Od zawsze bałam się sprawdzianów,
egzaminów i testów. Wiedziałam, że istnieli uczniowie, którzy traktowali różne
metody sprawdzania wiedzy jako pyszną zabawę, ale nie ja. Lękałam się
potwierdzenia swojego braku kompetencji, porównywania z innymi, tego, że byłam
niewystarczająco dobra… A nawet wizyty na dywaniku u wychowawcy z powodu ocen — przecież
zawsze mogłam wypaść lepiej. Dlatego czas egzaminów nasilał intensywność mojego
czarnowidztwa. Ten rok nie zapowiadał się inaczej. Ba, koniec kursu zwiastował jeszcze
straszniejszy natłok katastroficznych myśli. Za każdym razem, kiedy ktoś
wspominał o teleportacji, oblewałam się zimnym potem. Co prawda udało mi się
już kilka razy przenieść do drewnianej obręczy, ale wciąż nie rozgryzłam, co było
gwarantem sukcesu, a doskonale wiedziałam, że stres podczas egzaminu nie
polepszy mojej sytuacji. Od dawna w Hogwarcie panowała stuprocentowa
zdawalność. Myśl, że mogłam okazać się jedyną osobą, która złamie ten
dwudziestopięcioletni ciąg, wykręcała mi boleśnie wnętrzności. Wyobrażałam
sobie nieokreśloną twarz egzaminatora z surowo zaciśniętymi wargami,
wpisującego Victorię Hortus na termin poprawkowy w sierpniu i momentalnie
miałam łzy w oczach.
Dwa ostatnie rozstrzygające mecze
quidditcha ciągnęły się długimi godzinami w strugach deszczu i okrutnie
wysokiej temperaturze; w takich chwilach trochę bardziej doceniałam odcięcie
się od toksycznego towarzystwa brata i byłego narzeczonego. Całkowicie wolna
mogłam siedzieć w suchej bibliotece i patrzeć przez okno, jak uczniowie wracali
tłumnie do zamku — jedni radośni, inni zawiedzeni, ale wszyscy
przemoczeni do suchej nitki. Zwycięstwo Slytherinu nie było dla nikogo
niespodzianką, cała szkoła huczała od komentarzy, że Ślizgoni od lat nie mieli
tak mocnej drużyny, choć niektórzy łudzili się do końca. Tamtego wieczora
wszyscy mieszkańcy Domu Węża, wszyscy bez wyjątku zapomnieli o SUM-ach,
owutemach, egzaminach, teleportacji, semestralnych poprawkach, o esejach,
bibliotece i o wszystkim, co miało związek z nauką. Choć muzyka grała trochę za
głośno, a w podziemnych korytarzach panowała podejrzanie zbyt duża wesołość,
profesor Slughorn zdawał się na ten czas stracić słuch. Każdy tego potrzebował.
Nawet Margaret, która na wszystkich egzaminacyjnych maratonach pozowała na niewzruszoną.
Jej wytrwałe działania w sprawie wydalenia Hagrida spaliły na panewce i po
dwóch tygodniach regularnych eskapad z gabinetu dyrektora do komnat profesora
Slughorna i z powrotem Ślizgonka musiała dać za wygraną. Tym bardziej, że po
szkole rozeszły się plotki o zbliżającej się emeryturze Ogga, a sam gajowy
skonstruował w starej, kamiennej szopie na narzędzia prowizoryczny dom, w
którym zamieszkał Hagrid. Najwyraźniej dyrektor uznał, że dystans, jaki dzielił
zamek i chatę na skraju Zakazanego Lasu, powinien zadowolić oponentów, ale
Rowle nie wyglądała na taką, którą to rozwiązanie by ukontentowało. A znaleźli
się i tacy, którzy nie pozwolili jej zapomnieć o sprawie. Młodsi chłopcy
wymykali się wieczorami z dormitorium, a ilość szlabanów podwoiła się, kiedy
tylko Hagrid ulokował się w chatce na stałe. Pewnego razu w holu widziałam na
własne oczy, jak Ogg prowadził za uszy Mulcibera i Notta schodami na
górę — jak podejrzewałam — prosto do gabinetu Dippeta. Dzieciakowi
nie było łatwo i nie zapowiadało się, żeby do końca roku miało się to zmienić,
ale za kilka miesięcy wszyscy to zaakceptują i przejdą do codzienności.
Ostatecznie zginęła tylko mugolaczka, a pojawienie się w Hogwarcie jej
potencjalnego mordercy stało się raczej nietypową anegdotką niż jakąś olbrzymią
sensacją. Bardzo często wypominano Hagridowi brak różdżki i wyśmiewano jego luki
w czarowaniu, prawie nigdy nie padały spekulacje na temat Komnaty Tajemnic. Tom
jako laureat Nagrody Specjalne za Zasługi dla Szkoły kolejny raz na krótką
chwilę znalazł się na językach wszystkich uczniów, ale nie słyszałam, by zdarzyło
mu się skomentować pojawienie się Hagrida. Po kilku dniach sprawa ucichła i na
tapecie znów pojawiła się egzaminowa gorączka. Wszyscy mogli z czystym
sumieniem powrócić do panikowania, planowania, zakuwania i zarywania nocek.
Początkiem maja wysłałam do rodziców
standardową o tej porze sowę zapewniającą o dobrym sprawowaniu i o tym, jak
pilnie się uczyłam, dlatego nie byłam zaskoczona, kiedy dwa tygodnie później
dostałam wiadomość przywiązaną do nogi pięknej, młodziutkiej płomykówki.
Dopiero po przełamaniu pieczęci zorientowałam się, że nie należała ona do ojca,
a do babki Jane. W mgnieniu oka oblałam się zimnym potem. Listy Jane nie
należały do najczęstszych i przeważnie zwiastowały skrajności: albo prezenty,
albo srogą reprymendę. Jednak ten okazał się inny, dziwnie pokrzepiający, a
dzięki temu nie mniej niepokojący. Tym bardziej, że ojciec wyznał jej prawdę o
pracy, którą miałam podjąć na wakacjach.
Stary cap wymyślił szwindel, że jak przyleci do mnie na skargę, to
pierwsze, co zrobię, to napiszę list, żeby Cię odwieźć od roboty w barze — pisała. A ja Ci powiem,
że bardzo dobrze robisz. Od pokoleń w rodzinie Twojego ojca nie było kobiety,
która by pracowała. Robisz rozsądnie. Jeżeli się chce obstawać przy własnym
zdaniu i postępować według swoich zasad, najważniejsze jest posiadać własne
pieniądze. A zwłaszcza wtedy, kiedy jest się kobietą. Mając złoto, nie potrzebujesz
łaski męża ani ojca.
Te słowa były jak balsam na zszargane
wątpliwościami nerwy. Bo kiedy pierwsza euforia minęła, pojawiły się lęki,
którymi żyli wszyscy ze sfery: co powiedzą ludzie, kiedy się dowiedzą, gdzie
mnie zatrudniono, czy towarzystwo weźmie na języki moją rodzinę, czy przyjdą
oglądać tę Hortus, jak nalewa piwo
charłakom… Już dawno uświadomiłam sobie, że te myśli żyły, bo wychowałam się wśród
takiego gadania, ale i tak nie potrafiłam się od nich opędzić. Natychmiast
odesłałam babce sowę, nieprzyjemnie podekscytowana i z bolesnym węzłem w
żołądku — na samiutkim końcu Jane napomknęła, że zaniemogła. Nie
pamiętałam spotkania, które byłoby wolne od jej hipochondrii, ale ta nieśmiała
wzmianka pod koniec listu brzmiała zatrważająco. Prawdziwie. Dlatego trzy dni
później, kiedy dostałam kolejny list, a na kopercie rozpoznałam pismo matki,
strach zmroził mnie do samych kości. Z trwogą rozrywałam pergamin, spodziewając
się, będąc w zasadzie pewną, że znajdę tam wiadomość o pogrzebie. Ale nie
znalazłam tam nic ani o zgonie, ani o chorobie. Earth w zasadzie nawet nie
wspomniała o babce, natomiast podzieliła się ze mną obszernym opisem niepokoju
związanego z wakacyjną pracą oraz pogodzeniem jej z obowiązkami wobec rodziny.
Inaczej niż co roku, bo bez gorących zapewnień o wierze w moje siły i słodyczy w
drugiej paczce doczytałam się lakonicznego, chłodnego „powodzenia na
egzaminach”. Zerknęłam dyskretnie na miejsce przy stole, gdzie zwykle siedział
Sokaris — właśnie otwierał ogromne pudło z czekoladowymi żabami. Prawdopodobnie
oddałabym łakocie Nottowi, gdybym je dostała, ale i tak poczułam w środku
nieprzyjemne ukłucie zazdrości.
Obowiązki wobec rodziny. Tak ojciec zwykł
nazywać wszystkie koncerty, kolacyjki, pikniki, zawody, bankiety i małe
uroczystości, w których uczestniczyła cała śmietanka czarodziejska. Ze względu
na szkołę Sokaris, ja i cała wciąż ucząca się część towarzystwa nie brała
udziału w większości spotkań, co nie zmieniało faktu, że podczas samych wakacji
nie było tygodnia, w którym jakaś poważana rodzina nie organizowałaby rozgrywek
golfowych albo obchodów srebrnych godów. Robiło mi się niedobrze na samą myśl o
nadchodzących paradach; nie pamiętałam wyjścia, które nie zaczęłoby się lub nie
zakończyło obsztorcowaniem. A to niedostatecznie głośno się przywitałam, to
zbyt usłużnie dygnęłam, innym razem mama zbyt długo rozmawiała z tamtym
przystojnym wdowcem, a Sokaris przydeptał sobie połę szaty, a to wyszliśmy zbyt
późno, a to za wcześnie… Stale krzyki, krzyki, krzyki. Dlatego tym bardziej
liczyłam, że tego roku ominą mnie wszystkie towarzyskie spotkania; nie
wyobrażałam sobie hańby, jaka okryłaby Henryka Hortusa, gdyby na przyjęciu
zjawił się z córką, która zrujnowała wesele sezonu, by zatrudnić się w spelunie
na Nokturnie. Na samo wyobrażenie robiło mi się zimno.
Na szczęście nie miałam zbyt dużo czasu,
bo nad tym rozmyślać. Nazajutrz na tablicy ogłoszeń pojawiła się lista osób i
przypisanych do nich dat; na szóstoklasistów padł blady strach. Wyznaczono
terminy egzaminu kończącego kurs teleportacji — od otrzymania tak
wymarzonej, wręcz wymodlonej licencji dzieliła nas ta jedna godzina. W
przypadku Flinta, Goldsteina, Hopera, Hopkinsa, moim i Johnsona miało być to trzeciego
czerwca o trzynastej trzydzieści. W Hogsmeade. Cała oblałam się potem. Jeszcze
raz przeleciałam wzrokiem po nazwiskach — byłam jedyną dziewczyną i
Ślizgonką w grupie, czego Mulciber nie omieszkał mi wytknąć.
— Szósty o wpół do dziesiątej,
zajebiście, wyśpimy się i jeszcze zdążymy na śniadanie — zwrócił się
do Notta i przybili sobie piątkę. — Ej, Hortus, chyba jesteś jedyna w
takim natężeniu Gryfonów…
— Flint jest w
Ravenclawie — mruknęłam, ale to nie podniosło mnie na duchu.
Po ostatnich rozgrywkach quidditcha
nastroje wciąż pozostawały nieciekawe. Raczej nie mogłam liczyć na wsparcie ze
strony współzdających, tym bardziej, że w świadomości niektórych nadal
pozostawałam narzeczoną Nicolasa Rowdy’ego, tegorocznej gwiazdy quidditcha.
Chłopaki jeszcze chwilę okupowali
tablicę, ekscytując się, kto, z kim, dlaczego nie z kimś innym i tak dalej, ale
ja jak najszybciej się oddaliłam. Zobaczyłam, że Tom tylko zerknął na listę i
prawie natychmiast odszedł w stronę Wielkiej Sali. Przyśpieszyłam kroku, żeby
do niego dołączyć, a sekundę później jak spod ziemi wyrosła Margaret,
poprawiając nerwowo fryzurę.
— No to… koniec
kursu — zaczęłam kulawo. — Denerwujecie się?
— Nie — wypaliła Rowle,
ale jej napięta postawa i nieustanne majstrowanie przy włosach świadczyły zgoła
o czymś innym.
— A jest czym? — zapytał
Riddle. Wydawało mi się, że przez moment dostrzegłam na jego ustach podły
uśmieszek.
Zawahałam się.
— Oczywiście. Aż nie wiem, od czego
zacząć — odparłam. Weszliśmy do Wielkiej Sali, w której już panował
typowy poranny ruch. Zaczęłam wyliczać na palcach: — Hmm, może od
niewyobrażalnej hańby i kompromitacji w sytuacji oblania egzaminu… i w
sytuacji, kiedy będzie się jedyną
osobą, która ten egzamin oblała. Rozszczepienie, zniesienie, wylądowanie na
egzaminatorze… no i nie chciałabym z-zwymiotować, jak Hopkins ostatnio…
Zarumieniłam się, mówiąc to, ale Tom i
Margaret tylko uśmiechnęli się nieznacznie, Riddle, miałam wrażenie, wyłącznie
z obowiązku, bo jego oczy pozostawały chłodne i zadumane.
— Uciekłaś sprzed ołtarza,
spekuluję, że zwymiotowanie na egzaminatora po rozszczepieniu i zniesieniu
raczej nie wywoła większego skandalu — odparł bezczelnie i
zachichotał.
Spłoniłam się po czubki uszu. Zanim
usiedliśmy, jeszcze kilka razy otworzyłam i zamknęłam usta, ale ostatecznie nie
odpowiedziałam nic. Z ciężkim sercem musiałam przyznać mu
rację — niepowodzenie na egzaminie z teleportacji jeszcze długo nie
przyćmi mojego grudniowego wyskoku. Choć kiedy wyobrażałam sobie reakcję
Sokarisa na wieści, że obrzygałam
egzaminatora…
*
Oczekiwanie na Sądny Dzień było potworne.
Z jednej strony chciałam mieć to za sobą, ale z drugiej dni uciekały zbyt
szybko i zanim się spostrzegłam, minął tydzień od wywieszenia listy na tablicy
ogłoszeń. W poniedziałek zostałam zwolniona ze wszystkich lekcji, żeby w
spokoju zjeść śniadanie i zdążyć do Hogsmeade na trzynastą trzydzieści, choć
chyba wolałabym siedzieć ze wszystkimi na zaklęciach i ćwiczyć najważniejsze
zaklęcia do egzaminu, niż pałętać się z parasolką po błoniach i rozważać
najczarniejsze scenariusze. W Wielkiej Sali nie przełknęłam ani kęsa. Pierwsze
osoby miały już wszystko za sobą i oczywiście pogłoski o trudnych pytaniach,
złośliwych, starych prykach i piekielnie skomplikowanych poleceniach obiegły
szkołę w mgnieniu oka. Dlatego kiedy rankiem trzeciego czerwca wstałam z łóżka,
byłam już pogodzona z sierpniową poprawką.
Nie mogłam znieść widoku beztroskich
uczniów zakuwających w parku, dlatego zdecydowałam wybrać się do Hogsmeade
jeszcze przed czasem. Na nikogo nie czekałam, a nie wyobrażałam sobie wędrówki
do wioski w towarzystwie Gryfonów. Zameldowałam się u Pringle’a i ruszyłam spacerkiem
przez las. Zapowiadało się upalne, suche lato. Zwykle wilgotna, błotnista
ścieżka wyschła i popękała, a każdy krok wzniecał tumany pyłu. Wiedziałam, że taka
pogoda generowała straty na plantacjach ojca, ale nie dbałam o to. Choć słońce
nie ustępowało w próbach zabicia mnie, to właśnie dzięki niemu kwitłam
najbardziej.
Nigdy do tej pory nie chadzałam tą drogą
zupełnie sama. Zawsze towarzyszyli mi przyjaciele, Tom albo Sokaris ze swoją
bandą, dlatego podróż nie dłużyła się aż tak bardzo. Prawie natychmiast
otoczyły mnie niemal wyłącznie odgłosy dochodzące z lasu. Miarowy, przytłumiony
stukot fleków, szelest potężnych koron kilkadziesiąt stóp nad głową i cała
feeria ptasich serenad dobiegających z każdej strony — z tyłu, po
bokach, całkiem niedaleko i głęboko w gęstwinie drzew. Co chwila ostre wrzaski,
gardłowe turkotanie, rytmiczne nawoływanie, dzikie gwizdy. Tego nie było
słychać, kiedy maszerowaliśmy grupą, śmiejąc się i wrzeszcząc na całe gardła.
Dotarłam do Hogsmeade całkiem
zrelaksowana. Miałam jeszcze jakieś pół godziny, więc wstąpiłam do Trzech
Mioteł kupić sobie mrożoną herbatę z imbirem; na ogłoszeniu od Anastazego
Thompsona widniał numerek pokoju, w którym mieliśmy się stawić. Siedziałam
sobie w niemal pustym pubie, sączyłam napój i co jakiś czas zerkałam w stronę
schodów prowadzących na piętro. Towarzyszyło temu mdlące ssanie w żołądku.
Byłam przekonana, że pod czwórką już siedzieli egzaminatorzy i marudzili na
młodzież, upał i na wszystko dookoła, gotowi oblać kandydatów przez
najdrobniejsze potknięcie. Znów zaczęłam się emocjonować.
W tym samym momencie odezwał się dzwonek
przy drzwiach i do Trzech Mioteł weszła grupka chłopców. Gryfoni i Krukon, choć
roześmiani, porozpinani i z rozwianymi włosami, wyglądali na nieco
zestresowanych. Goldstein podszedł do mnie dopiero wtedy, kiedy rozejrzeli się
i nie zauważyli nikogo za barem.
— Są już?
— Nie wiem — powiedziałam
ochrypniętym głosem. — Przez pół godziny nikt tu nie zaglądał, ale
chyba są. Myślisz, że będą wołać czy mamy czekać pod pokojem?
Chłopak wzruszył ramionami i odwrócił się
do kolegów. Zerwałam się z krzesła i natychmiast ruszyłam za nimi,
pozostawiając na blacie niedopitą herbatę. Wtłoczyliśmy się wszyscy na wąską,
wyłożoną boazerią klatkę schodową. Purpurowa, przybrudzona wykładzina tłumiła
nasze kroki, ale widocznie niewystarczająco, bo kiedy Hopkins położył stopę na
półpiętrze, na górze drzwi się otworzyły i rozległ się poirytowany, męski głos:
— Pośpieszcie się, już minuta po.
Nie zamierzam tu kwitnąć cały dzień.
Wszystkie wnętrzności ścisnęły mi się
boleśnie, a krew odpłynęła z twarzy. Czyli to już. Zerknęłam na
zegarek — wcale nie była minuta po, właściwie to mieliśmy jeszcze
dobre pięć minut. Kątem oka spostrzegłam, że Goldstein również wyciągnął z
kieszeni swój i podetknął go sobie pod nos, ale żadne z nas nie śmiało się odezwać.
Wmaszerowaliśmy po schodach na taki sam wąski, obskurny korytarzyk i
ustawiliśmy się pod ścianą jak oskarżeni. Chciałam przełknąć ślinę, ale nie
dałam rady. Kompletnie zaschło mi w ustach.
Czarodziej, który na nas sarknął, musiał
mieć chyba dwieście lat. Choć ubrany w całkiem modne, nieźle skrojone spodnie i
marynarkę, prawie całkowicie wyłysiał, a pergaminowa, pomarszczona skóra straciła
całą elastyczność. Monokl, który zostawił mu pod okiem czerwony ślad, wisiał
teraz bezwładnie na łańcuszku. Starzec zlustrował nas wzrokiem i odezwał się w
ten sam surowy, rozdrażniony sposób:
— Najpierw dziewczyna.
Serce podjechało mi do gardła. Weszłam za
egzaminatorem do ciasnego, dusznego pokoiku. Co prawda łóżko zmniejszono do
rozmiarów popielniczki i postawiono na parapecie, to sypialnia nadal wyglądała na zagraconą;
mieściła się tam tylko szafa i prosty stół, przy którym siedziała reszta
komisji: brzuchaty, ciemnoskóry mężczyzna w średnim wieku i siwiuteńki
staruszek w okularach dwukrotnie powiększających jego blade oczy.
Drzwi się zamknęł i czarodziej z
korytarza opadł na wolne krzesło pod oknem.
— Montague, Anderson,
O’Neill — przedstawił wszystkich, nerwowo przerzucając pergaminowe
arkusze. Monokl nadal dyndał mu przy marynarce. — Godność?
— Hortus, Victoria — odpowiedziałam
wystraszonym głosem.
W środku trzęsłam się jak galareta, ale
przez grubą warstwę przerażenia poczułam ukłucie niesprawiedliwości: choć
naprzeciwko blatu stało jeszcze jedno puste krzesło, żaden z mężczyzn nie
zaproponował, bym usiadła. Podczas gdy Montague grzebał w stosie
nieuporządkowanych skoroszytów, dwaj pozostali wymienili się lekceważącymi
uśmieszkami, a młodszy rzucił półgębkiem:
— To ta…?
Zagotowało się we mnie.
— Córka? — mruknął Montague.
— Henryk i Earth
Hortus — odparłam gniewnie, a Anderson bąknął do sąsiada:
— To ta!
W tym samym momencie coś zwinęło mi się
nieprzyjemnie pod szatą na wysokości dekoltu i zaczęło przeraźliwie gwizdać. I
o ile jeszcze chwilę wcześniej byłam na skraju omdlenia z nadmiaru emocji,
teraz podskoczyłam i wrzasnęłam z przerażenia. Komisja zaczęła się rozglądać,
marszcząc czoła; odwróciłam się i błyskawicznie wyłączyłam sprawcę małego
zamieszania — maleńki fałszoskop. Zaczęłam bełkotliwie przepraszać,
choć nie byłam do końca pewna, czy mężczyźni namierzyli źródło dźwięku, które
teraz spoczywało w mojej drżącej, zaciśniętej ręce.
Potrzebowałam chwilki, żeby się
otrząsnąć.
— Wychowawca: Slughorn, Horacy?
— T-t-tak…
— Dobra. Wylosujesz
pytanie — oświadczył Montague i przesunął po blacie kilkanaście byle
jak powycinanych pasków papieru. — Jak odpowiesz satysfakcjonująco,
O’Neill zabiera cię na część praktyczną, a jak nie, losujesz pytanie
pomocnicze. Zrozumiano?
Pokiwałam energicznie głową.
Trzy pary oczu wlepiły we mnie oczekujące
spojrzenia, więc nieśmiało sięgnęłam w kierunku pergaminowych pasków. Drżącą
ręką chwyciłam pierwszy z brzegu i odwróciłam.
— W-wymień i omów przynajmniej trzy kary, jakie grożą za teleportację bez
licencji — przeczytałam i automatycznie serce mi zamarło, ale po
chwili poczułam ulgę. W głowie myśli powoli się uporządkowały i przypomniałam
sobie wszystko, co mówił Thompson. Zaczęłam wyliczać na palcach: — No
to… najczęściej wystawia się karę grzywny od czterdziestu do osiemdziesięciu
galeonów… jeżeli po odmowie przyjęcia mandatu sprawa trafi do Wizengamotu,
wtedy to jest od osiemdziesięciu do nawet czterystu galeonów… zakaz wyrobienia
licencji przez pięć lat, Azkaban od miesiąca do pół roku… A kiedy to dotyczy
nieletniego, sprawa trafia przed Wizengamot, który może zasądzić zawieszenie w
prawach i obowiązkach ucznia albo wydalenie ze szkoły… I grzywna, którą płaci
opiekun… Yyy…
— A potem
szlaban — wtrącił brzuchaty czarodziej w średnim wieku i zarechotał
rubasznie, wykorzystując moment, kiedy się zacięłam. — Coś jeszcze?
Prześwidrował mnie wzrokiem tak
ordynarnie, że na moment zabrakło mi słów i znów się zająknęłam.
— Eee… n-nie wiem… t-to znaczy… nie.
— No chyba jednak
tak — odfuknął z satysfakcją i pochylił się nad notatkami, żeby coś
dopisać. — Jeżeli taki delikwent posiada licencję na inne środki
transportu, na przykład wyrobił sobie pozwolenie na latające dywany, Wizengamot
może go jej pozbawić. Tak?
— Tak.
— Dobra. Trzy wymienione i omówione,
część teoretyczna zaliczona — mruknął Montague, bazgroląc coś na
poplamionych kartkach. Dopiero teraz założył sobie monokl z powrotem i wręczył
najstarszemu czarodziejowi skoroszyt z moim nazwiskiem. — Idziesz z
O’Neillem na część praktyczną. I poproś teraz Żydka, jeśli łaska.
Wyszłam na korytarz z mieszaniną ulgi i
wzburzenia; ucieszyłam się, że pierwsza część tak dobrze mi poszła, ale kilka
minut w obecności tej dwójki chamów sprawiło, że doświadczyłam niesmaku
nieporównywalnego do niczego. Liczyłam, że chociaż pan O’Neill miał w sobie
odrobinę więcej kultury. Poprosiłam Goldsteina i krótko życzyłam mu powodzenia,
tymczasem staruszek usiłował samodzielnie dokuśtykać do drzwi. Przez moment
wahałam się, czy nie zaproponować mu ramienia, ale z laską w jednej ręce i
parasolem w drugiej radził sobie całkiem sprawnie. Powolnym krokiem, uważając,
by nie wybiec za bardzo przed egzaminatora, zeszłam schodami do pubu. Wyszliśmy
na zewnątrz i ruszyliśmy nieśpiesznie w nieznanym kierunku; O’Neill nie odezwał
się do mnie ani słowem, ale nie śmiałam pytać, dokąd maszerowaliśmy. Trwało to
dobry kwadrans, zanim opuściliśmy centralny plac Hogsmeade i znaleźliśmy się na
obrzeżach wioski. Dopiero wtedy dostrzegłam wyodrębniony za domami spory kawał
łąki; czerwone chorągiewki na wysokich tyczkach wbito w ziemię w równych
odstępach, a jakieś półtorej stopy nad trawą unosiły się okrągłe, drewniane obręcze.
Te same, na których ćwiczyliśmy w szkole, ale pomniejszone co najmniej o
połowę. Znów zaczęłam się denerwować.
Ale pan O’Neill nie zatrzymał się. Bez
słowa ruszył pokracznie w kierunku niewysokiego, łagodnego wzniesienia, a mnie
pozostało jedynie podążać za nim. Wdrapaliśmy się na
szczyt — staruszek sapiąc jak lokomotywa, ja z delikatnie szybszym
oddechem — i odwróciliśmy się w stronę wytyczonego kwadratu. Na oko
mógł mieć jakieś sto stóp na sto, a ze szczytu wzniesienia widać było dokładnie
całą trasę, którą musiałam pokonać. Cała się spięłam. Kilkadziesiąt małych
okręgów, niektóre poruszały się rytmicznie to na boki, to w górę i w dół, inne
lewitowały znacznie wyżej od pozostałych, ponieważ znajdowały się nad wąskimi
palikami przypominającymi pnie ściętych, młodych drzew. Poczułam pot
występujący na szoło.
— Po prostu powtórz to, co robię
ja — odezwał się pan O’Neill. — Najpierw prosta, no,
powiedzmy… „długodystansowa”, a potem wskażę ci rząd poręczy, które masz
zaliczyć. Jasne?
— Tak.
Obrócił się dookoła własnej osi z taką
gracją, jakby nie miał dwustu lat, a ledwo dwadzieścia. Zniknął z cichym
trzaskiem, pojawił się w obręczy dokładnie na drugim końcu wyznaczonego
kwadratu, rozłożył ręce, zrobił jeszcze jeden obrót i aportował się dokładnie w
miejscu, w którym stał chwilę temu. Skinął głową.
Trzy De. D-dążenie, d-determinacja,
d-dokładność, jak mawiał pan Anastazy. Miałam pojawić się w drewnianym kółku,
o, tam, na samym końcu rzędu obręczy. I bardzo, BARDZO chciałam się tam
pojawić. Ale czy uda mi się teleportować dokładnie
tam? Czując na sobie ponaglający wzrok egzaminatora, spróbowałam sobie
wyobrazić, że poza mną i obręczą nie istniało nic pomiędzy, tylko ja i obręcz.
Ja i obręcz.
Jak najszybciej, aby nie wybić się z
transu, wciąż powtarzając w głowie ja i
obręcz, ja i obręcz, zrobiłam nieco niezgrabny półpiruet i prawie
natychmiast zostałam wciągnięta przez ciasny, jakby gumowy tunel. Dobrze znany
z ostatnich lekcji teleportacji. I nim zdążyłam pomyśleć, zostałam gwałtownie
wypchnięta na drugim końcu łąki. Dokładnie w ostatniej obręczy. Uśmiechnęłam
się automatycznie, choć nie dokonałam niczego wybitnego. Pan O’Neill uniósł oba
kciuki do góry i zamachał, dając znak, bym wróciła. Drugi obrót wyszedł mi
znacznie sprawniej, powrót również, ale staruszek nie pozwolił mi się cieszyć
sukcesem. Zanotował coś na plecach swojego skoroszytu i natychmiast przeszedł
do następnego zadania.
— Hmm, pomyślmy, pomyślmy… Sześć
obręczy. Przenosisz się po kolei z jednej do drugiej, do trzeciej… i tak dalej.
A potem z powrotem to samo — rzekł. Wyciągnął różdżkę, machnął nią
krótko, a przy wybranych okręgach pojawiły się jaskrawe, pomarańczowe
ogniki. — I nie trzęś się tak, nie warzysz łatwopalnej trucizny,
tylko się teleportujesz.
Poczułam krew uderzającą do policzków. W
tym czasie egzaminator zniknął i pojawił się w pierwszej obręczy otoczonej
płomykami. Obrót i druga. Trzecia. I tak aż do szóstej i z powrotem. W jego
wykonaniu wyglądało to prosto i lekko, jakby starzec tańczył w powietrzu,
niewidzialny, możliwy do dostrzeżenia wyłącznie w okręgach. Po wszystkim
zmaterializował się nieopodal mnie i chrząknął znacząco. Tym razem czułam
najprawdziwszą tremę, taką, jaka towarzyszyła mi przed występami na dużych
kolacjach. Przestępowałam z nogi na nogę, próbując się skupić, ale myśli
pofrunęły prosto do wizji rozszczepionych kolegów. Dłoń odczepiona od
nadgarstka Toma. Mechanicznie chwyciłam się ręką za własny i ścisnęłam.
Tymczasem O’Neill nerwowo postukał w tarczę zegarka.
Spięłam się i wykonałam pierwszy obrót.
Pokonałam tę drogę niemal z zamkniętymi oczami, otwierałam je tylko na chwilę,
żeby zlokalizować kolejną obręcz. Wiedziałam, że musiałam zrobić to szybko,
żeby nie wypaść z rytmu. Jedna, druga, trzecia, czwarta… Choć kręciło mi się w
głowie, a w drodze powrotnej herbata z imbirem podchodziła mi do gardła. Jak
tonący, czerpiąc łapczywie powietrze przy każdej kolejnej deportacji, pojawiłam
się nareszcie przy egzaminatorze. Dyszałam, jakbym pokonała pędem trasę z
Hogwartu do Hogsmeade. Bez przystanku.
Z niecierpliwością zerkałam, jak pan
O’Neill notował w skoroszycie. Przewrócił stronę i moim oczom ukazał się
fragment jakiejś tabelki, którą prędko wypełnił. Gdy skończył, spojrzał na mnie
zmrużonymi oczami i… milczał. Patrzyliśmy na siebie, a atmosfera gęstniała.
— I jak…
zdałam? — zapytałam nieśmiało.
Staruszek nadal się nie odzywał, jedynie
kiwnął głową.
Kamień spadł mi z serca i jeszcze przez
całą drogę powrotną czułam się tak, jakbym mogła pofrunąć. Od pana O’Neilla nie
dowiedziałam się zbyt wiele, tylko tyle, że licencję dostanę razem z wynikami
egzaminów szkolnych od wychowawcy, więc dopóki nie otrzymam zaświadczenia,
absolutnie nie mogłam się teleportować. Na chłopaków nie poczekałam, udałam się
prosto do zamku, żeby jak najszybciej pochwalić się reszcie towarzystwa i
śmiertelnie nastraszyć Notta. Spacer przez leśną ścieżkę okazał się jeszcze
przyjemniejszy, kiedy nie musiałam się martwić tym, co czekało mnie na jej
końcu. Pył aż tak nie brudził szaty, słońce nie prażyło już tak groźnie, a
ptaki śpiewały tak jakoś radośniej. A gdy zauważyłam szkolną bramę i Hogwart na
łagodnym, zielonym wzniesieniu, miałam ochotę wbiec tam w podskokach.
Już w progu sali wejściowej uderzył mnie
smakowity zapach ziemniaków i pieczonego mięsa, a zza wysokich drzwi po prawej
stronie dochodziła kakofonia śmiechów, szurania odsuwanych i zasuwanych krzeseł
oraz pojedynczych okrzyków. Zdążyłam idealnie na obiad. Żołądek natychmiast
skurczył mi się z głodu; śniadania nie byłam w stanie przełknąć, a o mrożonej
herbacie już dawno zdążyłam zapomnieć, dlatego natychmiast ruszyłam w kierunku
Wielkiej Sali.
Pierwszy zauważył mnie Mulciber i wstał,
żeby pomachać; na początku chciałam ich nabrać i udać zasmuconą oblanym
egzaminem, ale teraz nie potrafiłam pohamować radości. Podbiegłam do nich z
szerokim uśmiechem na ustach, a Nott zrobił mi miejsce.
— I jak? — zapytał
rozgorączkowany. — Zdałaś?
— Zdałam,
zdałam! — zawołałam, rozglądając się po wszystkich, a przez
towarzystwo przeszedł pomruk uznania i gratulacji. Dopiero w tym momencie sobie
uświadomiłam, że w naszej grupie byłam pierwszą osobą, która podeszła w tym
roku do egzaminu. — Sama dalej nie mogę w to uwierzyć…
— I co, faktycznie trafili się
dupki?
— Jak Gryfoni? Któryś oblał?
— A trudne wylosowałaś pytanie?
— Zniosło cię?
Mulciber i Nott, choć przez ostatnich
kilka dni bez przerwy cwaniakowali, teraz przekrzykiwali się z wyraźnym
niepokojem. Mimo że żartowali sobie ze mnie i mojego egzaminu z Gryfonami,
cierpliwie odpowiadałam na ich pytania i popijałam sok dyniowy. Choć Teodor
zaproponował, żebym skosztowała przepysznego gulaszu z królika, skłamałam, że
jadłam w Hogsmeade. Tymczasem żołądek grał marsz żałobny za obiadem. Ciężko
było mi wysiedzieć pośród tych wszystkich smakowitych aromatów, ale czułam, że
to nie skończy się dobrze. Przecież obiecałam sobie tego dnia nie
wymiotować — ani podczas egzaminu, ani po nim.
*
Niezmiennie przez kilka następnych dni
kolejne grupki szóstoklasistów przechodziły przez ten sam schemat — nerwowe
żarty, ściśnięty żołądek przed śniadaniem, stres na egzaminie i ogromna radość
zaraz po nim, dzięki czemu wraz z końcówką pierwszego tygodnia czerwca każdy
otrzymał zgodę na samodzielną teleportację. Choć wszyscy już dobrze
wiedzieliśmy, dlaczego nie można było tego robić na terenie Hogwartu, nie
mogliśmy się doczekać, aż dostaniemy wykaligrafowane licencje opatrzone naszymi
imionami i nazwiskami.
Zaliczenie kursu teleportacji
zdecydowanie ulżyło nerwom, lecz ani trochę nie rozwiązało problemu czasu,
który kurczył się odwrotnie proporcjonalnie do ilości materiału z dwóch
semestrów. Ślęczałam nad książkami i kolorowymi notatkami od Margaret,
przewracałam oczami, wzdychałam ku niebiosom i zastanawiałam się, czy przez ten
rok zdążyłam przerobić naprawdę tak niewiele materiału. Przecież pamiętałam,
jak niezliczoną ilość razy wertowałam słownik z runami, ćwiczyłam przy kominku
ruchy różdżką na zaklęcia, wytężałam umysł, usiłując zmusić różdżkę do reakcji
na zaklęcia niewerbalne… Nie obawiałam się tylko eliksirów. I wróżbiarstwa.
Wszystkie receptury i zastosowanie nowych ingrediencji mogłam wyrecytować w
nocy o północy jak pacierz, a na zajęcia z profesorem Bykowem gwizdałam. Po
cichu liczyłam, że w tym roku obleję część teoretyczną i ostatnia klasa w Hogwarcie
będzie dla mnie wolna od senników i oglądania herbacianych fusów.
Wszyscy zakuwali. Nawet Nicolas. W
bibliotece regularnie przechodziły mnie ciarki, kiedy wkraczał do środka w
towarzystwie Ezdrasza Worple’a, Sokarisa i Ivy, żeby zająć stolik najbardziej
oddalony od tego, przy którym siedziałam wraz z resztą towarzystwa. Zdarzało mi
się zerkać na niego, gdy zaczytywał się w notatkach i od czasu do czasu
szturchał Taciturn, by o coś zapytać; obserwowałam go wtedy z niemałym
zainteresowaniem. Do tej pory nigdy nie widziałam go uczącego się i nie
podejrzewałam, że na tej grubo ciosanej twarzy mógł gościć wyraz takiego
skoncentrowania. I zawsze wtedy przypominałam sobie, że dla niego i mojego
brata był to rok owutemów. Jeszcze trzy tygodnie i miałam ich już nigdy nie
zobaczyć. Przynajmniej na szkolnych korytarzach. Im dłużej o tym myślałam, tym
większa ogarniała mnie derealizacja. Sokaris i jego ordynarni przyjaciele z
drużyny quidditcha uprzykrzali moje szkolne życie od pierwszego dnia i nawet
wtedy, gdy znalazłam własne towarzystwo, zawsze przewijali się gdzieś w tle.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mógł istnieć Hogwart bez Nicka, wolny od
śliskich spojrzeń brata, który non-stop wypatrywał najdrobniejszego potknięcia,
by natychmiast donieść o nim ojcu. Nieśmiało wyobrażałam sobie, że za dwa i pół
miesiąca pojawię się w miejscu, w którym mogłam postępować tak, jak chciałam.
Bez obaw o konsekwencje i gorzko-oskarżycielskie listy z domu.
Oczywiście w granicach regulaminu
szkolnego.
Ten semestr nie różnił się od poprzednich
wyłącznie pogodą. Poza pełnym słońcem i zapachami lata, które wkradały się do
biblioteki i rozpraszały cierpiących nad książkami uczniów, musiałam pogodzić z
nauką nie tylko codzienne ćwiczenia, ale i klub pojedynków. Nie spodziewałam się,
że coś forsownego i momentami brutalnego mogło mnie tak pochłonąć. Z
niecierpliwością czekałam na moment, kiedy Nott albo Rosier podkradali się do
mnie z ognikami w oczach, by obwieścić kolejne spotkanie. To była jedyna
okazja, która pozwalała mi najeść się do syta i nie czuć wyrzutów sumienia.
Zaklęcia niewerbalne mogłam ćwiczyć miesiącami, próbując skupić się nad
lewitowaniem piórnika w bibliotece, ale to właśnie tamte spotkania sprawiły, że
ostatecznie je opanowałam. To był skok na naprawdę głęboką wodę, zwłaszcza
wtedy, kiedy stawałam do pojedynku z Riddle’em. Do tej pory jeszcze nikomu nie zdarzyło
się wytrącić mu różdżki z ręki i doskonale wiedziałam, że każdy skrycie marzył,
by być tym, któremu się to uda. Ja też, choć doskonale wiedziałam, że miałam
najmniejsze szanse. Jedni traktowali to jak zabawę, inni jak cel sam w sobie,
tylko mnie przerażały starcia z Tomem. Czując na sobie te wszystkie spojrzenia,
nie potrafiłam się otworzyć, jak to miało miejsce na naszych lekcjach
oklumencji sam na sam. Wolałam po raz tysięczny zostać położona na łopatki
przez Yaxleya, niż za każdym razem odnosić wrażenie, że Riddle mnie oszczędzał.
I choć folgował każdemu, ja nie potrafiłam pogodzić się z myślą, że mogłam być
w jego oczach słaba. Dawał mi to odczuć za każdym razem, kiedy prosiłam go o
starcie z Bellatriks.
— Nie jesteś jeszcze
gotowa — powtarzał i uśmiechał się. Wiedział, że podsycał tym samym
mój głód.
Dlatego gdy na dwa dni przed wywieszeniem
listy z terminami egzaminów sam to zaproponował, natychmiast zwietrzyłam
podstęp. Nie podejrzewałam Toma o to, że pozwoliłby Black zrobić mi krzywdę,
ale perspektywa wykluczenia mnie z egzaminów wyglądała na bardzo w stylu Belli.
Smakowita zemsta na zimno.
Perspektywa starcia ze wściekłą, żądną
zemsty wiedźmą o dziwo ani trochę nie podkopała mojej pewności siebie.
Siedziałam nad doskonałym esejem Toma o Cruciatusie i skutkach jego
długotrwałego oddziaływania na psychikę, głaskałam nerwowo grzbiet Midnighta,
ale wzrok miałam wlepiony w długie glony za szybą. Falowały powoli w gęstej,
mętnej wodzie, trącane delikatnie przez przemykające wśród nich ławice
maleńkich rybek. Patrzyłam na nie, ale nie myślałam o glonach. Ani o rybach.
Ani nawet o Katy. Byłam cała spięta i zdeterminowana. W wewnętrznej kieszonce
szaty trzymałam swój maleńki skarb — Felix Felicis, który razem z
Gaby wygrałyśmy na kółku eliksirów. Wiedziałam, że Taciturn już swój wypiła,
chwaliła się tym jakiś miesiąc temu, gdy z powodzeniem udało jej się z
koleżanką wymknąć w nocy do Hogsmeade. Ale ja swój zachowałam na wyjątkowy
dzień. Pojedynek o honor wydawał się na to idealną okazją.
— Idziemy? — zagaił mnie
Nott.
Ocknęłam się jak z transu i prawie
natychmiast oblałam się gorącym rumieńcem. Teodor już kiwał się na piętach,
podekscytowany jak nigdy. Pierwszy raz na myśl o starciu z Black poczułam w
żołądku nieprzyjemny skurcz; wyglądało na to, że wśród chłopców już się
rozeszło i teraz wszyscy czekali, żeby zobaczyć naszą walkę.
— Jasne, tylko odniosę
książki — mruknęłam. Wstałam tak gwałtownie, że kot zsunął mi się z
kolan i zniknął gdzieś w głębi pokoju wspólnego, nastroszony i obrażony.
Do sypialni wpadłam na trzęsących się
nogach. Cisnęłam torbę i książki w nieładzie na łóżko i zanim wyciągnęłam z
kieszeni maleńką fiolkę, rozglądnęłam się uważnie. Zajrzałam nawet do łazienki.
Pusto. Spoconymi palcami wygrzebałam buteleczkę i uniosłam do światła; już samo
patrzenie na Felix Felicis powodowało delikatne ukojenie rozbieganych myśli.
Półprzezroczysty, w świetle świec połyskujący jak złoto. Trzymałam go ukrytego
w wydrążonym obcasie jednego z zeszłorocznych zimowych trzewików na dnie kufra
i od czasu do czasu wyciągałam, by nacieszyć oczy swoim własnym dziełem. Z
jakiegoś powodu nagle zrobiło mi się przykro, że za chwilę stracę swoje Płynne
Szczęście i nie będę miała do czego ukradkiem zaglądać, ale czułam, że
znajdowałam się o kilka cali od prawdziwej radości — sukcesu.
Odkorkowałam i wlałam sobie do ust całą zawartość fiolki. Była tego zaledwie
jedna mała łyżeczka do herbaty, zadziwiająco subtelny w smaku, konsystencją
przypominający olej.
Nigdy do tej pory nie doświadczyłam
czegoś podobnego. Po przeczytanych dziesiątkach stron na jego temat
spodziewałam się euforii, jakiejś dzikiej wesołości i pewności siebie, czegoś
dużo bardziej uderzającego. A ja poczułam nie tylko energię, jakby promyki
słońca rozpierające mi klatkę piersiową, ale także coś subtelnie
rozjaśniającego myśli, dzięki czemu widziałam nie tylko pojedynek, ale i kilka
najbliższych kroków w przyszłość, jakbym odkryła w sobie dar jasnowidzenia.
Zachwycona tą przyjemną lekkością, podbiegłam do lustra i podciągnęłam
koszulę — nie mogłam się napatrzeć na gładką, wąską kibić, smukłe
uda, wcale nie takie grube kostki, ładne, wystające obojczyki, pięknie
zarysowaną żuchwę. Choć wiedziałam, że był to efekt li wyłącznie wypitego
eliksiru, ani przez chwilę nie poczułam żalu za tym, że za chwilę to się
skończy i znów w lustrze powita mnie odbicie starej, niedoskonałej,
korpulentnej Victorii.
W podskokach wypadłam na korytarz, ale
tam musiałam opanować ekscytację i wyjść do Notta tak, jakby nic się nie stało,
mimo że uśmiech bez przerwy cisnął mi się na usta. Za drzwiami poza Teodorem
czekał jeszcze Yaxley, Travers i Bellatriks we własnej osobie. Wydawała mi się
teraz znacznie mniejsza i bardziej dziecinna z tą nadąsaną buzią i rękami
skrzyżowanymi na piersiach.
Zanim wszyscy ostatecznie się zebrali,
pokręciliśmy się pod kominkiem jeszcze przez kilka minut; zaczęłam się
niepokoić, bo ta ilość Felix Felicis mogła wystarczyć na góra dwie, trzy
godziny, a Toma nadal nie było. Pojawił się jako ostatni o siedemnastej
trzydzieści, dźwigając na ramieniu pękatą torbę z książkami. Przebierałam
nogami, czekają, aż wróci z sypialni chłopców, zresztą Bellatriks również.
Napięcie między nami było niemal fizycznie wyczuwalne, gdy grupą zagłębialiśmy
się w loch — ja gawędziłam wesoło z Mulciberem, ona bez słowa pruła
naprzód. Od kiedy Riddle zaproponował mi przystąpienie do klubu pojedynków, nie
opuściłam jeszcze ani jednego spotkania. W sumie uczestniczyłam już w pięciu,
ale nadal czułam się niepewnie, wkraczając tak głęboko w kłębowisko ciemnych
korytarzy. Nawet po wypiciu Płynnego Szczęścia czułam na plecach dreszcz, kiedy
rozglądałam się po wilgotnych, omszałych ścianach i girlandach pajęczyn pod
sufitem.
Yaxley otworzył drzwi do sali, w której
ćwiczyliśmy. Zwykle kilka pierwszych minut spędzaliśmy na krótkich pogawędkach,
drocząc się i przekomarzając, inni dopalali papierosy, niektórzy ustalali
kolejność, z kim chcieliby się zmierzyć tego wieczora. Bardzo chętnie w tym
uczestniczyłam, ale nie tym razem. Stanęłam sztywno pod ścianą i raz po raz
wycierałam i polerowałam różdżkę, jakby to miało sprawić, że zaklęcia będą
mocniejsze i bardziej celne. Black robiła to samo, raz po raz obrzucając
chłopców niecierpliwym spojrzeniem. Obie chciałyśmy mieć to za sobą.
Surowy wystrój komnaty tylko wyostrzał
klimat. Wilgotne, stęchłe powietrze i śliska, kamienna podłoga prędzej
przywodziły na myśl prawdziwą arenę niż szkolną piwnicę, echo podekscytowanych
rozmów rosło. Poczułam na grzbiecie zimny dreszcz, ale nie był to dreszcz
strachu, a podniecenia. Wnętrzności to się kurczyły, to rozluźniały, gdy
towarzystwo skończyło swoje rozmowy, pogasiło fajki w popielniczce i zaczęło
powoli zajmować swoje standardowe stanowiska. Teodor, który przeważnie ćwiczył
ze mną, stał tym razem naprzeciwko Malfoya, ale nawet nie wyciągnął różdżki. Z
racji zbliżających się egzaminów dwa ostatnie spotkania odbywały się raczej
kameralnie, lecz dzisiaj zjawili się wszyscy, nawet siódmoklasiści. Każdy
chciał zobaczyć pojedynek dwóch nienawidzących się dziewczyn. Uniosłam różdżkę
jak do ataku, Bellatriks zrobiła to samo, ale żadna z nas nie zaatakowała. Obie
zezowałyśmy w kierunku Toma, który szedł jak zwykle wzdłuż ściany i rzucał
każdemu jakąś uwagę. Przy nas zatrzymał się na ostatku.
— Ma być czysto,
jasne? — mruknął, patrząc to na mnie, to na Bellę. Jego wzrok mówił
nam, że tym razem nie żartował.
Obie skinęłyśmy głowami. Gdy odszedł,
przełknęłam ślinę; Black przestępowała z nogi na nogę, jej różdżka kompulsywnie
wirowała w palcach. Prezentowała się naprawdę mrocznie. Grzywa lśniących,
czarnych włosów okalała jej bladą, spiętą twarz, stalowoszare oczy ciskały
gromy, a wargi wykrzywiała czysta nienawiść. Normalnie na taki widok zatkałoby
mnie ze strachu, ale nie teraz. Czułam, że to tylko i wyłącznie kreacja, a pod
spodem Bellatriks pozostawała zlęknioną, samotną dziewczynką oddaną pod opiekę
na stancję.
Pochyliłam lekko głowę. Black się
odkłoniła.
— EXPELLIARMUS! — ryknęła na całe gardło, ale to była tylko
pułapka, bo prawie natychmiast pomknął w moją stronę drugi oślepiający
pióropusz. Jakaś niewerbalna klątwa ze złowrogim, ostrym gwizdem przefrunęła
przez salę z taką mocą, że powietrze niemal stanęło w ogniu.
Nie było czasu na rozpoznawanie zapachów
i ruchów różdżką. W ostatniej chwili wyczarowałam przed sobą tarczę, która aż
zadźwięczała pod wpływem rozpryskującej się srebrnobiałej błyskawicy. Gdzieś z
tyłu głowy słowa Toma grały mi jak orkiestra: Przestań uciekać! Zacznij atakować, zmuś mnie do obrony!
Wyskoczyłam naprzód, a różdżka ze świstem przecięła powietrze i wystrzeliła
snopem rubinowoczerwonych iskier, zanim zdążyłam wypowiedzieć zaklęcie na głos.
Ślizgonka odbiła je i w tym samym momencie posłała w moją stronę Drętwotę.
Podekscytowana tym niespodziewanym sukcesem, natarłam kolejnym zaklęciem, ale
Bellatriks wykonała zgrabny piruet i kolejne błyskawice uderzyły w ścianę.
Kątem oka widziałam, jak niektórzy przypatrywali się nam i coś skandowali, ale
niczego nie słyszałam. Była tylko Black i jej różdżka. Czułam się zupełnie
odrealniona, skakałam, podbiegałam, jednocześnie wyczarowując tarczę i miotając
zaklęciami, coś w środku — Felix Felicis — podpowiadało mi,
że Bella po prostu nie mogła mnie trafić. I ona też o tym wiedziała. Jej
srebrnoszare oczy połyskiwały teraz najczystszą furią.
Nie myślałam o tym, jak zakończy się ten
pojedynek, ale nie spodziewałam się, że w taki
sposób. A zaklęcie Tarantallegra
okaże się nieomal śmiercionośne.
Ryknęłam je na głos, lecz jadowicie żółta
strzała nie ugodziła w Bellę. W miejscu, w którym jeszcze ułamek sekundy stała
z wysoko uniesioną różdżką, znikąd pojawił się Travers. Jakby się teleportował.
Potrącił ją łokciem i razem upadli na podłogę, oboje próbując uniknąć spotkania
z wierzgającymi stopami Ślizgona. Salwa przekleństw. Ogłuszający huk.
Rozdzierający wrzask i jeszcze więcej wyzwisk. Różdżka wypadła mi z ręki;
miałam wrażenie, że głowa za chwilę eksploduje mi od rosnącego weń gwizdu.
Przycisnęłam obie dłonie do uszu, ale świst narastał, jakby ktoś tuż za mną
wystrzelił z armaty. Jak przez mgłę widziałam zamieszanie dookoła Traversa i
Bellatriks. Amadeusz już nie ryczał ze śmiechu, wręcz przeciwnie — choć
jego nogi nadal wywijały jak szalone, on sam z twarzą zastygłą w przerażeniu
szurnął pod ścianę. Zaczęło robić się małe zbiorowisko, niektórzy tak jak ja
krzywili się i zasłaniali uszy rękoma. I choć po eksplozji nie pozostało już
śladu, wysoki krzyk nie cichł. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że to
Bellatriks wrzeszczała. Tom pojawił się przy niej w mgnieniu oka, jeszcze
bledszy i bardziej spięty niż zwykle.
— Mówiłem, nie używamy czarnej magii! — ryknął, roztrącając łokciami
tłum gapiów.
Szum zaniepokojonych szeptów
narastał.
— C-co s-się… s-so się
stao…? — wybełkotałam niewyraźnie, ale nikt nie odpowiedział.
Wciąż lekko zamroczona podeszłam do
Bellatriks, dookoła której chłopcy zebrali się gęsto. Musiałam stanąć na
palcach, żeby cokolwiek zobaczyć. Odskoczyłam prawie natychmiast i zachwiałam
się. Wcale nie chciałam tego widzieć. Black na wpół rozłożona na podłodze,
bladozielona na twarzy, z niemal groteskowym grymasem, trzęsła się w
makabrycznym paroksyzmie. Dobywające się z gardła wycie zaczęło przeradzać się
w charczenie; jej oczy rozszerzyły się z bólu, gdy prawą rękę zaczęły pokrywać
strupy. Czerniejące i ogromne, ociekające czymś lepkim, przypominały spaloną
skórę; zaczęły błyskawicznie wspinać się coraz wyżej i zanim Riddle ukląkł przy
Belli, zajęły całą dłoń. Zemdliło mnie ze strachu, kiedy Tom wymamrotał
kilkukrotnie tę samą formułkę, ale klątwa nie ustawała. Szmer przerwały
pojedyncze okrzyki, w tym mój — ręka skurczyła się i odpadła przy
nadgarstku, ale nawet wtedy nie potrafiłam oderwać od tego wzroku. Jedynie
plątanina myśli, która nasiliła poczucie odrealnienia, sprawiła, że nie wpadłam
w histerię. Przed oczami zrobiło mi się ciemno, ale nawet się nie zachwiałam.
I to był efekt Płynnego Szczęścia?
Umierająca Bellatriks i Tom z wargami zaciśniętymi w niemej panice?
Co jest, przecież wygrałaś.
Ale ja chciałam wytrącić jej różdżkę z ręki, a nie ją odłupać.
Po prostu… hmm, życzenie spełniło się trochę za mocno.
Ktoś zwymiotował głośno za moimi plecami.
Gorączkowa szeptanina Riddle’a nareszcie — zdawać by się mogło, że po
długiej godzinie — przyniosła skutek i kikut przestał czernieć.
— Koniec pojedynków na
dziś — warknął Tom. Jego głos stał się surowy i niski, kiedy kazał
nam się rozejść.
Sam wyciągnął z kieszeni chusteczkę,
zawinął w nią wysuszoną rączkę i podniósł Bellatriks, jakby nic nie ważyła.
Burza złowrogiej energii, która z niego biła, unosiła się gęsto jeszcze chwilę
po tym, jak zniknął z nieprzytomną dziewczyną za drzwiami.
Choć Riddle nakazał nam powrót do
dormitorium, nikt nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Kwaśny odór wymiocin
zmieszany ze smrodem pleśni i spalonego ciała przyprawiał o zawroty głowy,
Malfoy stał w kącie blady jak trup, Yaxley próbował wygrzebać papierosa trzęsącymi
się dłońmi, Mulciber hiperwentylował się z czołem przyciśniętym do ściany.
Travers już odczarował swoje nogi i teraz krążył po sali jak zamknięte w klatce
zwierzę.
Musiałam usiąść i schować twarz w
dłoniach. Fetor rzygowin był nie do zniesienia, ale nikomu nie przyszło do
głowy, żeby je sprzątnąć. Nie wyobrażałam sobie teraz wrócić do salonu. Przed
kolacją wszyscy wracali do dormitoriów, żeby zostawić książki i odpocząć przed
posiłkiem. Oczami wyobraźni wciąż widziałam Bellatriks — upiornie
ziemistą i telepiącą się z odrąbaną ręką. Czułam, jak żołądek raz po raz robił
fikołki i chyba tylko cud spowodował, że nie zwymiotowałam. Dopiero po bardzo
długiej chwili, odcięta od chłopaków i surowego, zimnego światła gazowych
płomieni w starodawnych lampach, sama zaczęłam drżeć.
— Kto to zrobił?
Podniosłam głowę, a smród uderzył mnie w
nozdrza ze zdwojoną siłą. Dramatyczną ciszę przerwał Nott. Zobaczyłam go
stojącego nieopodal trumien z kolcami. On również był blady i cały jakby nieco
wilgotny, nadal z różdżką w garści, ale jako jeden z nielicznych zachował
spokój.
Wydawać by się mogło, że atmosfera nie
mogła już bardziej stężeć, ale nic bardziej mylnego. Wszyscy się spięliśmy i
popatrzyliśmy po sobie; Travers i Goyle wymienili ostre spojrzenia.
— Nieważne kto — odezwałam
się stanowczo, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. — Tom zaniósł
Black do skrzydła szpitalnego, on będzie się tłumaczył.
— A co z nią będzie? — W
głosie Mulcibera było słychać lekką panikę. — Pani Jones przyprawi
jej rękę z powrotem?
Czułam, że wzrok wszystkich spoczął na
mnie. Wzruszyłam ramionami i mruknęłam:
— Nie wszystkie skutki czarnej magii
są odwracalne…
— Goyle, zasrańcu, gadaj, czym
chciałeś mnie walnąć? — wykrzyknął roztrzęsiony Travers i ruszył na
Ślizgona.
Goyle wyszarpnął z kieszeni różdżkę i w
tej chwili wszyscy, którzy siedzieli, zerwali się na równe nogi, inni skoczyli
do jednego i drugiego, żeby zapobiec ewentualnej bójce. Zamieszanie znów
wypełniło echem całą salę. Choć znajdowaliśmy się głęboko w lochach, nie mogłam
oprzeć się wrażeniu, że naszą burdę było słychać w całej szkole.
— Spokój,
spokój! — wrzeszczał Nott.
Razem z Yaxleyem i Mulciberem odciągnęli
Amadeusza z powrotem na miejsce, Crabbe przyciskał czerwonego ze złości Goyle’a
do ściany. Teraz już wszyscy dyszeli i powyciągali różdżki, ale napięcie powoli
ustępowało. Chłopcy wyszarpnęli się ze ściskających ich ramion, łypiąc na
siebie jak dwa wściekłe koguty, lecz żaden nie zaatakował.
— Wracamy — zakomenderował
cicho Malfoy i zaczął wygładzać niewidoczne zagniecenia na
szacie. — Riddle kazał czekać w dormitorium.
Zerknęłam na Notta. On również na mnie
patrzył; skinął sztywno głową i ruszył w kierunku drzwi. Przyśpieszyłam kroku,
żeby się z nim zrównać. Wszyscy stłoczyliśmy się przy wyjściu, bo nikt nie
chciał sprzątać wymiocin i gasić lamp. Z ulgą odetchnęłam chłodnym, wilgotnym
powietrzem. Wciąż było dalekie od świeżości, ale przynajmniej pozbawione smrodu
bełta i nadpalonej skóry.
— Ale heca… — mruknął
Teodor.
— Nie mów do mnie,
proszę — wycedziłam, ledwo panując nad szczękającymi zębami.
Wysunęliśmy się naprzód. Szliśmy tak
prędko, że nie zauważyłam, kto został, żeby wszystko uprzątnąć i pozamykać. Nie
rozmawialiśmy ze sobą do samego dormitorium, ale czułam, że Nott aż wyłaził ze
skóry, żeby to wszystko obgadać. Kiedy dotarliśmy do tajnego przejścia, miałam
ochotę je ominąć i wybiec na powierzchnię. Marzyły mi się błonia, ciepło
wieczornego słońca i kojący zapach nadchodzącego lata, lecz zatrzymałam się
przed morką, kamienną ścianą, a gdy Ślizgon wypowiedział hasło, niechętnie
przekroczyłam próg wąskiego korytarza.
W salonie wszystko wyglądało tak, jakby
nic się nie stało. Zegar nad kominkiem wybił dopiero piętnaście po
szóstej — do kolacji zostało jeszcze czterdzieści pięć minut. Nie
potrafiłam sobie wyobrazić, że mogłabym tego wieczora cokolwiek przełknąć.
Brzuch miałam wypełniony piekącymi wyrzutami sumienia. Usiedliśmy z Nottem
nieopodal niskiej biblioteczki pod oknem, w miejscu najmniej okupowanym przez
innych uczniów. Nikt nie zwrócił na nas większej uwagi, wszyscy byli zajęci
rozmową albo notatkami, jakieś pierwszo albo drugoklasistki nieopodal naszej
kanapy czytały sobie na głos horoskop z Czarownicy.
Dopiero gdy zatopiłam się w wytartym
oparciu kanapy, dotarło do mnie, jak byłam wykończona. Zamknęłam oczy i przez
moment tarłam je palcami; wciąż nie potrafiłam wyrzucić z głowy obrazu
Bellatriks i tamtej małej, pokurczonej rączki na podłodze. Byłam świadoma, że w
tym momencie gdzieś nad nami pielęgniarka walczyła z klątwą. A co, jeśli zaklęcie
będzie postępowało i Black straci całe ramię? Albo Bella rozpadnie się jak
zwęglone bierwiono w kominku?
— Widziałaś tan
kikut? — mamrotał podniecony Teodor. — Bo chyba Jones
przyprawi jej rękę z powrotem, co? Myślisz, że skończy się u Dippeta? Pamiętasz,
jak wtedy z Rowdym…
Na samo wspomnienie tamtej sprawy
wnętrzności zwinęły mi się w supeł. Dłonie opadły z trzaskiem na skórzany
podłokietnik i poduchę, a sama westchnęłam ciężko.
— Nie mam
pojęcia — jęknęłam całkowicie załamana. — Nie wiem, czego
bardziej się obawiam. Tego, że Black nie wyjdzie z tego cała czy kolejnej
wizyty u dyrektora. Jeszcze mi tego brakowało… i to na trzy dni przed
egzaminami…
Nott obrócił się do mnie na sofie.
— Przecież to Goyle strzelił w
Black, nie ty.
— Ale to ja trafiłam
Traversa — odparłam spokojnie. — Gdyby nie przewrócił się
na Black, nie oberwałaby rykoszetem.
— Przecież Tom mówił, żeby nie
używać czarnej magii. Za każdym razem to powtarza!
— Myślisz, że kogoś to
zainteresuje? — spytałam z rezygnacją i smętnie wlepiłam wzrok w
kolana. — To ja pojedynkowałam się z Black, nie Goyle. W dormitorium
chyba wszyscy wiedzą, że się… nie
dogadujemy to mocny eufemizm. Już raz dostałyśmy szlaban za bójkę, teraz
to… Boję się myśleć, co się stanie, jeśli Black z tego nie wyjdzie.
Poczułam piekące pod powiekami łzy, więc
zamrugałam szybko, żeby Teodor ich nie zauważył. Poklepał mnie pocieszająco po
ramieniu i miałam nadzieję, że to już koniec dyskusji na temat Bellatriks, ale
na korytarzu pojawił się rozdygotany Mulciber z Averym i Rosierem, którzy
natychmiast ruszyli w naszym kierunku i deliberacje zaczęły się na nowo. Nie
mogłam tego słuchać. Choć Evan twierdził, że wszyscy chłopcy zgodnie obrali
moją stronę w tym całym zamieszaniu, przyniosło to bardzo niewielką ulgę. Nie
miało znaczenia, co oni myśleli, a tylko to, co się stanie po powrocie Toma.
Czekaliśmy długo. Ślizgoni powoli
szykowali się na kolację, niektórzy zaczęli opuszczać dormitorium; wskazówki
zegara nad kominkiem przesuwały się tak ślamazarnie, jakby ktoś je zaczarował.
Wpół do siódmej. Za dwadzieścia. Za kwadrans siódma… Już prawie wybiła
dziewiętnasta, kiedy najbardziej pracowici pozamykali książki, odłożyli notatki
i szybkim krokiem ruszyli w stronę wyjścia. Dopiero wtedy na tle płaskorzeźby z
tańczącym kościotrupem pojawił się Tom, a za nim Bellatriks. Wciąż upiornie
blada i zmęczona, ale świadoma i — co najważniejsze — na
własnych nogach.
Wszyscy jak na komendę zerwaliśmy się z
kanapy, ale nikt nie odważył się podejść bliżej. Widok ręki Black — całkowicie
zwyczajnej i przytwierdzonej na swoje miejsce — sprawił, że łzy
podeszły mi do oczu.
— I co? Co
dalej? — wyrwało się Rosierowi, gdy oboje się do nas zbliżyli.
— Pani Jones udało się cofnąć
zaklęcie — odparł lakonicznie Riddle.
— Ale co dalej, nikt za to nie beknie? — naciskał Mulciber.
Tom wskazał głową na drzwi wyjściowe,
więc ruszyliśmy powoli w ich stronę, powłócząc nogami.
— Na szczęście dla Goyla nie było to
nic nielegalnego — kontynuował. — Pani Jones opowiedziałem
wszystko „zgodnie z prawdą”. Ćwiczyliśmy na egzamin z obrony przed czarną magią
i Goyle’owi nie wyszło zaklęcie, a Bella dostała rykoszetem. Jones wszystko
naprawiła i Bellatriks może przystąpić do egzaminów.
— Tylko przez dwa dni mam tym
nacierać nadgarstek — wtrąciła słabym głosem. W jej dłoni błysnęła
szklana buteleczka wypełniona czymś pomarańczowym.
— Boże… przepraszam, bardzo mi
przykro… — bąknęłam, czując krew uderzającą do policzków. Nawet nie
zauważyłam, kiedy ręka sama powędrowała do jej ramienia. — Nie chciałam,
żebyś…
Bellatriks strząsnęła moją dłoń jak
wyjątkowo obrzydliwego, włochatego pająka.
— W-weź się w
garść — warknęła, ale na jej twarzy pojawiły się niezdrowe
wypieki. — W pojedynkach chodzi o to, żeby uszkodzić przeciwnika.
— Ale ten nadgarstek… naprawdę mi
przykro.
Teraz Black wyglądała na naprawdę
zmieszaną. Machnęła świeżo złożoną ręką i zaproponowała, żeby się pośpieszyć,
jeżeli chcieliśmy zdążyć na kolację.
Wyglądało na to, że wszystko rozeszło się
po kościach. W Wielkiej Sali nikt nie zwrócił uwagi na nasze spóźnienie, a
reszta towarzystwa zajadała się przy stole, jak gdyby nic się nie stało. Kiedy
usiedliśmy, zrobiło mi się słabo od tych wszystkich aromatycznych zapachów i
smakowicie wyglądających kiełbasek, świeżych ziemniaków ze szczypiorkiem,
smażonego boczku i innych wspaniałości. Co prawda sprawa Bellatriks wciąż
trzymała mi się głowy, lecz żołądek domagał się kolacji. Zagarniając na talerz
ogromny kawałek zapiekanki z makaronem, uzmysłowiłam sobie, że ostatni posiłek
zjadłam wcześnie rano. Łapczywie wpakowałam do ust jeden ogromny kęs i
połknęłam prawie bez gryzienia, potem drugi, trzeci… Zawahałam się dopiero przy
czwartym. Doświadczyłam bardzo nieprzyjemnego uczucia obnażenia, jakbym stanęła
nago przed całą Wielką Salą. Choć nikt na mnie nie patrzył, miałam wrażenie, że
gapili się wszyscy, ale nie mogłam przestać pochłaniać tego, co leżało na
talerzu. Mój żołądek był jak studnia bez dna i cały czas wołał o więcej. Nie
myślałam wtedy o dobrych manierach, mogłabym spokojnie rywalizować z Nicolasem
o miano najgorzej wychowanego Ślizgona przy tym stole. Skończyłam zapiekankę i
sięgnęłam po krem z dyni. A kiedy zniknęły resztki po kolacji i zastawę
wypełniły desery, chwyciłam placek z kremem i owocami. Dwa kawałki
czekoladowego przekładańca. Wszystko świeżutkie i pachnące, ciasta wręcz
rozpływały się w ustach. W tamtym momencie nie potrafiłam zrozumieć, jak przez
prawie dwa semestry mogłam odmawiać sobie tych wszystkich smakołyków.
Skrzaty w Hogwarcie gotowały doskonale.
Zbudziłam się z transu dopiero wtedy, gdy
wszystkie talerze zalśniły czystością. Akurat kończyłam trzecią porcję kompotu
jabłkowego. Nawet nie spostrzegłam, że większość uczniów skończyła jeść i już
dawno się rozeszła, została tylko garstka rozsiana po całej Wielkiej Sali i profesor
Slughorn w towarzystwie Dumbledore’a przy stole nauczycielskim. Odstawiłam
szklankę na blat trochę zbyt gwałtownie.
— Ale byłem
głodny — stęknął Wilkes, rozciągając się na swoim krześle.
Ruszyliśmy z powrotem do dormitorium; Tom
nie odezwał się do nas przez całą kolację ani słowem, skupiony na tym, co miał
na talerzu. Spodziewałam się, że szykował się z dłuższą pogadanką na później i
reszta chyba pomyślała tak samo, bo dziwnym trafem większość skończyła jeść
znacznie szybciej, a Crabbe i Goyle wyparowali niespodziewanie jeszcze przed
deserem. Czułam się okropnie. Przejedzona i zawstydzona miałam wrażenie, że
wszystko, co pochłonęłam, przeniknęło przez ściany żołądka i rozeszło się po
całym ciele. Nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że przy każdym kroku kiwałam
się z nogi na nogę jak pingwin. Dodatkowo wyraz twarzy Riddle’a zapowiadał
wieczór pełen wyrzutów sumienia. Nic dziwnego. Wysłałam Bellatriks do skrzydła
szpitalnego i narobiłam Tomowi kłopotów. A myśl, że mógł wytknąć mi nieuwagę
przy chłopakach… Czerwieniłam się na samo wyobrażenie tej sceny. Dlatego
zaczepiłam go, kiedy tylko Black, Nott, Wilkes, Mulciber i Avery stanęli w
ogonku do tajnego przejścia.
— Na pewno nie miałeś przez to
żadnych problemów? — zagaiłam szeptem. Starałam się wyjść na
opanowaną, lecz w środku trzęsłam się jak galareta.
— Nie — odparł krótko, ale
chyba wyczuł moje obawy, bo dodał z lekkim uśmiechem: — Ale to będzie
dla niektórych krótka lekcja na temat odpowiedzialności za zaklęcia, jakich
używają.
Gorący pąs powoli ogarną mi policzki.
— Wiem — westchnęłam,
kiwając głową. — Boże, nie wiem, co mnie podkusiło…
Dostrzegłam kątem oka jego wędrujące ku
górze brwi, ale tylko pokręciłam głową i machnęłam lekceważąco ręką. Byłam zbyt
zażenowana, żeby przyznać się komukolwiek do tego, co zrobiłam. Jeszcze kilka
godzin wcześniej ten pomysł wydawał mi się genialny, plan rysował się słodko i
tęczowo — ja świetnie odbijam kilka zaklęć Black, ona traci różdżkę,
co najwyżej przewraca się pod wpływem zaklęcia galaretowatych nóg czy czegoś
podobnego, chłopcy gratulują mi zwycięstwa, Bellatriks czuje wobec mnie respekt…
I tyle, szczęśliwy kop tuż przed egzaminami.
— W złym tonie jest nie kończyć
rozpoczętego zdania — mruknął, a w jego oczach zaigrały wesołe
iskierki.
Popatrzyłam na niego spode łba. Twarz już
piekła mnie od rumieńców, ale intensywność spojrzenia, pod jakim się znalazłam,
sprawiła, że w środku zmiękłam. Wiedziałam, że chwila nieuwagi i na
najbliższych ćwiczeniach oklumencji sam zobaczy, co kryło się pod tym
podejrzanym pąsem. Delikatnie dotknęłam jego przedramienia i oddaliłam się
nieco w głąb korytarza, byle jak najdalej od wścibskich uszu Notta i Mulcibera.
— P-pamiętasz, początkiem tego roku…
na kółku u profesora Slughorna… sporządziłyśmy z Gaby doskonały
eliksir — zaczęłam jakoś tak koślawo. Oddychałam bardzo szybko,
jakbym dopiero co wróciła z wieczornego treningu. — W nagrodę za to
dostałyśmy po małej fiolce… T-to był F-Felix Felicis…
— I dziś przed pojedynkiem
postanowiłaś sobie pomóc — dokończył Tom.
Musiałam płonąć na twarzy. Skinęłam lekko
głową, nawet nie podnosząc wzroku. Nie wiedziałam, czego oczekiwałam. Że mnie
wyśmieje? Zawoła kolegów, żeby się ponabijać? Przecież znałam go już tyle lat i
niczego nie byłam tak pewna, jak jego dyskrecji. A jednak miałam opory, żeby na
niego spojrzeć, dostrzec w jego oczach zawód czy rozbawienie… Z całych sił
usiłowałam nie wyjść przed nim na słabą, a teraz z trudem powstrzymywałam
dreszcze, cała spocona i poczerwieniała, jakbym właśnie została przyłapana na
kłamstwie.
— Profesor chyba przeliczył się co
do naszego eliksiru — dodałam z westchnieniem, świadoma, że pogrążałam
się jeszcze bardziej. — To miały być dwie szczęśliwe godziny, a
napytałam tylko biedy… sobie i jej… no i tobie. Uwarzyłyśmy chyba n-najmniej
przydatny eliksir… Płynnego Pecha.
Dopiero wtedy Tom parsknął śmiechem, ale
nie było w nim krztyny szyderstwa. Tym razem to od dotknął mego przedramienia i
skierował nas w stronę dormitorium, gdzie kolejka do przejścia powoli się
kurczyła.
— Przecież wszystko poszło jak
trzeba — rzekł z zawadiackim błyskiem w oku. — Miałaś
pokonać Bellę i to ci się udało. To jest lekcja dla ciebie: uważaj, czego sobie
życzysz, bo może ci się spełnić.
Kiedy tutaj szłam, miałam pewność, że z
progu pójdę zwymiotować do najbliższej toalety, ale tamte słowa zdjęły cały
ciężar z mojej głowy. Tego wieczora byłam już całkowicie spokojna, gotowa na
zmartwienia związane tylko i wyłącznie z egzaminami.
*
Tak, jak się domyślaliśmy, Tom
przyszykował pogadankę dla wszystkich uczestników klubu pojedynków. Wygłosił ją
zaraz następnego dnia, kiedy pod pretekstem wspólnej nauki zajęliśmy nasze
stałe miejsce w nieopodal szklarni. Ostatecznie sprawa z Black rozeszła się po
kościach, ale i tak z grobową miną ogłosił zawieszenie tajnych spotkań w
lochach przynajmniej do nowego semestru. Wszyscy wyglądali na bardzo
niepocieszonych, więc i ja starałam się sprawiać takie wrażenie, lecz ogromny
kamień spadł mi z serca. Po walce z Bellatriks odechciało mi się wszystkich
pojedynków świata. Przynajmniej na kilka najbliższych tygodni. Na czas
egzaminów chciałam skupić się tylko i wyłącznie na czytaniu starych notatek,
ale jeszcze tego samego popołudnia okazało się, że Riddle miał wobec moich
wieczorów inne plany.
— Zawiesiłem klub pojedynków, nie
nasze ćwiczenia — oświadczył zaskoczony, kiedy zamiast pod naszą
klasą zastał mnie siedzącą w kącie salonu nad październikowym wypracowaniem z
obrony przed czarną magią. — Twoja oklumencji nie może cierpieć przez
lekceważącą postawę Goyle’a. Zapraszam na trening.
Niezadowolona spakowałam rzeczy,
zarzuciłam torbę na ramię i poszłam za nim w kierunku wyjścia. Tego wieczora
wybitnie mi się nie chciało. Przyjemnie było siedzieć w wygodnym fotelu, z
Midnightem u stóp, wdychać miłą woń świeżo ukradzionych z kuchni ciasteczek i
przeglądać materiał, który już świetnie opanowałam. A w zawilgoconej klasie
czekał mnie tylko diabelski wysiłek i przynajmniej kilka pobudek na brudnej
podłodze.
— Oklumencja z tobą diabelnie mnie
wykańcza — marudziłam, wlokąc się za nim ciemnym
korytarzem. — Na dniach egzaminy, wolałabym ten czas poświęcić na
szlifowanie tego, czego już się nauczyłam.
Zatrzymaliśmy się przed odrapanymi
drzwiami.
— Właśnie idziemy szlifować to, co
już opanowałaś.
— Wolałabym skupić się na materiale przydatnym do
egzaminów — zasugerowałam. — Ten tydzień czy dwa nie
sprawią, że wyjdę z wprawy, każdy potrzebuje trochę laby…
— Chyba pomyliłaś mnie z profesorem
Flitwickiem — mruknął niewzruszony. Wyciągnął różdżkę i zaczął
majstrować przy zamku. — U mnie jest ciężka praca do ostatniego dnia,
a nie zabawa na miesiąc przed egzaminami. I to zaowocuje. Proszę.
Odsunął się, żeby wpuścić mnie do środka.
Niepocieszona cisnęłam torbę na krzesło, podczas gdy Tom zapalał lampy i rzucał
zaklęcia wyciszające.
— Nie byłoby rozsądniej przywrócić
pojedynki, a zawiesić oklumencję? — zaproponowałam z nadzieją w
głosie. — Tyle się na nich nauczyłam, opanowałam zaklęcia
niewerbalne. A kiedy przetrząsasz mi umysł, ciężko mi później zająć się czymś
konstruktywnym.
— Nie — odparł
stanowczo. — Tutaj spotykamy się po to, żeby zająć się oklumencją.
Uważam, że w tej chwili właśnie na tym powinniśmy się skupić.
— Każdemu poświęcasz tyle
czasu? — zapytałam ze złością.
— Każdemu według
potrzeb — stwierdził i odwrócił się. — A teraz wyciągnij
różdżkę i zaczynamy.
Tamta odpowiedź trochę mnie dobiła. Nie
orientowałam się, jak długo i czym zajmował się Tom indywidualnie z resztą
towarzystwa, ale nie podejrzewałam, że tamte spotkania mogły trwać więcej niż
nasze. Mój entuzjazm do oklumencji całkowicie się wypalił; Riddle potrafił
atakować moją barierę nawet w czasie lekcji, a to, co fundował mi podczas
treningu, przekraczało wszelkie granice. Za każdym razem wracałam do
dormitorium tak wypruta, że marzyłam wyłącznie o prysznicu i łóżku. Jedynie
perspektywa poznania czegoś „ogromnie ważnego i fascynującego” sprawiała, że
ostatni zapał definitywnie nie umarł, choć coraz częściej zastanawiałam się nad
faktycznym istnieniem tej wielkiej tajemnicy.
Całe szczęście szósty rok był tylko
rokiem przejściowym i wystarczyło jedynie zaliczyć te przedmioty, na które się
dostałam. Obserwując panikę piątoklasistów, przypominałam sobie własny strach,
kiedy dokładnie dwanaście miesięcy temu prawie chodziłam po ścianach. Nie
mogłam zliczyć snów, w których wpadałam spóźniona do Wielkiej Sali albo moje
ubranie nagle znikało i stawałam nago przed komisją egzaminacyjną. SUM-y,
SUM-y, SUM-y. A za rok będą owutemy, owutemy, owutemy. Dostawałam
niekontrolowanego szczękościsku na samą myśl. Widząc, jak z natury chłodny i
opanowany Yaxley podczas śniadania przerzucał w panice jakieś notatki z
pierwszej klasy, cała krew odpłynęła mi z twarzy. Uświadomiłam sobie, że do
podobnego doświadczenia zostało mi tylko
dwanaście kolejnych miesięcy.
Nie przypominałam sobie, kiedy ostatnio
widok ruloniku obwiązanego fioletową wstążeczką wywołał we mnie taką radość. Z
ulgą odłożyłam sztućce, zatrzasnęłam słownik starożytnych runów i pochwyciłam
zaproszenie, które przyniosła jakaś pryszczata Krukonka. Profesor Slughorn
najwidoczniej również miał już serdecznie dość napiętej, przedegzaminacyjnej
atmosfery, bo odwołał swój dyżur i postanowił zorganizować spotkanie pod gołym
niebem.
Na dzień przed wywieszeniem listy
przedmiotów wszystkie Ślimaki jak jeden mąż ruszyły przez błonia prosto do
ogrodu, do którego dostęp miał wyłącznie dyrektor. Nie mogliśmy sobie wymarzyć
piękniejszej niedzieli. Modre niebo upstrzone chmurkami przypominającymi watę
cukrową, popołudniowe słońce powolutku chylące się ku zachodowi, gramofon
nucący cichutko nieśmiertelnego Elvisa i ciepłe zapachy lata. Ogród otaczał
żywopłot z wysokich cyprysów. Nigdy dotąd tam nie byłam, choć zdarzyło się, że
jacyś uczniowie dla żartów włamywali się do środka, żeby nasrać na otwartą
księgę, którą trzymała w dłoniach kamienna Atena. Gdy tajemne przejście
otworzyło się przed nami po uprzednim wystukaniu prawidłowego hasła, wszyscy
stanęli jak wryci. Szerokie alejki wysypane śnieżnobiałym, ozdobnym kamyczkiem
otaczały ogromne, symetrycznie wytyczone klomby i wszystkie prowadziły do
centralnej części skweru — wysokiej na szesnaście stóp figury kobiety
w pełnej zbroi. Niektórzy chłopcy (nie wyłączając Wilkesa i Mulcibera)
popatrzyli po sobie ze złośliwymi uśmieszkami. Skrzaty musiały wcześniej wszystko
przygotować, bo porozkładane koce i przekąski już na nas czekały. Zajadanie się
lukrowanymi ciasteczkami i lodami pośród morza różnorakich kwiatów na dzień
przed falą stresów było najprzyjemniejszą formą relaksu, jaką mogłam sobie
wyobrazić.
Choć spotkanie miało być odskocznią od
egzaminów, profesor Slughorn — jak co roku o tej
porze — nawijał tylko o nich.
— Ech, dzieciaki, dzieciaki… za
moich czasów na oblegane przedmioty dopuszczano elitę. Prawdziwą elitę
naukową — filozofował. — Transmutacja, zaklęcia, obrona
przed czarną magią, oczywiście eliksiry… nie umniejszając innym przedmiotom,
ale dawno temu na rynku pracy były inne priorytety i nie ma się na co obrażać.
Ale nic dziwnego, bo poziom był horrendalnie wysoki, a i młodzież ambitniejsza…
Rozłożony na środku purpurowego koca, w
pozycji półleżącej, otoczony koszykami, talerzykami, paterami pełnymi
słodkości, popijał mrożony sok dyniowy i wystawiał twarz do słońca. Okrągłe
policzki miał już czerwone jak dojrzałe jabłka. Choć dobrze znaliśmy te
historie, wszyscy słuchaliśmy z uwagą, mając nadzieję, że w tym roku nauczyciel
powie coś nowego, co pomogłoby nam zdać.
— Panie profesorze, bo co roku
odkrywa się nowe rzeczy i gdyby tak zaczął się wszystkiego uczyć, Hogwart
trwałby dwa razy dłużej! — wtrącił Travers, a przez tłumek
wylegujących się uczniów przetoczyły się jakieś pojedyncze śmiechy.
— Ano, masz rację, mój drogi, masz
rację — przyznał Mistrz Eliksirów, kiwając w powagą
głową. — Materiał jest znacznie okrojony, więc egzaminy łatwiej zdać
i na studia łatwiej się dostać… Pamiętam swoje owutemy i to, jak starałem się o
miejsce na seminarium. Chętnych było ponad czterystu, same tęgie mózgownice, a
miejsca dwa. Dwa! U najlepszego
alchemika tamtych czasów, Nicolasa Flamela. Ogromna rywalizacja, próby przekupstwa,
zastraszania… niekiedy trzeba było uważać, żeby nie postradać życia, tacy byli
zawzięci. Oczywiście nie wszyscy… No, ale, proszę ja was, udało się mnie i
takiemu jednemu Ignacemu Selwynowi… Swoją drogą, twojemu dziadkowi, Selwyn. Ale
biedaczysko wpadł do zagrody rozwścieczonych buchorożców… albo ktoś mu pomógł
wpaść? I seminarium ukończyłem sam z najlepszymi wynikami. To były lata wyjęte
z życiorysu, ale jakże fascynujące! Nieskończone godziny w bibliotece na
Pokątnej, ale i liczne podróże u boku Flamela, udziały w międzynarodowych
konferencjach i wykładach… Miałem okazję poznać same szychy świata mikstur i
nabrać ogłady. Ech, tak, to nie były takie studia, jak teraz… A egzamin na
koniec, żeby zdobyć tytuł Mistrza Eliksirów, no, to jest dopiero jazda bez
trzymanki, więc, panno Hortus, proszę już się psychicznie nastawiać i owutemy
za rok schrupać na śniadanie!
Zaśmiał się z własnego żartu i łyknął
zdrowo ze swojej czarki. Zdawał się nie słyszeć szmeru, który rozszedł się
wśród klubowiczów; natychmiast wsadziłam nos w swój pucharek z lodami. Poczułam
gorący rumieniec dotykający najpierw policzków, a potem całej twarzy. Zwłaszcza
Gryfoni zgromadzeni po drugiej stronie koca wymienili ze sobą zaskoczone
spojrzenia, które później omiotły mnie, a na koniec wbiły się w Toma. Dla całej
szkoły nie było żadnych wątpliwości, że seminarium, o które zabijali się
wszyscy miłośnicy eliksirów, w przyszłym roku przypadnie
Riddle’owi — najlepszemu uczniowi, prefektowi, laureatowi Specjalnej
Nagrody za Zasługi dla Szkoły i przede wszystkim ulubieńcowi profesora
Slughorna. Nikt nawet nie próbował z nim rywalizować. Szepty, które narosły do
rozmiaru pomruków, rozbawiły nauczyciela jeszcze bardziej.
— Tak, domyślam się, że każdy miał
swojego kandydata na to seminarium — zarechotał. — Ja
również… a z racji tego, że swoje lata mam, to i myślę po dawnemu… Więc
postanowiłem dać szansę komuś, kto ma nie tylko wymagane wyniki, ale i pasję,
zapał, subtelność w warzeniu mikstur…
Byłam przekonana, że moja twarz musiała
płonąć. W środku cała się trzęsłam, ale podziękowałam uprzejmie i wlepiłam
wzrok z powrotem w swoje lody; pod wpływem natarczywych spojrzeń uderzających
ze wszystkich stron niemal zaczęłam się modlić, żeby profesor Slughorn zmienił
temat.
— Ale nie martwcie się, młodzieży — dodał,
mrugając do nas zawadiacko. — Miejsce zwolni się za pięć lat,
niektórzy z was dopiero skończą szkołę i będzie jak znalazł! Zresztą nie jestem
jedynym Mistrzem Eliksirów w tym kraju, nie, Wielka Brytania ma jeszcze kilka
tęgich głów w tej dziedzinie. Jeżeli mogę wam coś doradzić, to warto również
uderzyć do zagranicznych Mistrzów. Chociażby Giselle de Guise, na co dzień
rezyduje w Paryżu, ale często bywa na kongresach w Londynie, diablo
inteligentna i przystojna wiedźma. Oczywiście wszyscy z Beauxbatons walą do
niej drzwiami i oknami, ale, bez urazy, poziom w Hogwarcie i tam… no nie ma co
porównywać. Być może kiedyś uda mi się zaprosić ją na jeden z moich wieczorków…
ale to już pewno w przyszłym semestrze. Swego czasu pracowaliśmy nad pewnym
gorącym projekcikiem… ale to w ogóle bardzo zabawne, jak do tego doszło…
Leniwa atmosfera sielskiego pikniku
opadła z powrotem na nasze koce, ale czułam, że wciąż się rumieniłam. Miałam
ochotę zerknąć na Toma. Choć doskonale wiedziałam, że nigdy nie planował kariery
Mistrza Eliksirów, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś mu odebrałam. To było
irracjonalne, bo gdyby faktycznie chciał zdobyć to seminarium, przekonałby
profesora Slughorna w dziesięć sekund. A mimo wszystko nie potrafiłam pozbyć
się wyrzutów sumienia… Doskonale wiedziałam, co kłębiło się w głowach tych
wszystkich — jak to możliwe, że Tom
Riddle przegrał z tamtą jedną, która uciekła sprzed ołtarza i pobiła się z
Bellatriks Black. Poczucie winy nie pozwalało cieszyć się tym nieco
przerażającym faktem, że nauczyciel pokładał we mnie swoje nadzieje na kolejne
pięć lat.
A może… a może to właśnie pojawiła się
szansa od Boga? Jedyna szansa na moją samodzielność, na odcięcie się od
toksycznego ojca i jego pieniędzy? Poczułam na plecach przyjemne ciarki. Jako
studentka miałam zagwarantowaną darmową naukę, książki, ingrediencje, dostęp do
wszystkich materiałów profesora Slughorna, internat… Musiałam zadbać tylko o
strój i wyżywienie. Dotarło to do mnie dopiero w tym momencie i wyrzuty
sumienia odeszły w niepamięć: nareszcie miałam coś własnego. Coś wypracowanego
wyłącznie swoimi rękami. Wakacyjną pracę i studia. Następny krok ku wolności.
*
Nadeszło nieuniknione. W poniedziałek
wychodziłam na śniadanie z boleśnie zaciśniętym żołądkiem; automatycznie spojrzałam
w kierunku tablicy ogłoszeń, ale była tak oblegana, że nie dałam rady jej
dostrzec. Tłumek składał się głównie z piątoklasistów i wyglądało na to, że
dopiero w tym momencie dotarła do nich świadomość realności SUM-ów. Podeszliśmy
bliżej, a Travers, który był z nas wszystkich najwyższy, zerknął na wywieszoną
listę.
— Zaczynamy
zaklęciami — mruknął, marszcząc brwi. — Jutro o dziesiątej,
najpierw teoria, potem obiad i część praktyczna. I dopiero we środę zielarstwo,
o północy astronomia, we czwartek po obiedzie numerologia, historia magii i
mugoloznawstwo, a na piątek teoria i praktyka z transmutacji. I weekend.
— Hej, a czwarty
rok? — zapytał Malfoy, podskakując na palcach.
— Zaczynacie eliksirami we środę o
dziewiątej.
— A trzeci? — wtrącił się
Lestrange, ale Amadeusz zaklął i machną ręką.
— Chodźcie na śniadanie, później
sobie posprawdzacie — odburknął niezadowolony.
W Wielkiej Sali jak co roku o tej porze
panowała pogrzebowa atmosfera. Ci, którzy postanowili zjeść śniadanie, nerwowo
przerzucali notatki i stare wypracowania. Mało kto rozmawiał. Stół Ślizgonów
był prawie całkowicie opustoszały, poza Yaxleyem nie przyszedł nikt z siódmej
klasy. Margaret siedziała zasłonięta podręcznikiem do transmutacji, Tom
beznamiętnie mieszał w swojej herbacie i przeglądał Proroka Codziennego. Pomagał każdemu, kto tego potrzebował, spędzał
wolne wieczory na organizowaniu treningów oklumencji, klubów pojedynków i Bóg
raczył wiedzieć czego jeszcze, rzadko kiedy widywałam go uczącego się na
klasówkę albo sterczącego nad pracą domową, a i tak zawsze miał wszystko gotowe
na czas. Zastanawiałam się, czy nie trzymał gdzieś w skrzyni swojego sobowtóra,
który robiłby za niego połowę z tych rzeczy.
Wieczorem, kiedy wszyscy zdążyli się już
pogodzić z egzaminową rozpiską, grupa starszych uczniów zrobiła małą
prywatkę — kremowe piwo wyniesione z kuchni, jakieś przekąski,
gramofon, ktoś nawet zdobył kilka butelek czegoś mocniejszego, ale trzymałam
się od tego z daleka, usiłując w panice powtórzyć wszystkie zaklęcia z szóstej
klasy i podstawowe zagadnienia na pierwszy egzamin. Koniec końców zasnęłam w
najciemniejszym kącie salonu i obudziłam się dopiero następnego ranka,
szturchana przez wyszykowaną i uczesaną Gaby. Choć nie był to dobry zwiastun
tegorocznego maratonu, część teoretyczną z zaklęć skończyłam jako trzecia, a po
obiedzie, na którym niczego nie tknęłam, bez żadnego problemu zaliczyłam
niewerbalnie Engorgio, Aquamenti i Zaklęcie Bujnego Owłosienia.
Wracając do dormitorium, nawet nie próbowałam ukryć zadowolenia. Po cichu
liczyłam, że zaklęcia zaliczyłam na co najmniej powyżej oczekiwań. Poza Margaret i Gaby zielarstwem nikt się nie
przejmował, a i profesor Beery zdawał się nie zaprzątać sobie głowy egzaminem;
wpuszczał nas za kolejnością, zadawał trzy niezbyt trudne pytania i od razu
notował w dzienniku ocenę. Dla mnie opuszczenie szklarni we środę było
równoznaczne z początkiem wolnego przed prawdziwą jazdą bez
trzymanki — poniedziałkową obroną przed czarną magią. Profesor
Merrythought krążyła pomiędzy stolikami, zerkając nam przez ramiona na kartki, kiedy
pociliśmy się nad piekielnie skomplikowanymi zagadnieniami i próbowaliśmy sobie
przypomnieć krok po kroku wszystkie ruchy różdżką, kolory i właściwości zaklęć…
Mogłam się założyć, że Tom rozwiązał tę część w kilka minut, bo ledwo
odwróciłam swój arkusz z pytaniami na drugą stronę, on już oddawał nauczycielce
pięć kartek zapełnionych od początku do końca ładnym, równym pismem. Spojrzałam
na swoją drugą kartkę, a później zerknęłam na siedzącego najbliżej
Wilkesa — przeklinał szeptem nad połową pierwszej strony. Nie
zapowiadało się ciekawie, a część praktyczna, która odbyła się wieczorem, tylko
utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Podobnie jak na zielarstwie wszyscy
czekaliśmy na swoją kolej, ale tym razem pod klasą pani Merrythought.
Dziękowałam Bogu, że moje nazwisko nie zaczynało się na „A”. Abbot Anna z
Hufflepuffu, bladozielona na twarzy i z obłędem w oczach, pojawiła się dopiero
po ponad dwudziestu minutach, tak samo Anderson Emily i Bulstrode Victor, a
Byrne Linda popłakała się zaraz po zamknięciu za sobą drzwi. W żołądku wszystko
przewracało mi się ze strachu, choć od rana byłam w stanie wcisnąć w siebie
wyłącznie łyk zimnej herbaty, a wiercący się tuż obok Nott wcale nie dodawał
otuchy.
— Przecież nie może nas oblać przed
siódmą klasą, nie ma takiej opcji — mamrotał do siebie i rozglądał
się po wszystkich, szukając potwierdzenia.
Merrythought zrobiła nam przerwę na
kolację, ale i tak nikt z niej nie skorzystał. Po kilku godzinach siedzenia pod
drzwiami wszyscy chcieli mieć to już dawno za sobą, nawet Tom wyglądał na
zmęczonego. Margaret wychodziła z siebie. Kursowała wzdłuż ściany tam i z
powrotem, bezgłośnie powtarzając zaklęcia i ćwicząc ruchy różdżką. Choć
wszyscy — łącznie z nią — wiedzieli, że zaliczy tę część najpoprawniej
z nas wszystkich, nie potrafiła się powstrzymać przed robieniem teatrzyku.
Patrząc na nią, stresowaliśmy się dziesięć razy bardziej. Dlatego w momencie,
kiedy sędziwa nauczycielka wystawiła na zewnątrz głowę i mruknęła surowe
„Hortus”, poczułam dziwną mieszaninę trwogi z ulgą. Zerwałam się na równe nogi
i weszłam do klasy.
Wciąż cała się trzęsłam. Ręce miałam
lodowate i mokre od potu, więc w momencie, gdy profesor Merrythought rozkazała
wyczarować niewerbalnie tarczę ochronną, różdżka wyślizgnęła mi się z dłoni i
upadła na podłogę.
— O-o-ojej,
prze-przepraszam… — bąknęłam i schyliłam się, żeby podnieść różdżkę,
która niespodziewanie wystrzeliła snopem iskier.
Tablica za plecami nauczycielki stanęła w
płomieniach i zaczęła podskakiwać, wrzeszcząc i piszcząc jak człowiek, którego
obdzierano ze skóry. Cała sala momentalnie wypełniła się dymem i teraz
krzyczała już nie tylko tablica, ale i wszystkie stoły i krzesła, które ktoś
poustawiał pod ścianami na czas egzaminu. Podczas gdy ja zaczęłam w panice
gasić mały pożar i biegać za rozhisteryzowanymi krzesełkami, Merrythought nawet
się nie skrzywiła. Z kamienną twarzą wyciągnęła swoją różdżkę i jednym
machnięciem pozbyła się mokrych plam z podłogi i uspokoiła tablicę. Jeszcze
jedno machnięcie i pozostałe meble znieruchomiały. W klasie zapanowała głucha
cisza.
Czarownica wydęła wargi.
— Nie szkodzi — odparła
lakonicznie. — Zaczynaj.
Nauczycielka wyglądała na nieporuszoną
tym nieprzyjemnym incydentem, ale ja nie potrafiłam zebrać myśli. Z korytarza
dobiegły mnie jakieś szmery i odgłos kroków; prawdopodobnie wszyscy rzucili się
do drzwi, żeby dociec przyczyny zamieszania. Poczułam się jeszcze gorzej. Z
bijącym sercem uniosłam drżącą rękę i wykonałam dobrze znany z klubu pojedynków
ruch. Powietrze zgęstniało w miejscu, w którym pojawiła się tarcza.
Merrythought zapisała coś na podkładce i wystrzeliła purpurowy snop
iskier — odbiły się od niewidzialnej bariery i wróciły posłusznie do
różdżki.
Znów coś zapisała.
— W tym roku tematem przewodnim były
zaklęcia niewerbalne — zaczęła obojętnie. Głos miała ochrypły,
przepalony papierosami. — Zaczniemy od czegoś prostego. Lewitacja
zbiorowa. Tamta biblioteczka, a później wybierz sobie kilka krzeseł. Tylko tym
razem niczego nie podpal.
Czując na policzkach gorące pąsy,
wycelowałam różdżką w wąską gablotkę i wypowiedziałam w myślach Wingardium Leviosa. Mebel posłusznie
uniósł się w powietrze i zaczął delikatnie się obracać. Wciąż spięta i
zdenerwowana kątem oka zerknęłam na nauczycielkę; skinęła głową, więc
wycelowałam różdżką w pierwsze z brzegu krzesło, później kolejne i jeszcze
jedno. Kusiło mnie, żeby lewitować to, na którym siedziała Merrythought, ale po
jej kwaśnej minie wywnioskowałam, że nie było jej do śmiechu, więc machnęłam
różdżką w stronę biurka. Czarownica ponownie coś zanotowała.
— Czy rozumiesz różnicę między
krzesłem a stołem? — ofuknęła mnie nieprzyjemnie. — Teraz
odstaw te rzeczy z powrotem na miejsce i zamroź te wszystkie płomienie, zanim
papier się spali.
Miałam wrażenie, że nauczycielka czerpała
chorą satysfakcję z męczenia uczniów. Niestety nie udało mi się ocalić
wszystkich rolek pergaminu, ale podczas mini pojedynku z Merrythought
wykorzystałam moment, gdy kichnęła i strzeliłam w nią zaklęciem galaretowatych
nóg. Kuśtykając w stronę fotela, nie wyglądała na zadowoloną, ale po wykonaniu
długiej notatki na swojej podkładce kazała mi się wynosić; nie musiała dwa razy
powtarzać.
Na trzęsących się nogach prawie wybiegłam
z klasy i zawołałam Johnsona. Mokry ze strachu chłopak zatrzasnął za sobą drzwi
i dopiero wtedy na korytarzu zrobiło się małe zamieszanie.
— O Jezu, Nott, co się stało, co się stało — warknęłam zirytowana i
zawstydzona jednocześnie. — Upuściłam różdżkę i… i p-podpaliłam
klasę… Ale chyba nie odejmie mi za to punktów, powiedziała, że nic się nie
stało…