Leciałam
naprawdę bardzo długo, byłam wykończona, lecz uparcie pokonywałam milę za milą,
kierując się małą mapką, którą również bardzo dokładnie opisałam. Czułam, jak
klimat zmienia się z godziny na godzinę. Zrobiłam sobie krótki postój gdzieś w
Iraku, tak mi się wydaje. Ale tylko na chwilkę, aby się wyciszyć. Takie prędkie
loty nie są zdrowe. Gwałtowne zmiany czasu, mimo że niewielkie, są bardzo
niebezpieczne, nie mówiąc już o tym, jak bardzo męczą. Rozpaliłam różdżką
ogień, aby usmażyć rybę, którą ze sobą zabrałam. Musiałam na nowo przywyknąć do
trudnych warunków, choć wiedziałam, że będzie mi łatwiej, ponieważ już żyłam w
podobnym klimacie, żywiąc się byle czym i nadkładając słuszność planu nad moje
potrzeby.
Leżałam przy płonącym ognisku po spożyciu
raczej średnio smakowitej ryby i patrzyłam w gwiazdy. Czułam, że marnuję czas,
siedząc tak, ale musiałam się wyciszyć. Wyciszyć i uspokoić, zanim wyruszę w
dalszą drogę. Tak bardzo zatęskniłam za Czarnym Panem, że poczułam, jak żołądek
skręca mi się boleśnie, do oczu zaś napływają mi palące łzy. Tak bardzo
chciałam, żeby tu ze mną był cały i zdrowy, wszystko jedno, w jakiej formie.
Zabiłabym, aby móc go odzyskać.
Wyruszyłam
po godzinie. Całkowicie zatarłam ze sobą ślady i wzbiłam się w pachnące nocą i
chłodem powietrze. Zaznaczyłam na niej miejsca, w których przebywaliśmy z
Czarnym Panem. Niestety, czy to rozpadająca się chata, jaskinia czy pub,
niczego nie znalazłam. Nawet najmniejszej, najdrobniejszej informacji. Całymi
nocami biegałam po lasach, wzywając go głośno po imieniu, ale odpowiadało mi
tylko echo. A dni mijały. Po iluś tygodniach straciłam poczucie czasu. Żyłam z
dala od ludzi, nie dbałam o siebie, jadłam głównie to, co udało mi się ukraść
lub znaleźć. Miałam złoto, ale wkroczenie do miasta lub wsi w ciągu dnia nie
było zbyt rozsądne. Kiedy słońce wschodziło wysoko na niebie, przeważnie spałam
ukryta w lesie lub starych, rozpadających się ruinach. Codziennie cierpiałam,
ponieważ szczerze nienawidziłam tego kraju, a byłam zmuszona w nim przebywać. Już
nie mogłam doczekać się wizyty na Syberii. Owszem, było to miejsce całkowicie
mi nieznane, ale wiązałam z nim większe nadzieje. W końcu mieszkało tam o wiele
mniej ludzi, klimat był nieporównywalnie cięższy i niebezpieczniejszy. Gdy o
tym myślałam, czułam podniecenie, ale i strach. Nie byłam pewna, czy dam sobie
radę w tak trudnym zakątku świata, ale cóż miałam do stracenia? W końcu w
Indiach przebywałam z musu, wolałam znosić utrudnienia związane z fizycznością,
niż cierpieć psychicznie. Dlatego wiele, wiele tygodni po moim odlocie z
Egiptu, wyruszyłam na Syberię. Było to tak rozległe miejsce, że z początku czułam się niesamowicie obezwładniona i
bezbronna. Ale przecież musiałam wziąć się w garść i w końcu zabrać się do
pracy. Było tutaj nieprzyzwoicie zimno, dlatego błogosławiłam gruby płaszcz i
futro, które ze sobą zabrałam. Sypiałam głównie w lasach lub budowałam sobie
prowizoryczne schronienie z tego, co akurat miałam pod ręką. Nie ukrywam, było
mi o wiele ciężej, niż w Indiach, ale przecież miałam różdżkę. Gdyby nie ona,
zamarzłabym na kość albo umarła z głodu. To dziwne, ale lepiej znosiłam szkołę
przetrwania na Syberii niż w Indiach. Kiedy brnęłam przez śniegi i błota,
czułam, jak napełnia mnie moc. Byłam silniejsza psychicznie z każdą przebytą milą.
Niestety. Tutaj również nie wyczułam choćby krztyny czarnej magii. Z rzadko
napotkanymi na swój drodze tubylcami niezwykle trudno mi było dogadać się, ale
z ich umysłów mogłam wyczytać to i owo. Nie zauważyłam jednak niczego, co
odbiegałoby choć odrobinę od normalności. Z żalem musiałam stwierdzić, że
Czarnego Pana tutaj nie było. Dlatego powoli zaczęłam snuć plany odwiedzenia
Peru. Tego miejsca bałam się najbardziej. Magia była tam niesamowicie
rozwinięta, a ludzie, mimo że tan intensywnie nawracani na chrześcijaństwo, w
głębi serca pozostawali przy swoich dawnych religiach. Potęga Czarnego Pana
dotarła także i do Nowego Świata, choć Amerykanie raczej nie mieszali się w
europejskie problemy. Zapewne uważali, że skoro nasze kontynenty dzieli wielka,
szara masa wody zwana oceanem, to są bezpieczni. Voldemort wielokrotnie za
czasów swojej potęgi odwiedzał obie Ameryki, ale po prostu uznał za stosowne
nie dzielić się tą informacją z mieszkańcami.
Jedynym
kłopotem w dotarciu do Peru był transport. Nie mogłam się teleportować,
ponieważ odległość była zbyt duża, proszek Fiuu nie wchodził w rachubę, po
latający dywan musiałabym wrócić do Egiptu, a lot… Na samą myśl o przeleceniu
nad oceanem dostawałam gęsiej skórki. Morze Śródziemne czy kanał La Manche to
co innego. Za to ocean… Przerażająco wielki, granatowy i bardzo, bardzo
głęboki. Już nie mówiąc o strasznych, morskich stworach. Nie mogłam o tym
myśleć, przecież gdybym wpadła do wody z wyczerpania, już nic ani nikt nie
mógłby mi pomóc. Miotła czy dywan to co innego, ale jak miałam je zdobyć, będą
zupełnie sama po środku syberyjskiego pustkowia? Pozostało mi jedno. Bardzo nie
chciałam tego robić, ale musiałam. To była ostateczność.
Dwa
dni zajęła mi podróż do Hiszpanii. Musiałam kilka razy przystać, aby się nie
zmęczyć, ponieważ chciałam być w pełni sił. Poza tym czekała mnie ciężka
podróż. Nocą włamałam się na statek płynący do Nowego Orleanu. Było mi naprawdę
obojętne, do którego miasta mnie on powiedzie. Musiałam tylko jakoś przeżyć
wyprawę przez ocean. Na wszelki wypadek rzuciłam na siebie Zaklęcie Kameleona,
aby nikt mnie nie rozpoznał. W końcu to mugolski statek. Albo raczej stara
łódź; wolałam wybrać coś uboższego, ponieważ było mniej strzeżone. Poza tym
czułam się bezpieczniej w miejscach mało zaludnionych. Dlatego ukryłam się w
jakiejś komórce, gdzie nikt nie powinien zaglądać i zapadłam w sen. Ale nie był
to taki zwyczajny sen. Wypiłam specjalny eliksir, jeden z tych, które zabrałam
ze sobą na wyprawę. Ogarnął mnie dziwny stan, zupełnie jakby moje funkcje
życiowe zostały wstrzymane, ale ja sama słyszałam to, co działo się na statku.
Z drugiej strony oczami wyobraźni widziałam jakieś obrazy, zupełnie jak sny,
których nie mogłam kontrolować. I w takim stanie miałam przetrwać tę trudną
podróż. Bardzo nie chciałam płynąć na tamten kontynent, ale wiązałam z nim tyle
nadziei… Musiałam to przetrwać.
Nie
mam pojęcia, jak długo płynęliśmy. Ile godzin, ile dni… statek skakał na falach
lub kołysał się we wszystkie strony, ale muszę powiedzieć, że podobało mi się to.
Przez jakiś czas, wydaje mi się, że natrafiliśmy na sztorm, lecz nie trwało to
długo. Obudziłam się dopiero wtedy, gdy usłyszałam odgłosy miasta. Kiedy
weszłam schodami na podkład, całe ciało miałam jeszcze mocno zastałe, ale to
powinno za kilka godzin ustąpić. Był dzień. Port pełen statków osobowych
ogrzany był przez gorące promienie słońca. Zamknięta w całkowitym mroku przez
nieokreśloną liczbę czasu, zmrużyłam oczy, które zaszły mi łzami. Ludzie,
którzy wałęsali się tutaj, mieli naprawdę różne kolory skóry. Od bladych,
kościstych europejczyków, opalonych, umięśnionych Latynosów, przez skośnookich,
żółtawych Japonek, po czarnych jak noc Afrykańczyków. Przez kilka minut
obserwowałam ich, podziwiając stroje i zachowania. Musieli to być mugole,
ponieważ nie czułam ani odrobiny magii, kiedy nieświadomie mijali mnie. Tutaj
nie musiałam szukać choćby śladu po Czarnym Panu, takie miejsca jak to
interesowały go najmniej. Nie lubił zaludnionych, nowoczesnych miejscowości.
Dlatego natychmiast wzniosłam się w powietrze i wyciągnęłam mapę. Nie mogłam
czekać ani chwili dłużej. Poza tym… tęskniłam za Egiptem. Tutaj również było
ciepło, ale charakterystyczny klimat tego państwa był ważniejszy, niż słońce i
wysoka temperatura.
Leciałam
bardzo długo, głównie dlatego, że pierwszy raz odwiedziłam Nowy Świat. Unosiłam
się w powietrzu bardzo wysoko nad lądem, więc widziałam jedynie ziemię,
szaroniebieskie wstęgi nikłych rzeczek, wioski i, od czasu do czasu, miasta.
Ludzie wyglądali jak maleńkie, czarne punkciki. Byłam niezwykle zmęczona,
ponieważ musiałam lecieć w nocy. Ale odnalezienie Lorda Voldemorta było
ważniejsze niż moje dobre samopoczucie. Dlatego zignorowałam głód oraz
wycieńczenie. Chociaż powieki mi ciążyły, powietrze było jakoś dziwacznie gęste
i gorące, na ciało zaś zadziałała grawitacja. W głowie mi wirowało, wiatr
targał moje włosy. Zaraz, zaraz… czy ja spadam…?
*
Kiedy
otworzyłam oczy, każdy centymetr mojego ciała bolał mnie nieznośnie. Na samym
początku nie miałam pojęcia, gdzie się znajduję i co się stało. Dopiero po
kilku minutach zdałam sobie sprawę, że ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, był lot
późną nocą. Fala przerażenia przeszyła mnie na wskroś, a ja sama usiadłam
gwałtownie. Zaklęcie Kameleona przestało działać zapewne z chwilą, kiedy
uderzyłam o ziemię. Znajdowałam się w jakimś mrocznym pomieszczeniu, moje nogi
nakryte były jakimś kolorowym kocem. Byłam sama. Albo tak mi się zdawało.
Gdzieś w oddali zapłonęło światło świecy, a tuż nad nimi dostrzegłam jakąś
ciemną twarz. Twarz kobiety. Wyglądała tak, jakby pochodziła z jakiegoś
starożytnego plemienia. Jej wylękniony wzrok brązowych, wielkich oczu pozwolił
mi przez moment poczuć przewagę, która zdominowała zdezorientowanie, ale tylko
przez chwilę, dopóki do ciemnego pomieszczenia nie weszło dwóch mężczyzn. Obaj
nieśli płonące mocnym światłem pochodnie, na plecach mieli przytwierdzone do
skórzanych pasów miecze. Odczułam niepokój, widząc to, postanowiłam jednak nie
dać tego po sobie poznać.
Jeden z nich wypowiedział kilka słów w
nieznanym dla mnie języku, a kobieta pokiwała gorliwie głową. Mówili po
hiszpańsku, a ja nie rozumiałam z tego zupełnie nic. Niższy z dwójki mężczyzn
podszedł do mnie i przemówił, wskazując na swoją pierś:
- Javier Amido.
Zrozumiałam, że się przedstawia, więc ja
postanowiłam zrobić to samo.
- Sarah Prince.
Uznałam, że najlepiej będzie stworzyć
sobie zupełnie nową, nieskalaną i nic nieznaczącą tożsamość. Trójka tubylców
popatrzyła po sobie, po czym zaczęła zadawać mi pytania tak szybko, że nawet
gdybym dobrze znała język hiszpański, miałaby trudności ze zrozumieniem ich
słów.
- Nie rozumiem! Nic nie rozumiem, nie
mówię po hiszpańsku! – powiedziałam głośno i wyraźnie. Wolałam używać języka
angielskiego, ponieważ istniała większa szansa, że choć trochę mnie zrozumieją.
– Czy możecie mi powiedzieć, gdzie jestem? Która godzina? Muszę czym prędzej
ruszyć w dalszą drogę.
Chciałam wstać, ale jeden z mężczyzn
doskoczył do mnie i popchnął z powrotem na koc. Burknął coś w stronę
towarzysza, który opuścił pomieszczenie. Wrócił jednak stosunkowo szybko,
prowadząc ze sobą trzeciego mężczyznę z wielkim, złotym kolczykiem w nosie.
Kiedy uklęknął przy mnie, zauważyłam jego ciemne, brudne dredy sięgające pasa.
- Ja znać wasza mowa – rzekł głębokim
basem. – I będę tłumaczył. Co robisz w naszych stronach?
- Zgubiłam się – odpowiedziałam głośno i
wyraźnie, aby wszystko zrozumiał. – Możesz mi powiedzieć, w którą stronę mam
się udać, aby dotrzeć do Peru? To bardzo ważne.
- Nasz medyk nie pozwolił się tobie
ruszać stąd, dopóki nie wydobrzejesz. Musisz codziennie przyjmować ten eliksir,
ponieważ… to podejrzane… ale twoje ciało miało zupełnie inny czas niż jest
teraz.
Rozumiałam, o co mu chodziło, choć
określił mój stan dość nieprecyzyjnie. Tak szybki lot zaburza funkcje w
organizmie. To wszystko przez zmianę czasu. Chodź tutaj był minimalny, czułam
się fatalnie. Odpoczęłam już nieco i chciałam wyruszyć w dalszą podróż, choć
ciekawość już powoli przejmowała kontrolę nade mną. Musiałam zobaczyć ich
osadę. Odwiedziłam już całe mnóstwo miejsc na świecie, lecz, jak dotąd, nie
spotkałam tak… dzikich ludzi na
swojej drodze. Zapragnęłam wyjść w końcu na zewnątrz.
- No dobrze, a gdzie my w ogóle jesteśmy?
– zapytałam.
Mężczyzna podszedł do wielkiej, skórzanej
mapy, której uprzednio nie zauważyłam i wskazał mi miejsce pośród wielkich,
wilgotnych lasów brazylijskich, niedaleko rzeki podpisanej nazwą Purus. A to oznaczało, że byłam już
naprawdę blisko celu, ale przecież nie musiałam już teraz ruszać w dalszą
drogę. Mogłam poszukać jakichś informacji o Czarnym Panu tutaj. Musiałam tylko
dowiedzieć się, czy mam do czynienia z czarodziejami. Ale takimi prawdziwymi,
nie z jakimiś kapłanami czy szamanami, którzy igrali jedynie z wyobraźnią
widzów, a żadnych czarów w ich poczynaniach nie było. Dlatego zakaszlałam
cicho, zastanawiając się usilnie, jak skierować rozmowę na ten temat. Uznałam,
że jeżeli są prawdziwymi magami, to wyczują, iż stosuję legilimencji i mogą
poczuć się urażeni. Na szczęście mężczyzna, który znał angielski, jako pierwszy
zapytał mnie:
- Czy ty dostała się tu, lecąc? Czy
teleportacja? Nie było przy tobie dywanu.
- Teleportacja – skłamałam. Stwierdziłam,
że rozsądniej będzie udawać normalną czarownicę. Lot bez miotły, dywanu,
hipogryfa, testrala, smoka czy innego latającego przedmiotu lub stworzenia to
coś rzadko spotykanego, nawet w świecie czarodziejów. Zgromadzeni w komnacie
mężczyźni przestali na mnie dziwnie patrzeć, kiedy ich przyjaciel przetłumaczył
im to, co powiedziałam. Twarz kobiety zaś była nadal nieprzenikniona. Nie
zważając na jej dziwny wzrok, ciągnęłam: - Mógłbyś mi powiedzieć o Nowym
Świecie? O mrocznej mocy, która stamtąd pochodzi? Poszukuję jej. Musimy
zniszczyć jej źródło.
- Ja nie wiedzieć dużo, tłumaczy tylko –
odparł mężczyzna bez choćby cienia zakłopotania. – Ale zapyta swojego mistrza.
Opuścił ciemny pokój, aby po chwili
przyprowadzić ubranego w włóczkowe, bajecznie kolorowe koce mężczyznę. Jego
ciemna twarz pokryta była czerwonymi i czarnymi malowidłami, w obu uszach miał
złote, ciężkie kolczyki, a łysina lśniła w świetle świec i pochodni.
- To nasz mistrz, pozwala ci tutaj
zostać, dopóki chorujesz – odezwał się tłumacz. – Powiedział, że nigdy nie
widział wielkiej mocy. Ale dużo słyszał i może ci opowiedzieć, jeśli chcesz.
Mistrz usiadł na piętach bardzo blisko
mnie; dopiero teraz spostrzegłam, jak bardzo był stary i zmęczony. Jego surową,
ciemną warz pokrywały zmarszczki, pod wielkimi, błyszczącymi oczami miał
cienie. Zaczął mówić cichym, ochrypłym głosem, ale ja nie zrozumiałam z tego
ani słowa. Dopiero po chwili, kiedy w końcu umilkł, jego towarzysz
przetłumaczył mi to, co powiedział:
- Ciemna moc umilkła w Nowym Świecie na
wiele lat. I wciąż milczy. Lecz dawno temu wielu czarodziejów uciekało tutaj,
aby schronić się przed nią. Było mnóstwo śmierci i mnóstwo zła. Nikt nie wie do
dziś, czym ta moc była. Mówi się, że to mężczyzna straszny, wielki i biały.
Każdy, kto spojrzał w jego oczy, natychmiast padał martwy. Teraz nikt o tym nic
nie słyszy, mamy swoje problemy, by martwić się tym. I ty też powinnaś wrócić
do domu, bo mocy już nie ma. Tak rzekł mistrz i ma nadzieję, że wróci do
zdrowia bardzo szybko.
Przywódca plemienia skłonił lekko głowę w
moim kierunku, co oznaczało, że zamierza odejść. Kiedy się odkłoniłam, w stał i
opuścił pomieszczenie, nie patrząc na mnie więcej. Tłumacz polecił mi przespać
się jeszcze krótką chwilę, po czym również wyszedł wraz ze swoimi towarzyszami,
pozostawiając przy mnie milczącą, beznamiętną kobietę ze świecą. Niewiele
zrozumiałam z mowy mistrza. Oczywiście fakt, iż słyszeli o Czarnym Panu wcale
mnie nie zdziwił. Tylko trochę zawiodłam się, że niczego więcej, co sama
wiedziałam, się nie dowiedziałam.
~*~
Szczerze
mówiąc, to do onetowskich problemów już przywykłam, ale żebym ja szablon
godzinę ładowała… to już gruba przesada. Dlatego stara grafika jest i na razie
nie zamierzam jej zmieniać. Już niedługo z powrotem do fabuły HP powracam, ale
jeszcze kilka rozdziałów musicie się pomęczyć. Tak sobie pomyślałam. Ja
mieszkam na Podkarpaciu… czy ktoś z Was też? Jeżdżę ostatnimi czasy dużo na
zdjęcia. Dlatego możemy się zobaczyć. Taki pomysł. Dedykacja dla Atramentowej :*
~olka
OdpowiedzUsuń14 lipca 2012 o 16:46
Dżahnes chyba niedługo znajdzie Czarnego Pana.
14 lipca 2012 o 18:05
UsuńWłaśnie chyba nie za bardzo ;/
~Atramentowa
OdpowiedzUsuń16 lipca 2012 o 10:48
Ty, wyrazy Ci się pozlepiały, weź coś z tym zrób, bo ciężko się czyta. xDDżahmes mogła wziąć więcej do jedzenia, i coś lepszego. Fuj, ryba – nie lubię, chyba, że wędzona. ;DMocna jest. Lecieć tak daleko… aż podziwiam kobietę. Ja mam lęk wysokości i s.rała.bym w gacie ze strachu. xDMogła wziąć ze sobą Nathira. On jest taki fajny!… I może by jej pomógł. :DWydaje mi się, że pisze się „Afrykanów”, a nie „Afrykańczyków”. :D Ale sprawdź jeszcze lepiej, nie jestem pewna. Po prostu dziwnie to brzmi. Bo mówisz „Afrykanie”, a nie „Afrykańczycy”, prawda?Sarah Prince! Prawie jak ciotka Severusa. xDTeż koleś z kolczykami do złudzenia przypominał mi Kingsleya. xD Może stworzyłaś jego wujka albo tatę? xDMam dziwne wrażenie, że przed Dżahmes jeszcze długa droga do odnalezienia Czarnego Pana. Ale ona tak bardzo go kocha, że aż podziwiam jej hart ducha. Tylko czy on ją naprawdę kocha. :PRozdział ogólnie mi się podobaaał! Naczekałam się trochę na niego, ale było warto. I podobało mi się to, że było mało dialogów, a dużo opisów. Niekoniecznie krajobrazów, ale wiesz – przemyślenia, relacje, uczucia i te sprawy. Bingo! :DI mam wrażenie, że coraz lepiej piszesz. Good. :*Aaach! Dziękuję za dedykację, aż się uśmiechnęłam. :DAve Ci. <3
16 lipca 2012 o 10:58
UsuńPozlepiały się? Je.ane jedne. Jak publikowałam, to jeszcze wszystko było normalnie. Ku.rwicy można dostać z tym onetem, teraz, zamiast przepisywać rozdział na Kochanka Muz, będę rozklejała wyrazy oO” Genialny poranek oO” Coś z tym trzeba zrobić, rozumiem, opóźnienia z publikacją komentarzy, ale sklejanie wyrazów w postach? Tego już za wiele ;/
~Enigmatyczna
OdpowiedzUsuń22 lipca 2012 o 15:42
Haha, to tłumaczenie wypowiedzi przypomina mi szczyt młodzieży, z którego wczoraj wróciłam. Każde spotkanie trwało trzy razy dłużej niż powinno było, bo trzeba było wszystko przetłumaczyć jeszcze na niemiecki i francuski xDWidzę, że interesujesz się różnymi kulturami. I tutaj przypomniało mi się Twoje opowiadanie „Czwórka Hogwartu”. Chciałaś w nim opisać zwyczaje średniowieczne. I z tego, co pamiętam, było tam wiele znaczących błędów, na przykład to, że ktośtam pił herbatę, i takie tam, w tym stylu. Czytając w tej notce, że Dżahmes chodziła po lasach i nawoływała Czarnego Pana, przyszło mi na myśl skojarzenie z tym, jak czwórka Hogwartu wyruszyła w podróż, aby założyć szkołę. To strasznie… nieracjonalne. Nie masz pojęcia, gdzie ktoś jest, może być w zasadzie wszędzie, a Ty chodzisz po jakimś lesie i drzesz się za nim? Albo gdy chcesz założyć szkołę bądź jakąś inną instytucję, to ot tak sobie wyjeżdżasz w świat, nie wiedząc dokąd i po co? No i dziwne jest też, że Dżahmes wyruszyła dopiero po tylu latach. Podsumowując, widzę, że w Twojej głowie tlą się jakieś wątłe pomysły, ale jakoś nie umiesz wziąć tego do kupy, zrobić ciekawych powiązań. Chcesz, żeby się coś działo, a w zasadzie jest to wszystko takie naciągane i wymuszone, nie łączy się w całość przyczynowo-skutkową. Ale mimo wszystko, dobrze że nie poprzestajesz na opisach nudnego życia w Hogwarcie, tylko starasz się doskonalić.
23 lipca 2012 o 10:40
UsuńAle moim czytelnikom się to podoba. Gdyby chcieli, abym skupiła się tylko na kulturze staroegpiskiej, to bym zgłębiła wszystkie jej tajemnice. Ale oni, przynajmniej z tego, co piszą w komentarzach, wolą czytać o życiu Dżahmes, więc kultura Egiptu jest tylko dodatkiem. Powiem Ci tak, ja doskonale wiem, co to znaczy przeżyć śmierć (przynajmniej w moim wypadku była to śmierć) kogoś bliskiego. Nie wiem, czy byłaś w podobnej sytuacji, ale ja nie chciałam o tej rozmowie rozmawiać przez bardzo długi czas i im więcej czasu poświęcałam innym sprawom, tym było mi lepiej, bo nie myślałam o tym. Dopiero kiedy już czas w miarę uleczył moje rany, mogłam na nowo myśleć czy rozmawiać o tej osobie. Może Ty masz inne metody, może Ty o wiele szybciej zbierasz się po życiowej tragedii. Ale nie ja. I nie Dżahmes. Taki charakter człowieka. Co do szukania Czarnego Pana… Zastanów się trochę nad tym, co piszesz. Dziewczyna nie widziała go prawie 10 lat. Jest w desperacji. Zdaje się, że napisałam tam, w jakim była stanie. Gdybyś przeczytała całe opowiadanie lub chociaż tę część, w której opuścili już sklep, to byś wiedziała, że w tamtym lesie spędzili trochę czasu. Gdybym ja szukała kogoś, kogo dobrze znałam, to bym szukała go właśnie w tych miejscach, w których spędziła ta osoba dużo czasu i dobrze je znała. Rozumiem, że możesz się przyczepiać do charakteru postaci, do mojego stylu pisania, bo nie każdemu to się podoba. Ale nie czepiaj się fabuły, ponieważ to tylko i wyłącznie moja sprawa, jak ją poukładam. Zdenerwowałaś mnie tu troszkę, bo wytknęłaś mi błędy, których tak naprawdę tutaj nie ma.
~Enigmatyczna
Usuń23 lipca 2012 o 18:56
No dobra, może i masz rację. Nawet jeśli czytałam rozdział, o którym pisałaś, to było to dawno; zresztą rozdziały dodajesz rzadko i trudno się później połapać, gdy się nie wszystko pamięta z poprzednich. Ale co do podejścia do śmierci, mimo wszystko trochę bym się czepiała. Bo przecież Voldemort nie umarł, a przynajmniej Dżahmes wierzyła, że nie umarł. Czy może wcześniej była przekonana że umarł, a dopiero po tych kilku latach jej się odmieniło? Ale to raczej niemożliwe, gdy się kogoś kocha, do końca się wierzy, że on żyje, i chce go odnaleźć. Ludzie, którym ktoś bliski zaginął, aktywnie go szukają, a nie poddają się od razu, bez słowa. No ale może Dżahmes miała jakiś powód aby tak się zachować.
23 lipca 2012 o 22:40
UsuńMiała, przecież każdy, kto kogoś utracił, nie zachowuje się do końca normalnie. Poza tym nam łatwo jest kozaczyć, bo wiemy, że Voldemort tak naprawdę nie umarł. A wtedy przecież krążyło wiele plotek. Nawet Hagrid w HP1 tak mówił: jedni powtarzali, że umarł, drudzy, że wciąż żyje. Gdyby na mnie z jednej strony napierały plotki, że Voldek żyje, a z drugiej, że jest trupem, to też bym miała pomieszane w głowie. To jest chyba normalne, że jeżeli się komuś miesza w głowie, to robi dziwne rzeczy, sama jestem osobiście dziwaczką, więc wiem, co tacy ludzie robią.