gniewu, kiedy dostrzegła, że opiekunki Silasa olały sprawę.
Naprawdę rozbawiło mnie stwierdzenie, że Czarny Pan nosi różdżkę w obawie, że zza filara wyskoczy Harry. W sumie to by mogło być ciekawe xD
~E.M.S
Usuń8 lipca 2016 o 20:55
Naiwność królowej jest naprawdę zabójcza. Zamiast w pełni sił wyruszyć na polowanie – ona odprawia sobie rytuały. A potem jakby nigdy nic leci na smoku szukać wywern. Eh…
Zastanawiam się, po co ona zlazła w ogóle z tego drzewa. Mogła przywołać miecz accio i nie ryzykować.
Też tak mam, że im dłużej tekat leży tym potem więcej widzę w nim niedoskonałości. Dlatego teraz kończę szósty a niedawno opublikowałam czwarty.
Co do oddalania się od Harry’ego to nie będę marudzić jak do niego wrócisz xD Tylko nie oddalaj od siebie Dżahmes i Voldzia. Uwielbiam czytać o ich „starciach”.
Jestem też ciekawa czy Silas doczeka się braciszka…albo siostrzyczki. W sumie spodziewałabym się po jego ojcu „wzięcie” od królowej tego, co chce i spłodzenia kolejnego potamka mimo jej sprzeciwu. Szczególnie podoba mi się wizja córeczki xD Utarłabym im noska („noska” w przypadku Voldiego).
No już dłużej się nie będę rozpisywać. Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdził i lepiej dla Ciebie, jak będzie szybko
8 lipca 2016 o 22:11
UsuńOjojku, jak uroczo. :D
Voldek jak Voldek – próbowałam ratować, ile się dało, ale jednak trzeba choć trochę trzymać się kanonu. W dwójce odjebię totalny non-canon. :D
Dżahmes ma zdrowo nawalone, jest psychicznie niezrównoważona, religijne odpały to nic (to taki starożytnoegipski moher i pisior xD), najlepsze, kiedy myśli, że miasteczko wielkości typowej polskiej wioski coś znaczy. XD
Jejku, chciałabym tu zdradzić tyle rzeczy co do drugiej części DLR, a nie mogę nawet napisać, o kim będzie. ;_; Nawet nie mogę napisać, o czym nie mogę napisać. Tak naprawdę miałam nie zdradzać, że w ogóle będzie coś po epilogu, ale wyszło jak zwykle. Żebym się tak paliła do publikowania rozdziałów, jak do spoilerowania. XD
Co do miecza, to chyba o tym już wspominałam (aczkolwiek mogę się mylić, bo mam mnóstwo notatek i niektóre rzeczy czasami mi umykają, widzę je dopiero podczas betowania), że jest to miecz wykuty przez goblina i zrobiony tak, że nie działają na niego żadne zaklęcia. Taka obusieczna broń – ani złe (np. żeby podczas pojedynku ktoś nie wyrwał jej go z ręki zaklęciem albo nie zaczarował, żeby miecz działał przeciwko Dżahmes), ani dobrze, nie można go wykoksać żadnym zaklęciem. Jeśli grałaś w Heroes IV, to dobrym porównaniem będzie Czarny Smok – odporny na magię.
O tak, starcie Voldka i Dżahmes będzie już niedługo, tylko skończy się bitwa w ministerstwie. Mam plan ramowy do najbliższej opisanej sceny erotycznej, przy której utknęłam (bodajże rozdział 101), ale dostałam kopa i dotworzyłam jeszcze coś nowego, będzie jeszcze chwilę (tak naprawdę przez wakacje między HP5 i HP6) trochę Egiptu, ale później przeniosę fabułę bliżej HP. :D
~E.M.S
Usuń8 lipca 2016 o 22:45
Możliwe, że wspominałaś w opowiadaniu o właściwościach miecza. Pisząc komentarz nawet coś mi błysnęło, ale myślałam, że pomyliłam historie xD Ty mi nie mów, że planujesz jakieś sceny erotyczne! Wiesz jak ja je lubię w Twoim wydaniu? Teraz nie będę mogła się doczekać i będę Cię męczhć jeszcze bardziej xD
8 lipca 2016 o 23:24
UsuńErotyk z tego rozdziału miał być napisany tak, żeby nie było widać dymania, bo mam mnóstwo spisanych pomysłów na erotyki z tego opka, a głupio mi dawać do każdego rozdziału. :/ Życie, życie, chlanie i gorzały picie. Ale już Ci powiem, kiedy będą, tylko otworzę plan. W 101 i w 102, w 103 na szczęście nie. :D A, właśnie, kiedy Ty coś u siebie planujesz? Z jednej strony mam nadzieję, że nie za wcześnie, bo wiadomo – fabuła, realizm, ale z drugiej jestem strasznie ciekawa, jak się to potoczy (jakim cudem do tego dojdzie!), no i oczywiście opisu.
~E.M.S
OdpowiedzUsuń9 lipca 2016 o 13:53
Oj, już nie mogę się doczekać xD
Tak szczerze to zaczynając nie miałam zielonego pojęcia, jakim cudem ja te dwójkę połączę xD W sumie miało się zaczynać zupełnie inaczej, ale w ostatniej chwili się rozmyśliłam. Ale popatrzyłam na sznureczki i widzę jak je ładnie połączyć. Troche im to zajmie. Na razie Sabrine jest daleko od Voldzia, taki nic nie znaczący śmierciojadek. Ale już niedługo stanie się dość istotna. Chociaż niekoniecznie w tej interesującej Cię kwestii xD
11 lipca 2016 o 13:12
UsuńMnie interesuje każda kwestia, chociaż odciąganie TEJ jest chyba najlepsze, daje najwięcej zabawy, a Czytelnicy siedzą i się głowią, kiedy się już to stanie.
A potem wychodzi, że nigdy. :D
~E.M.S
OdpowiedzUsuń15 lipca 2016 o 16:56
Zapraszam na kolejny rozdział!
PS Jesteś pierwsza, którą o nim informuję :D