28 listopada 2009

10 listopada 2009

6 listopada 2009

22. Modnie jest mieć hipogryfa

Choć budzik zadzwonił za wcześnie, a w łóżku leżało się zbyt wygodnie, przyjemnie było wstać o świcie z lekką głową i względnie wypoczęta. Skrzat domowy — zgodnie z wczorajszą prośbą — pojawił się rano z filiżanką herbaty i kanapkami zapakowanymi w szary papier. Kiedy rozsunęłam kotary, powitał mnie przepiękny, różowo-złoty wschód słońca. Promienie przebijały się przez rozłożyste korony starych dębów otaczających część domu przeznaczoną dla gości. Wytężyłam słuch. 

Cisza. 

Z głębi i z podwórza nie dobiegał nawet najlżejszy dźwięk. Zakładając czystą, świeżą szatę, oczami wyobraźni widziałam, jak godzinę przed świtem najwytrwalsi snuli się jeszcze między pawilonami, sflaczali i wczorajsi. Na tę myśl wydałam się sobie nieprzyzwoicie pracowita. 

Do gospody teleportowałam się prosto z pokoiku dla gości. Wchodząc na zagracone, ponure zaplecze, poczułam się bardzo dziwnie, niestosownie, prawie jak podczas mojego pierwszego dnia w pracy. Przywitałam się krótko z Camillą, która dopalała papierosa w drzwiach prowadzących na dziedziniec, wcisnęłam kanapki do metalowej szafki i zaczęłam się przebierać. Łydki piekły od tańców, a stopy wciąż miałam obolałe po całym dniu na obcasach i już wiedziałam, że dzisiejsza zmiana będzie męczarnią, ale kiedy pomyślałam o niedzielnym wieczorze i maratonie biegania po sali za rozhukanymi pijakami i tłukącymi się goblinami, stwierdziłam, że poranna zmiana nie była aż taka zła. Bez słowa zabrałam się za dobudzanie podsypiających z nosami w kuflach gości. 

— Hortus? Tutaj? A już z rozpędu miałam wpisać ci spóźnienie. 

Kasjopeja pojawiła się za barem, w jednej ręce dzierżąc Proroka Codziennego, w drugiej świeżo przygotowaną kawę. Na dźwięk zdumienia w jej głosie w środku urosłam z dumy, ale tylko uśmiechnęłam się skromnie i wzruszyłam ramionami. 

— Nie przepadam za alkoholem — odparłam i jednym skinieniem różdżki odesłałam do zlewu pół tuzina literatek. 

— Tia, dlatego pracujesz w barze, słodko… — mruknęła, rozkładając gazetę na blacie. — Camilla! Gaś tego peta i do roboty! Skoczysz później na pocztę, trzeba wysłać zamówienie na detergenty! 

— Dziś niedziela, psze pani — bąknęła Marta, która dopiero co pojawiła się na sali, wiążąc w pośpiechu fartuszek. Na jej nieświeżych włosach połyskiwały resztki brokatu — jedyne ślady po sobotniej zabawie. 

Pani Torres wydęła wargi. 

— Człowiek haruje i haruje jak wół, każdy dzień jednakowy… — mruknęła i zaczęła przeglądać rozkładówkę w poszukiwaniu interesującego ją artykułu. — No to dobra, kochaniutka, a ty opowiadaj, co tam w świecie skwaszonych min i adamaszku. Kto się z kim skłócił, kto przyszedł w niestosownej sukni i dlaczego znów była to Irma Black… Pojawiła się jak zwykle w czerni, hmm? 

— W granacie — oznajmiłam śmiertelnie poważnym tonem, chociaż kąciki ust zaczęły mi drżeć. — Pani Black twierdzi, że w tym wieku noszenie się na czarno niebezpiecznie kusi los. 

Camilla i Marta krzątały się między stolikami, ale od czasu do czasu czułam na sobie ich zaciekawione spojrzenia. Szorując nadlatujące szkło, z przyjemnością opowiedziałam o pokazie egzotycznych, zielonych małp, o śpiewaczce z Moskwy i występie czarnoskórych gimnastyczek, choć spodziewałam się, że relacja ze ślubu już dawno widniała w jeszcze ciepłym Proroku Codziennym tuż przed pełnym dekoltem pani Torres. Przez moment poczułam się ważna, zdradzając im, w co ubrała się panna młoda i ile pięter miał tort (szczegóły o właściwościach cukrowych kwiatków pominęłam), choć wiedziałam, że to było do bólu próżne. Nie powinnam przechwalać się przed ludźmi tego pokroju. Nawet nie ze względu na siebie. Na nich. Od początku dążyłam do tego, aby traktowano mnie zwyczajnie, nie po to, bym teraz kłuła ich po oczach relacjami z pierwszej ręki ze ślubu roku. 

Ale i tak było mi z tym dobrze. I nic nie mogłam na to poradzić. 

Bardzo lubiłam przychodzić na poranne zmiany w niedziele. Do południa obsługiwałyśmy niemal wyłącznie przyjezdnych, którzy chcieli wypełnić żołądki czymś szybkim i tanim, pracowników nielicznych otwartych sklepów na Nokturnie i sobotnich biesiadników. Ci ostatni kupowali na kaca jedno lub dwa piwa i praktycznie wcale się nie odzywali. Dzisiejsze przedpołudnie należało właśnie do jednych z tych przyjemnych, powolnych, kiedy mogłyśmy sobie pozwolić na dłuższą przerwę obiadową, a pani Torres przymknęła oko na Martę, która wymknęła się kwadrans przed końcem zmiany. 

Pamiętałam, co obiecałam rodzicom, ale po pracy teleportowałam się prosto do domu. Najedzona, tylko troszkę znużona rozłożyłam się na tarasie pod olbrzymim parasolem, zapadłam się w przyjemnie miękkiej, pluszowej otomanie, otoczona stosem czasopism i z lodami na kolanach. Zachwycające zapachy dojrzałych traw, ciepłe, sierpniowe powietrze, śpiew ptaków gdzieś w głębi parku na tyłach dworku, cisza na opustoszałych korytarzach. Ale nie taka głucha, drętwa cisza zapowiadająca burzę. To była cisza płynąca z bezpieczeństwa i spokoju, braku pośpiechu, o którym marzyłam przez ostatnie tygodnie przedślubnej nerwówki. Z ciekawością sięgnęłam po najnowszego Proroka Codziennego; na stronie z nowinkami znalazłam spory artykuł poświęcony wczorajszym wydarzeniom — poza krótką relacją dziennikarz precyzyjnie opisał każdy szczegół szaty ślubnej panny młodej, nie omieszkał wspomnieć o moskiewskiej piękności, a zaraz pod nagłówkiem widniała pomniejszona fotografia zrobiona na kościelnych schodach. Wiatr szargał damskimi szatami i brodami czarodziejów, a arcybiskup Cavendish podtrzymywał mitrę. Zmrużyłam oczy i podsunęłam sobie zdjęcie pod nos. Na obcasach zrównałyśmy się z Gaby niemal idealnie — ona uśmiechała się krzywo, zaciskając szczęki, ja wytrzeszczałam oczy, starając się trzymać jeszcze sztywniej niż zwykle, ale poza tym prezentowałyśmy się całkiem do rzeczy. Przynajmniej na fotografii tego formatu. Uśmiechnęłam się do siebie i wróciłam do artykułu, w którym dziennikarz piał z zachwytu nad elegancją i subtelnością przyjęcia. Byłam ciekawa, czy relacja ze ślubu wypadłaby tak samo pochlebnie, gdyby szwagier panny młodej nie czuwał nad redakcją. 

Dzisiejsze popołudnie utwierdziło mnie w przekonaniu, że naprawdę lubiłam wakacje, ale nie lubiłam ich spędzać w towarzystwie rodziców i brata. Nie potrzebowałam skrzatów domowych, aby odgrzać sobie łososia na patelni, a później po sobie posprzątać. Banialuka nie musiała zajmować się przygotowaniem kąpieli, a wybór koszuli nocnej — wbrew codziennym niepokojom skrzatki — wyszedł mi całkiem zręcznie. Usiadałam na tarasie z radiem i starym podręcznikiem do eliksirów, który Sokaris przygotował do wyrzucenia razem ze wszystkimi notatkami i książkami zaraz po otrzymaniu wyników z owutemów. Eliksiry dla zaawansowanych: część druga wyglądały na nietknięte. Tylko w kilku miejscach znalazłam niechlujnie zapisane fragmenty karteczek, mocno przypominające ściągi. Wsłuchiwałam się w cykanie świerszczy, przeglądałam spis treści i wyobrażałam sobie, jak to będzie uczęszczać na kółko dla zaawansowanych, dla najlepszych, w których profesor Slughorn widział największy eliksirowy potencjał. Za każdym razem, gdy przypominałam sobie, że chciał je stworzyć specjalnie dla mnie, czułam w sercu przyjemną błogość. Spodziewałam się spotkać na nim piekielnie ambitną Margaret Rowle, być może Gaby, jeżeli nie pochłoną jej doszczętnie zmartwienia związane z zaręczynami, no i pewnie Toma. Ale czy jego plany miały jakikolwiek związek z warzeniem eliksirów? W Hogwarcie działało mnóstwo grup, stowarzyszeń fanatyków numerologii czy klubów zajmujących się wróżeniem, ale Riddle nie interesował się żadnym z nich. Co miałoby mieć kółko eliksirów, żeby Tom zechciał się na nim pojawić? 

Też pytanie. 

Profesora Slughorna. 

To był człowiek, który imponował nam wszystkim bez wyjątku, ale w sercu Riddle’a znalazł szczególne miejsce. I choć Ślizgon nigdy nie dzielił się z nami swoimi pedagogicznymi sympatiami, sposób, w jaki patrzył na Mistrza Eliksirów, zawsze budził we mnie jakąś przyjemną serdeczność. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Tom — choć się przed tym bronił, gdyby to usłyszał — widział w nim kogoś na kształt ojca. Ale nie mogłam mu się dziwić. Sama czułam do profesora Slughorna dokładnie to samo. 

Wybiła dopiero dwudziesta pierwsza, kiedy w domu zrobiło się małe zamieszanie, a zaraz po tym na powrót zapanowała sztywna, lodowata cisza. Wrócili rodzice. Banialuka, Partacz i Świstek natychmiast rzucili się w wir pracy, gdzieś na schodach rozbrzmiał rytmiczny, powolny stukot damskich obcasów, a z salonu dobiegł mnie dźwięk charakterystyczny dla ojca krzątającego się przy barku. Mieszanina sapania, hałas otwieranych i zamykanych drzwiczek, szkło obijające się o szkło. Automatycznie spięłam się w sobie, choć wiedziałam, że nie zrobiłam nic złego. 

Hortus pojawił się na tarasie, dzierżąc w dłoni szklankę z bursztynowym trunkiem, z którym zwykle zasiadał w fotelu przed kominkiem i czytał w Proroku Wieczornym rubrykę z prognozą pogody na następny dzień. Przywitałam się cicho, udając rozluźnioną. 

— Umawialiśmy się, że pojawisz się na podwieczorku u Taciturnów — odezwał się. Głos miał niski i zmęczony, a sam oparł się o framugę z takim znużeniem, jakby rozmowa ze mną była jedynie formalnością. — Sokaris i Ivy wyjeżdżają teraz w podróż poślubną, nie przeszkadza ci, że zobaczysz się z bratem dopiero na Boże Narodzenie? 

— Jeszcze pokaz hipogryfów u pana Greengrassa — odparłam po chwili namysłu. 

— Hmm, racja — mruknął. Kątem oka zauważyłam, jak przetarł ręką swoją wielką, czerwoną twarz. — Ale i tak mogłaś się chociaż pożegnać. 

— Ależ zrobiłam to właśnie dla Sokarisa — skłamałam z nutką ironii. — Nie chciałam nikogo kłuć w oczy powodem, dla którego opuszczam tak ważną uroczystość. Przepraszam, nie pomyślałam. 

Udał, że tego nie usłyszał.

— Idź już do łóżka. 

Odczekałam chwilę, aż ojciec zniknie na górze. Nie było krzyków, wyzwisk, grożenia aresztem domowym, trzaskania drzwiami. Poskładałam czasopisma, na ich szczycie ułożyłam Eliksiry dla zaawansowanych: część drugą, wyłączyłam radio. Dziwne. Wspinając się po schodach, poczułam delikatne ukłucie wyrzutów sumienia. Przez ułamek sekundy pomyślałam, że Sokarisowi może naprawdę trochę zależało na tym pożegnaniu. 

— Wróć tu. 

Podskoczyłam, gdy pretensjonalny głos ojca przeciął ciszę. Dobiegał z samego końca skrzydła, gdzie znajdowała się sypialnia rodziców. Niechętnie ruszyłam w tamtym kierunku, wiedząc, że zostanę z nim sam na sam. Kiedyś podsłuchałam, jak Banialuka mówiła, że matka już dawno stamtąd się wyprowadziła. 

Zatrzymałam się przed uchylonymi drzwiami i przełknęłam z nerwów. Zanim pojawiła się w nich brzuchata postać Hortusa, udało mi się wyłowić wzrokiem ciemną, ozdobną tapetę w gwiazdki i fragment wysokiego łóżka z baldachimem. Odkleiłam wzrok od drugich drzwi wewnątrz pokoju i przeniosłam go na zmrużone, podejrzliwe oczy ojca. 

— Jutro z samego rana wybieramy się z matką na wycieczkę do Rzymu — rzekł całkiem spokojnie, a ja przytaknęłam bezmyślnie. Nie pamiętałam, by któreś z nich o tym wspominało. — Chciałbym ci tylko oznajmić, że nasza nieobecność nie zwalnia cię z zasad, które panują pod moim dachem. Nie życzę sobie, żebyś szlajała się poza domem poza godzinami pracy. O zakazie jakichkolwiek odwiedzin chyba nie muszę przypominać. 

Opanowanie, z jakim to powiedział, wydało mi się złowieszcze. Żadnego podniesionego głosu? Żadnych emocji barwiących jego pyzatą twarz na bordowo? Musiałam wytężyć wzrok, ale nie — nie była nawet spocona. 

— D-dobrze — bąknęłam zdezorientowana. 

Zrobiło się niezręcznie, cisza, która jeszcze chwilę temu przyjemnie łagodziła zmysły, teraz kąsała w uszy. W końcu ojciec odchrząknął. 

— Teraz do łóżka — powtórzył. 

Natychmiast się odwróciłam i pomaszerowałam prosto do siebie. Serce waliło mi w piersi jak dziecku, które w środku nocy wracało z łazienki do pokoju — w obawie przed śledzącymi go potworami, ale na tyle opanowane, by nie puścić się pędem przez ciemny korytarz. 

Testował mnie. Nie miałam pojęcia jak, ale z całą pewnością mnie sprawdzał. 

Uczucia wobec wyjazdu rodziców falowały jak sinusoida przez cały następny dzień — od niepokoju przez podekscytowanie do strachu i tak do wieczora. Kiedy rano wstałam do pracy, wciąż spali, a gdy wróciłam, już ich nie było. Zostały tylko skrzaty domowe zajęte swoimi codziennymi obowiązkami. Choć na korytarzach zawsze panowała cisza, czułam się dziwnie ze świadomością, że zostałam tu prawie całkiem sama. Początkowo doceniłam spokój wypływający z tego, że ojciec gderał teraz ponad osiemset osiemdziesiąt mil dalej, ale wraz z zapadnięciem zmroku zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Zwłaszcza kiedy skrzaty zaszyły się w swoich komórkach przy kuchni. 

Dlatego zaraz następnego ranka po śniadaniu pomaszerowałam prosto do salonu i za pomocą kominka zajrzałam do kuchni w Prince Village. Jeszcze nigdy nie używałam sieci Fiuu w taki sposób i już wiedziałam, że nie stanie się to moją ulubioną formą kontaktu. Zaciągnęłam się zdrowo popiołem z paleniska, a plecy wygięte w nienaturalny sposób natychmiast zaczęły boleć. 

— Dz-dzień dobry…? — wychrypiałam i w tym samym momencie gdzieś z boku usłyszałam narastający dźwięk nagich stóp biegnących po kafelkach. 

— Czego głowa panienki Victorii życzy sobie w kuchennym kominku pani? 

Widok skrzata domowego z tej perspektywy wywołał we mnie dziwne, niezbyt przyjemne uczucia, ale wymusiłam w miarę przekonujący uśmiech. 

— Dzień dobry, Świerzbku. Chciałabym się dowiedzieć… czy jest babcia? Mógłbyś ją zapytać, czy mogłabym ją dzisiaj odwiedzić? 

Lustrował mnie przez moment, mrużąc obwisłe powieki, po czym bez słowa wybiegł z kuchni, a ja przebierałam cierpnącymi nogami i modliłam się w duchu, by skrzat nie uznał tej niespodziewanej wizyty za przywidzenie. Sekundy ciągnęły się boleśnie długo — boleśnie głównie dla kolan — ale w końcu w polu widzenia ponownie pojawiły się wielkie, gruzłowate skrzacie stopy. 

— Pani zaprasza do salonu — oznajmił urzędowym tonem. 

Tak więc zrobiłam, upewniwszy się wcześniej, że na mojej nieskazitelnie czystej, wyprasowanej szacie nie został ślad po sadzy z kominka. Wyszłam ostrożnie, by nie narobić śladów na grubym, perskim dywanie babcinej bawialni. Zielone oczy obramowane czarną kreską zmrużyły się jak uprzednio oczy skrzata. 

— Jestem już po śniadaniu, więc mogę ci zaproponować co najwyżej herbatę — powiedziała zimno, czyniąc nonszalancki gest ręką w kierunku bliźniaczo podobnego fotela do tego, w którym sama siedziała. — To niegrzeczne zaglądać bez zaproszenia do czyjejś kuchni. Trzeba było użyć kominka w salonie. 

Poczułam ciepło ogarniające policzki. 

— Nie chciałam babci przeszkadzać w… 

Reszta moich słów utonęła w pogardliwym prychnięciu. 

— Przeszkadzać? Nonsens. Przecież ja i tak, proszę ja ciebie, próchnieje tu sama przez całe dnie. 

Wciąż zawstydzona przysiadłam na brzeżku fotela, czując na sobie świdrujący wzrok babki. Na okrągłym stoliku między nami już rozkładały się same dwie filiżanki, ciężka cukiernica i patera z czterema rodzajami ciasteczek do wyboru. 

Jane natychmiast zapomniała o moim bezceremonialnym wtargnięciu do kuchni. Babcia była bardzo zainteresowana moją pracą w barze — znacznie bardziej niż opowieściami swoich koleżanek z objazdów po horrendalnie drogich kurortach. Po herbatce sama zaproponowała mi gościnę na czas wycieczki rodziców, jakby dobrze zdawała sobie sprawę z serii bolesnych skurczów żołądka na każdą myśl, że będę musiała ją o to poprosić. Nie mówiła o tym otwarcie — bo chyba prędzej pochwaliłaby Hortusa, niż się do tego przyznała — ale wyglądała na zadowoloną z mojej obecności. Nareszcie mogła poutyskiwać do kogoś innego niż do Świerzbka i ze słabo ukrywaną dumą oprowadziła mnie po tej części domu, której jeszcze nie widziałam. 

Z zachwytem odkrywałam tajniki rezydencji dziadków — tak ekscentrycznej, jak oni sami. Zachwycałam się olbrzymią biblioteką z wspaniale wymalowanym półokrągłym sklepieniem. Regały uginały się pod ciężarem książek w nieznanych mi językach, które babcia — jak twierdziła — dobrze znała i nawet odczytywała mi fragmenty tekstów z wielkich niczym płyty chodnikowe grymuarów. Dla mnie były tylko nic nieznaczącym bełkotem, brzmiącym w dziwnie gardłowo i chropowato, ale zawsze ściągnięte, pomarszczone oblicze babki rozświetlił jakiś wewnętrzny płomień — jakby ktoś zapalił świecę w pustym pokoju. 

Choć gabinet dziadka wymownie nadal pozostał zamknięty na cztery spusty, Jane pozwoliła mi zwiedzić ponurą salę muzyczną z miniaturową muszlą koncertową i galeryjkę na ostatnim piętrze. Byłam marnym koneserem sztuki, ale nawet ja nie mogłam przejść obojętnie obok wspaniałego zbioru malowideł, kamiennych figurek, instrumentów i historycznej biżuterii wyłożonej na czerwonych poduszkach. Przechadzając się ze mną wzdłuż gablotek, babcia prawie wcale się nie odzywała, ale to milczenie mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa. 

— To wszystko z podróży dziadka? — zapytałam, przyglądając się okrągłej tarczy i chepeszowi (jak głosił napis na tabliczce pod spodem) wykonanych w całości ze szczerego złota. 

— Już dawno powinnam pozbyć się tych bibelotów. Tylko zbierają kurz — prychnęła, choć sekundę wcześniej dostrzegłam sentyment w kącikach jej uszminkowanych ust. — Niektóre są podobno bardzo cenne. Po mojej śmierci będzie się o co kłócić. 

Przeszłyśmy przez łukowaty portal do większej, ale prawie pustej sali. Poza samotną otomaną w centrum pokoju nie znajdowało się nic więcej. Kiedy tylko przekroczyłyśmy próg, przynajmniej dwa tuziny namalowanych postaci jak na komendę obrzuciły nas identycznym oceniającym spojrzeniem. W ramach zawrzało, a ja nie wiedziałam, gdzie patrzeć. Każdy fragment ściany był zagospodarowany przed obrazy — ale jakie to były obrazy! Sportretowane osoby miały na sobie szaty, jakich w Anglii jeszcze nie widziałam. Różnobarwne, egzotyczne turbany, złote sandały na gołych stopach, białe, zwiewne suknie (szybko odwróciłam wzrok od kobiety w sukni z półprzezroczystej organzy — piersi prześwitywały tak mocno, że brązowe sutki wyraźnie rysowały się pod materiałem). Mężczyźni w przepaskach na biodrach, zupełnie nieskrępowani prezentowaniem nagich torsów, kobiety w wydekoltowanych bluzkach, a prawie wszyscy umalowani w taki sposób, że w pierwszej chwili stanęłam jak wryta. Żadnych bladolicych, powściągliwych snobów, jacy spoglądali na gości z innych znanych mi westybulów. Tutaj prawie wszyscy szeptali do siebie i się uśmiechali. 

— Och…! — wyrwało mi się i dwa susy później już byłam przy ścianie. — To babcia? 

Dźwięk jej niskich obcasów wypełnił komnatę, podczas gdy ja z wypiekami na twarzy chłonęłam obraz. Wysoki na prawie cztery stopy przedstawiał całą sylwetkę kobiety siedzącej w nonszalanckiej pozie w drewnianym krześle z niskim oparciem i twarzą obróconą profilem do oglądających. Była młoda, na oko trzydziestoletnia, szalenie zgrabna, z bardzo długimi, kruczoczarnymi włosami splecionymi w misterne warkocze, ale zielone oko zakończone kocią kreską, długi, orli nos i spiczasty podbródek wyglądały aż nadto znajomo. Zbliżyłam się, analizując bajecznie kolorową szatę z wysokim rozcięciem. Poczułam w żołądku przyjemne ciepło na widok kolana, o które zaczepioną miała drugą nogę — identycznie kościstego, jak moje. 

– Oj, ano, chyba ja, chociaż ile to już lat… — westchnęła, przystanąwszy obok. 

Młodsza Jane z portretu nagle drgnęła i odwróciła głowę — tak, teraz byłam już pewna, że miałam przed sobą portret babci. Stałyśmy przez chwilę, nie odzywając się do siebie. Ona wodziła obojętnym wzrokiem po ścianach, jak gdyby chciała celowo podkreślić, że ABSOLUTNIE nie interesowały jej te sentymentalne bzdury, a ja nie mogłam oderwać wzroku. Nawet siedząc, młoda Jane onieśmielała pewnością siebie. Oczy miała wydłużone i zielone jak moja matka, skórą ciemnooliwkową i błyszczącą, skronie zdobiło złote nakrycie przypominające tiarę. 

— Była babcia w Egipcie? — zapytałam, oglądając grubą ramę ozdobioną hieroglifami. 

— Arismad-Arismad, czerwiec 1906, Jane Hanif, pędzla i różdżki Ramzesa Inteba — odczytała, sunąc długim, czerwonym paznokciem wzdłuż złoconych obrazków. Uśmiech na jej ustach chyba na moment stracił swój zwykły ironiczny wyraz. — W młodości tam mieszkałam, zresztą w Kairze poznałam twojego dziadka. 

— Romantyczne — wtrąciłam cicho. 

Skwitowała to chyba czterdziestym tego dnia prychnięciem. 

— Romantyczne, bzdura — mruknęła. — Wśród Brytyjczyków panowała wtedy taka moda, żeby zwozić sobie z egzotycznych krajów kolorowe żony, żeby później wciskać je w gorsety i pudrować twarze na biało. 

— Ale dziadek taki nie był? To znaczy… jako podróżnik miał otwartą głowę, prawda? 

— A, proszę ja ciebie! — syknęła tonem zapowiadającym dłuższą opowieść. Z ciekawości aż skręciło mnie w środku. — Tam ludzie żyją zupełnie inaczej niż u nas. Oczywiście teraz pewnie Kairowi jest bliżej do Londynu teraz niż do Kairu z mojej młodości… na wszystkich bogów, sto trzy lata! Przez większość mojego życia byłam stara i nic nie zapowiada, żeby to miało się zmienić. W każdym razie, dziecko, tam naprawdę można było się zabawić, a nie to, co tutaj — garden party w tych okropnych pastelowych tiarach, tańczenie z kijem w tyłkach… ech, można zdechnąć z nudów. Nawet sobie nie zdajesz sprawy, ile tego sztywniactwa przejęliśmy od mugoli. Dawnym Egiptem władali głównie czarodzieje, ale z czasem państwo rozbiło się na mniejsze królestwa, które zaczęły znikać z powierzchni ziemi, tak, jak i zaczęły znikać starożytne, czystokrwiste rody. W Dolnym Egipcie władzę zaczął przejmować motłoch, aż magiczne społeczeństwo całkowicie usunęło się w cień i żyje tak, jak w Anglii — w ukryciu i strachu przed mugolami. 

— Mimo wszystko chciałabym tam pojechać. To znaczy… chciałabym pojechać, gdyby nie ta przypadłość ze słońce. Chyba nigdy nie poznałam żadnego czarodzieja z Afryki. 

Szłyśmy dalej wolnym krokiem, oglądając kolejne obrazy, ale w oczach babki zapaliły się niebezpieczne ogniki i nie widziała już swojej kolekcji portretów. Myślami odleciała daleko stąd. 

— Byłaś w Egipcie, proszę ja ciebie — ciągnęła. — Byłaś, co prawda, bardzo smarkata, ale żadnej słonecznej przypadłości u ciebie wtedy nie pamiętałam. Ale tak to jest, kiedy rozwadnia się krew. Należy wysoko cenić swój ród i uczyć się. O tak, uczyć! — Pogroziła mi palcem. — Siedzę tu zamknięta i mam czas, to czytam. I co nieco się dowiaduję z tych mugolskich czasopism. Mugole cały czas się rozwijają, a my zatrzymaliśmy się w czasach królowej Wiktorii. Już dajemy im się przegonić! 

— Babcia mówi jak Grindelwald… 

- A mówię — zgodziła się. — Bo tu miał rację. Społeczeństwo czarodziejów potrzebuje oczyszczenia z dekadencji. Dla dobra krwi każdy musi trzymać się własnej sfery, ale neutralne współistnienie jest kluczowe do rozwoju. Wszyscy czerpiemy z siebie nawzajem.

— Ale czy to się nie wyklucza? 

Cmoknęła zniecierpliwiona moim powolnym pojmowaniem. 

— Spójrz na Świerzbka i mnie. Kiedy miałam więcej skrzatów, cała sfera przez dziesięciolecia miała pyszną uciechę z tego, jak wyglądały zasady w moim domu. Abraxas Malfoy otwarcie szydził, że lada chwila będziemy jadać ze skrzatami przy jednym stole, a za dziesięć lat to ja będę gotowała im posiłki. I taki psikus — nie dożył nawet tych trzech lat, żeby się przekonać. W moim domu, proszę ja ciebie, role są jasno wyznaczone. Ja szanuję służbę, służba szanuje mnie. Szacunek i świadomość własnego miejsca w szeregu — to sprawia, że wspólna egzystencja staje się jasna i prosta. Ale do tego, proszę ja ciebie, potrzebne jest dobre wychowanie. Nie sztuką jest napłodzić potomstwa, które będzie bezwartościowe, ale mieć jedno, a mądre. To są wartościowe cegły, proszę ja ciebie, z których buduje się trwały dom. 

Obeszłyśmy tak całą galerię, nie zatrzymując się już przy żadnym z malowideł. I choć Jane już któryś raz powtórzyła, że od lat nikt tu nie przychodził, powietrze wcale nie przesiąkło zapachem kurzu, a na drewnianym postumencie stał wazon z bukietem świeżych, bladoniebieskich ołowników. 

 

*

 

Ten tydzień, który spędziłam u babki Jane, pozwolił mi poznać ją lepiej niż przez całe siedemnaście lat mojego życia. Uwielbiała pouczać, miewała napady złego humoru, ale naprawdę żałowałam, że wycieczka rodziców dobiegła końca i po pracy zamiast w kominku w Prince Village musiałam zmaterializować się na schodach własnego domu. Samochód ojca już czekał na podjeździe. Znakomicie — auto wyprowadzone z garażu zawsze oznaczało bankiet wyłącznie w męskim towarzystwie. Z nadzieją, że zobaczymy się dopiero następnego wieczora, wślizgnęłam się do środka przez taras i czmychnęłam prosto na górę. Byłam pewna, że skrzaty już mu doniosły o moim tygodniowym pobycie u jego ukochanej teściowej. 

Dlatego przeżyłam mały wstrząs, kiedy wchodząc przez własną bawialnię, zobaczyłam uchylone drzwi do sypialni i zapalone światło. Zamarłam, a serce zatłukło się w rozpaczliwie gardle jak dziki ptak wrzucony do klatki. W pierwszej chwili przemknęło mi przez myśl, że to Tom wślizgnął się przez okno, ale szybko odrzuciłam ten absurdalny pomysł. On nie zostawiłby po sobie żadnych śladów, a osoba, która — teraz słyszałam wyraźnie: chodziła po pokoju — nie dbała o to, czy zostanie usłyszana. 

Wspomnienie wydarzenia z poprzednich wakacji uderzyło mocno i bez ostrzeżenia — matka obejmująca się ramionami, przestępująca nerwowo z nogi na nogę i ojciec wyrzucający z garderoby wszystkie moje rzeczy, a na koniec listy od szkolnych przyjaciół i wielkie ognisko w kominku w salonie. 

Czyżby ojciec znów postanowił mnie szpiegować? W jakim celu, skoro nie szykował żadnego wesela? 

A jeśli tak…? 

Z gulą w gardle, skupiona na tym, by wypaść na przekonująco zaskoczoną, wkroczyłam do środka i… 

I nie musiałam udawać zaskoczenia. Szczęka opadła mi sama. 

— O Boże…! 

Zamiast ojca szperającego nerwowo w szafce nocnej zastałam obcą dziewczynę całkowicie pochłoniętą przeglądaniem ubrań. To ona wydała ten zduszony okrzyk i teraz przyciskała rękę do piersi, próbując opanować rwany oddech. Choć ja ją zaskoczyłam, pierwsza się opanowała i błyskawicznie wyskoczyła z garderoby, wciskając do środka wieszak z szatą wyjściową. Na głowie wciąż miała jedną z moich pastelowych tiar. 

Otworzyłam usta i natychmiast je zamknęłam. Przed snem często układałam swoje reakcje na setki katastroficznych scenariuszy, ale nie miałam zielonego pojęcia, co należało powiedzieć, kiedy przyłapywało się kogoś obcego na mierzeniu własnych ubrań. 

Najwidoczniej tamta dziewczyna też nie, bo bąknęła cała w nerwach: 

— Eee… tego… — Przełknęła. — Ja… ja pracuję z ojcem panienki. To znaczy… odbywam praktyki i… Holly. Holly Me… Miller. 

— Victoria Hortus - odpowiedziałam automatycznie i uścisnęłam rękę, którą mi podała. Była mokra od potu. — Nie ma potrzeby mi panienkować. 

Jej zdenerwowanie dodało mi trochę odwagi. Teraz, kiedy stała w drzwiach mojej garderoby, zdałam sobie sprawę, że dziewczyna wcale nie była obca. Już raz widziałam ją w hotelu kilka tygodni temu, kiedy śledziłam ojca, ale wtedy wyglądała inaczej. Dojrzalej i znacznie bardziej onieśmielająco w pięknej sukni. Ze świeżą trwałą na marchewkowo rudych włosach, w kolorowych, prawie neonowych fatałaszkach, które kojarzyłam z mugolskiej części Londynu i bez ciężkiego, wieczorowego makijażu wyglądała naprawdę młodo — mogła być dwa, góra trzy lata starsza ode mnie, a nie przypominałam sobie tak ryżej fryzury na szkolnych korytarzach. 

Miałam sekundę na podjęcie decyzji — wybuchnąć złością i domagać się wyjaśnień albo udać głupią. 

Uśmiechnęłam się. 

— Ach, no tak. Oczywiście — odparłam pogodnie i spięte usta Holly Miller wygięły się z wdzięcznością. — Ale chyba nie pamiętam cię ze szkoły. 

— Byłam na wymianie — wypaliła i oblizała szybko suche wargi. — W Beauxbatons. 

W Beauxbatons — to już coś. Czyli po prostu lubiła mugolskie ubrania. 

— O, w Beauxbatons? Enchanté de vous connaître — odpowiedziałam i zachichotałam. Dziewczyna zrobiła to samo. — Widzę, że mój ojciec nie odpoczywa, dopiero co wrócił z mamą z wycieczki. 

Różowa, okrągła twarz spłoniła się pod piegami. 

— Tak, odwiózł panią Hortus do jej matki i zgarnął mnie przy okazji… wpadł się tylko przebrać, a mnie poprosił, żeby zostawić to w panien… w twoim pokoju… taki upominek z Rzymu… — Skoczyła do przodu i drżącymi rękami wzięła z łóżka mały pakunek. — Skrzat mu powiedział, że przeniosłaś się do babci. 

Stłumiłam triumfalne prychnięcie i tylko podziękowałam grzecznie, głupkowato się przy tym uśmiechając. Przyjęłam podarunek i od razu zerwałam kolorowy papier. 

— O, nowa sakiewka… Uroczo. 

Niezręczna cisza, która zapanowała w pokoju, wręcz gryzła w uszy. Tylko wrażenie przewagi pozwoliło mi patrzeć jej w oczy, ale sekundy ciągnęły się boleśnie długo, dopóki Holly wypuściła z trudem przytrzymywane powietrze, zrobiła minę i klasnęła cicho w dłonie. 

— No, to co… To chyba już pójdę — bąknęła i wycofała się niezdarnie w jakimś dziwnym półukłonie. 

— Tiara! — zawołałam za nią cicho. 

Wróciła w jednym skoku i odłożyła kapelusz na miejsce, po czym ostatecznie opuściła pokój. Płonęła na twarzy, nogi trzęsły jej się okropnie i nawet byłoby mi jej żal, bo sama za żadne skarby nie chciałabym zostać przyłapana na mierzeniu czyjejś garderoby, gdyby nie to, że prawdopodobnie w sypialni po drugiej stronie domu czekał na nią mój ojciec — nagi i w łóżku. 

Szybko otrząsnęłam się z tej odrażającej wizji. 

Wciąż nieco zagubiona zamknęłam się w łazience. Musiałam sobie wszystko podsumować. Ojciec sprowadza do naszego wspólnego domu swoją kochankę. Kochanka ojca urządza sobie prywatny pokaz mody w pokoju jego córki. Złapana na tym kochanka podaje się za praktykantkę. 

Zajrzałam do garderoby — część poukładanych porządnie przez Banialukę szat wisiało krzywo na drążkach, kilka ześlizgnęło się z wieszaków na parkiet, zapewne w pośpiechu odkładane na miejsce. Gdyby nie to, pomyślałabym, że doznałam wyjątkowo długiego i intensywnego przywidzenia. 

Otrząsnęłam się z szoku dopiero po tym, jak piana zmieszana z wodą wypełniła całą wannę w podłodze. Wślizgując się do środka, uśmiechnęłam się do siebie złośliwie. 

Cokolwiek planował ojciec, samozwańcza Holly Miller z Beauxbatons nie będzie już dzisiaj w nastroju na amory. 

Śniadanie następnego dnia wyglądało jak każde typowe śniadanie w tym domu. Nikt nawet się nie zająknął o dziwnym wydarzeniu z mojej sypialni, choć byłam skłonna założyć się o dwa palce, że wszyscy obecni przy stole doskonale zdawali sobie z niego sprawę. 

— Musimy częściej odwiedzać Rzym — powiedziała matka, podsumowując krótką relację z wakacji. — Zdążyłam zapomnieć, że w jakimś kraju może być tyle słońca. Mama mówiła, że na południu Anglii padało przez większość tygodnia. I bardzo miło było jej ciebie gościć. 

— Tak, pogoda była okropna — odparłam natychmiast, spoglądając niewinnie na ojca, który z jakiegoś powodu wkładał zdecydowanie zbyt dużo siły w krojenie kiełbasek widelcem. — Czułam się dziwnie sama, a ten pobyt u babci okazał się bardzo pouczający. Nie wiedziałam, że babcia mieszkała w Egipcie… 

Obie prawie podskoczyłyśmy, gdy Hortus nabił sobie z hukiem odkrojony kawałek kiełbasy. Rumiana twarz powoli nabierała barwy dojrzałego buraka. Najwidoczniej w środku wciąż walczył z nienawiścią do teściowej i ulgą, że zostałam pozbawiona możliwości zaproszenia pod jego dach jakiegoś mężczyzny. 

— Stare dzieje starej baby — mruknął. — Czort ją tam wie, co z tego jest prawdą, a co nie. A ty, jeżeli tego jeszcze nie zrobiłaś, to ustal sobie, z łaski swojej, dzień wolny na wtorek. Pokaz u Greengrassów, pamiętasz? 

Pamiętałam. Oczywiście, że pamiętałam — głównie dlatego, że ojciec nigdy nie pozwalał nam o tym zapomnieć, a w tym roku i ja miałam swoją motywację. I myślałam o tym nie bez stresu. Pierwszy raz moja sfera miała tak mocno zetrzeć się ze sferą, z której pochodził Tom. Wszystkie snobistyczne kolacyjki, przyjęcia urodzinowe, koncerty, ociekające złotem charytatywne gale na rzecz porzuconych kugucharków, konferencje naukowe — do tej pory Tom znał to wyłącznie ze słyszenia, a teraz miał tego doświadczyć na własnej skórze. Zobaczyć nas… mnie w tym zmanierowanym towarzystwie — w śmiesznej szacie jak z innej epoki, w wieczorowych rękawiczkach, kiwającą głową i uśmiechającą się w ten idiotyczny, zblazowany sposób. 

Na samą myśl skręcało mnie w brzuchu. 

We wtorek udaliśmy się całą trójką najpierw po babcię, a potem samochodem ojca na południe Londynu. Siedziałam lekko spięta na tylnym siedzeniu wypucowanego cadillaca, ubrana w moim zdaniem o wiele zbyt wykwintny ciemny popiel, z zawadiacko przekrzywioną miniaturową tiarę i spoglądałam przez czarny woal na przesuwające się za szybą widoczki. Greengrass zawsze wybierał na swoje pokazy jakieś urokliwe wioski w sąsiedztwie stolicy. Tym razem padło na Brasted, choć dla mnie nie różniła się niczym od tych, które pamiętałam z przeszłości. Jednakowe ceglaste i bielone domy wciśnięte tuż przy wąskich uliczkach, zielone gęstwiny drzew przecinające rozłożyste łąki i mugole wystający przy płotach. Choć każdy mógł się po prostu zaportować, na wyczarowanym na potrzeby pokazu parkingu zawsze trudno było zaparkować. Teleportowali się tylko ci z tańszymi biletami. 

Po jakimś kwadransie dotarliśmy do wyznaczonego punktu. W miejscu olbrzymiej polany jak na pstryknięcie palcami pojawił się wysoki, drewniany płot i spory tłum ludzi stoczonych przy bramce. Nad hipodromem połyskiwało słońce przedzierające się nieśmiało przez nadciągające z oddali ciężkie, czarne chmury. Ojciec bez słowa skręcił w boczną uliczkę prowadzącą na wypełniony samochodami plac. Jakiś opalony młodzieniec pokierował go do jednego z wolnych miejsc i pomógł wysiąść babci. Ja wyskoczyłam z samochodu, czując ogarniającą mnie znajomą sztywność. Kątem oka już wyłapałam garbusa Rowdych w ekscentrycznym odcieniu majtkowego różu. 

Mężczyzna wskazał nam drogę do punktu kontrolnego. Ojciec wypiął pierś, poprawił sobie kamizelkę wystającą spod szaty i ruszyliśmy wzdłuż długiej kolejki ciągnącej się prawie od głównej drogi, śledzeni zazdrośnie przez dziesiątki par oczu gotujących się w swoich najlepszych szatach. Przyśpieszyłam kroku, czując na sobie pogardliwy wzrok Amandy O’Connor z Ravenclawu. 

Zawsze nas podziwiali, o ile nie wchodziliśmy przez bramkę dla gości z biletami VIP, witani przez samego Teda Greengrassa i towarzyszącego mu młodego Selwyna. 

— Hortus, mój stary! 

Pod wielkim szyldem z napisem The Emerald Kingdom of Greengrass w zielono-pomarańczowej, rzucające się w oczy szacie jeszcze bardziej przypominał Slughorna, choć nie mógł poszczycić się tak pysznymi wąsami. Pocałował w rękę najpierw babcię, potem mamę i na końcu mnie, nie szczędząc każdej komplementów. 

— Nie czaruj tak, Greengrass — ofuknęła go Jane, ale w kącikach jej ust pojawił się zalążek uśmiechu. — Jesteś dla mnie za stary. 

Wszyscy zarechotali sztucznie w ten dystyngowany sposób, a gospodarz wprowadził nas za bramkę, całkowicie ignorując tłoczących się w kolejce obok ludzi. Natychmiast uderzył mnie w twarz charakterystyczny zapach stajni, papierosów, siana i pojawiających się raz po raz — w zależności od kierunku wiatru — różnorakich perfum. Po drugiej stronie ogrodzenia było już całkiem sporo ludzi — zwłaszcza w wydzielonych lożach honorowych ciągnących się wzdłuż najlepszej części areny. Imitujące pałacyki namioty z przekąskami postawione ze zielono-złotego złotogłowiu zdawały się nie reagować na co silniejsze podmuchy. Przy uśmiechniętej czarownicy sprzedającej lody aż roiło się od dzieci, ale to nie były dzieci, które latały samopas po Śmiertelnym Nokturnie. Te dzieci przypominały swoich rodziców w miniaturze. Wciśnięte w szaty wyjściowe droższe od najdroższego biletu wstępu, nad wyraz spokojne i posłuszne nie biegały, nie nawoływały się i nie pokazywały paluchami — wytresowane od małego, by w miejscach takich jak to płynnie przełączać się z trybu dziecięcego na zmanierowany. Jeśli nie — jechały na stancję. 

Jak pod wpływem zaklęcia przywołującego przy Greengrassie zmaterializowało się od razu kilku mężczyzn. Stary Nott ze swoim nieśmiertelnym monoklem wypadającym co chwilę z oczodołu, Yaxley i bracia Flint, a za nimi żona jednego z nich — nigdy nie wiedziałam którego, tak byli do siebie podobni. 

— Wy dzisiaj tylko w trzypaku? — zagadnął jeden z Flintów, odprowadziwszy wzrokiem babkę Jane, która żwawym krokiem oddaliła się w kierunku trybun. — Syn i synowa dalej w wojażach? 

— Tiaa, miesiąc miodowy jak się patrzy — odpowiedział Hortus, prostując się z dumą, ale głową wciąż sięgał ledwo do ramienia pani Flint. — Teraz objeżdżają Cyklady. Aaach, tamtejszy klimat… jak znam swojego syna, w maju spodziewam się wnuka. Najpóźniej! 

Kolejna fala sztucznego śmiechu. 

— Mój też dopiero co wybył z kraju. Zamarzyła mu się Ameryka, ot co — odezwał się Yaxley. Miał identycznie nieforemny nos i olbrzymie, gąsienicowate brwi jak jego syn. Zmierzył mnie oceniającym spojrzeniem surowego dziadka i dodał: — Takie to są już te czasy, że młodzi chcą wszystko po swojemu. Tak to już jest, Hortus, my też chcieliśmy odkrywać coś, co wydawało nam się nieodkryte. Ale taki przywilej młodych — mylić się. A ty, Victorio, odkryłaś już coś nowego w tym swoim barze? 

Mężczyźni zarechotali jeszcze głośniej — wszyscy z wyjątkiem ojca, który wyglądał, jakby na moment dostał szczękościsku. Wielka żyła na skroni zaczęła mu niebezpiecznie pulsować. 

— Wartość złota — odpowiedziałam donośnie, ale mój głos w ogóle nie wybrzmiał na tle protekcjonalnych śmiechów. 

— Wartość złota — powtórzył Greengrass, kiwając z uznaniem głową. — Ano! Zgadzam się, wszyscy moi chłopcy pracowali na wakacjach, od kiedy skończyli czternaście lat, chociaż faktycznie nie wydaje mi się, żeby taki bar na szemranej ulicy był odpowiednim miejscem dla młodej damy. Trzeba było uderzać prosto do mnie, znalazłaby się jakaś lekka, biurowa praca dla kobiety. 

Intensywny wzrok Hortusa przepalający mi policzek zapowiadał rozmowę, kiedy tylko wrócimy do domu. 

— Ot… dziewczęce fanaberie… — bąknął i zaśmiał się nerwowo. 

— A tatuś kocha, to się zgadza — podsumował Yaxley. 

Ojciec skrzywił się, jakby rozbolał go ząb. Teraz twarz miał już prawie tak samo czerwoną, jak ludzie kwitnący na upale przed wejściem. Mimo ukłucia strachu poczułam przyjemne łaskotanie satysfakcji. 

— To dobrze, że młodzi poznają różne środowiska. Mamy dwudziesty wiek, nie szesnasty! Zresztą dzięki poleceniu Victorii zyskałem bardzo dobrego pracownica! BARDZO zdolnego, pojętnego, no nie mogę się nachwalić… Tak, mój stary, właśnie dzięki twojej córce — dodał Greengrass, widząc uprzejme zaskoczenie na jego twarzy, po czym wyciągnął rękę i przyciągnął do siebie Toma, jak gdyby wyczarował go z powietrza. — Pan Riddle to po prostu diament i już się martwię, jak sobie tu bez niego poradzimy, kiedy wróci do szkoły. Ma po prostu ZŁOTĄ rękę do moich bestii, a z klientami radzi sobie jak pierwszorzędny agent. 

Przygotowywałam się na ten mały szok, ale widocznie niewystarczająco. Serce załomotało mi w piersi jak dzwon. Niemożliwe, że nikt tego nie usłyszał. Choć Tom miał te same schludnie ułożone włosy, porażająco bladą skórę i uprzejmy wyraz twarzy, wyglądał bardzo dziwnie w bufiastym, szmaragdowozielonym uniformie i czarnych butach z wysokimi cholewami. Na piersi jak odznaka połyskiwał w słońcu wyszyty białą nicią herb Greengrassów — pojedynczy przebiśnieg w okręgu. Riddle przywitał się grzecznie z mężczyznami i pochylił się lekko przed paniami, a ja byłam prawie pewna, że kiedy jego wzrok zatrzymał się na mojej matce, cień w kącikach ust nieco mu się pogłębił. 

— Zaszczyt to słyszeć, sir, ale jest pan jak zwykle zbyt łaskawy w swojej ocenie — zwrócił się do Greengrassa, który machnął ręką w sposób bardzo mi znajomy z klasy eliksirów. 

— To nie ocena, drogi chłopcze, a fakt. Wskaż, jeśli łaska, moim gościom ich krzesła, a potem pomóż Juniorowi wyprowadzić nasze gwiazdy z boksów. Za kwadrans zaczynamy. 

Greengrass ukłonił się wytwornie, nie odwracając wzroku od Earth i oddalił się żwawym krokiem w stronę wejścia, by przywitać się ze starym Crabbe’em i jego prawie trzy razy młodszą żoną. Hortus z jakiegoś powodu przyśpieszył kroku. 

Weszliśmy po szerokich, wygodnych schodach do pierwszego rzędu, a Tom zniknął prawie tak samo nagle, jak się pojawił. Nie byłam pewna, czy wolałam, żeby przywitał się ze mną jak Mulciber czy Margaret Rowle, czy udawał uprzejmie obojętnego, ale analizowanie tego zostało zamącone przez dwie znajome osoby. Mojego niedoszłego teścia spostrzegłam dopiero po dłuższej chwili, bo całą uwagę jak zwykle najpierw ściągała pani Rowdy. W swojej krzykliwej, różowej szacie przypominała wielką bezę. Na nasz widok zacisnęła wargi, a prawie niewidoczne brwi — już i tak mocno wygięte — wyglądały jak narysowane od cyrkla. Nicolasa nigdzie nie było, choć puste miejsce po stronie pana Rowdy’ego świadczyło o tym, że to spotkanie jeszcze przede mną. Po oschłym, lodowato formalnym przywitaniu Hortus jeszcze bardziej przyśpieszył kroku. 

Nie przepadałam za wyścigami, za to bardzo chętnie oglądałam pokazy, dlatego imprezy organizowane przez Greengrassa — zawsze końcem wakacji — stały się wyczekiwaną przeze mnie tradycją. Ojciec wprost przepadał za tym klimatem. Usiadłam w wygodnym, obitym butelkowozielonym perkalem fotelu między rodzicami (Hortus natychmiast zawołał na człowieka przyjmującego zakłady) i rozejrzałam się. Widziałam stąd bardzo wyraźnie rudą, przypominającą watę cukrową fryzurę pani Rowdy, ale po prawej stronie matki już zezowała w moim kierunku Gaby Taciturn, a tuż nad nami z lodowatym spokojem oczekiwali na początek pani Malfoy z synem. Nad starym Taciturnem wypatrzyłam Bellatriks Black w towarzystwie dwóch młodszych sióstr i znudzonej matki — ta pierwsza też zarejestrowała moją obecność i teraz ostentacyjnie odwróciła wzrok. 

Może to nie był mój ulubiony skład, ale w porównaniu do tego, gdzie siedziałam w zeszłym roku… 

Krzesło Nicolasa wciąż pozostawało puste, chociaż magicznie wzmocniony głos Greengrassa już wypełnił arenę. 

— Drodzy państwo, jeszcze przez osiem minut można postawić na swojego kandydata! Lista hipogryfów znajduje się na drugiej stronie planu! 

Automatycznie zerknęłam w cieniutką książeczkę, którą Tom dał mi jeszcze na schodach. Earth z obojętną miną też analizowała swoją. Program jak zwykle utrzymany był w kolorach zieleni i pomarańczu. Rzuciłam okiem na rozkład dnia — po pierwszym wyścigu miała odbyć się półgodzinna przerwa na poczęstunek, następnie drugi wyścig, pokaz i czas wolny na skorzystanie z atrakcji, który miał poprzedzać pojawienie się gwiazdy wieczoru: jazzowego zespołu The Bens. 

— Ale nuda — mruknęła Gaby, ale kiedy na nią spojrzałam, wcale nie przeglądała swojego programu. 

Z markotną miną obserwowała, jak za barierką trzej synowie Greengrassa prowadzili hipogryfy do boksów startowych. Na olbrzymiej, drewnianej tablicy w centralnej części toru rozbłysła lista z imionami i numerami zwierząt. 

— Nuda? W zeszłym roku jeszcze sama mówiłaś, że nie możesz doczekać się następnych wyścigów, żeby coś postawić — zaczepiłam ją, ale ona tylko wzruszyła ramionami i wydała z siebie odgłos, który zabrzmiał jak „Tiaa”. 

Spojrzałam na matkę i bez słowa zamieniłyśmy się miejscami. W bananowo żółtej szacie z falbankami i włosami poskręcanymi w misterne loczki Gaby przypominałaby porcelanową lalkę, gdyby nie zgarbione plecy i skwaszona mina. 

— Myślałam, że przez to całe zamieszanie z weselem ojciec zapomni, ale najwyraźniej to go tylko jeszcze bardziej rozochociło — burknęła, a ja musiałam się nachylić, bo ogólny szum na trybunach wzmógł się, kiedy Greengrass zaczął przedstawiać każdego hipogryfa po kolei. — Powiedział, że mógłby poczekać do końca szkoły, gdyby nie ta cała sytuacja z Evanem. 

Serce zabiło mi mocniej. Nie wiedząc, jak mogłabym ją pocieszyć, zapytałam: 

— A ma już jakiegoś… kandydata? 

Parsknęła ironicznym śmiechem. 

— Dał mi możliwość wyboru, taki jest łaskawy. 

— To znakomicie! 

Jej mina szybko zgasiła mój entuzjazm. 

— Mogę wybrać, jasna sprawa, ale spośród trzech, których sam mi wskazał — uściśliła, pastwiąc się nad swoim i tak już zmaltretowanym programem imprezy. — A tak właściwie to z dwóch, bo trzeci to mój kuzyn, więc dla mnie już z góry odpada. Zostali Benjamin i Julian Fawley. 

Podniosła małą lornetkę i udając, że chciała mi pokazać któregoś ze ścigających się hipogryfów, przytknęła mi ją do oka. Przez turkusowe, powiększające szkiełko zobaczyłam drugą lożę VIP, a w pierwszym rzędzie dwóch identycznych, całkiem wyględnych mężczyzn. Wysocy i szczupli, obaj w modnych, ciemnych, taliowanych szatach z wielkimi poduszkami na ramionach stali tuż przy barierce, wymachiwali rękami i krzyczeli coś bezgłośnie, całkowicie pochłonięci tym, co działo się na torze. Mieli w sobie coś z Rosiera — może podobne jasne fale opadające niedbale na wysokie czoła, podobnie zarysowane szczęki? — ale nie byli aż tak przystojni. 

— Niczego sobie — mruknęłam. — Jeden z nich nie był czasami kapitanem drużyny Krukonów? 

— Benjamin. Julian był prefektem. Skończyli Hogwart cztery lata temu i od razu wyjechali do Indii. Wrócili na wiosnę. Nie wyglądają na gburów, ale… 

Urwała, a ja oddałam jej lornetkę. 

— To może być najbardziej złudne. Może spróbuj ich poznać? Ja tak zrobiłam i wyszłam na tym nie najgorzej. W każdym razie nie wpadłam z deszczu pod rynnę. A może uda ci się trafić jak Sokarisowi i Ivy? Do kiedy masz się zdecydować? 

Na to pytanie zmarkotniała jeszcze bardziej. 

— Do końca wakacji, więc, jak widzisz, na poznawanie nie zostało mi dużo czasu. Ale jedno wiem na pewno: kuzyn Fabrycy odpada. On jest z piętnaście lat starszy i dopiero co owdowiał. 

— Faktycznie niezbyt wiele czasu… Ale podsumujmy, jakie masz opcje. — Podniosłam rękę i zaczęłam wyliczać na palcach. — Możesz wybrać tego, z którym więcej cię łączy. Kwestia wizualna odpada, bo są identyczni. Możesz spróbować przekonać ojca, żeby dał ci więcej czasu albo pozwolił wybrać męża samodzielnie po szkole… To są dwie opcje. Możesz postawić się ojcu, a ja spróbuję załatwić ci pracę w barze. Nie jest aż tak źle, naprawdę. Albo możesz… nie wiem, rzucić monetą? 

To ją nieco rozweseliło, a ja w tym samym momencie poczułam coś podobnego do delikatnego łaskotania, ale gdzieś w środku głowy. Łaskotania przypominającego próbę naruszenia bariery. W pierwszym momencie pomyślałam, że to Tom, ale kiedy się odwróciłam i zobaczyłam Bellatriks gapiącą się na mnie przenikliwym wzrokiem, natychmiast wzmocniłam ochronę. Te nieruchome, ciemne oczy wywoływały nieprzyjemne dreszcze. 

— Chcesz pomóc czy podsłuchujesz dla sportu? — zapytałam wyzywająco. 

Ślizgonka parsknęła śmiechem. Szturchnęła swoją najmłodszą siostrę i wcisnęła się na jej krzesło. 

— Wybierz tego, który będzie najbardziej potulny — zwróciła się do Gaby, wychylając się mocno do przodu, tak, by nikt w górnym rzędzie nie słyszał. — Wtedy łatwo nad nim zapanujesz i będziesz mogła mieć kochanków. 

Uniosłam brwi. 

— Nie każesz jej wziąć życia w swoje ręce? Ty? — zdziwiłam się. 

— Chcesz wyjść kiedyś za mąż? — spytała, złośliwie mnie ignorując. Gaby przytaknęła. — Masz kogoś na oku? 

— Nie… 

— Zatem sprawa jest prosta — oznajmiła takim tonem, jakby to było oczywiste dla każdego poza nami. — Później decyduj sobie, jak chcesz. Ale na małżeństwo bez miłości decyduj się tylko z tym, którym będziesz mogła sterować. 

Popatrzyłyśmy na siebie z Gaby, a Bellatriks wyprostowała się zadowolona. Wzruszyłam ramionami, wydymając usta. Była jakaś prawda w tym, co mówiła, choć za żadne skarby nie przyznałabym Black racji. Odwróciłyśmy się z powrotem do areny, gdzie dwa nakrapiane hipogryfy zderzyły się ze sobą skrzydłami i wypadły poza tor. Ojciec stał przy balustradzie, przeklinając, ile sił w płucach. 

— To też jest jakiś pomysł — mruknęłam. 

— Może dla psychopatki. 

Przez resztę wyścigu więcej się do siebie nie odzywałyśmy, każda pogrążona we własnych myślach. Nie musiałam sprawdzać, na którego hipogryfa ojciec postawił złoto — wystarczył widok jego pomidorowatej twarzy i zaciśniętych ust matki, by wiedzieć, że znowu przegrał. Magicznie wzmocniony głos pana Greengrassa zaprosił wszystkich do odwiedzenia namiotów z przekąskami, co natychmiast wykorzystałam, żeby zniknąć mu z oczu. 

W drodze do bufetu zauważyłam babcię Jane i panią Rosier. Gawędziły beztrosko  i okupowały barek, przy którym młoda czarownica podawała kolorowe drinki z parasolkami. Ani jedna, ani druga nie przejmowała się tym, jak wyglądała końcowa tabela wyników. 

— …i żeby się spodziewała, że to się inaczej skończy? — Jane przewróciła teatralnie oczami. — Jest, proszę ja ciebie, albo naiwna, albo głupia i naiwna. 

— Jest przede wszystkim puszczalska — podsumowała jej towarzyszka. Zdała sobie sprawę z mojej obecności dopiero wtedy, kiedy się przywitałam. — A, to ty, drogie dziecko, nie poznałam cię. Myślałam, że to żona Taciturna. Jakoś blado wyglądasz w tym popielu. 

Przyjęłam tę uwagę z cierpkim uśmiechem. Z dwojga złego wolałam komentarze koleżanek babci od wściekłego ojca, a bliska obecność tych dwóch wiedźm roztaczała wokół nas pewną ochronną aurę. 

— Tak, to ja — przyznałam. — Nie widziałam nigdzie Evana. 

Pani Rosier uniosła już i tak absurdalnie wygięte, naciągnięte brwi. 

— Evan zebrał żałosną liczbę SUM-ów, poza tym bez przerwy gdzieś się wymyka i jego ojciec postanowił nareszcie wziąć się za jego wychowanie — oznajmiła z wyniosłą surowością. — Moim zdaniem trochę poniewczasie, ale to jego syn. Kiedy mnie się oczy zamkną, im się otworzą, ale co będę gadać… 

— Bo teraz tak to już jest, Humbelino, że młodzież nie słucha starszych — wtrąciła babcia. — Wydaje im się, że wszystko wiedzą najlepiej, a, proszę ja ciebie, kiedy przychodzi zrozumienie, jest już za późno. 

— No nie wiem, Jane. Mojemu Kryspinowi już dawno stuknęła pięćdziesiątka i nie widzę, żeby zmądrzał. A co dopiero Evan… No, ale całe szczęście mnie oczy już się niedługo zamkną, nie będę musiała tego oglądać. Oj, zamkną się, zamkną… 

Utyskiwały tak jeszcze przez długą chwilę, nie przejmując się rosnącą za ich plecami kolejką. Ja wyłączyłam się po pierwszych dziesięciu sekundach. Przez tydzień w Prince Village nasłuchałam się tego w takich ilościach, że mogłam cytować. Z grupy chłopaków prowadzących hipogryfy z mety do stajni bez trudu wyłowiłam Toma. Zauważyłam też synów Greengrassa — Teda juniora i Petera, których pamiętałam jeszcze ze szkoły. Obaj dopiero co przekroczyli dwudziestkę, ale już bardzo upodobnili się do ojca. Brakowało im tylko wielkich, czarnych wąsów i łysiny, lecz doczekali się całkiem imponujących brzuchów. Sposób, w jaki patrzyli czy zwracali się do Toma, bardzo przypominał ten w naszej szkolnej grupie. Uśmiechnęłam się do siebie z satysfakcją — wyglądało na to, że Riddle potrafił znaleźć wyznawców nawet w stodole. 

Tym razem dzięki mnie. 

— Ale się spaśli. 

Podskoczyłam, prawie oblewając się drinkiem — paniom wyraźnie znudziło się blokowanie kolejki i odsunęły się, spoglądając w miejsce, na które ja się zagapiłam. Niechciany rumieniec wpełzł mi na policzki. 

— Ten młodszy zapowiadał się całkiem, całkiem, ale pochodzenia nie oszukasz —skomentowała Jane, przechylając głowę i lustrując ich jak hipogryfy na pokazie. — A ten wysoki, ten tam, to ten twój kolega nieznanego pochodzenia, tak? 

Popatrzyłam na nią zgorszona, ale obie wpatrywały się zmrużonymi oczami w piątkę mężczyzn, dopóki nie zniknęli za wysokimi drzwiami długiej, drewnianej hali. 

— Ten, którego poleciłam panu Greengrassowi? — zapytałam, siląc się na grzeczność. — Tak, to ten kolega, nazywa się Tom Riddle i nie jest nieznanego pochodzenia. Jest ze mną w domu, Ślizgoni nie mogą być nieznanego pochodzenia

Machnęła lekceważąco ręką. Jaskraworóżowe usta wykrzywiły się złośliwie w podkówkę. 

— I dobrze. Ojca pewno trafił szlag. 

— Riddle? Nie wiem, nie słyszałam — wtrąciła pani Rosier. — Przystojny, wysoki… Szkoda, że z podłej rodziny. Ale cóż, tak bywa. 

— Tak - mruknęłam zakłopotana, rozglądając się po pustych trybunach. Żadnego znajomego czerwonego lica. — Pójdę się przywitać. 

Bez żalu zostawiłam starsze panie przy namiocie z drinkami, a one bez żalu się ze mną pożegnały. Do stajni dotarłam niezauważona i niezaczepiona przez nikogo — ludzie wciąż komentowali między sobą wyniki pierwszego wyścigu, napychali sobie usta faszerowanymi kiełbaskami i tłoczyli się przy budce, w której rozdawano darmowe napoje. Gwar był jeszcze większy niż przed wyścigiem. Z przyjemnością obeszłam stodołę i zajrzałam przez tylne drzwi do jednego z pomieszczeń — wysokie ściany tłumiły hałas dobiegający z serca imprezy. 

Pierwsze, co mnie uderzyło, to przyjemny chłód i silny, ale nie nieprzyjemny zapach piór i świeżej słomy. Długi korytarz z boksami po obu stronach — jako tymczasowy przystanek dla hipogryfów — urządzono bez zbędnego przepychu, ale i tak w każdym zakamarku widać było rękę Teda Greengrassa. Metalowe bramki posiadały na środku kute wymyślne tarcze z przebiśniegiem i szerokie plakietki zaopatrzone w imię zwierzęcia, a dokładnie naprzeciwko wejścia wisiała ogromna tablica z rozpiską wszystkich punktów programu. Mimo że z każdego boksu wyglądał ciekawie inny dziób, trudno było się doszukać porzuconego piórka czy choćby odrobiny ziemi spod kopyt. Na długiej, wysokiej ławie ciągnącej się przez środek hali już leżały poukładane w rzędzie uprzęże. Niektóre hipogryfy poruszyły się niespokojnie, kiedy wślizgnęłam się do środka, ale pochylony nad blatem mężczyzna nawet nie podniósł głowy. 

Czując wzrastające w piersi napięcie, obserwowałam go przez chwilę, jak notował coś na etykietach i różdżką wysyłał je do poszczególnych drzwi, gdzie same wieszały się na małych haczykach. 

— To musi być dla ciebie trudne tak ciągle się kłaniać — odezwałam się. 

Drgnął i zajrzał przez ramię. Oczy zwęziły mu się, gdy przeszłam śmiało przez korytarz i zatrzymałam się przed jednym z boksów opatrzonych tabliczką z napisem Charlie Blue. Bez pytania otworzyłam furtkę, a zwierzę poruszyło się za nią niespokojnie i kłapnęło ciemnym dziobem, potrząsając głową. Kruczoczarne, błyszczące pióra przechodziły płynnie w sierść identycznej barwy, a ogon miało splecione w wymyślny warkocz. 

— Tego nie dotykaj, jest kapryśny… 

Ale zanim zbliżył się na tyle, by zamknąć drzwiczki, hipogryf już się odkłonił, nie spuszczając swoich żółtych oczu z moich. Przesunęłam ręką po delikatnych piórkach pokrywających łeb, aż skórzaste powieki opadły i z gardła stwora dało się słyszeć stłumione bulgotanie. Posłałam Tomowi prowokacyjny uśmiech. 

— Wiem. To mój hipogryf — odparłam. Wskazałam różdżką na oparty o ścianę wór, z którego wyskoczył martwy szczur. Charlie Blue pochwycił go w powietrzu, nie oszczędzając nam efektów dźwiękowych pod postacią chrzęstu łamanych kości. Odsunęłam się, żeby w spokoju zjadł. — Dostałam go, kiedy przyszedł mój list z Hogwartu, ale rodzice nie mieli go gdzie trzymać, więc oddali go Greengrassom do hodowli. Teraz Charlie jeździ na wystawy po całej Europie, zasilając sakiewkę ojca. Teraz modnie jest mieć hipogryfa. Malfoyowie trzymają u siebie całe stado. 

— Co w takim razie dostał twój brat? — zapytał. 

— Supernową z Yorkshire. 

- Miotłę? 

Parsknęłam śmiechem. 

— To klub — wyjaśniłam. — Zdziwiłabym się, gdybyś słyszał. Są fatalni.

Pchnęłam delikatnie hipogryfa, który już zaczął rozglądać się za następną przekąską, zatrzasnęłam drzwi i spojrzałam za siebie. Tom zagarniał resztę etykiet do szkatułki, ale zauważyłam czerwony błysk w brązowych oczach, kiedy odwracał ode mnie wzrok. W kącikach ust pojawił się cień uśmiechu, gdy ruszyłam ku niemu, zdejmując rękawiczki. Położyłam tiarę na szczycie kasetki, bez skrępowania sięgnęłam do jego twarzy i już miałam go naprzeciwko siebie. Spoglądał z zaciekawieniem, jak rozpinałam powoli guziki najpierw zielonej kamizelki, a następnie śmiesznej bufiastej koszuli. Urwałam na moment, gdy pod wpływem intensywności jego wzroku poraziło mnie, do czego właściwie zmierzałam. Przez ułamek sekundy nawet chciałam się wycofać, ale jakiś cień przemknął przez to gładkie czoło. Brwi drgnęły mu w zaskoczeniu, lecz to było miłe zaskoczenie. Poszłam więc za ciosem, szarpnęłam mocniej za przód szaty i pocałowałam go, a on jakby na to czekał. 

Bez ostrzeżenia podniósł mnie, posadził na krawędzi ławy i podkasał spódnicę, jedną ręką operując przy moim dekolcie. Pierwsze guziki puściły i nareszcie mogłam swobodnie zaczerpnąć powietrza, ale Riddle prawie w tej samej chwili znów pozbawił mnie oddechu. 

— Gdzie twój fałszoskop? — spytał nagle zupełnie trzeźwo. — Miałaś go nie zdejmować. 

— Ale zdjęłam — wydyszałam w rozkojarzeniu, bo jego palce już pokonały słabą barierę bawełnianych majtek. — Musiał się zepsuć albo… albo wyczerpać, bez przerwy dzwonił. 

Zasyczał w odpowiedzi i zacisnął dłoń na mojej szyi. Niezbyt mocno, ale zdecydowanie. 

— Masz go nie zdejmować, kiedy jesteś poza szkołą. 

— Dobrze, sir, będzie, jak sobie życzysz — odparłam z przesadną grozą, udając przestrach, lecz stal w jego oczach nie zabarwiła ani kropla humoru. 

Nic więcej nie mówił, tylko uniósł moje nogi i założył sobie na biodra, a ja poza szybkimi, zdecydowanymi ruchami wyczułam coś jeszcze. Pośpiech. Było mi twardo i niewygodnie, ostry brzeg blatu coraz boleśniej wbijał się w skórę tuż powyżej pośladków, ale podobnie jak wtedy, kiedy Riddle pod osłoną nocy pojawił się w domu Hortusa, poza napędzającym się pragnieniem czułam przede wszystkim satysfakcję. Satysfakcję większą niż fizyczną przyjemność, bo kolejny raz łamałam zasady. Plułam prosto w te ich zastygnięte w powściągliwych grymasach twarze, plułam na ich wielkopańskie powiązania, koligacje, na góry złota i drobiazgowo obmyślone plany. I on również pluł. Widziałam blask triumfu rozlewający się czerwienią po jego twarzy, obejmujący oczy, wykrzywiający usta w podłym uśmieszku, gdy pod wpływem coraz szybszych, coraz bardziej desperackich pchnięć wydawałam z siebie niemożliwe do opanowania jęki. 

Po wszystkim nie było już czasu na przytulania i głębokie pocałunki. Odsunął się, zapinając spodnie i przyglądając się z zadowoleniem, jak zsuwałam się z ławy i drżącymi palcami doprowadzałam się do porządku. Dyszałam ciężko, kolana trzęsły mi się jak po szalonym biegu, porozpinana byle jak szata zdawała się mieć absurdalnie dużą ilość warstw. W zestawieniu ze schłodzonym wnętrzem hali gorąco, które ze mnie buchało, wydawało się jeszcze bardziej piekielne. Nieopanowane. 

A on wyglądał tak, jakby go to nie dotknęło. Przeczesał ręką lekko naruszone włosy i był gotowy do pracy. Jedynie lekko zaróżowione policzki pokryte cieniutką warstewką potu świadczyły o tym, że doszło tu do czegoś, do czego nie powinno. Nie przestawał się uśmiechać, bawiąc się czarną woalką tiary, którą podniósł z ziemi. Bijące od niego zadowolenie częściowo i mnie się udzieliło. 

— No to… widzimy się w Hogwart Ekspres — powiedziałam, ocierając czoło koronkową rękawiczką. 

Zmrużył oczy, brew powędrowała do góry. 

— Tak po prostu? - spytał cicho, a ja uśmiechnęłam się teatralnie, z wyższością. 

— Twoja piętnastominutowa przerwa chyba dobiegła już końca? 

Zerknął na zegarek i wargi znów drgnęły mu wyzywająco. 

— Już chwilę temu. 

— Tym bardziej, Diamentowy Chłopcze. — Odebrałam tiarę i usadziłam ją sobie na głowie. — Jeszcze tylko kilka dni ukłonów, wytrzymasz. 

Chyba nie mógł znieść tego lekceważącego pożegnania, bo okrążył mebel i z tym samym kpiącym wyrazem twarzy zakleszczył mnie w mocnym uścisku. Dotyk chłodnych palców, gdy wsunął je w moje włosy, wywołał falę przyjemnych dreszczy. 

— Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że wybór tego miejsca to specjalnie — zamruczał. 

— Może nie znasz. 

Cień w kącikach ust pogłębił się. Bzdura. Znał doskonale, momentami sprawiał wrażenie, jakby nawet bardziej niż ja sama. Pochwycił moje usta z takim głodem, jakby wcale nie pieprzył mnie przez ostatnie dwadzieścia minut, lecz tym razem donikąd się nie śpieszył. Całował z pasją, jakbyśmy mieli już się więcej nie zobaczyć, a kiedy stłumiony głos Greengrassa przerwał nam, zapowiadając kolejne atrakcje, odsunął się z wyrazem triumfu na bladej twarzy. Wszelkie ślady po poprzednim rumieńcu definitywnie zniknęły i Riddle znów przypominał jeden z greckich posągów. 

Wyjrzałam na zewnątrz i pierwsze, co poczułam, to uderzenie skwaru zmieszanego z duszącym zapachem pobliskich łąk. Tutaj powietrze stało, lecz w oddali widać było wiatr szarpiący gniewnie koronami drzew. Zapowiadała się wyjątkowa burza — ciężkie, ciemnogranatowe chmury wciąż kłębiły się nad horyzontem. 

Wyszłam energicznym krokiem, chcąc jak najszybciej oddalić się od miejsca zbrodni, ale w pobliżu nie było żywego ducha. Dopiero gdy dotarłam do winkla stodoły, spostrzegłam jakiegoś chudego chłopaka z papierosem, brnącego przez wysokie trawy — daleko, daleko od pierwszych namiotów. Zmrużyłam oczy i przyłożyłam skraj dłoni do czoła, chcą zasłonić oczy przed natarczywymi promieniami słońca. 

— Nott! To ty? Ty palisz? Od kiedy? 

Wzdrygnął się i odwrócił — tak, nawet z tej odległości bez trudu rozpoznałam te długie, chorobliwie szczupłe ręce. Wyglądał na zakłopotanego, obserwując mnie z ukosa, jak w wysokich trzewikach zmagałam się z nierównym gruntem, potykając się i zaczepiając czubkami butów o iglaste pnącza. 

— Spóźniłaś się na drugą część wyścigów — oznajmił, kiedy zrównałam się z nim krokiem. 

— Nie interesują mnie wyścigi — odparłam, wzruszając ramionami. — Czekam tylko na pokaz. Nott, od kiedy palisz? Czy to ty czasami nie mówiłeś, że to jest rozrywka dla mugoli? 

— Ludzie się zmieniają. 

Uniosłam brwi, patrząc na jego skrzywiony od słońca profil. Nie miał już tak zaognionych zmian na skórze, a dłuższe, przerzedzone włosy ściął prawie do zera. Zrezygnował też z nieśmiertelnej czerni podkreślającej nadmierną szczupłość na rzecz popielatej, dobrze skrojonej marynarki i spodni. Faktycznie wyglądał znacznie doroślej, choć niekoniecznie z powodu tlącego się w palcach papierosa. 

— Może i tak — odparłam swobodnie i odetchnęłam przyjemnym zapachem łąki. W bardzo odległym tle dało się wyczuć powoli zbliżającą się jesień. — Jeszcze chwila i ostatni rok. Dasz wiarę? Ostatni rok szkoły! Z jednej strony mam wrażenie, że czas przed Hogwartem i w trakcie Hogwartu to dwa różne życia, ale z drugiej… ale zleciało! A to, co będzie po nim… trochę mnie przeraża ta niewiadoma. 

— Ty masz przynajmniej to seminarium u Slughorna. Przedłużysz sobie szkolną rutynę o kilka lat. 

— Masz rację, ale to wciąż nauka. A wy możecie już zacząć pracować na własny rachunek. Skoro nawet Sokaris był w stanie się zmobilizować… 

Tym razem to on westchnął, ale nie było w tym żadnej lekkości. Wręcz przeciwnie. Odniosłam wrażenie, że nawet nieco pobladł. 

— Nie chodzi o mobilizację — mruknął. Wciąż szedł nieco przygarbiony, ze wzrokiem wbitym w ziemię. — Jeszcze nie zdecydowałem, co chciałbym robić po owutemach, a czas ucieka, ojciec widzi mnie w Wizengamocie. 

— A, jak rozumiem, ty siebie tam nie widzisz? 

Weszliśmy na wysypaną żwirem ścieżkę i ruszyliśmy wolno wzdłuż zagrody otoczonej przez dzieci. W środku po trawie — prowadzony przez atrakcyjną czarownicę w butelkowozielonej szacie — szedł powoli młody hipogryf o ślicznym, różowym umaszczeniu, dosiadany przez napuszonego, na oko pięcioletniego ważniaka. 

— Do Wizengamotu potrzeba charyzmy. Taki Dumbledore, nawet Elfias Dodge… mojemu ojcu się wydaje, że to jest takie oczywiste, bo oni wszyscy mają gadane — prychnął, nie kryjąc frustracji. Cisnął pod nogi niedopałek i zmiażdżył go podeszwą. 

— Myślę, że brak charyzmy można nadrobić wiedzą. Ostatecznie chyba to się najbardziej liczy w sądzie, prawda? 

— Problem w tym, że wiedzy też nie mam. 

Nie miałam pojęcia, co mogłabym mu więcej powiedzieć. Nie byłam najlepszym pocieszycielem. Zagryzłam wargi i szliśmy dalej w milczeniu, oboje pogrążeni we własnych myślach. Tymczasem magicznie wzmocniony głos pana Greengrassa zapowiadał właśnie kolejny punkt programu — wystawę. Ruszyliśmy w stronę trybun, ale nie zasiedliśmy na swoich miejscach w loży. Zatrzymałam się przy ogrodzeniu, oparłszy łokcie na drewnianej belce. Pokazy nigdy nie cieszyły się takim zainteresowaniem i teraz na trybunach dominowały damskie tiary. 

Czekaliśmy ledwo kilka minut, celując sobie w twarze różdżkami, ale wąski strumień chłodnego powietrza niewiele pomógł przy lejącym się z nieba ukropie. Jedyne, o czym teraz myślałam, to żeby zdjąć te niewygodne szaty. 

— Drodzy państwo, a teraz zapraszam na coś dla oka. Najpiękniejsze perły The Emerald Kingdom of Greengrass! — rozległ się tubalny okrzyk, a przez widownię przetoczyły się oklaski — wyraźnie mniej gromkie niż przed wyścigiem. — Na pierwszy ogień prawdziwa czarna perła z domu Hortus: Charlie Blue! 

Wszystkie oczy jak na komendę odwróciły się w kierunku przystrojonego szmaragdowozielonym materiałem boksu, z którego już wychodził prowadzony przez Teda juniora hipogryf. Czarne pióra połyskiwały w słońcu jak obsydian. Biegł truchtem najpierw wokół toru wyścigowego, a następnie zatrzymał się na środku, wyprostowany i majestatyczny. Jakby świadom, że scena należała do niego, uniósł lekko skrzydła i rozłożył je, prezentując ich imponującą rozpiętość. W lożach znów rozbrzmiały brawa i trwały tak, aż w Charlie Blue nie zniknął w boksie, a na arenie pojawił się — dla kontrastu — śnieżnobiały hipogryf o smukłych jak trzcina nogach i z anielsko falowanym ogonem. Nie znałam się ani na rasach, ani na tym, które ze stworzeń spełnia wymogi, by brać udział w konkursach — po prostu lubiłam patrzeć na piękne, wypielęgnowane hipogryfy. Lubiłam też na nich jeździć — dopóki obie łapy i oba kopyta pozostawały na ziemi. 

— Latałaś kiedyś na swoim? — zagaił Nott, kiedy powitaliśmy brawami tarantowatą Roszpunkę. 

— Nie i nie przewiduję, żeby coś miało się w tym temacie zmienić — odpowiedziałam stanowczo. — Miotły dosiadałam raz i pamiętasz, jak to się skończyło? 

Parsknął pod nosem, ale zaraz się opanował, łypiąc na mnie z uwagą. Nie miałam mu za złe — też się uśmiechnęłam, choć dwunastoletniej Victorii nie było wówczas do śmiechu. Szkolna miotła, na której siedziałam, znarowiła się i wystrzeliła gwałtownie w powietrze, a ja upadłam z ponad dwudziestu stóp jak bezwładny worek kartofli prosto na dyniową grządkę gajowego. Bardziej niż ból złamanej nogi pamiętałam upokorzenie, które się z tym wiązało. Sokaris i jego świta długo nie dali mi o tym zapomnieć — dopóki Roberta Davisa nie spotkało to samo podczas jednego z treningów quidditcha. 

Na wspomnienie tamtego wydarzenia zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco. 

— Szkoda, bo dużo tracisz — mruknął, gdy wszystkie hipogryfy już się zaprezentowały i teraz wzbiły się w powietrze, by wykonać kilka równych okrążeń nad trybunami. Publiczność nagrodziła je nieco bardziej entuzjastycznymi oklaskami. — Latanie jest… człowiek może się poczuć naprawdę wolny. 

— No nie wiem. Ja czuję się dostatecznie wolna, stąpając po ziemi. Od zawsze uważałam, a tamten wypadek tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu, że gdyby człowiek miał latać, urodziłby się ze skrzydłami. — Wyprostowałam się i podciągnęłam wyżej rękawiczki. Wąski pasek skóry na nadgarstkach, którego nie przykrywał żaden materiał, zaczął piec. — Każdy ma swoje naturalne miejsce na świecie i nie powinno się tego zmieniać. Chodź, przejedziemy się. 

Po pokazie atmosfera na terenie ośrodka znacznie się rozluźniła, chociaż przypuszczałam, że namiot, w którym podawano drinki, przynajmniej po części był za to odpowiedzialny. W drodze do strefy jeździeckiej wciąż migały nam w tłumie znajome twarze — każda zbyt zajęta rozmową, by się rozglądać, ale nie uskarżałam się. Po ślubie Ivy i Sokarisa miałam aż nadto spotkań towarzyskich. 

A matka jakby czytała w moich myślach. 

Wyrosła przed nami jak spod ziemi — jeszcze bardziej niespodziewanie niż Tom zagarnięty z tłumu przez pana Greengrassa. W odpowiedzi rzuciła Nottowi suche „dzień dobry”, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. W mig wyczułam, że była nie w humorze. 

— Gdzieś ty się wybrała? Wszędzie cię szukam. Wracamy do domu — zakomunikowała przyciszonym głosem. — Babcia już czeka przy wyjściu. 

— Co…? 

Urwałam po tym, jak na mnie spojrzała. Nie wyglądała na tak wzburzoną, jak po moim powrocie z nocowania na plaży, ale wargi zacisnęła w jednakowo wąską linię. I ona przywiodła mi na myśl jakiś starożytny posąg, ale bynajmniej nie tylko ze względu na urodę. Temperatura w zasięgu jej wzroku musiała spaść o jakieś dwadzieścia stopni, w każdym razie dreszcz, który mną wstrząsnął, nie miał przyjemnych konotacji. Nie pozostało mi nic innego jak pożegnać się z Nottem i bez gadania — z drżącym sercem i na miękkich nogach — ruszyć za matką w stronę wyjścia. 

Wlokąc się na parking, uzmysłowiłam sobie, że całe morze krzyków ojca chyba nigdy nie wywołało u mnie takiego posłuszeństwa jak jej jedno zimne słowo. 

A co do ojca, to bardzo szybko przekonałam się o tym, co podejrzewałam. 

— Nawet nie jestem zaskoczona. — Babcia jako jedyna nie zamierzała szczypać się w język. — Który to już raz? 

Niemożliwe, żeby nie widziała we wstecznym lusterku chociaż fragmentu jego purpurowego czoła. Zresztą nawet jeśli nie, atmosfera w samochodzie była tak gęsta, że wystarczyła iskra, by błyszczący cadillac wyleciał w powietrze. 

— Mamusia będzie łaskawa zająć się zawartością własnego skarbca — odparł ironicznie ugrzecznionym tonem. 

Wyłapałam kolejny teatralny grymas na twarzy Jane i aż skręciło mnie w żołądku. Marzyłam, żebyśmy byli już w Prince Village, ale za oknem wciąż rozciągały się sielskie krajobrazy późnego lata. 

— No, nie do końca tak jest, mój drogi — odrzekła. — Bo, proszę ja ciebie, chciałabym mieć pewność, że nie roztrwonisz mojego majątku na hipogryfach i kartach, kiedy już kopnę w kalendarz. Ostatecznie zgodziłam się oddać ci moją córkę, chociaż oboje dobrze wiemy, jakie miałam wobec ciebie obiekcje. 

Prychnął cicho — na szczęście dość cicho, co oznaczało, że wciąż się hamował. 

— Mamusi nikt by nie spasował, nawet sam Merlin. 

— Merlin nie wtopiłby siedmiuset galeonów w jakichś bzdurnych wyścigach. — Pokręciła karcąco głową i zacmokała jak nauczyciel na krnąbrnego uczniaka. — Ech, Hortus, Hortus… stary, a jaki głupi. Gdyby to jeszcze był Sokaris, to bym zrozumiała, ale tak… 

— Mamusia na mnie nie cmoka! 

— O, o, jaki wrażliwy! — wykrzyknęła cicho, podnosząc ręce i wytrzeszczając oczy. Byłam pewna, że przez moment dostrzegłam cień złośliwego uśmiechu na jej twarzy. — Co za mężczyźni, ech… nic nie można powiedzieć. Twój teść był, jaki był, ale przynajmniej można było o nim powiedzieć, że jest mężczyzną przez duże M. A TO teraz… 

Kawałek czoła w lusterku płynnie zmienił kolor z buraka na dojrzałą śliwkę, ale ojciec nie odezwał się więcej ani słowem. Odetchnęłam, gdy babcia opuściła ręce i bardzo z siebie zadowolona wpatrzyła się w okno. Resztę drogi spędziliśmy w niemal idealnej ciszy zakłócanej przez dźwięk silnika. Kiedy pojawiły się pierwsze wysokie zabudowy, zaczęło padać. Stalowoszare chmury prawie w całości przykryły niebo, nagle zrobiło się bardzo ciemno i tylko od czasu do czasu mrok rozświetlał blask niemej błyskawicy. 

— No, bardzo dziękuję za podwiezienie — powiedziała z werwą Jane, gdy dziesięć minut później cadillac zajechał na krawężnik i zatrzymał się przed kamienicą z czerwonej cegły. — Wyśmienicie się bawiłam. 

Dwoma palcami uścisnęła mi lekko dłoń i zaskakująco sprawnie wyskoczyła z samochodu. Na zewnątrz już czekał na nią skrzat z wielkim parasolem. Przez szybę obserwowałam, jak wyprostowana sylwetka babci powoli malała, kiedy ojciec wciskał gaz do dechy. W żołądku znów coś boleśnie mi się przewróciło, choć uświadomiłam sobie, że przez cały dzień przecież nic nie jadłam. Obecność Jane działała jak zaklęcie ochronne, które minęło i obie z matką zostałyśmy wystawione na atak. 

Nie pomyliłam się. 

— I tak to jest — wycedził. Głos drżał mu od zbyt długo tłumionej złości. — I tak to właśnie jest. Zawsze! Ta kobieta żyje tak długo tylko po to, żeby mnie wpędzić do grobu! A potem już może sobie umierać w spokoju… 

— Kochanie… 

— Nie kochaniuj mi tu! Mam dość, to nie jest tego warte! Ale oczywiście człowiek był młody, głupi, zaślepiony… Durniu, ty stary durniu! — Nagle oderwał jedną rękę od kierownicy i z całej siły postukał się kciukiem w głowę. Obie z matką drgnęłyśmy. — Nie spędzę w obecności tej wiedźmy ani dnia… dnia, co ja mówię! Ani SEKUNDY dłużej! I nic, powiadam, NIC nie rekompensuje tych zszarganych nerwów! A to stare pruchno jeszcze prowokuje, bezczelnie się cieszy, żeby napsuć mi jak najwięcej krwi. 

Spostrzegłam, że Earth poruszyła się niespokojnie na przednim siedzeniu. 

— Rozumiem, że jesteś zdenerwowany, ale te słowa są niepotrzebne — powiedziała swoim zwykłym opanowanym tonem, w którym wyraźnie dało się wyczuć nutkę groźby. — Moja matka jest starszą osobą i uważam, że należy jej się odrobina odpuszczenia… w niektórych sytuacjach. 

Samochód zatrzymał się z nerwowym szarpnięciem i wszyscy prawie z niego wyfrunęliśmy. Świstek wyczarował nad nami parasol — identyczny jak ten, pod którym zniknęła babcia — ale ojciec zignorował skrzata i popędził do domu, ignorując ulewę. 

Nigdy nie podejrzewałam, że kiedykolwiek potraktuję ten dom jako bezpieczną przystań, ale był znacznie większy niż ciasne wnętrze auta. Z sercem trzepoczącym się panicznie na wysokości przełyku wślizgnęłam się za matką do holu, a potem przemknęłam wzdłuż ściany ku schodom — jak najdalej od Hortusa, który już szarpał się z szelkami spodni. 

— W niektórych sytuacjach! Ciekaw jestem, w których to sytuacjach! 

— Prawdą jest, że ostatnio zbyt często bywasz… 

— A zastanawiałaś się może, dlaczego tak często tam bywam?! — przerwał jej, pryskając śliną. Oczy wylazły mu na wierzch jak ściśniętej za mocno gumowej zabawce i to był znak, że należało się oddalić. — To wszystko twoja wina! Tak, nie rób tej swojej świętoszkowatej miny! Gdybym miał z tobą dobre życie, to bym nie musiał grać! Zaraz, zaraz! A ty gdzie? Pozwoliłem ci odejść? 

Byłam już na schodach, ale nie dość wysoko — albo to ojciec krzyczał wystarczająco głośno — żeby udać, że go nie słyszałam. A jednak pod wpływem jakiegoś idiotycznego impulsu nie zatrzymałam się. Korytarz wirował mi przed oczami. Przyśpieszyłam kroku i sztywna jak drut pomaszerowałam prosto do swojego pokoju. Zamknęłam jedne drzwi. Potem drugie. 

Jak gdyby to mogło go powstrzymać. 

Słyszałam, jak przeskakiwał po kilka stopni na raz, dysząc jak nosorożec. 

Szarpnął mnie i byłam pewna, że zareaguję nerwowo, ale żelazny uścisk jego dłoni na moim ramieniu sprawił, że zesztywniałam. Obrócił mnie jak bezwładną kukłę — bez cienia delikatności, zdecydowanie zbyt mocno. 

— A ty co sobie wyobrażasz? — ryknął. — To, że pokręcisz się chwilę po barze za parę sykli, nie zwalnia cię z szacunku do mnie! Mieszkasz pod MOIM dachem, to JA cię utrzymuję, a muszę świecić oczami… uśmiechać się… Dlaczego nie możesz być normalna jak Sokaris… jak inne córki?! Na każdym kroku przynosisz mi wstyd! Ślub, szkoła… teraz ten pierdolony bar… Wszystko, żeby zrobić mi na złość jak tamta stara wiedźma! 

Nie zabolało — przecież rzekł mi to, o czym już dawno wiedziałam. Co już dawno przecierpiałam. 

— To wszystko? — zapytałam. 

Nawet mnie zaskoczył ten chłód. 

Czas się zatrzymał, ojciec zastygł jak rażony zaklęciem oszałamiającym. Tylko twarz — dotąd piekielnie czerwona — w sekundę pobladła, jak gdyby ktoś wyciągnął korek i spuścił z niej całą krew. 

— Ty… ty niewdzięczna dziewucho… 

— Pewno wolałbyś, żebym zamiast tego była czyjąś utrzymanką — wypaliłam z niezmąconym spokojem, choć tak naprawdę to nie byłam ja. Słowa wypływały same — prosto z mózgu, niemożliwe do zablokowania, jakby właśnie runęła jakaś tama. — Ty właśnie takie kobiety lubisz, prawda? Takie, które można kupić. 

Tylko Bóg raczył wiedzieć, co mnie opętało. Diabelskie moce czy kres cierpliwości? A on chyba był pewny, że się przesłyszał — przynajmniej do pewnego momentu, bo gdy do niego w końcu dotarło, fioletowe wykwity spowiły policzki i czoło barwy starej owsianki, nozdrza rozdęły się, zęby błysnęły pod zawiniętą wargą, kiedy skoczył ku mnie  z uniesioną ręką. Przez ułamek sekundy byłam przekonana, że uderzy. 

Skuliłam się, mrużąc oczy. 

Nic się nie stało. Cios nie padł. Pięść opadła, a szaleństwo błysnęło mu w oczach. 

— Porozmawiaj o tym ze swoją matką — warknął. Już nie krzyczał, głos miał drżący i trzeźwy, jakby mówił to, co już dawno ułożył sobie w głowie. — Ale to nie ona musiała przez lata znosić znienawidzonego bękarta pod swoim dachem… który codziennie by jej przypominał… ile warte jest to małżeństwo… 

Urwał — albo zabrakło mu słów, albo to przez fałszoskop, który zawył przeraźliwie z wnętrza garderoby. Nie poruszyłam się, utkwiwszy w dziwnym porażeniu — jakby nieznana siła wyparła moją świadomość i wzięła we władanie puste ciało. Za to ojciec doskoczył do drzwi jak szatan, owładnięty przerażającą furią. Nie zważając już na nic, zaczął, wyrzucać z szuflad wszystko, co wpadło mu w ręce. Bielizna, tiary, rękawiczki i chusteczki latały po sypialni jak wielkie kolorowe kwiaty, aż dorwał to, czego szukał. Cisnął maleńkie urządzenie na podłogę i z impetem przydusił podeszwą, aż na tle ogłuszającego jazgotu dało się słyszeć trzask przypominający kruszenie szkła. W pokoju zaległa cisza. 

Na chwilę jakbyśmy oboje zamarli. Jakieś niedopowiedzenie zawisło w powietrzu… 

…ale i ta chwila szybko minęła, Hortus odwrócił się na pięcie i wypadł za drzwi. Tak po prostu, nie oglądając się za siebie. Odszedł, a ja zostałam wciąż sparaliżowana i z otwartymi ustami, wpatrując się w resztki potrzaskanego fałszoskopu. W uszach w kółko dudniło mi: znosić znienawidzonego bękarta pod swoim dachem, znosić znienawidzonego bękarta pod swoim dachem. 

Aż te słowa zaczęły na siebie nachodzić, zlewać się w niezrozumiałą masę nieistniejących słów. 

Ocknęłam się sama nie wiedziałam kiedy. Padało. Niebo za oknami zupełnie straciło swoją chabrową barwę, zaniosło się przygnębiającą szarością. Jak w transie przeszłam po rozrzuconych częściach garderoby, usiadłam ciężko na brzegu łóżka i pochyliłam się nisko, kryjąc twarz w dłoniach. Czułam narastający szloch, ale gdy pierwsze łzy zapiekły mnie pod powiekami, nie byłam w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Bezgłośny płacz wprawił moje ramiona w niekontrolowane drżenie, lecz i to prawie natychmiast się skończyło. Skostniała trwałam w tej pozycji, ubrana w niewygodną szatę do jazdy, wsłuchując się w szalejącą na zewnątrz ulewę. W głowie miałam mętlik. Siedziałam tak i bez końca odtwarzałam tę scenę, rozmyślałam o ojcu i fałszoskopie, aż za drzwiami rozległy się ciche, dyskretne kroki. Nadzieja, że to któreś z rodziców postanowiło upewnić się, jak się czułam, prysnęła, nim w ogóle zdążyła się ukształtować. To Banialuka wślizgnęła się do sypialni. Rozpoznałam dotyk jej wysuszonych, długopalczastych dłoni głaszczących mnie po głowie, pieszczących zrujnowane fale zwisające żałośnie po obu stronach twarzy. 

— No, panienko, niech panienka nie płacze — powtarzała szeptem z ogromną czułością. — Panienka wie, że pan tak tylko powiedział. To nie jest pierwsza taka awantura, no, panienko… 

Pomogła mi się rozebrać i zrobiła gorącą kąpiel, a ja, zanurzona w wodzie po szyję, nie mogłam uwierzyć, że jeszcze kilka godzin wcześniej rozmawiałam z Gaby na trybunach, z taką śmiałością maszerowałam do stodoły… Ogień, z jakim całowały jego usta, z jakim patrzyły jego oczy, wydał mi się zupełnie nierealny, odległy — bardziej odległy niż moja ucieczka przez okno w sklepie z szatami w grudniu zeszłego roku. 

Na kolację zeszłam spokojna, umyta i z maleńkim pączkiem niepokoju w klatce piersiowej, ale przy stole siedziała tylko matka. Po ojcu nie było śladu. Przez cały posiłek nie odezwała się ani jednym słowem, ani raz na mnie nie spojrzała, choć ja zerkałam na nią bez przerwy. Patrzyłam i próbowałam sobie wyobrazić, jak ta posągowa bogini — wiecznie niewzruszona, dystyngowana — w przerysowany sposób rzucała się w objęcia jakiegoś absurdalnie wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny bez twarzy i ogarniała mnie jeszcze większa derealizacja. 

To niemożliwe. Skoro nie potrafiła zdobyć się na to, by pocieszyć własną córkę, jak mogłaby tak ryzykować, by zdradzić człowieka, którego się bała? 

Matka nie posiadała w sobie ani krztyny namiętności — wiedziałam to na pewno, bo do pewnego momentu byłam taka sama. 

 

*

 

Ojciec wrócił dopiero w piątek — jak się okazało — bardzo niespodziewanie, bo przyszedł wieczorem prosto do mojego pokoju. Wyczulona poznałam go po krokach już w bawialni i przez następne sekundy klęczałam przy szkolnym kufrze, mechanicznie przekładając książki z kupki na kupkę. Żołądek natychmiast związał mi się w mały supełek — zupełnie odwrotnie jak serce, które powiększyło się przynajmniej dwukrotnie i waliło jak wściekłe. 

Zerknęłam na niego kątem oka, żeby dać mu poznać, że zarejestrowałam jego obecność. Przystanął w progu niesamowicie sztywny i wyprostowany, z rękami splecionymi nerwowo na szczycie wielkiego brzucha. Cały czas zaciskał usta, jakby się bał, że zwymiotuje, kiedy je otworzy, ale w końcu odchrząknął. 

— Mmm… Tak. Nie dałem ci w tym roku pieniędzy na szaty i podręczniki — zaczął, starając się zabrzmieć naturalnie, ale głos miał jeszcze bardziej spięty niż ciało. 

Cały strach momentalnie uleciał i spojrzałam na ojca tak, jakbym widziała go pierwszy raz w życiu. 

Nie, przepraszam, TAKIEGO widziałam go pierwszy raz w życiu. 

— Już dawno zrobiłam wszystkie zakupy do szkoły — odparłam sucho. — Ale dziękuję. 

— Och. 

Tę ciszę dałoby się pokroić nożem, choć chyba wolałam, żeby żadne z nas w tym momencie nie miało go przy sobie. 

— No tak. — Poruszył się niespokojnie. Wpatrywałam się w jakiś niekonkretny punkt na kufrze, ale widziałam, że to zrobił. — No tak. 

No tak. 

Przełknęłam, ale w gardle miałam zupełnie sucho. Tym razem to ja potrzebowałam odchrząknąć, lecz nieopisany strach — jeszcze większy niż tamtego popołudnia — całkowicie mnie sparaliżował. Byłam pewna, że jeśli się poruszę, jeśli drgnie mi chociaż mały palec u nogi, stanie się coś strasznego. 

Tymczasem ojciec postąpił krok naprzód. 

— Wtedy po tych wyścigach… — zaczął skrępowany jak nigdy. — Zapomnij o tym, co powiedziałem. Byłem wściekły i tyle. Powiedziałem to w złości. Tak tylko… chciałem, żeby to było jasne. 

Bez zbędnych czułości i wzruszeń, ale zrozumiałam, że to przeprosiny. Skinęłam tylko sztywno głową i wróciłam do pakowania, wciąż na niego nie patrząc. Spocone palce drżały mi niekontrolowanie, w gardle poczułam drapanie zwiastujące płacz, więc jeszcze raz przełknęłam boleśnie. Wyłowiłam kątem oka, jak nerwowo podkręcił wąsa — przyjął, że zrozumiałam, bo wyszedł bez pożegnania. 

W samą porę. Łzy zamazały mi widok na niespakowany kufer. Jeszcze długo nie byłam w stanie odetchnąć… 

…ani przestać myśleć o tamtym feralnym popołudniu. I jeszcze bardziej znienawidziłam deszcz. 

Pijany Jednorożec w tymczasowym zastępstwie za Hogwart stał się moją bezpieczną przystanią. Kończąc ostatnią zmianę w niedzielne upalne popołudnie, trochę żałowałam, że ta przygoda dobiegała końca — bo ostatecznie właśnie tak postrzegałam tę pracę. 

Pani Torres pożegnała mnie z właściwą sobie szorstką czułością, szczypiąc w policzek swoimi mięsistymi, zakończonymi czerwonymi szponami palcami. 

— Byłaś tu atrakcją, nie powiem — oznajmiła z błyskiem w oku, kiedy już oddałam pracowniczą szatę do kantorka. — Skłamałabym, gdybym ci powiedziała, że wierzyłam, że wytrwasz trzy dni. Simkute był łaskawszy, obstawiał tydzień. 

— Naprawdę? - zdumiałam się. — Nie sprawiał takiego wrażenia. 

— A jednak. W każdym razie jakoś to uniosłaś… no i naroiłaś nam trochę klienteli, wszyscy chcieli zobaczyć, jak to dziwadło z wyższych sfer jeździ na szmacie — dodała, a ja uśmiechnęłam się w odpowiedzi. Jeszcze nie przekroczyłam ostatecznie progu baru, a już wiedziałam, że będzie mi brakować tego specyficznie cierpkiego sposobu bycia tych osób. — Tu masz swoje złoto. A jak znów sobie wymyślisz, że chciałabyś sobie przypomnieć, jak smakuje prawdziwa praca, to jestem otwarta na rozmowę. 

Przyjęłam sakiewkę z dumą, choć ważyła niewiele więcej od tej, którą zapłaciłam za zakupy na Pokątnej. Było tam coś więcej poza garstką galeonów — niedostrzegalne ludzkim okiem cegiełki budujące moją godność. 

 

~*~

 

Tak drobiłam ten rozdział już nie wiem jak długo, będzie pewnie z pół roku, ale był on dla mnie całkiem przyjemną odskocznią od tych wszystkich poważnych tematów z drugiej części opowiadania. Będę chciała zająć się teraz czymś zupełnie innym, ale nadal zostaję w klimacie śmierciożerców — przez okres wiosna-lato skupię się pewnie na luźnym betowaniu i dopisywaniu do Douceur et fleur, może wpadnie coś na SCP (myślę, że w okolicy rocznicy w lipcu by wypadało), a od września wrócę do pisania od nowa tych rozdziałów. Myślę, że klimat dark academia, z którym jadę na ostro od rozdziału 23, dobrze się wpasuje w jesienną pogodę. :)