26 sierpnia 2009

17. Pechowe Płynne Szczęście

Od zawsze bałam się sprawdzianów, egzaminów i testów. Wiedziałam, że istnieli uczniowie, którzy traktowali różne metody sprawdzania wiedzy jako pyszną zabawę, ale nie ja. Lękałam się potwierdzenia swojego braku kompetencji, porównywania z innymi, tego, że byłam niewystarczająco dobra… A nawet wizyty na dywaniku u wychowawcy z powodu ocen — przecież zawsze mogłam wypaść lepiej. Dlatego czas egzaminów nasilał intensywność mojego czarnowidztwa. Ten rok nie zapowiadał się inaczej. Ba, koniec kursu zwiastował jeszcze straszniejszy natłok katastroficznych myśli. Za każdym razem, kiedy ktoś wspominał o teleportacji, oblewałam się zimnym potem. Co prawda udało mi się już kilka razy przenieść do drewnianej obręczy, ale wciąż nie rozgryzłam, co było gwarantem sukcesu, a doskonale wiedziałam, że stres podczas egzaminu nie polepszy mojej sytuacji. Od dawna w Hogwarcie panowała stuprocentowa zdawalność. Myśl, że mogłam okazać się jedyną osobą, która złamie ten dwudziestopięcioletni ciąg, wykręcała mi boleśnie wnętrzności. Wyobrażałam sobie nieokreśloną twarz egzaminatora z surowo zaciśniętymi wargami, wpisującego Victorię Hortus na termin poprawkowy w sierpniu i momentalnie miałam łzy w oczach.
Dwa ostatnie rozstrzygające mecze quidditcha ciągnęły się długimi godzinami w strugach deszczu i okrutnie wysokiej temperaturze; w takich chwilach trochę bardziej doceniałam odcięcie się od toksycznego towarzystwa brata i byłego narzeczonego. Całkowicie wolna mogłam siedzieć w suchej bibliotece i patrzeć przez okno, jak uczniowie wracali tłumnie do zamku — jedni radośni, inni zawiedzeni, ale wszyscy przemoczeni do suchej nitki. Zwycięstwo Slytherinu nie było dla nikogo niespodzianką, cała szkoła huczała od komentarzy, że Ślizgoni od lat nie mieli tak mocnej drużyny, choć niektórzy łudzili się do końca. Tamtego wieczora wszyscy mieszkańcy Domu Węża, wszyscy bez wyjątku zapomnieli o SUM-ach, owutemach, egzaminach, teleportacji, semestralnych poprawkach, o esejach, bibliotece i o wszystkim, co miało związek z nauką. Choć muzyka grała trochę za głośno, a w podziemnych korytarzach panowała podejrzanie zbyt duża wesołość, profesor Slughorn zdawał się na ten czas stracić słuch. Każdy tego potrzebował. Nawet Margaret, która na wszystkich egzaminacyjnych maratonach pozowała na niewzruszoną. Jej wytrwałe działania w sprawie wydalenia Hagrida spaliły na panewce i po dwóch tygodniach regularnych eskapad z gabinetu dyrektora do komnat profesora Slughorna i z powrotem Ślizgonka musiała dać za wygraną. Tym bardziej, że po szkole rozeszły się plotki o zbliżającej się emeryturze Ogga, a sam gajowy skonstruował w starej, kamiennej szopie na narzędzia prowizoryczny dom, w którym zamieszkał Hagrid. Najwyraźniej dyrektor uznał, że dystans, jaki dzielił zamek i chatę na skraju Zakazanego Lasu, powinien zadowolić oponentów, ale Rowle nie wyglądała na taką, którą to rozwiązanie by ukontentowało. A znaleźli się i tacy, którzy nie pozwolili jej zapomnieć o sprawie. Młodsi chłopcy wymykali się wieczorami z dormitorium, a ilość szlabanów podwoiła się, kiedy tylko Hagrid ulokował się w chatce na stałe. Pewnego razu w holu widziałam na własne oczy, jak Ogg prowadził za uszy Mulcibera i Notta schodami na górę — jak podejrzewałam — prosto do gabinetu Dippeta. Dzieciakowi nie było łatwo i nie zapowiadało się, żeby do końca roku miało się to zmienić, ale za kilka miesięcy wszyscy to zaakceptują i przejdą do codzienności. Ostatecznie zginęła tylko mugolaczka, a pojawienie się w Hogwarcie jej potencjalnego mordercy stało się raczej nietypową anegdotką niż jakąś olbrzymią sensacją. Bardzo często wypominano Hagridowi brak różdżki i wyśmiewano jego luki w czarowaniu, prawie nigdy nie padały spekulacje na temat Komnaty Tajemnic. Tom jako laureat Nagrody Specjalne za Zasługi dla Szkoły kolejny raz na krótką chwilę znalazł się na językach wszystkich uczniów, ale nie słyszałam, by zdarzyło mu się skomentować pojawienie się Hagrida. Po kilku dniach sprawa ucichła i na tapecie znów pojawiła się egzaminowa gorączka. Wszyscy mogli z czystym sumieniem powrócić do panikowania, planowania, zakuwania i zarywania nocek.
Początkiem maja wysłałam do rodziców standardową o tej porze sowę zapewniającą o dobrym sprawowaniu i o tym, jak pilnie się uczyłam, dlatego nie byłam zaskoczona, kiedy dwa tygodnie później dostałam wiadomość przywiązaną do nogi pięknej, młodziutkiej płomykówki. Dopiero po przełamaniu pieczęci zorientowałam się, że nie należała ona do ojca, a do babki Jane. W mgnieniu oka oblałam się zimnym potem. Listy Jane nie należały do najczęstszych i przeważnie zwiastowały skrajności: albo prezenty, albo srogą reprymendę. Jednak ten okazał się inny, dziwnie pokrzepiający, a dzięki temu nie mniej niepokojący. Tym bardziej, że ojciec wyznał jej prawdę o pracy, którą miałam podjąć na wakacjach.
Stary cap wymyślił szwindel, że jak przyleci do mnie na skargę, to pierwsze, co zrobię, to napiszę list, żeby Cię odwieźć od roboty w barze — pisała. A ja Ci powiem, że bardzo dobrze robisz. Od pokoleń w rodzinie Twojego ojca nie było kobiety, która by pracowała. Robisz rozsądnie. Jeżeli się chce obstawać przy własnym zdaniu i postępować według swoich zasad, najważniejsze jest posiadać własne pieniądze. A zwłaszcza wtedy, kiedy jest się kobietą. Mając złoto, nie potrzebujesz łaski męża ani ojca.
Te słowa były jak balsam na zszargane wątpliwościami nerwy. Bo kiedy pierwsza euforia minęła, pojawiły się lęki, którymi żyli wszyscy ze sfery: co powiedzą ludzie, kiedy się dowiedzą, gdzie mnie zatrudniono, czy towarzystwo weźmie na języki moją rodzinę, czy przyjdą oglądać tę Hortus, jak nalewa piwo charłakom… Już dawno uświadomiłam sobie, że te myśli żyły, bo wychowałam się wśród takiego gadania, ale i tak nie potrafiłam się od nich opędzić. Natychmiast odesłałam babce sowę, nieprzyjemnie podekscytowana i z bolesnym węzłem w żołądku — na samiutkim końcu Jane napomknęła, że zaniemogła. Nie pamiętałam spotkania, które byłoby wolne od jej hipochondrii, ale ta nieśmiała wzmianka pod koniec listu brzmiała zatrważająco. Prawdziwie. Dlatego trzy dni później, kiedy dostałam kolejny list, a na kopercie rozpoznałam pismo matki, strach zmroził mnie do samych kości. Z trwogą rozrywałam pergamin, spodziewając się, będąc w zasadzie pewną, że znajdę tam wiadomość o pogrzebie. Ale nie znalazłam tam nic ani o zgonie, ani o chorobie. Earth w zasadzie nawet nie wspomniała o babce, natomiast podzieliła się ze mną obszernym opisem niepokoju związanego z wakacyjną pracą oraz pogodzeniem jej z obowiązkami wobec rodziny. Inaczej niż co roku, bo bez gorących zapewnień o wierze w moje siły i słodyczy w drugiej paczce doczytałam się lakonicznego, chłodnego „powodzenia na egzaminach”. Zerknęłam dyskretnie na miejsce przy stole, gdzie zwykle siedział Sokaris — właśnie otwierał ogromne pudło z czekoladowymi żabami. Prawdopodobnie oddałabym łakocie Nottowi, gdybym je dostała, ale i tak poczułam w środku nieprzyjemne ukłucie zazdrości.
Obowiązki wobec rodziny. Tak ojciec zwykł nazywać wszystkie koncerty, kolacyjki, pikniki, zawody, bankiety i małe uroczystości, w których uczestniczyła cała śmietanka czarodziejska. Ze względu na szkołę Sokaris, ja i cała wciąż ucząca się część towarzystwa nie brała udziału w większości spotkań, co nie zmieniało faktu, że podczas samych wakacji nie było tygodnia, w którym jakaś poważana rodzina nie organizowałaby rozgrywek golfowych albo obchodów srebrnych godów. Robiło mi się niedobrze na samą myśl o nadchodzących paradach; nie pamiętałam wyjścia, które nie zaczęłoby się lub nie zakończyło obsztorcowaniem. A to niedostatecznie głośno się przywitałam, to zbyt usłużnie dygnęłam, innym razem mama zbyt długo rozmawiała z tamtym przystojnym wdowcem, a Sokaris przydeptał sobie połę szaty, a to wyszliśmy zbyt późno, a to za wcześnie… Stale krzyki, krzyki, krzyki. Dlatego tym bardziej liczyłam, że tego roku ominą mnie wszystkie towarzyskie spotkania; nie wyobrażałam sobie hańby, jaka okryłaby Henryka Hortusa, gdyby na przyjęciu zjawił się z córką, która zrujnowała wesele sezonu, by zatrudnić się w spelunie na Nokturnie. Na samo wyobrażenie robiło mi się zimno.
Na szczęście nie miałam zbyt dużo czasu, bo nad tym rozmyślać. Nazajutrz na tablicy ogłoszeń pojawiła się lista osób i przypisanych do nich dat; na szóstoklasistów padł blady strach. Wyznaczono terminy egzaminu kończącego kurs teleportacji — od otrzymania tak wymarzonej, wręcz wymodlonej licencji dzieliła nas ta jedna godzina. W przypadku Flinta, Goldsteina, Hopera, Hopkinsa, moim i Johnsona miało być to trzeciego czerwca o trzynastej trzydzieści. W Hogsmeade. Cała oblałam się potem. Jeszcze raz przeleciałam wzrokiem po nazwiskach — byłam jedyną dziewczyną i Ślizgonką w grupie, czego Mulciber nie omieszkał mi wytknąć.
— Szósty o wpół do dziesiątej, zajebiście, wyśpimy się i jeszcze zdążymy na śniadanie — zwrócił się do Notta i przybili sobie piątkę. — Ej, Hortus, chyba jesteś jedyna w takim natężeniu Gryfonów…
— Flint jest w Ravenclawie — mruknęłam, ale to nie podniosło mnie na duchu.
Po ostatnich rozgrywkach quidditcha nastroje wciąż pozostawały nieciekawe. Raczej nie mogłam liczyć na wsparcie ze strony współzdających, tym bardziej, że w świadomości niektórych nadal pozostawałam narzeczoną Nicolasa Rowdy’ego, tegorocznej gwiazdy quidditcha.
Chłopaki jeszcze chwilę okupowali tablicę, ekscytując się, kto, z kim, dlaczego nie z kimś innym i tak dalej, ale ja jak najszybciej się oddaliłam. Zobaczyłam, że Tom tylko zerknął na listę i prawie natychmiast odszedł w stronę Wielkiej Sali. Przyśpieszyłam kroku, żeby do niego dołączyć, a sekundę później jak spod ziemi wyrosła Margaret, poprawiając nerwowo fryzurę.
— No to… koniec kursu — zaczęłam kulawo. — Denerwujecie się?
— Nie — wypaliła Rowle, ale jej napięta postawa i nieustanne majstrowanie przy włosach świadczyły zgoła o czymś innym.
— A jest czym? — zapytał Riddle. Wydawało mi się, że przez moment dostrzegłam na jego ustach podły uśmieszek.
Zawahałam się.
— Oczywiście. Aż nie wiem, od czego zacząć — odparłam. Weszliśmy do Wielkiej Sali, w której już panował typowy poranny ruch. Zaczęłam wyliczać na palcach: — Hmm, może od niewyobrażalnej hańby i kompromitacji w sytuacji oblania egzaminu… i w sytuacji, kiedy będzie się jedyną osobą, która ten egzamin oblała. Rozszczepienie, zniesienie, wylądowanie na egzaminatorze… no i nie chciałabym z-zwymiotować, jak Hopkins ostatnio…
Zarumieniłam się, mówiąc to, ale Tom i Margaret tylko uśmiechnęli się nieznacznie, Riddle, miałam wrażenie, wyłącznie z obowiązku, bo jego oczy pozostawały chłodne i zadumane.
— Uciekłaś sprzed ołtarza, spekuluję, że zwymiotowanie na egzaminatora po rozszczepieniu i zniesieniu raczej nie wywoła większego skandalu — odparł bezczelnie i zachichotał.
Spłoniłam się po czubki uszu. Zanim usiedliśmy, jeszcze kilka razy otworzyłam i zamknęłam usta, ale ostatecznie nie odpowiedziałam nic. Z ciężkim sercem musiałam przyznać mu rację — niepowodzenie na egzaminie z teleportacji jeszcze długo nie przyćmi mojego grudniowego wyskoku. Choć kiedy wyobrażałam sobie reakcję Sokarisa na wieści, że obrzygałam egzaminatora…

*

Oczekiwanie na Sądny Dzień było potworne. Z jednej strony chciałam mieć to za sobą, ale z drugiej dni uciekały zbyt szybko i zanim się spostrzegłam, minął tydzień od wywieszenia listy na tablicy ogłoszeń. W poniedziałek zostałam zwolniona ze wszystkich lekcji, żeby w spokoju zjeść śniadanie i zdążyć do Hogsmeade na trzynastą trzydzieści, choć chyba wolałabym siedzieć ze wszystkimi na zaklęciach i ćwiczyć najważniejsze zaklęcia do egzaminu, niż pałętać się z parasolką po błoniach i rozważać najczarniejsze scenariusze. W Wielkiej Sali nie przełknęłam ani kęsa. Pierwsze osoby miały już wszystko za sobą i oczywiście pogłoski o trudnych pytaniach, złośliwych, starych prykach i piekielnie skomplikowanych poleceniach obiegły szkołę w mgnieniu oka. Dlatego kiedy rankiem trzeciego czerwca wstałam z łóżka, byłam już pogodzona z sierpniową poprawką.
Nie mogłam znieść widoku beztroskich uczniów zakuwających w parku, dlatego zdecydowałam wybrać się do Hogsmeade jeszcze przed czasem. Na nikogo nie czekałam, a nie wyobrażałam sobie wędrówki do wioski w towarzystwie Gryfonów. Zameldowałam się u Pringle’a i ruszyłam spacerkiem przez las. Zapowiadało się upalne, suche lato. Zwykle wilgotna, błotnista ścieżka wyschła i popękała, a każdy krok wzniecał tumany pyłu. Wiedziałam, że taka pogoda generowała straty na plantacjach ojca, ale nie dbałam o to. Choć słońce nie ustępowało w próbach zabicia mnie, to właśnie dzięki niemu kwitłam najbardziej.
Nigdy do tej pory nie chadzałam tą drogą zupełnie sama. Zawsze towarzyszyli mi przyjaciele, Tom albo Sokaris ze swoją bandą, dlatego podróż nie dłużyła się aż tak bardzo. Prawie natychmiast otoczyły mnie niemal wyłącznie odgłosy dochodzące z lasu. Miarowy, przytłumiony stukot fleków, szelest potężnych koron kilkadziesiąt stóp nad głową i cała feeria ptasich serenad dobiegających z każdej strony — z tyłu, po bokach, całkiem niedaleko i głęboko w gęstwinie drzew. Co chwila ostre wrzaski, gardłowe turkotanie, rytmiczne nawoływanie, dzikie gwizdy. Tego nie było słychać, kiedy maszerowaliśmy grupą, śmiejąc się i wrzeszcząc na całe gardła.
Dotarłam do Hogsmeade całkiem zrelaksowana. Miałam jeszcze jakieś pół godziny, więc wstąpiłam do Trzech Mioteł kupić sobie mrożoną herbatę z imbirem; na ogłoszeniu od Anastazego Thompsona widniał numerek pokoju, w którym mieliśmy się stawić. Siedziałam sobie w niemal pustym pubie, sączyłam napój i co jakiś czas zerkałam w stronę schodów prowadzących na piętro. Towarzyszyło temu mdlące ssanie w żołądku. Byłam przekonana, że pod czwórką już siedzieli egzaminatorzy i marudzili na młodzież, upał i na wszystko dookoła, gotowi oblać kandydatów przez najdrobniejsze potknięcie. Znów zaczęłam się emocjonować.
W tym samym momencie odezwał się dzwonek przy drzwiach i do Trzech Mioteł weszła grupka chłopców. Gryfoni i Krukon, choć roześmiani, porozpinani i z rozwianymi włosami, wyglądali na nieco zestresowanych. Goldstein podszedł do mnie dopiero wtedy, kiedy rozejrzeli się i nie zauważyli nikogo za barem.
— Są już?
— Nie wiem — powiedziałam ochrypniętym głosem. — Przez pół godziny nikt tu nie zaglądał, ale chyba są. Myślisz, że będą wołać czy mamy czekać pod pokojem?
Chłopak wzruszył ramionami i odwrócił się do kolegów. Zerwałam się z krzesła i natychmiast ruszyłam za nimi, pozostawiając na blacie niedopitą herbatę. Wtłoczyliśmy się wszyscy na wąską, wyłożoną boazerią klatkę schodową. Purpurowa, przybrudzona wykładzina tłumiła nasze kroki, ale widocznie niewystarczająco, bo kiedy Hopkins położył stopę na półpiętrze, na górze drzwi się otworzyły i rozległ się poirytowany, męski głos:
— Pośpieszcie się, już minuta po. Nie zamierzam tu kwitnąć cały dzień.
Wszystkie wnętrzności ścisnęły mi się boleśnie, a krew odpłynęła z twarzy. Czyli to już. Zerknęłam na zegarek — wcale nie była minuta po, właściwie to mieliśmy jeszcze dobre pięć minut. Kątem oka spostrzegłam, że Goldstein również wyciągnął z kieszeni swój i podetknął go sobie pod nos, ale żadne z nas nie śmiało się odezwać. Wmaszerowaliśmy po schodach na taki sam wąski, obskurny korytarzyk i ustawiliśmy się pod ścianą jak oskarżeni. Chciałam przełknąć ślinę, ale nie dałam rady. Kompletnie zaschło mi w ustach.
Czarodziej, który na nas sarknął, musiał mieć chyba dwieście lat. Choć ubrany w całkiem modne, nieźle skrojone spodnie i marynarkę, prawie całkowicie wyłysiał, a pergaminowa, pomarszczona skóra straciła całą elastyczność. Monokl, który zostawił mu pod okiem czerwony ślad, wisiał teraz bezwładnie na łańcuszku. Starzec zlustrował nas wzrokiem i odezwał się w ten sam surowy, rozdrażniony sposób:
— Najpierw dziewczyna.
Serce podjechało mi do gardła. Weszłam za egzaminatorem do ciasnego, dusznego pokoiku. Co prawda łóżko zmniejszono do rozmiarów popielniczki i postawiono na parapecie,  to sypialnia nadal wyglądała na zagraconą; mieściła się tam tylko szafa i prosty stół, przy którym siedziała reszta komisji: brzuchaty, ciemnoskóry mężczyzna w średnim wieku i siwiuteńki staruszek w okularach dwukrotnie powiększających jego blade oczy.
Drzwi się zamknęł i czarodziej z korytarza opadł na wolne krzesło pod oknem.
— Montague, Anderson, O’Neill — przedstawił wszystkich, nerwowo przerzucając pergaminowe arkusze. Monokl nadal dyndał mu przy marynarce. — Godność?
— Hortus, Victoria — odpowiedziałam wystraszonym głosem.
W środku trzęsłam się jak galareta, ale przez grubą warstwę przerażenia poczułam ukłucie niesprawiedliwości: choć naprzeciwko blatu stało jeszcze jedno puste krzesło, żaden z mężczyzn nie zaproponował, bym usiadła. Podczas gdy Montague grzebał w stosie nieuporządkowanych skoroszytów, dwaj pozostali wymienili się lekceważącymi uśmieszkami, a młodszy rzucił półgębkiem:
— To ta…? 
Zagotowało się we mnie.
— Córka? — mruknął Montague.
— Henryk i Earth Hortus — odparłam gniewnie, a Anderson bąknął do sąsiada:
— To ta!
W tym samym momencie coś zwinęło mi się nieprzyjemnie pod szatą na wysokości dekoltu i zaczęło przeraźliwie gwizdać. I o ile jeszcze chwilę wcześniej byłam na skraju omdlenia z nadmiaru emocji, teraz podskoczyłam i wrzasnęłam z przerażenia. Komisja zaczęła się rozglądać, marszcząc czoła; odwróciłam się i błyskawicznie wyłączyłam sprawcę małego zamieszania — maleńki fałszoskop. Zaczęłam bełkotliwie przepraszać, choć nie byłam do końca pewna, czy mężczyźni namierzyli źródło dźwięku, które teraz spoczywało w mojej drżącej, zaciśniętej ręce.
Potrzebowałam chwilki, żeby się otrząsnąć.
— Wychowawca: Slughorn, Horacy?
— T-t-tak…
— Dobra. Wylosujesz pytanie — oświadczył Montague i przesunął po blacie kilkanaście byle jak powycinanych pasków papieru. — Jak odpowiesz satysfakcjonująco, O’Neill zabiera cię na część praktyczną, a jak nie, losujesz pytanie pomocnicze. Zrozumiano?
Pokiwałam energicznie głową.
Trzy pary oczu wlepiły we mnie oczekujące spojrzenia, więc nieśmiało sięgnęłam w kierunku pergaminowych pasków. Drżącą ręką chwyciłam pierwszy z brzegu i odwróciłam.
— W-wymień i omów przynajmniej trzy kary, jakie grożą za teleportację bez licencji — przeczytałam i automatycznie serce mi zamarło, ale po chwili poczułam ulgę. W głowie myśli powoli się uporządkowały i przypomniałam sobie wszystko, co mówił Thompson. Zaczęłam wyliczać na palcach: — No to… najczęściej wystawia się karę grzywny od czterdziestu do osiemdziesięciu galeonów… jeżeli po odmowie przyjęcia mandatu sprawa trafi do Wizengamotu, wtedy to jest od osiemdziesięciu do nawet czterystu galeonów… zakaz wyrobienia licencji przez pięć lat, Azkaban od miesiąca do pół roku… A kiedy to dotyczy nieletniego, sprawa trafia przed Wizengamot, który może zasądzić zawieszenie w prawach i obowiązkach ucznia albo wydalenie ze szkoły… I grzywna, którą płaci opiekun… Yyy…
— A potem szlaban — wtrącił brzuchaty czarodziej w średnim wieku i zarechotał rubasznie, wykorzystując moment, kiedy się zacięłam. — Coś jeszcze?
Prześwidrował mnie wzrokiem tak ordynarnie, że na moment zabrakło mi słów i znów się zająknęłam.
— Eee… n-nie wiem… t-to znaczy… nie.
— No chyba jednak tak — odfuknął z satysfakcją i pochylił się nad notatkami, żeby coś dopisać. — Jeżeli taki delikwent posiada licencję na inne środki transportu, na przykład wyrobił sobie pozwolenie na latające dywany, Wizengamot może go jej pozbawić. Tak?
— Tak.
— Dobra. Trzy wymienione i omówione, część teoretyczna zaliczona — mruknął Montague, bazgroląc coś na poplamionych kartkach. Dopiero teraz założył sobie monokl z powrotem i wręczył najstarszemu czarodziejowi skoroszyt z moim nazwiskiem. — Idziesz z O’Neillem na część praktyczną. I poproś teraz Żydka, jeśli łaska.
Wyszłam na korytarz z mieszaniną ulgi i wzburzenia; ucieszyłam się, że pierwsza część tak dobrze mi poszła, ale kilka minut w obecności tej dwójki chamów sprawiło, że doświadczyłam niesmaku nieporównywalnego do niczego. Liczyłam, że chociaż pan O’Neill miał w sobie odrobinę więcej kultury. Poprosiłam Goldsteina i krótko życzyłam mu powodzenia, tymczasem staruszek usiłował samodzielnie dokuśtykać do drzwi. Przez moment wahałam się, czy nie zaproponować mu ramienia, ale z laską w jednej ręce i parasolem w drugiej radził sobie całkiem sprawnie. Powolnym krokiem, uważając, by nie wybiec za bardzo przed egzaminatora, zeszłam schodami do pubu. Wyszliśmy na zewnątrz i ruszyliśmy nieśpiesznie w nieznanym kierunku; O’Neill nie odezwał się do mnie ani słowem, ale nie śmiałam pytać, dokąd maszerowaliśmy. Trwało to dobry kwadrans, zanim opuściliśmy centralny plac Hogsmeade i znaleźliśmy się na obrzeżach wioski. Dopiero wtedy dostrzegłam wyodrębniony za domami spory kawał łąki; czerwone chorągiewki na wysokich tyczkach wbito w ziemię w równych odstępach, a jakieś półtorej stopy nad trawą unosiły się okrągłe, drewniane obręcze. Te same, na których ćwiczyliśmy w szkole, ale pomniejszone co najmniej o połowę. Znów zaczęłam się denerwować.
Ale pan O’Neill nie zatrzymał się. Bez słowa ruszył pokracznie w kierunku niewysokiego, łagodnego wzniesienia, a mnie pozostało jedynie podążać za nim. Wdrapaliśmy się na szczyt — staruszek sapiąc jak lokomotywa, ja z delikatnie szybszym oddechem — i odwróciliśmy się w stronę wytyczonego kwadratu. Na oko mógł mieć jakieś sto stóp na sto, a ze szczytu wzniesienia widać było dokładnie całą trasę, którą musiałam pokonać. Cała się spięłam. Kilkadziesiąt małych okręgów, niektóre poruszały się rytmicznie to na boki, to w górę i w dół, inne lewitowały znacznie wyżej od pozostałych, ponieważ znajdowały się nad wąskimi palikami przypominającymi pnie ściętych, młodych drzew. Poczułam pot występujący na szoło.
— Po prostu powtórz to, co robię ja — odezwał się pan O’Neill. — Najpierw prosta, no, powiedzmy… „długodystansowa”, a potem wskażę ci rząd poręczy, które masz zaliczyć. Jasne?
— Tak.
Obrócił się dookoła własnej osi z taką gracją, jakby nie miał dwustu lat, a ledwo dwadzieścia. Zniknął z cichym trzaskiem, pojawił się w obręczy dokładnie na drugim końcu wyznaczonego kwadratu, rozłożył ręce, zrobił jeszcze jeden obrót i aportował się dokładnie w miejscu, w którym stał chwilę temu. Skinął głową.
Trzy De. D-dążenie, d-determinacja, d-dokładność, jak mawiał pan Anastazy. Miałam pojawić się w drewnianym kółku, o, tam, na samym końcu rzędu obręczy. I bardzo, BARDZO chciałam się tam pojawić. Ale czy uda mi się teleportować dokładnie tam? Czując na sobie ponaglający wzrok egzaminatora, spróbowałam sobie wyobrazić, że poza mną i obręczą nie istniało nic pomiędzy, tylko ja i obręcz.
Ja i obręcz.
Jak najszybciej, aby nie wybić się z transu, wciąż powtarzając w głowie ja i obręcz, ja i obręcz, zrobiłam nieco niezgrabny półpiruet i prawie natychmiast zostałam wciągnięta przez ciasny, jakby gumowy tunel. Dobrze znany z ostatnich lekcji teleportacji. I nim zdążyłam pomyśleć, zostałam gwałtownie wypchnięta na drugim końcu łąki. Dokładnie w ostatniej obręczy. Uśmiechnęłam się automatycznie, choć nie dokonałam niczego wybitnego. Pan O’Neill uniósł oba kciuki do góry i zamachał, dając znak, bym wróciła. Drugi obrót wyszedł mi znacznie sprawniej, powrót również, ale staruszek nie pozwolił mi się cieszyć sukcesem. Zanotował coś na plecach swojego skoroszytu i natychmiast przeszedł do następnego zadania.
— Hmm, pomyślmy, pomyślmy… Sześć obręczy. Przenosisz się po kolei z jednej do drugiej, do trzeciej… i tak dalej. A potem z powrotem to samo — rzekł. Wyciągnął różdżkę, machnął nią krótko, a przy wybranych okręgach pojawiły się jaskrawe, pomarańczowe ogniki. — I nie trzęś się tak, nie warzysz łatwopalnej trucizny, tylko się teleportujesz.
Poczułam krew uderzającą do policzków. W tym czasie egzaminator zniknął i pojawił się w pierwszej obręczy otoczonej płomykami. Obrót i druga. Trzecia. I tak aż do szóstej i z powrotem. W jego wykonaniu wyglądało to prosto i lekko, jakby starzec tańczył w powietrzu, niewidzialny, możliwy do dostrzeżenia wyłącznie w okręgach. Po wszystkim zmaterializował się nieopodal mnie i chrząknął znacząco. Tym razem czułam najprawdziwszą tremę, taką, jaka towarzyszyła mi przed występami na dużych kolacjach. Przestępowałam z nogi na nogę, próbując się skupić, ale myśli pofrunęły prosto do wizji rozszczepionych kolegów. Dłoń odczepiona od nadgarstka Toma. Mechanicznie chwyciłam się ręką za własny i ścisnęłam. Tymczasem O’Neill nerwowo postukał w tarczę zegarka.
Spięłam się i wykonałam pierwszy obrót. Pokonałam tę drogę niemal z zamkniętymi oczami, otwierałam je tylko na chwilę, żeby zlokalizować kolejną obręcz. Wiedziałam, że musiałam zrobić to szybko, żeby nie wypaść z rytmu. Jedna, druga, trzecia, czwarta… Choć kręciło mi się w głowie, a w drodze powrotnej herbata z imbirem podchodziła mi do gardła. Jak tonący, czerpiąc łapczywie powietrze przy każdej kolejnej deportacji, pojawiłam się nareszcie przy egzaminatorze. Dyszałam, jakbym pokonała pędem trasę z Hogwartu do Hogsmeade. Bez przystanku.
Z niecierpliwością zerkałam, jak pan O’Neill notował w skoroszycie. Przewrócił stronę i moim oczom ukazał się fragment jakiejś tabelki, którą prędko wypełnił. Gdy skończył, spojrzał na mnie zmrużonymi oczami i… milczał. Patrzyliśmy na siebie, a atmosfera gęstniała.
— I jak… zdałam? — zapytałam nieśmiało.
Staruszek nadal się nie odzywał, jedynie kiwnął głową.
Kamień spadł mi z serca i jeszcze przez całą drogę powrotną czułam się tak, jakbym mogła pofrunąć. Od pana O’Neilla nie dowiedziałam się zbyt wiele, tylko tyle, że licencję dostanę razem z wynikami egzaminów szkolnych od wychowawcy, więc dopóki nie otrzymam zaświadczenia, absolutnie nie mogłam się teleportować. Na chłopaków nie poczekałam, udałam się prosto do zamku, żeby jak najszybciej pochwalić się reszcie towarzystwa i śmiertelnie nastraszyć Notta. Spacer przez leśną ścieżkę okazał się jeszcze przyjemniejszy, kiedy nie musiałam się martwić tym, co czekało mnie na jej końcu. Pył aż tak nie brudził szaty, słońce nie prażyło już tak groźnie, a ptaki śpiewały tak jakoś radośniej. A gdy zauważyłam szkolną bramę i Hogwart na łagodnym, zielonym wzniesieniu, miałam ochotę wbiec tam w podskokach.
Już w progu sali wejściowej uderzył mnie smakowity zapach ziemniaków i pieczonego mięsa, a zza wysokich drzwi po prawej stronie dochodziła kakofonia śmiechów, szurania odsuwanych i zasuwanych krzeseł oraz pojedynczych okrzyków. Zdążyłam idealnie na obiad. Żołądek natychmiast skurczył mi się z głodu; śniadania nie byłam w stanie przełknąć, a o mrożonej herbacie już dawno zdążyłam zapomnieć, dlatego natychmiast ruszyłam w kierunku Wielkiej Sali.
Pierwszy zauważył mnie Mulciber i wstał, żeby pomachać; na początku chciałam ich nabrać i udać zasmuconą oblanym egzaminem, ale teraz nie potrafiłam pohamować radości. Podbiegłam do nich z szerokim uśmiechem na ustach, a Nott zrobił mi miejsce.
— I jak? — zapytał rozgorączkowany. — Zdałaś?
— Zdałam, zdałam! — zawołałam, rozglądając się po wszystkich, a przez towarzystwo przeszedł pomruk uznania i gratulacji. Dopiero w tym momencie sobie uświadomiłam, że w naszej grupie byłam pierwszą osobą, która podeszła w tym roku do egzaminu. — Sama dalej nie mogę w to uwierzyć…
— I co, faktycznie trafili się dupki?
— Jak Gryfoni? Któryś oblał?
— A trudne wylosowałaś pytanie?
— Zniosło cię?
Mulciber i Nott, choć przez ostatnich kilka dni bez przerwy cwaniakowali, teraz przekrzykiwali się z wyraźnym niepokojem. Mimo że żartowali sobie ze mnie i mojego egzaminu z Gryfonami, cierpliwie odpowiadałam na ich pytania i popijałam sok dyniowy. Choć Teodor zaproponował, żebym skosztowała przepysznego gulaszu z królika, skłamałam, że jadłam w Hogsmeade. Tymczasem żołądek grał marsz żałobny za obiadem. Ciężko było mi wysiedzieć pośród tych wszystkich smakowitych aromatów, ale czułam, że to nie skończy się dobrze. Przecież obiecałam sobie tego dnia nie wymiotować — ani podczas egzaminu, ani po nim.

*

Niezmiennie przez kilka następnych dni kolejne grupki szóstoklasistów przechodziły przez ten sam schemat — nerwowe żarty, ściśnięty żołądek przed śniadaniem, stres na egzaminie i ogromna radość zaraz po nim, dzięki czemu wraz z końcówką pierwszego tygodnia czerwca każdy otrzymał zgodę na samodzielną teleportację. Choć wszyscy już dobrze wiedzieliśmy, dlaczego nie można było tego robić na terenie Hogwartu, nie mogliśmy się doczekać, aż dostaniemy wykaligrafowane licencje opatrzone naszymi imionami i nazwiskami.
Zaliczenie kursu teleportacji zdecydowanie ulżyło nerwom, lecz ani trochę nie rozwiązało problemu czasu, który kurczył się odwrotnie proporcjonalnie do ilości materiału z dwóch semestrów. Ślęczałam nad książkami i kolorowymi notatkami od Margaret, przewracałam oczami, wzdychałam ku niebiosom i zastanawiałam się, czy przez ten rok zdążyłam przerobić naprawdę tak niewiele materiału. Przecież pamiętałam, jak niezliczoną ilość razy wertowałam słownik z runami, ćwiczyłam przy kominku ruchy różdżką na zaklęcia, wytężałam umysł, usiłując zmusić różdżkę do reakcji na zaklęcia niewerbalne… Nie obawiałam się tylko eliksirów. I wróżbiarstwa. Wszystkie receptury i zastosowanie nowych ingrediencji mogłam wyrecytować w nocy o północy jak pacierz, a na zajęcia z profesorem Bykowem gwizdałam. Po cichu liczyłam, że w tym roku obleję część teoretyczną i ostatnia klasa w Hogwarcie będzie dla mnie wolna od senników i oglądania herbacianych fusów.
Wszyscy zakuwali. Nawet Nicolas. W bibliotece regularnie przechodziły mnie ciarki, kiedy wkraczał do środka w towarzystwie Ezdrasza Worple’a, Sokarisa i Ivy, żeby zająć stolik najbardziej oddalony od tego, przy którym siedziałam wraz z resztą towarzystwa. Zdarzało mi się zerkać na niego, gdy zaczytywał się w notatkach i od czasu do czasu szturchał Taciturn, by o coś zapytać; obserwowałam go wtedy z niemałym zainteresowaniem. Do tej pory nigdy nie widziałam go uczącego się i nie podejrzewałam, że na tej grubo ciosanej twarzy mógł gościć wyraz takiego skoncentrowania. I zawsze wtedy przypominałam sobie, że dla niego i mojego brata był to rok owutemów. Jeszcze trzy tygodnie i miałam ich już nigdy nie zobaczyć. Przynajmniej na szkolnych korytarzach. Im dłużej o tym myślałam, tym większa ogarniała mnie derealizacja. Sokaris i jego ordynarni przyjaciele z drużyny quidditcha uprzykrzali moje szkolne życie od pierwszego dnia i nawet wtedy, gdy znalazłam własne towarzystwo, zawsze przewijali się gdzieś w tle. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mógł istnieć Hogwart bez Nicka, wolny od śliskich spojrzeń brata, który non-stop wypatrywał najdrobniejszego potknięcia, by natychmiast donieść o nim ojcu. Nieśmiało wyobrażałam sobie, że za dwa i pół miesiąca pojawię się w miejscu, w którym mogłam postępować tak, jak chciałam. Bez obaw o konsekwencje i gorzko-oskarżycielskie listy z domu.
Oczywiście w granicach regulaminu szkolnego.
Ten semestr nie różnił się od poprzednich wyłącznie pogodą. Poza pełnym słońcem i zapachami lata, które wkradały się do biblioteki i rozpraszały cierpiących nad książkami uczniów, musiałam pogodzić z nauką nie tylko codzienne ćwiczenia, ale i klub pojedynków. Nie spodziewałam się, że coś forsownego i momentami brutalnego mogło mnie tak pochłonąć. Z niecierpliwością czekałam na moment, kiedy Nott albo Rosier podkradali się do mnie z ognikami w oczach, by obwieścić kolejne spotkanie. To była jedyna okazja, która pozwalała mi najeść się do syta i nie czuć wyrzutów sumienia. Zaklęcia niewerbalne mogłam ćwiczyć miesiącami, próbując skupić się nad lewitowaniem piórnika w bibliotece, ale to właśnie tamte spotkania sprawiły, że ostatecznie je opanowałam. To był skok na naprawdę głęboką wodę, zwłaszcza wtedy, kiedy stawałam do pojedynku z Riddle’em. Do tej pory jeszcze nikomu nie zdarzyło się wytrącić mu różdżki z ręki i doskonale wiedziałam, że każdy skrycie marzył, by być tym, któremu się to uda. Ja też, choć doskonale wiedziałam, że miałam najmniejsze szanse. Jedni traktowali to jak zabawę, inni jak cel sam w sobie, tylko mnie przerażały starcia z Tomem. Czując na sobie te wszystkie spojrzenia, nie potrafiłam się otworzyć, jak to miało miejsce na naszych lekcjach oklumencji sam na sam. Wolałam po raz tysięczny zostać położona na łopatki przez Yaxleya, niż za każdym razem odnosić wrażenie, że Riddle mnie oszczędzał. I choć folgował każdemu, ja nie potrafiłam pogodzić się z myślą, że mogłam być w jego oczach słaba. Dawał mi to odczuć za każdym razem, kiedy prosiłam go o starcie z Bellatriks.
— Nie jesteś jeszcze gotowa — powtarzał i uśmiechał się. Wiedział, że podsycał tym samym mój głód.
Dlatego gdy na dwa dni przed wywieszeniem listy z terminami egzaminów sam to zaproponował, natychmiast zwietrzyłam podstęp. Nie podejrzewałam Toma o to, że pozwoliłby Black zrobić mi krzywdę, ale perspektywa wykluczenia mnie z egzaminów wyglądała na bardzo w stylu Belli. Smakowita zemsta na zimno.
Perspektywa starcia ze wściekłą, żądną zemsty wiedźmą o dziwo ani trochę nie podkopała mojej pewności siebie. Siedziałam nad doskonałym esejem Toma o Cruciatusie i skutkach jego długotrwałego oddziaływania na psychikę, głaskałam nerwowo grzbiet Midnighta, ale wzrok miałam wlepiony w długie glony za szybą. Falowały powoli w gęstej, mętnej wodzie, trącane delikatnie przez przemykające wśród nich ławice maleńkich rybek. Patrzyłam na nie, ale nie myślałam o glonach. Ani o rybach. Ani nawet o Katy. Byłam cała spięta i zdeterminowana. W wewnętrznej kieszonce szaty trzymałam swój maleńki skarb — Felix Felicis, który razem z Gaby wygrałyśmy na kółku eliksirów. Wiedziałam, że Taciturn już swój wypiła, chwaliła się tym jakiś miesiąc temu, gdy z powodzeniem udało jej się z koleżanką wymknąć w nocy do Hogsmeade. Ale ja swój zachowałam na wyjątkowy dzień. Pojedynek o honor wydawał się na to idealną okazją.
— Idziemy? — zagaił mnie Nott.
Ocknęłam się jak z transu i prawie natychmiast oblałam się gorącym rumieńcem. Teodor już kiwał się na piętach, podekscytowany jak nigdy. Pierwszy raz na myśl o starciu z Black poczułam w żołądku nieprzyjemny skurcz; wyglądało na to, że wśród chłopców już się rozeszło i teraz wszyscy czekali, żeby zobaczyć naszą walkę.
— Jasne, tylko odniosę książki — mruknęłam. Wstałam tak gwałtownie, że kot zsunął mi się z kolan i zniknął gdzieś w głębi pokoju wspólnego, nastroszony i obrażony.
Do sypialni wpadłam na trzęsących się nogach. Cisnęłam torbę i książki w nieładzie na łóżko i zanim wyciągnęłam z kieszeni maleńką fiolkę, rozglądnęłam się uważnie. Zajrzałam nawet do łazienki. Pusto. Spoconymi palcami wygrzebałam buteleczkę i uniosłam do światła; już samo patrzenie na Felix Felicis powodowało delikatne ukojenie rozbieganych myśli. Półprzezroczysty, w świetle świec połyskujący jak złoto. Trzymałam go ukrytego w wydrążonym obcasie jednego z zeszłorocznych zimowych trzewików na dnie kufra i od czasu do czasu wyciągałam, by nacieszyć oczy swoim własnym dziełem. Z jakiegoś powodu nagle zrobiło mi się przykro, że za chwilę stracę swoje Płynne Szczęście i nie będę miała do czego ukradkiem zaglądać, ale czułam, że znajdowałam się o kilka cali od prawdziwej radości — sukcesu. Odkorkowałam i wlałam sobie do ust całą zawartość fiolki. Była tego zaledwie jedna mała łyżeczka do herbaty, zadziwiająco subtelny w smaku, konsystencją przypominający olej.
Nigdy do tej pory nie doświadczyłam czegoś podobnego. Po przeczytanych dziesiątkach stron na jego temat spodziewałam się euforii, jakiejś dzikiej wesołości i pewności siebie, czegoś dużo bardziej uderzającego. A ja poczułam nie tylko energię, jakby promyki słońca rozpierające mi klatkę piersiową, ale także coś subtelnie rozjaśniającego myśli, dzięki czemu widziałam nie tylko pojedynek, ale i kilka najbliższych kroków w przyszłość, jakbym odkryła w sobie dar jasnowidzenia. Zachwycona tą przyjemną lekkością, podbiegłam do lustra i podciągnęłam koszulę — nie mogłam się napatrzeć na gładką, wąską kibić, smukłe uda, wcale nie takie grube kostki, ładne, wystające obojczyki, pięknie zarysowaną żuchwę. Choć wiedziałam, że był to efekt li wyłącznie wypitego eliksiru, ani przez chwilę nie poczułam żalu za tym, że za chwilę to się skończy i znów w lustrze powita mnie odbicie starej, niedoskonałej, korpulentnej Victorii.
W podskokach wypadłam na korytarz, ale tam musiałam opanować ekscytację i wyjść do Notta tak, jakby nic się nie stało, mimo że uśmiech bez przerwy cisnął mi się na usta. Za drzwiami poza Teodorem czekał jeszcze Yaxley, Travers i Bellatriks we własnej osobie. Wydawała mi się teraz znacznie mniejsza i bardziej dziecinna z tą nadąsaną buzią i rękami skrzyżowanymi na piersiach.
Zanim wszyscy ostatecznie się zebrali, pokręciliśmy się pod kominkiem jeszcze przez kilka minut; zaczęłam się niepokoić, bo ta ilość Felix Felicis mogła wystarczyć na góra dwie, trzy godziny, a Toma nadal nie było. Pojawił się jako ostatni o siedemnastej trzydzieści, dźwigając na ramieniu pękatą torbę z książkami. Przebierałam nogami, czekają, aż wróci z sypialni chłopców, zresztą Bellatriks również. Napięcie między nami było niemal fizycznie wyczuwalne, gdy grupą zagłębialiśmy się w loch — ja gawędziłam wesoło z Mulciberem, ona bez słowa pruła naprzód. Od kiedy Riddle zaproponował mi przystąpienie do klubu pojedynków, nie opuściłam jeszcze ani jednego spotkania. W sumie uczestniczyłam już w pięciu, ale nadal czułam się niepewnie, wkraczając tak głęboko w kłębowisko ciemnych korytarzy. Nawet po wypiciu Płynnego Szczęścia czułam na plecach dreszcz, kiedy rozglądałam się po wilgotnych, omszałych ścianach i girlandach pajęczyn pod sufitem.
Yaxley otworzył drzwi do sali, w której ćwiczyliśmy. Zwykle kilka pierwszych minut spędzaliśmy na krótkich pogawędkach, drocząc się i przekomarzając, inni dopalali papierosy, niektórzy ustalali kolejność, z kim chcieliby się zmierzyć tego wieczora. Bardzo chętnie w tym uczestniczyłam, ale nie tym razem. Stanęłam sztywno pod ścianą i raz po raz wycierałam i polerowałam różdżkę, jakby to miało sprawić, że zaklęcia będą mocniejsze i bardziej celne. Black robiła to samo, raz po raz obrzucając chłopców niecierpliwym spojrzeniem. Obie chciałyśmy mieć to za sobą.
Surowy wystrój komnaty tylko wyostrzał klimat. Wilgotne, stęchłe powietrze i śliska, kamienna podłoga prędzej przywodziły na myśl prawdziwą arenę niż szkolną piwnicę, echo podekscytowanych rozmów rosło. Poczułam na grzbiecie zimny dreszcz, ale nie był to dreszcz strachu, a podniecenia. Wnętrzności to się kurczyły, to rozluźniały, gdy towarzystwo skończyło swoje rozmowy, pogasiło fajki w popielniczce i zaczęło powoli zajmować swoje standardowe stanowiska. Teodor, który przeważnie ćwiczył ze mną, stał tym razem naprzeciwko Malfoya, ale nawet nie wyciągnął różdżki. Z racji zbliżających się egzaminów dwa ostatnie spotkania odbywały się raczej kameralnie, lecz dzisiaj zjawili się wszyscy, nawet siódmoklasiści. Każdy chciał zobaczyć pojedynek dwóch nienawidzących się dziewczyn. Uniosłam różdżkę jak do ataku, Bellatriks zrobiła to samo, ale żadna z nas nie zaatakowała. Obie zezowałyśmy w kierunku Toma, który szedł jak zwykle wzdłuż ściany i rzucał każdemu jakąś uwagę. Przy nas zatrzymał się na ostatku.
— Ma być czysto, jasne? — mruknął, patrząc to na mnie, to na Bellę. Jego wzrok mówił nam, że tym razem nie żartował.
Obie skinęłyśmy głowami. Gdy odszedł, przełknęłam ślinę; Black przestępowała z nogi na nogę, jej różdżka kompulsywnie wirowała w palcach. Prezentowała się naprawdę mrocznie. Grzywa lśniących, czarnych włosów okalała jej bladą, spiętą twarz, stalowoszare oczy ciskały gromy, a wargi wykrzywiała czysta nienawiść. Normalnie na taki widok zatkałoby mnie ze strachu, ale nie teraz. Czułam, że to tylko i wyłącznie kreacja, a pod spodem Bellatriks pozostawała zlęknioną, samotną dziewczynką oddaną pod opiekę na stancję.
Pochyliłam lekko głowę. Black się odkłoniła.
— EXPELLIARMUS! — ryknęła na całe gardło, ale to była tylko pułapka, bo prawie natychmiast pomknął w moją stronę drugi oślepiający pióropusz. Jakaś niewerbalna klątwa ze złowrogim, ostrym gwizdem przefrunęła przez salę z taką mocą, że powietrze niemal stanęło w ogniu.
Nie było czasu na rozpoznawanie zapachów i ruchów różdżką. W ostatniej chwili wyczarowałam przed sobą tarczę, która aż zadźwięczała pod wpływem rozpryskującej się srebrnobiałej błyskawicy. Gdzieś z tyłu głowy słowa Toma grały mi jak orkiestra: Przestań uciekać! Zacznij atakować, zmuś mnie do obrony! Wyskoczyłam naprzód, a różdżka ze świstem przecięła powietrze i wystrzeliła snopem rubinowoczerwonych iskier, zanim zdążyłam wypowiedzieć zaklęcie na głos. Ślizgonka odbiła je i w tym samym momencie posłała w moją stronę Drętwotę. Podekscytowana tym niespodziewanym sukcesem, natarłam kolejnym zaklęciem, ale Bellatriks wykonała zgrabny piruet i kolejne błyskawice uderzyły w ścianę. Kątem oka widziałam, jak niektórzy przypatrywali się nam i coś skandowali, ale niczego nie słyszałam. Była tylko Black i jej różdżka. Czułam się zupełnie odrealniona, skakałam, podbiegałam, jednocześnie wyczarowując tarczę i miotając zaklęciami, coś w środku — Felix Felicis — podpowiadało mi, że Bella po prostu nie mogła mnie trafić. I ona też o tym wiedziała. Jej srebrnoszare oczy połyskiwały teraz najczystszą furią.
Nie myślałam o tym, jak zakończy się ten pojedynek, ale nie spodziewałam się, że w taki sposób. A zaklęcie Tarantallegra okaże się nieomal śmiercionośne.
Ryknęłam je na głos, lecz jadowicie żółta strzała nie ugodziła w Bellę. W miejscu, w którym jeszcze ułamek sekundy stała z wysoko uniesioną różdżką, znikąd pojawił się Travers. Jakby się teleportował. Potrącił ją łokciem i razem upadli na podłogę, oboje próbując uniknąć spotkania z wierzgającymi stopami Ślizgona. Salwa przekleństw. Ogłuszający huk. Rozdzierający wrzask i jeszcze więcej wyzwisk. Różdżka wypadła mi z ręki; miałam wrażenie, że głowa za chwilę eksploduje mi od rosnącego weń gwizdu. Przycisnęłam obie dłonie do uszu, ale świst narastał, jakby ktoś tuż za mną wystrzelił z armaty. Jak przez mgłę widziałam zamieszanie dookoła Traversa i Bellatriks. Amadeusz już nie ryczał ze śmiechu, wręcz przeciwnie — choć jego nogi nadal wywijały jak szalone, on sam z twarzą zastygłą w przerażeniu szurnął pod ścianę. Zaczęło robić się małe zbiorowisko, niektórzy tak jak ja krzywili się i zasłaniali uszy rękoma. I choć po eksplozji nie pozostało już śladu, wysoki krzyk nie cichł. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że to Bellatriks wrzeszczała. Tom pojawił się przy niej w mgnieniu oka, jeszcze bledszy i bardziej spięty niż zwykle.
— Mówiłem, nie używamy czarnej magii! — ryknął, roztrącając łokciami tłum gapiów.
Szum zaniepokojonych szeptów narastał. 
— C-co s-się… s-so się stao…? — wybełkotałam niewyraźnie, ale nikt nie odpowiedział.
Wciąż lekko zamroczona podeszłam do Bellatriks, dookoła której chłopcy zebrali się gęsto. Musiałam stanąć na palcach, żeby cokolwiek zobaczyć. Odskoczyłam prawie natychmiast i zachwiałam się. Wcale nie chciałam tego widzieć. Black na wpół rozłożona na podłodze, bladozielona na twarzy, z niemal groteskowym grymasem, trzęsła się w makabrycznym paroksyzmie. Dobywające się z gardła wycie zaczęło przeradzać się w charczenie; jej oczy rozszerzyły się z bólu, gdy prawą rękę zaczęły pokrywać strupy. Czerniejące i ogromne, ociekające czymś lepkim, przypominały spaloną skórę; zaczęły błyskawicznie wspinać się coraz wyżej i zanim Riddle ukląkł przy Belli, zajęły całą dłoń. Zemdliło mnie ze strachu, kiedy Tom wymamrotał kilkukrotnie tę samą formułkę, ale klątwa nie ustawała. Szmer przerwały pojedyncze okrzyki, w tym mój — ręka skurczyła się i odpadła przy nadgarstku, ale nawet wtedy nie potrafiłam oderwać od tego wzroku. Jedynie plątanina myśli, która nasiliła poczucie odrealnienia, sprawiła, że nie wpadłam w histerię. Przed oczami zrobiło mi się ciemno, ale nawet się nie zachwiałam.
I to był efekt Płynnego Szczęścia? Umierająca Bellatriks i Tom z wargami zaciśniętymi w niemej panice?
Co jest, przecież wygrałaś.
Ale ja chciałam wytrącić jej różdżkę z ręki, a nie ją odłupać.
Po prostu… hmm, życzenie spełniło się trochę za mocno.
Ktoś zwymiotował głośno za moimi plecami. Gorączkowa szeptanina Riddle’a nareszcie — zdawać by się mogło, że po długiej godzinie — przyniosła skutek i kikut przestał czernieć.
— Koniec pojedynków na dziś — warknął Tom. Jego głos stał się surowy i niski, kiedy kazał nam się rozejść.
Sam wyciągnął z kieszeni chusteczkę, zawinął w nią wysuszoną rączkę i podniósł Bellatriks, jakby nic nie ważyła. Burza złowrogiej energii, która z niego biła, unosiła się gęsto jeszcze chwilę po tym, jak zniknął z nieprzytomną dziewczyną za drzwiami.
Choć Riddle nakazał nam powrót do dormitorium, nikt nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Kwaśny odór wymiocin zmieszany ze smrodem pleśni i spalonego ciała przyprawiał o zawroty głowy, Malfoy stał w kącie blady jak trup, Yaxley próbował wygrzebać papierosa trzęsącymi się dłońmi, Mulciber hiperwentylował się z czołem przyciśniętym do ściany. Travers już odczarował swoje nogi i teraz krążył po sali jak zamknięte w klatce zwierzę.
Musiałam usiąść i schować twarz w dłoniach. Fetor rzygowin był nie do zniesienia, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby je sprzątnąć. Nie wyobrażałam sobie teraz wrócić do salonu. Przed kolacją wszyscy wracali do dormitoriów, żeby zostawić książki i odpocząć przed posiłkiem. Oczami wyobraźni wciąż widziałam Bellatriks — upiornie ziemistą i telepiącą się z odrąbaną ręką. Czułam, jak żołądek raz po raz robił fikołki i chyba tylko cud spowodował, że nie zwymiotowałam. Dopiero po bardzo długiej chwili, odcięta od chłopaków i surowego, zimnego światła gazowych płomieni w starodawnych lampach, sama zaczęłam drżeć.
— Kto to zrobił?
Podniosłam głowę, a smród uderzył mnie w nozdrza ze zdwojoną siłą. Dramatyczną ciszę przerwał Nott. Zobaczyłam go stojącego nieopodal trumien z kolcami. On również był blady i cały jakby nieco wilgotny, nadal z różdżką w garści, ale jako jeden z nielicznych zachował spokój.
Wydawać by się mogło, że atmosfera nie mogła już bardziej stężeć, ale nic bardziej mylnego. Wszyscy się spięliśmy i popatrzyliśmy po sobie; Travers i Goyle wymienili ostre spojrzenia.
— Nieważne kto — odezwałam się stanowczo, zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć. — Tom zaniósł Black do skrzydła szpitalnego, on będzie się tłumaczył.
— A co z nią będzie? — W głosie Mulcibera było słychać lekką panikę. — Pani Jones przyprawi jej rękę z powrotem?
Czułam, że wzrok wszystkich spoczął na mnie. Wzruszyłam ramionami i mruknęłam:
— Nie wszystkie skutki czarnej magii są odwracalne…
— Goyle, zasrańcu, gadaj, czym chciałeś mnie walnąć? — wykrzyknął roztrzęsiony Travers i ruszył na Ślizgona.
Goyle wyszarpnął z kieszeni różdżkę i w tej chwili wszyscy, którzy siedzieli, zerwali się na równe nogi, inni skoczyli do jednego i drugiego, żeby zapobiec ewentualnej bójce. Zamieszanie znów wypełniło echem całą salę. Choć znajdowaliśmy się głęboko w lochach, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że naszą burdę było słychać w całej szkole.
— Spokój, spokój! — wrzeszczał Nott.
Razem z Yaxleyem i Mulciberem odciągnęli Amadeusza z powrotem na miejsce, Crabbe przyciskał czerwonego ze złości Goyle’a do ściany. Teraz już wszyscy dyszeli i powyciągali różdżki, ale napięcie powoli ustępowało. Chłopcy wyszarpnęli się ze ściskających ich ramion, łypiąc na siebie jak dwa wściekłe koguty, lecz żaden nie zaatakował.
— Wracamy — zakomenderował cicho Malfoy i zaczął wygładzać niewidoczne zagniecenia na szacie. — Riddle kazał czekać w dormitorium.
Zerknęłam na Notta. On również na mnie patrzył; skinął sztywno głową i ruszył w kierunku drzwi. Przyśpieszyłam kroku, żeby się z nim zrównać. Wszyscy stłoczyliśmy się przy wyjściu, bo nikt nie chciał sprzątać wymiocin i gasić lamp. Z ulgą odetchnęłam chłodnym, wilgotnym powietrzem. Wciąż było dalekie od świeżości, ale przynajmniej pozbawione smrodu bełta i nadpalonej skóry.
— Ale heca… — mruknął Teodor.
— Nie mów do mnie, proszę — wycedziłam, ledwo panując nad szczękającymi zębami.
Wysunęliśmy się naprzód. Szliśmy tak prędko, że nie zauważyłam, kto został, żeby wszystko uprzątnąć i pozamykać. Nie rozmawialiśmy ze sobą do samego dormitorium, ale czułam, że Nott aż wyłaził ze skóry, żeby to wszystko obgadać. Kiedy dotarliśmy do tajnego przejścia, miałam ochotę je ominąć i wybiec na powierzchnię. Marzyły mi się błonia, ciepło wieczornego słońca i kojący zapach nadchodzącego lata, lecz zatrzymałam się przed morką, kamienną ścianą, a gdy Ślizgon wypowiedział hasło, niechętnie przekroczyłam próg wąskiego korytarza.
W salonie wszystko wyglądało tak, jakby nic się nie stało. Zegar nad kominkiem wybił dopiero piętnaście po szóstej — do kolacji zostało jeszcze czterdzieści pięć minut. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że mogłabym tego wieczora cokolwiek przełknąć. Brzuch miałam wypełniony piekącymi wyrzutami sumienia. Usiedliśmy z Nottem nieopodal niskiej biblioteczki pod oknem, w miejscu najmniej okupowanym przez innych uczniów. Nikt nie zwrócił na nas większej uwagi, wszyscy byli zajęci rozmową albo notatkami, jakieś pierwszo albo drugoklasistki nieopodal naszej kanapy czytały sobie na głos horoskop z Czarownicy.
Dopiero gdy zatopiłam się w wytartym oparciu kanapy, dotarło do mnie, jak byłam wykończona. Zamknęłam oczy i przez moment tarłam je palcami; wciąż nie potrafiłam wyrzucić z głowy obrazu Bellatriks i tamtej małej, pokurczonej rączki na podłodze. Byłam świadoma, że w tym momencie gdzieś nad nami pielęgniarka walczyła z klątwą. A co, jeśli zaklęcie będzie postępowało i Black straci całe ramię? Albo Bella rozpadnie się jak zwęglone bierwiono w kominku?
— Widziałaś tan kikut? — mamrotał podniecony Teodor. — Bo chyba Jones przyprawi jej rękę z powrotem, co? Myślisz, że skończy się u Dippeta? Pamiętasz, jak wtedy z Rowdym…
Na samo wspomnienie tamtej sprawy wnętrzności zwinęły mi się w supeł. Dłonie opadły z trzaskiem na skórzany podłokietnik i poduchę, a sama westchnęłam ciężko.
— Nie mam pojęcia — jęknęłam całkowicie załamana. — Nie wiem, czego bardziej się obawiam. Tego, że Black nie wyjdzie z tego cała czy kolejnej wizyty u dyrektora. Jeszcze mi tego brakowało… i to na trzy dni przed egzaminami…
Nott obrócił się do mnie na sofie.
— Przecież to Goyle strzelił w Black, nie ty.
— Ale to ja trafiłam Traversa — odparłam spokojnie. — Gdyby nie przewrócił się na Black, nie oberwałaby rykoszetem.
— Przecież Tom mówił, żeby nie używać czarnej magii. Za każdym razem to powtarza!
— Myślisz, że kogoś to zainteresuje? — spytałam z rezygnacją i smętnie wlepiłam wzrok w kolana. — To ja pojedynkowałam się z Black, nie Goyle. W dormitorium chyba wszyscy wiedzą, że się… nie dogadujemy to mocny eufemizm. Już raz dostałyśmy szlaban za bójkę, teraz to… Boję się myśleć, co się stanie, jeśli Black z tego nie wyjdzie.
Poczułam piekące pod powiekami łzy, więc zamrugałam szybko, żeby Teodor ich nie zauważył. Poklepał mnie pocieszająco po ramieniu i miałam nadzieję, że to już koniec dyskusji na temat Bellatriks, ale na korytarzu pojawił się rozdygotany Mulciber z Averym i Rosierem, którzy natychmiast ruszyli w naszym kierunku i deliberacje zaczęły się na nowo. Nie mogłam tego słuchać. Choć Evan twierdził, że wszyscy chłopcy zgodnie obrali moją stronę w tym całym zamieszaniu, przyniosło to bardzo niewielką ulgę. Nie miało znaczenia, co oni myśleli, a tylko to, co się stanie po powrocie Toma.
Czekaliśmy długo. Ślizgoni powoli szykowali się na kolację, niektórzy zaczęli opuszczać dormitorium; wskazówki zegara nad kominkiem przesuwały się tak ślamazarnie, jakby ktoś je zaczarował. Wpół do siódmej. Za dwadzieścia. Za kwadrans siódma… Już prawie wybiła dziewiętnasta, kiedy najbardziej pracowici pozamykali książki, odłożyli notatki i szybkim krokiem ruszyli w stronę wyjścia. Dopiero wtedy na tle płaskorzeźby z tańczącym kościotrupem pojawił się Tom, a za nim Bellatriks. Wciąż upiornie blada i zmęczona, ale świadoma i — co najważniejsze — na własnych nogach.
Wszyscy jak na komendę zerwaliśmy się z kanapy, ale nikt nie odważył się podejść bliżej. Widok ręki Black — całkowicie zwyczajnej i przytwierdzonej na swoje miejsce — sprawił, że łzy podeszły mi do oczu.
— I co? Co dalej? — wyrwało się Rosierowi, gdy oboje się do nas zbliżyli.
— Pani Jones udało się cofnąć zaklęcie — odparł lakonicznie Riddle.
— Ale co dalej, nikt za to nie beknie? — naciskał Mulciber.
Tom wskazał głową na drzwi wyjściowe, więc ruszyliśmy powoli w ich stronę, powłócząc nogami. 
— Na szczęście dla Goyla nie było to nic nielegalnego — kontynuował. — Pani Jones opowiedziałem wszystko „zgodnie z prawdą”. Ćwiczyliśmy na egzamin z obrony przed czarną magią i Goyle’owi nie wyszło zaklęcie, a Bella dostała rykoszetem. Jones wszystko naprawiła i Bellatriks może przystąpić do egzaminów.
— Tylko przez dwa dni mam tym nacierać nadgarstek — wtrąciła słabym głosem. W jej dłoni błysnęła szklana buteleczka wypełniona czymś pomarańczowym.
— Boże… przepraszam, bardzo mi przykro… — bąknęłam, czując krew uderzającą do policzków. Nawet nie zauważyłam, kiedy ręka sama powędrowała do jej ramienia. — Nie chciałam, żebyś…
Bellatriks strząsnęła moją dłoń jak wyjątkowo obrzydliwego, włochatego pająka.
— W-weź się w garść — warknęła, ale na jej twarzy pojawiły się niezdrowe wypieki. — W pojedynkach chodzi o to, żeby uszkodzić przeciwnika.
— Ale ten nadgarstek… naprawdę mi przykro.
Teraz Black wyglądała na naprawdę zmieszaną. Machnęła świeżo złożoną ręką i zaproponowała, żeby się pośpieszyć, jeżeli chcieliśmy zdążyć na kolację.
Wyglądało na to, że wszystko rozeszło się po kościach. W Wielkiej Sali nikt nie zwrócił uwagi na nasze spóźnienie, a reszta towarzystwa zajadała się przy stole, jak gdyby nic się nie stało. Kiedy usiedliśmy, zrobiło mi się słabo od tych wszystkich aromatycznych zapachów i smakowicie wyglądających kiełbasek, świeżych ziemniaków ze szczypiorkiem, smażonego boczku i innych wspaniałości. Co prawda sprawa Bellatriks wciąż trzymała mi się głowy, lecz żołądek domagał się kolacji. Zagarniając na talerz ogromny kawałek zapiekanki z makaronem, uzmysłowiłam sobie, że ostatni posiłek zjadłam wcześnie rano. Łapczywie wpakowałam do ust jeden ogromny kęs i połknęłam prawie bez gryzienia, potem drugi, trzeci… Zawahałam się dopiero przy czwartym. Doświadczyłam bardzo nieprzyjemnego uczucia obnażenia, jakbym stanęła nago przed całą Wielką Salą. Choć nikt na mnie nie patrzył, miałam wrażenie, że gapili się wszyscy, ale nie mogłam przestać pochłaniać tego, co leżało na talerzu. Mój żołądek był jak studnia bez dna i cały czas wołał o więcej. Nie myślałam wtedy o dobrych manierach, mogłabym spokojnie rywalizować z Nicolasem o miano najgorzej wychowanego Ślizgona przy tym stole. Skończyłam zapiekankę i sięgnęłam po krem z dyni. A kiedy zniknęły resztki po kolacji i zastawę wypełniły desery, chwyciłam placek z kremem i owocami. Dwa kawałki czekoladowego przekładańca. Wszystko świeżutkie i pachnące, ciasta wręcz rozpływały się w ustach. W tamtym momencie nie potrafiłam zrozumieć, jak przez prawie dwa semestry mogłam odmawiać sobie tych wszystkich smakołyków.
Skrzaty w Hogwarcie gotowały doskonale.
Zbudziłam się z transu dopiero wtedy, gdy wszystkie talerze zalśniły czystością. Akurat kończyłam trzecią porcję kompotu jabłkowego. Nawet nie spostrzegłam, że większość uczniów skończyła jeść i już dawno się rozeszła, została tylko garstka rozsiana po całej Wielkiej Sali i profesor Slughorn w towarzystwie Dumbledore’a przy stole nauczycielskim. Odstawiłam szklankę na blat trochę zbyt gwałtownie.
— Ale byłem głodny — stęknął Wilkes, rozciągając się na swoim krześle.
Ruszyliśmy z powrotem do dormitorium; Tom nie odezwał się do nas przez całą kolację ani słowem, skupiony na tym, co miał na talerzu. Spodziewałam się, że szykował się z dłuższą pogadanką na później i reszta chyba pomyślała tak samo, bo dziwnym trafem większość skończyła jeść znacznie szybciej, a Crabbe i Goyle wyparowali niespodziewanie jeszcze przed deserem. Czułam się okropnie. Przejedzona i zawstydzona miałam wrażenie, że wszystko, co pochłonęłam, przeniknęło przez ściany żołądka i rozeszło się po całym ciele. Nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że przy każdym kroku kiwałam się z nogi na nogę jak pingwin. Dodatkowo wyraz twarzy Riddle’a zapowiadał wieczór pełen wyrzutów sumienia. Nic dziwnego. Wysłałam Bellatriks do skrzydła szpitalnego i narobiłam Tomowi kłopotów. A myśl, że mógł wytknąć mi nieuwagę przy chłopakach… Czerwieniłam się na samo wyobrażenie tej sceny. Dlatego zaczepiłam go, kiedy tylko Black, Nott, Wilkes, Mulciber i Avery stanęli w ogonku do tajnego przejścia.
— Na pewno nie miałeś przez to żadnych problemów? — zagaiłam szeptem. Starałam się wyjść na opanowaną, lecz w środku trzęsłam się jak galareta.
— Nie — odparł krótko, ale chyba wyczuł moje obawy, bo dodał z lekkim uśmiechem: — Ale to będzie dla niektórych krótka lekcja na temat odpowiedzialności za zaklęcia, jakich używają.
Gorący pąs powoli ogarną mi policzki.
— Wiem — westchnęłam, kiwając głową. — Boże, nie wiem, co mnie podkusiło…
Dostrzegłam kątem oka jego wędrujące ku górze brwi, ale tylko pokręciłam głową i machnęłam lekceważąco ręką. Byłam zbyt zażenowana, żeby przyznać się komukolwiek do tego, co zrobiłam. Jeszcze kilka godzin wcześniej ten pomysł wydawał mi się genialny, plan rysował się słodko i tęczowo — ja świetnie odbijam kilka zaklęć Black, ona traci różdżkę, co najwyżej przewraca się pod wpływem zaklęcia galaretowatych nóg czy czegoś podobnego, chłopcy gratulują mi zwycięstwa, Bellatriks czuje wobec mnie respekt… I tyle, szczęśliwy kop tuż przed egzaminami.
— W złym tonie jest nie kończyć rozpoczętego zdania — mruknął, a w jego oczach zaigrały wesołe iskierki.
Popatrzyłam na niego spode łba. Twarz już piekła mnie od rumieńców, ale intensywność spojrzenia, pod jakim się znalazłam, sprawiła, że w środku zmiękłam. Wiedziałam, że chwila nieuwagi i na najbliższych ćwiczeniach oklumencji sam zobaczy, co kryło się pod tym podejrzanym pąsem. Delikatnie dotknęłam jego przedramienia i oddaliłam się nieco w głąb korytarza, byle jak najdalej od wścibskich uszu Notta i Mulcibera.
— P-pamiętasz, początkiem tego roku… na kółku u profesora Slughorna… sporządziłyśmy z Gaby doskonały eliksir — zaczęłam jakoś tak koślawo. Oddychałam bardzo szybko, jakbym dopiero co wróciła z wieczornego treningu. — W nagrodę za to dostałyśmy po małej fiolce… T-to był F-Felix Felicis…
— I dziś przed pojedynkiem postanowiłaś sobie pomóc — dokończył Tom.
Musiałam płonąć na twarzy. Skinęłam lekko głową, nawet nie podnosząc wzroku. Nie wiedziałam, czego oczekiwałam. Że mnie wyśmieje? Zawoła kolegów, żeby się ponabijać? Przecież znałam go już tyle lat i niczego nie byłam tak pewna, jak jego dyskrecji. A jednak miałam opory, żeby na niego spojrzeć, dostrzec w jego oczach zawód czy rozbawienie… Z całych sił usiłowałam nie wyjść przed nim na słabą, a teraz z trudem powstrzymywałam dreszcze, cała spocona i poczerwieniała, jakbym właśnie została przyłapana na kłamstwie.
— Profesor chyba przeliczył się co do naszego eliksiru — dodałam z westchnieniem, świadoma, że pogrążałam się jeszcze bardziej. — To miały być dwie szczęśliwe godziny, a napytałam tylko biedy… sobie i jej… no i tobie. Uwarzyłyśmy chyba n-najmniej przydatny eliksir… Płynnego Pecha.
Dopiero wtedy Tom parsknął śmiechem, ale nie było w nim krztyny szyderstwa. Tym razem to od dotknął mego przedramienia i skierował nas w stronę dormitorium, gdzie kolejka do przejścia powoli się kurczyła.
— Przecież wszystko poszło jak trzeba — rzekł z zawadiackim błyskiem w oku. — Miałaś pokonać Bellę i to ci się udało. To jest lekcja dla ciebie: uważaj, czego sobie życzysz, bo może ci się spełnić.
Kiedy tutaj szłam, miałam pewność, że z progu pójdę zwymiotować do najbliższej toalety, ale tamte słowa zdjęły cały ciężar z mojej głowy. Tego wieczora byłam już całkowicie spokojna, gotowa na zmartwienia związane tylko i wyłącznie z egzaminami.

*

Tak, jak się domyślaliśmy, Tom przyszykował pogadankę dla wszystkich uczestników klubu pojedynków. Wygłosił ją zaraz następnego dnia, kiedy pod pretekstem wspólnej nauki zajęliśmy nasze stałe miejsce w nieopodal szklarni. Ostatecznie sprawa z Black rozeszła się po kościach, ale i tak z grobową miną ogłosił zawieszenie tajnych spotkań w lochach przynajmniej do nowego semestru. Wszyscy wyglądali na bardzo niepocieszonych, więc i ja starałam się sprawiać takie wrażenie, lecz ogromny kamień spadł mi z serca. Po walce z Bellatriks odechciało mi się wszystkich pojedynków świata. Przynajmniej na kilka najbliższych tygodni. Na czas egzaminów chciałam skupić się tylko i wyłącznie na czytaniu starych notatek, ale jeszcze tego samego popołudnia okazało się, że Riddle miał wobec moich wieczorów inne plany.
— Zawiesiłem klub pojedynków, nie nasze ćwiczenia — oświadczył zaskoczony, kiedy zamiast pod naszą klasą zastał mnie siedzącą w kącie salonu nad październikowym wypracowaniem z obrony przed czarną magią. — Twoja oklumencji nie może cierpieć przez lekceważącą postawę Goyle’a. Zapraszam na trening.
Niezadowolona spakowałam rzeczy, zarzuciłam torbę na ramię i poszłam za nim w kierunku wyjścia. Tego wieczora wybitnie mi się nie chciało. Przyjemnie było siedzieć w wygodnym fotelu, z Midnightem u stóp, wdychać miłą woń świeżo ukradzionych z kuchni ciasteczek i przeglądać materiał, który już świetnie opanowałam. A w zawilgoconej klasie czekał mnie tylko diabelski wysiłek i przynajmniej kilka pobudek na brudnej podłodze.
— Oklumencja z tobą diabelnie mnie wykańcza — marudziłam, wlokąc się za nim ciemnym korytarzem. — Na dniach egzaminy, wolałabym ten czas poświęcić na szlifowanie tego, czego już się nauczyłam.  
Zatrzymaliśmy się przed odrapanymi drzwiami.
— Właśnie idziemy szlifować to, co już opanowałaś. 
— Wolałabym skupić się na materiale przydatnym do egzaminów — zasugerowałam. — Ten tydzień czy dwa nie sprawią, że wyjdę z wprawy, każdy potrzebuje trochę laby…
— Chyba pomyliłaś mnie z profesorem Flitwickiem — mruknął niewzruszony. Wyciągnął różdżkę i zaczął majstrować przy zamku. — U mnie jest ciężka praca do ostatniego dnia, a nie zabawa na miesiąc przed egzaminami. I to zaowocuje. Proszę.
Odsunął się, żeby wpuścić mnie do środka. Niepocieszona cisnęłam torbę na krzesło, podczas gdy Tom zapalał lampy i rzucał zaklęcia wyciszające.
— Nie byłoby rozsądniej przywrócić pojedynki, a zawiesić oklumencję? — zaproponowałam z nadzieją w głosie. — Tyle się na nich nauczyłam, opanowałam zaklęcia niewerbalne. A kiedy przetrząsasz mi umysł, ciężko mi później zająć się czymś konstruktywnym.
— Nie — odparł stanowczo. — Tutaj spotykamy się po to, żeby zająć się oklumencją. Uważam, że w tej chwili właśnie na tym powinniśmy się skupić.
— Każdemu poświęcasz tyle czasu? — zapytałam ze złością.
— Każdemu według potrzeb — stwierdził i odwrócił się. — A teraz wyciągnij różdżkę i zaczynamy.
Tamta odpowiedź trochę mnie dobiła. Nie orientowałam się, jak długo i czym zajmował się Tom indywidualnie z resztą towarzystwa, ale nie podejrzewałam, że tamte spotkania mogły trwać więcej niż nasze. Mój entuzjazm do oklumencji całkowicie się wypalił; Riddle potrafił atakować moją barierę nawet w czasie lekcji, a to, co fundował mi podczas treningu, przekraczało wszelkie granice. Za każdym razem wracałam do dormitorium tak wypruta, że marzyłam wyłącznie o prysznicu i łóżku. Jedynie perspektywa poznania czegoś „ogromnie ważnego i fascynującego” sprawiała, że ostatni zapał definitywnie nie umarł, choć coraz częściej zastanawiałam się nad faktycznym istnieniem tej wielkiej tajemnicy.
Całe szczęście szósty rok był tylko rokiem przejściowym i wystarczyło jedynie zaliczyć te przedmioty, na które się dostałam. Obserwując panikę piątoklasistów, przypominałam sobie własny strach, kiedy dokładnie dwanaście miesięcy temu prawie chodziłam po ścianach. Nie mogłam zliczyć snów, w których wpadałam spóźniona do Wielkiej Sali albo moje ubranie nagle znikało i stawałam nago przed komisją egzaminacyjną. SUM-y, SUM-y, SUM-y. A za rok będą owutemy, owutemy, owutemy. Dostawałam niekontrolowanego szczękościsku na samą myśl. Widząc, jak z natury chłodny i opanowany Yaxley podczas śniadania przerzucał w panice jakieś notatki z pierwszej klasy, cała krew odpłynęła mi z twarzy. Uświadomiłam sobie, że do podobnego doświadczenia zostało mi tylko dwanaście kolejnych miesięcy.
Nie przypominałam sobie, kiedy ostatnio widok ruloniku obwiązanego fioletową wstążeczką wywołał we mnie taką radość. Z ulgą odłożyłam sztućce, zatrzasnęłam słownik starożytnych runów i pochwyciłam zaproszenie, które przyniosła jakaś pryszczata Krukonka. Profesor Slughorn najwidoczniej również miał już serdecznie dość napiętej, przedegzaminacyjnej atmosfery, bo odwołał swój dyżur i postanowił zorganizować spotkanie pod gołym niebem.
Na dzień przed wywieszeniem listy przedmiotów wszystkie Ślimaki jak jeden mąż ruszyły przez błonia prosto do ogrodu, do którego dostęp miał wyłącznie dyrektor. Nie mogliśmy sobie wymarzyć piękniejszej niedzieli. Modre niebo upstrzone chmurkami przypominającymi watę cukrową, popołudniowe słońce powolutku chylące się ku zachodowi, gramofon nucący cichutko nieśmiertelnego Elvisa i ciepłe zapachy lata. Ogród otaczał żywopłot z wysokich cyprysów. Nigdy dotąd tam nie byłam, choć zdarzyło się, że jacyś uczniowie dla żartów włamywali się do środka, żeby nasrać na otwartą księgę, którą trzymała w dłoniach kamienna Atena. Gdy tajemne przejście otworzyło się przed nami po uprzednim wystukaniu prawidłowego hasła, wszyscy stanęli jak wryci. Szerokie alejki wysypane śnieżnobiałym, ozdobnym kamyczkiem otaczały ogromne, symetrycznie wytyczone klomby i wszystkie prowadziły do centralnej części skweru — wysokiej na szesnaście stóp figury kobiety w pełnej zbroi. Niektórzy chłopcy (nie wyłączając Wilkesa i Mulcibera) popatrzyli po sobie ze złośliwymi uśmieszkami. Skrzaty musiały wcześniej wszystko przygotować, bo porozkładane koce i przekąski już na nas czekały. Zajadanie się lukrowanymi ciasteczkami i lodami pośród morza różnorakich kwiatów na dzień przed falą stresów było najprzyjemniejszą formą relaksu, jaką mogłam sobie wyobrazić.
Choć spotkanie miało być odskocznią od egzaminów, profesor Slughorn — jak co roku o tej porze — nawijał tylko o nich.
— Ech, dzieciaki, dzieciaki… za moich czasów na oblegane przedmioty dopuszczano elitę. Prawdziwą elitę naukową — filozofował. — Transmutacja, zaklęcia, obrona przed czarną magią, oczywiście eliksiry… nie umniejszając innym przedmiotom, ale dawno temu na rynku pracy były inne priorytety i nie ma się na co obrażać. Ale nic dziwnego, bo poziom był horrendalnie wysoki, a i młodzież ambitniejsza…
Rozłożony na środku purpurowego koca, w pozycji półleżącej, otoczony koszykami, talerzykami, paterami pełnymi słodkości, popijał mrożony sok dyniowy i wystawiał twarz do słońca. Okrągłe policzki miał już czerwone jak dojrzałe jabłka. Choć dobrze znaliśmy te historie, wszyscy słuchaliśmy z uwagą, mając nadzieję, że w tym roku nauczyciel powie coś nowego, co pomogłoby nam zdać.
— Panie profesorze, bo co roku odkrywa się nowe rzeczy i gdyby tak zaczął się wszystkiego uczyć, Hogwart trwałby dwa razy dłużej! — wtrącił Travers, a przez tłumek wylegujących się uczniów przetoczyły się jakieś pojedyncze śmiechy.
— Ano, masz rację, mój drogi, masz rację — przyznał Mistrz Eliksirów, kiwając w powagą głową. — Materiał jest znacznie okrojony, więc egzaminy łatwiej zdać i na studia łatwiej się dostać… Pamiętam swoje owutemy i to, jak starałem się o miejsce na seminarium. Chętnych było ponad czterystu, same tęgie mózgownice, a miejsca dwa. Dwa! U najlepszego alchemika tamtych czasów, Nicolasa Flamela. Ogromna rywalizacja, próby przekupstwa, zastraszania… niekiedy trzeba było uważać, żeby nie postradać życia, tacy byli zawzięci. Oczywiście nie wszyscy… No, ale, proszę ja was, udało się mnie i takiemu jednemu Ignacemu Selwynowi… Swoją drogą, twojemu dziadkowi, Selwyn. Ale biedaczysko wpadł do zagrody rozwścieczonych buchorożców… albo ktoś mu pomógł wpaść? I seminarium ukończyłem sam z najlepszymi wynikami. To były lata wyjęte z życiorysu, ale jakże fascynujące! Nieskończone godziny w bibliotece na Pokątnej, ale i liczne podróże u boku Flamela, udziały w międzynarodowych konferencjach i wykładach… Miałem okazję poznać same szychy świata mikstur i nabrać ogłady. Ech, tak, to nie były takie studia, jak teraz… A egzamin na koniec, żeby zdobyć tytuł Mistrza Eliksirów, no, to jest dopiero jazda bez trzymanki, więc, panno Hortus, proszę już się psychicznie nastawiać i owutemy za rok schrupać na śniadanie!
Zaśmiał się z własnego żartu i łyknął zdrowo ze swojej czarki. Zdawał się nie słyszeć szmeru, który rozszedł się wśród klubowiczów; natychmiast wsadziłam nos w swój pucharek z lodami. Poczułam gorący rumieniec dotykający najpierw policzków, a potem całej twarzy. Zwłaszcza Gryfoni zgromadzeni po drugiej stronie koca wymienili ze sobą zaskoczone spojrzenia, które później omiotły mnie, a na koniec wbiły się w Toma. Dla całej szkoły nie było żadnych wątpliwości, że seminarium, o które zabijali się wszyscy miłośnicy eliksirów, w przyszłym roku przypadnie Riddle’owi — najlepszemu uczniowi, prefektowi, laureatowi Specjalnej Nagrody za Zasługi dla Szkoły i przede wszystkim ulubieńcowi profesora Slughorna. Nikt nawet nie próbował z nim rywalizować. Szepty, które narosły do rozmiaru pomruków, rozbawiły nauczyciela jeszcze bardziej.
— Tak, domyślam się, że każdy miał swojego kandydata na to seminarium — zarechotał. — Ja również… a z racji tego, że swoje lata mam, to i myślę po dawnemu… Więc postanowiłem dać szansę komuś, kto ma nie tylko wymagane wyniki, ale i pasję, zapał, subtelność w warzeniu mikstur…
Byłam przekonana, że moja twarz musiała płonąć. W środku cała się trzęsłam, ale podziękowałam uprzejmie i wlepiłam wzrok z powrotem w swoje lody; pod wpływem natarczywych spojrzeń uderzających ze wszystkich stron niemal zaczęłam się modlić, żeby profesor Slughorn zmienił temat.
— Ale nie martwcie się, młodzieży — dodał, mrugając do nas zawadiacko. — Miejsce zwolni się za pięć lat, niektórzy z was dopiero skończą szkołę i będzie jak znalazł! Zresztą nie jestem jedynym Mistrzem Eliksirów w tym kraju, nie, Wielka Brytania ma jeszcze kilka tęgich głów w tej dziedzinie. Jeżeli mogę wam coś doradzić, to warto również uderzyć do zagranicznych Mistrzów. Chociażby Giselle de Guise, na co dzień rezyduje w Paryżu, ale często bywa na kongresach w Londynie, diablo inteligentna i przystojna wiedźma. Oczywiście wszyscy z Beauxbatons walą do niej drzwiami i oknami, ale, bez urazy, poziom w Hogwarcie i tam… no nie ma co porównywać. Być może kiedyś uda mi się zaprosić ją na jeden z moich wieczorków… ale to już pewno w przyszłym semestrze. Swego czasu pracowaliśmy nad pewnym gorącym projekcikiem… ale to w ogóle bardzo zabawne, jak do tego doszło…
Leniwa atmosfera sielskiego pikniku opadła z powrotem na nasze koce, ale czułam, że wciąż się rumieniłam. Miałam ochotę zerknąć na Toma. Choć doskonale wiedziałam, że nigdy nie planował kariery Mistrza Eliksirów, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś mu odebrałam. To było irracjonalne, bo gdyby faktycznie chciał zdobyć to seminarium, przekonałby profesora Slughorna w dziesięć sekund. A mimo wszystko nie potrafiłam pozbyć się wyrzutów sumienia… Doskonale wiedziałam, co kłębiło się w głowach tych wszystkich — jak to możliwe, że Tom Riddle przegrał z tamtą jedną, która uciekła sprzed ołtarza i pobiła się z Bellatriks Black. Poczucie winy nie pozwalało cieszyć się tym nieco przerażającym faktem, że nauczyciel pokładał we mnie swoje nadzieje na kolejne pięć lat.
A może… a może to właśnie pojawiła się szansa od Boga? Jedyna szansa na moją samodzielność, na odcięcie się od toksycznego ojca i jego pieniędzy? Poczułam na plecach przyjemne ciarki. Jako studentka miałam zagwarantowaną darmową naukę, książki, ingrediencje, dostęp do wszystkich materiałów profesora Slughorna, internat… Musiałam zadbać tylko o strój i wyżywienie. Dotarło to do mnie dopiero w tym momencie i wyrzuty sumienia odeszły w niepamięć: nareszcie miałam coś własnego. Coś wypracowanego wyłącznie swoimi rękami. Wakacyjną pracę i studia. Następny krok ku wolności.

*

Nadeszło nieuniknione. W poniedziałek wychodziłam na śniadanie z boleśnie zaciśniętym żołądkiem; automatycznie spojrzałam w kierunku tablicy ogłoszeń, ale była tak oblegana, że nie dałam rady jej dostrzec. Tłumek składał się głównie z piątoklasistów i wyglądało na to, że dopiero w tym momencie dotarła do nich świadomość realności SUM-ów. Podeszliśmy bliżej, a Travers, który był z nas wszystkich najwyższy, zerknął na wywieszoną listę.
— Zaczynamy zaklęciami — mruknął, marszcząc brwi. — Jutro o dziesiątej, najpierw teoria, potem obiad i część praktyczna. I dopiero we środę zielarstwo, o północy astronomia, we czwartek po obiedzie numerologia, historia magii i mugoloznawstwo, a na piątek teoria i praktyka z transmutacji. I weekend.
— Hej, a czwarty rok? — zapytał Malfoy, podskakując na palcach.
— Zaczynacie eliksirami we środę o dziewiątej.
— A trzeci? — wtrącił się Lestrange, ale Amadeusz zaklął i machną ręką.
— Chodźcie na śniadanie, później sobie posprawdzacie — odburknął niezadowolony.
W Wielkiej Sali jak co roku o tej porze panowała pogrzebowa atmosfera. Ci, którzy postanowili zjeść śniadanie, nerwowo przerzucali notatki i stare wypracowania. Mało kto rozmawiał. Stół Ślizgonów był prawie całkowicie opustoszały, poza Yaxleyem nie przyszedł nikt z siódmej klasy. Margaret siedziała zasłonięta podręcznikiem do transmutacji, Tom beznamiętnie mieszał w swojej herbacie i przeglądał Proroka Codziennego. Pomagał każdemu, kto tego potrzebował, spędzał wolne wieczory na organizowaniu treningów oklumencji, klubów pojedynków i Bóg raczył wiedzieć czego jeszcze, rzadko kiedy widywałam go uczącego się na klasówkę albo sterczącego nad pracą domową, a i tak zawsze miał wszystko gotowe na czas. Zastanawiałam się, czy nie trzymał gdzieś w skrzyni swojego sobowtóra, który robiłby za niego połowę z tych rzeczy.
Wieczorem, kiedy wszyscy zdążyli się już pogodzić z egzaminową rozpiską, grupa starszych uczniów zrobiła małą prywatkę — kremowe piwo wyniesione z kuchni, jakieś przekąski, gramofon, ktoś nawet zdobył kilka butelek czegoś mocniejszego, ale trzymałam się od tego z daleka, usiłując w panice powtórzyć wszystkie zaklęcia z szóstej klasy i podstawowe zagadnienia na pierwszy egzamin. Koniec końców zasnęłam w najciemniejszym kącie salonu i obudziłam się dopiero następnego ranka, szturchana przez wyszykowaną i uczesaną Gaby. Choć nie był to dobry zwiastun tegorocznego maratonu, część teoretyczną z zaklęć skończyłam jako trzecia, a po obiedzie, na którym niczego nie tknęłam, bez żadnego problemu zaliczyłam niewerbalnie Engorgio, Aquamenti i Zaklęcie Bujnego Owłosienia. Wracając do dormitorium, nawet nie próbowałam ukryć zadowolenia. Po cichu liczyłam, że zaklęcia zaliczyłam na co najmniej powyżej oczekiwań. Poza Margaret i Gaby zielarstwem nikt się nie przejmował, a i profesor Beery zdawał się nie zaprzątać sobie głowy egzaminem; wpuszczał nas za kolejnością, zadawał trzy niezbyt trudne pytania i od razu notował w dzienniku ocenę. Dla mnie opuszczenie szklarni we środę było równoznaczne z początkiem wolnego przed prawdziwą jazdą bez trzymanki — poniedziałkową obroną przed czarną magią. Profesor Merrythought krążyła pomiędzy stolikami, zerkając nam przez ramiona na kartki, kiedy pociliśmy się nad piekielnie skomplikowanymi zagadnieniami i próbowaliśmy sobie przypomnieć krok po kroku wszystkie ruchy różdżką, kolory i właściwości zaklęć… Mogłam się założyć, że Tom rozwiązał tę część w kilka minut, bo ledwo odwróciłam swój arkusz z pytaniami na drugą stronę, on już oddawał nauczycielce pięć kartek zapełnionych od początku do końca ładnym, równym pismem. Spojrzałam na swoją drugą kartkę, a później zerknęłam na siedzącego najbliżej Wilkesa — przeklinał szeptem nad połową pierwszej strony. Nie zapowiadało się ciekawie, a część praktyczna, która odbyła się wieczorem, tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Podobnie jak na zielarstwie wszyscy czekaliśmy na swoją kolej, ale tym razem pod klasą pani Merrythought. Dziękowałam Bogu, że moje nazwisko nie zaczynało się na „A”. Abbot Anna z Hufflepuffu, bladozielona na twarzy i z obłędem w oczach, pojawiła się dopiero po ponad dwudziestu minutach, tak samo Anderson Emily i Bulstrode Victor, a Byrne Linda popłakała się zaraz po zamknięciu za sobą drzwi. W żołądku wszystko przewracało mi się ze strachu, choć od rana byłam w stanie wcisnąć w siebie wyłącznie łyk zimnej herbaty, a wiercący się tuż obok Nott wcale nie dodawał otuchy.
— Przecież nie może nas oblać przed siódmą klasą, nie ma takiej opcji — mamrotał do siebie i rozglądał się po wszystkich, szukając potwierdzenia.
Merrythought zrobiła nam przerwę na kolację, ale i tak nikt z niej nie skorzystał. Po kilku godzinach siedzenia pod drzwiami wszyscy chcieli mieć to już dawno za sobą, nawet Tom wyglądał na zmęczonego. Margaret wychodziła z siebie. Kursowała wzdłuż ściany tam i z powrotem, bezgłośnie powtarzając zaklęcia i ćwicząc ruchy różdżką. Choć wszyscy — łącznie z nią — wiedzieli, że zaliczy tę część najpoprawniej z nas wszystkich, nie potrafiła się powstrzymać przed robieniem teatrzyku. Patrząc na nią, stresowaliśmy się dziesięć razy bardziej. Dlatego w momencie, kiedy sędziwa nauczycielka wystawiła na zewnątrz głowę i mruknęła surowe „Hortus”, poczułam dziwną mieszaninę trwogi z ulgą. Zerwałam się na równe nogi i weszłam do klasy.
Wciąż cała się trzęsłam. Ręce miałam lodowate i mokre od potu, więc w momencie, gdy profesor Merrythought rozkazała wyczarować niewerbalnie tarczę ochronną, różdżka wyślizgnęła mi się z dłoni i upadła na podłogę.
— O-o-ojej, prze-przepraszam… — bąknęłam i schyliłam się, żeby podnieść różdżkę, która niespodziewanie wystrzeliła snopem iskier.
Tablica za plecami nauczycielki stanęła w płomieniach i zaczęła podskakiwać, wrzeszcząc i piszcząc jak człowiek, którego obdzierano ze skóry. Cała sala momentalnie wypełniła się dymem i teraz krzyczała już nie tylko tablica, ale i wszystkie stoły i krzesła, które ktoś poustawiał pod ścianami na czas egzaminu. Podczas gdy ja zaczęłam w panice gasić mały pożar i biegać za rozhisteryzowanymi krzesełkami, Merrythought nawet się nie skrzywiła. Z kamienną twarzą wyciągnęła swoją różdżkę i jednym machnięciem pozbyła się mokrych plam z podłogi i uspokoiła tablicę. Jeszcze jedno machnięcie i pozostałe meble znieruchomiały. W klasie zapanowała głucha cisza. 
Czarownica wydęła wargi.
— Nie szkodzi — odparła lakonicznie. — Zaczynaj.
Nauczycielka wyglądała na nieporuszoną tym nieprzyjemnym incydentem, ale ja nie potrafiłam zebrać myśli. Z korytarza dobiegły mnie jakieś szmery i odgłos kroków; prawdopodobnie wszyscy rzucili się do drzwi, żeby dociec przyczyny zamieszania. Poczułam się jeszcze gorzej. Z bijącym sercem uniosłam drżącą rękę i wykonałam dobrze znany z klubu pojedynków ruch. Powietrze zgęstniało w miejscu, w którym pojawiła się tarcza. Merrythought zapisała coś na podkładce i wystrzeliła purpurowy snop iskier — odbiły się od niewidzialnej bariery i wróciły posłusznie do różdżki.
Znów coś zapisała.
— W tym roku tematem przewodnim były zaklęcia niewerbalne — zaczęła obojętnie. Głos miała ochrypły, przepalony papierosami. — Zaczniemy od czegoś prostego. Lewitacja zbiorowa. Tamta biblioteczka, a później wybierz sobie kilka krzeseł. Tylko tym razem niczego nie podpal.
Czując na policzkach gorące pąsy, wycelowałam różdżką w wąską gablotkę i wypowiedziałam w myślach Wingardium Leviosa. Mebel posłusznie uniósł się w powietrze i zaczął delikatnie się obracać. Wciąż spięta i zdenerwowana kątem oka zerknęłam na nauczycielkę; skinęła głową, więc wycelowałam różdżką w pierwsze z brzegu krzesło, później kolejne i jeszcze jedno. Kusiło mnie, żeby lewitować to, na którym siedziała Merrythought, ale po jej kwaśnej minie wywnioskowałam, że nie było jej do śmiechu, więc machnęłam różdżką w stronę biurka. Czarownica ponownie coś zanotowała.
— Czy rozumiesz różnicę między krzesłem a stołem? — ofuknęła mnie nieprzyjemnie. — Teraz odstaw te rzeczy z powrotem na miejsce i zamroź te wszystkie płomienie, zanim papier się spali.
Miałam wrażenie, że nauczycielka czerpała chorą satysfakcję z męczenia uczniów. Niestety nie udało mi się ocalić wszystkich rolek pergaminu, ale podczas mini pojedynku z Merrythought wykorzystałam moment, gdy kichnęła i strzeliłam w nią zaklęciem galaretowatych nóg. Kuśtykając w stronę fotela, nie wyglądała na zadowoloną, ale po wykonaniu długiej notatki na swojej podkładce kazała mi się wynosić; nie musiała dwa razy powtarzać.
Na trzęsących się nogach prawie wybiegłam z klasy i zawołałam Johnsona. Mokry ze strachu chłopak zatrzasnął za sobą drzwi i dopiero wtedy na korytarzu zrobiło się małe zamieszanie.
— O Jezu, Nott, co się stało, co się stało — warknęłam zirytowana i zawstydzona jednocześnie. — Upuściłam różdżkę i… i p-podpaliłam klasę… Ale chyba nie odejmie mi za to punktów, powiedziała, że nic się nie stało…
— Ona tak zawsze mówi — mruknął zaniepokojony. — A co miałaś?
— Niewerbalne Protego, lewitację zbiorową, mrożenie płomieni na czas… no i pojedynek — wyliczałam, podczas gdy wszyscy słuchali w napięciu. — Wszystko bez wypowiadania formułek na głos.
— Kurwa — zaklął Wilkes.
— A czego się spodziewałeś? — rozległo się zza naszych pleców. Tom jako jedyny nie brał udziału w tych niecierpliwych spytkach; siedział na krześle i ze spokojem przeglądał zeszyt do starożytnych run. — Przez dwa semestry nie ćwiczymy niczego innego.
Choć Nott zapewne poczułby się lepiej, gdybym została, żeby go wesprzeć, nie chciałam dłużej karmić się ich stresem. Kiedy wracałam opustoszałymi korytarzami do dormitorium, w całej szkole czuć było ciężką atmosferę zmęczenia. Mijając tablicę ogłoszeń, zerknęłam na listę egzaminów; jeszcze jutrzejsze runy, eliksiry, czwartkowe wróżbiarstwo i słodka laba. Wiedziałam, że obrona przed czarną magią nie poszła mi najlepiej, ale przynajmniej miałam już wszystko za sobą. Zrobiłam sobie krótką przerwę na wypad do kuchni po coś do zjedzenia, a później zasiadłam w pokoju wspólnym, żeby przysiąść nad słownikiem. Obiecałam sobie, że przez cały czas trwania egzaminów nawet nie pomyślę o wadze w skrzydle szpitalnym, ale miałam nadzieję, że stres połączony z codziennym bieganiem po błoniach sprawi, że pod koniec czerwca zobaczę na liczniku co najmniej trzy funty mniej.
Obrona przed czarną magią okazała się najbardziej męczącym egzaminem dla szóstoklasistów. Część praktyczna skończyła się grubo po północy, a profesor Merrythought miała na sumieniu przynajmniej cztery histeryczne wybuchy płaczu i jedną kałużę wymiocin. Na nikogo tak bardzo nie narzekano, nawet na Dumbledore’a. Starożytne runy były jedynym przedmiotem, do którego od początku regularnie się przykładałam. Nie miałam żadnej trudności z zapamiętywaniem symboli, więc egzamin okazał się czystą przyjemnością, podobnie eliksiry. Profesor Slughorn żył już wyłącznie wakacjami, błąkał się po klasie, nucąc pod nosem i podjadając kandyzowane ananasy z talerzyka. Nawet to, że Nott rozpuścił drugi kociołek, nie zmazało z jego twarzy błogiego uśmiechu.
Wróżbiarstwo kończyło dla szóstoklasistów cały tegoroczny maraton egzaminów. Tak naprawdę nikt już nie przejmował się horoskopami ani dziennikami snów, nawet Margaret; podczas śniadania Mulciber i Wilkes już ustalali z Traversem, o której godzinie mieliśmy rozpocząć świętowanie. Nie mogłam się tego doczekać. Dla zasady kartkowałam ledwo żywy podręcznik, myśląc już tylko o dzisiejszym wieczorze. Dwie godziny później, gdy zostałam wezwana do klasy Bykowa, odpowiedziałam pokrótce na trzy zadane pytania i nakreśliłam byle jaki horoskop dla Panny. Pomyliłam Linię Słońca z Linią Merkurego, a wychodząc, strąciłam torbą kulę, która roztrzaskała się u moich stóp. Profesor nie wyglądał na zachwyconego. Prawdopodobnie innym razem gryzłabym się tym przez resztę dnia, ale dziś zapomniałam o tym zaraz po obiedzie. Koniec egzaminów. Koniec bezsennych nocy, budzików dzwoniących o czwartej nad ranem, koniec chodzącej po ścianach Margaret i wiecznie jęczącego Notta. Koniec poobgryzanych paznokci, Rosiera wymiotującego po każdym SUM-ie. Nareszcie mogłam rozsiąść się wygodnie w fotelu, wyciągnąć Czarownicę i bez wyrzutów sumienia poczytać durny wywiad z wampirzycą, która wydała książkę.
Po kolacji nikt już się nigdzie nie śpieszył. SUM-y i owutemy zakończyły się wczorajszego popołudnia, a pierwszym klasom zostały na jutro jeszcze jakieś zaliczenia, ale to już nas nie dotyczyło. Wszyscy powoli rozeszli się do swoich dormitoriów, aby świętować koniec egzaminów. Takie przynajmniej chcieliśmy sprawiać wrażenie, bo w tę piękną noc nikomu nie chciało się kisić w zamku; Travers zaprowadził nas na czwarte piętro prosto pod figurę Grzegorza Przymilnego. Kiedy chłopcy przesunęli posąg, oczom wszystkich ukazało się niewielki, wydrążony w ścianie otwór.
— Yaxley może się nie zmieścić — zarechotał Nott, zaglądając do środka.
— Zamknij gębę, już tamtędy przechodziłem — warknął Jerzy.
— Dobra, zamknijcie się oboje — uciszył ich Travers i na wszelki wypadek rozejrzał się dookoła. — Włazicie po kolei, ale nie idziecie do samego końca. Przy pierwszej kracie zatrzymujecie się i otwieracie ją różdżką, zrozumiano?
Niezadowolony Yaxley mamrotał coś pod nosem, próbując przecisnąć swoje ogromne udo przez wąskie przejście. Przez moment faktycznie mogłoby się wydawać, że Ślizgon utknie, ale koniec końców po dłuższej chwili szamotania się i przeklinania zniknął w mroku. Kościstemu Nottowi i szczupłemu Wilkesowi poszło jak z płatka, tak samo Margaret, dlatego gdy nadeszła moja kolej, lekko się zdenerwowałam. Travers pomógł mi wślizgnąć się do środka, a Malfoy po drugiej stronie czekał z wyciągniętą ręką. Znalazłam się w całkowitej ciemności na pierwszym śliskim, jakby wykutym w kamieniu stopniu. Nie chciałam schodzić po omacku, więc natychmiast zapaliłam różdżkę; moim oczom ukazał się klaustrofobicznie wąski, nisko sklepiony korytarzyk z nierównymi, stromymi schodami prowadzącymi w dół. Ruszyłam niepewnie za Lucjuszem, bo za mną już gramolił się niezgrabnie Goyle. Echo niosło z dołu dzikie śmiechy i wrzaski — najwidoczniej niektórzy doskonale znali to przejście i korzystali z niego nie raz. Powoli, przyświecając sobie różdżką, razem z Malfoyem dotarliśmy do wspomnianej kraty; spodziewałam się, że będzie wychodziła gdzieś z murów, ale okazało się, że korytarz gwałtownie skręcił najpierw w prawo, a potem ostro w górę i wyjście na zewnątrz zostało umieszczone w suficie. Nad otworem już czekał wyszczerzony Nott.
— Ale świetnie! — ucieszył się, kiedy razem z Mulciberem wciągnęli najpierw mnie, a potem Lucjusza na górę.
— Mokro i zimno… — wyrzuciłam z siebie na wydechu. — To nie jest definicja słowa „świetnie”.
Musiałam poświęcić chwilę, żeby się zorientować, gdzie się znalazłam. Wyglądało na to, że tajemne przejście biegło dalej pod jeziorem i prowadziło gdzieś poza teren szkoły, ponieważ krata znajdowała się na granicy Zakazanego Lasu i kamienistego brzegu. Słońce już dawno zaszło, ale tuż nad horyzontem widniała jeszcze delikatna, fioletowa łuna; reszta nieba — gładka i atramentowo czarna — usiana była gwiazdami. Gdyby dziś odbywał się egzamin z astronomii, uczniowie nie mogliby wymarzyć sobie lepszych warunków. Podeszłam do brzegu i usiadłam na największym kamieniu, jaki znalazłam; od kiedy nastał czerwiec, nie zdążyłam się napatrzeć, delektować się latem i tym, co o tej porze roku oferowały szkolne błonia. Gdzieś w oddali dostrzegłam fragment boiska i kilka migających, żółtych punkcików śmigających pomiędzy trybunami; najwidoczniej nie tylko my postanowiliśmy się wymknąć.
Tak. Za rok o tej porze prawdopodobnie będę płakać i nie znajdę czasu na to, żeby cieszyć się ostatnim tygodniem czerwca. A teraz, kiedy nareszcie mogłam odpocząć, nie potrafiłam się tym cieszyć, bo już leciałam z planami w przyszłość. Jeszcze kilka dni i wakacje, a na wakacjach pierwsze kroki w kierunku samodzielności. Pierwsza praca, pierwsze zarobione złoto… Kiedy o tym pomyślałam, poczułam w żołądku mocny uścisk, ale nie był to uścisk strachu, a radości.
— Jeszcze tydzień — westchną Avery. — Nie miałbym nic naprzeciw, żebyśmy się dla przykładu zebrali przed nowym semestrem. Coś wypić, pogadać…
Ostatnia osoba wygrzebała się z otworu i można było zacząć świętowanie. Yaxley krzątał się z różdżką dookoła sterty gałęzi, które Nott i Mulciber przynieśli z lasu, Wilkes wyciągnął z wewnętrznej kieszeni dwie zawinięte w papier butelki, a Travers zaczął transmutować kamienie w kieliszki. W towarzystwie rozbrzmiał pomruk zadowolenia; wiedziałam, że co lato spotykali się w większych bądź mniejszych grupkach, ale ja nigdy im nie towarzyszyłam. Przed trzecią klasą poprosiłam rodziców o zgodę na takie wyjście — od ojca usłyszałam jedynie, że więcej mam o tym nie wspominać. Zatem nie wspominałam. Co nie oznaczało, że wraz z końcem wakacji nasz kontakt urywał się do pierwszego dnia szkoły. Korespondowaliśmy, wysyłaliśmy sobie kartki i drobne upominki z podróży, a lato wręcz obfitowało w spotkania towarzyskie, pikniki, bankiety i inne święta. Na wakacjach życie w sferze kwitło, ale Avery, Nott, Rosier, Travers, Yaxley i reszta stawali się na ten czas zupełnie innymi ludźmi. Ja zresztą także. Lecz w tym roku miało się to zmienić.
Zaleciało kiełbaskami. Crabbe położył torbę nieopodal rozpalonego ogniska i zaczął rozkładać na trawie papierowe pakunki.
— Pewnie jak zwykle dopiero w sierpniu pod Ślepym Hipogryfem — rzucił Evan.
Kiedy zaczęliśmy rozprawiać o planach na wakacje, Tom milczał. Jako jedyny co roku nie miał nic do powiedzenia na temat zagranicznych wojaży, ekscytujących przeżyć czy chociaż tygodnia u ciotki nad morzem. Tym razem i ja nie mogłam pochwalić się niczym zajmującym, choć odniosłam wrażenie, że moja praca w Pijanym Jednorożcu budziła więcej emocji niż wyjazd Avery’ego na wycieczkę do Azji. Odmówiłam pieczonych kiełbasek, ale piłam i śmiałam się jak wszyscy; w tę noc nawet Bellatriks wydawała się jakaś taka bardziej przyjacielska. Prawie znośna.

*

Ostatni tydzień przed wakacjami zawsze kojarzył mi się bardzo przyjemnie. Spanie do późna, wymykanie się do Zakazanego Lasu albo nocą na błonia, chłopcy robili sobie nielegalne rozgrywki quidditcha, kiedy nauczyciele nie widzieli. Profesor Slughorn jak zwykle zorganizował w gabinecie pożegnalne spotkanie Klubu Ślimaka; zapraszał wtedy jakąś sławę, aby uatrakcyjnić podwieczorek. W tym roku na spotkaniu gościła modelka z ostatniej okładki magazynu Czarownica — Amanda Prewett. Rudowłosa, długonoga piękność z zadartym noskiem i piegowatą buzią pożarła uwagę każdego w bawialni Mistrza Eliksirów. Mało kogo interesowały polityczne szychy, absolutnie wszystkich modelka z pierwszych stron gazet. Razem z dziewczynami spijałyśmy chciwie każde słowo z jej ust, chłopcy nie potrafili się powstrzymać od zerkania w obfity dekolt. Choć bez wątpienia Amanda Prewett miała bardzo dużo i bardzo sensownie do powiedzenia, wszakże jako pierwszoroczniak pamiętałam ją jako prefekta naczelnego i laureatkę międzynarodowego konkursu z historii magii, zazdrość kazała mi patrzeć na nią jak na głupią. Przecież mądre dziewczyny robią kariery w świecie nauki i polityki, a nie w świecie mody. I nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że pozostałe dziewczęta podzielały moją opinię. Pierwszy raz gość na prywatce u profesora Slughorna tak bardzo podzielił klub — na zachwyconych uczniów i sceptyczne uczennice.
Na dzień przed ucztą pożegnalną podczas kolacji pojawiły się wyniki z egzaminów. Piąto i siódmoklasiści zerkali na nas zazdrośnie, jak z niecierpliwością otwieraliśmy nasze karty z ocenami; siedząca na drugim końcu stołu Gaby podskoczyła i wrzasnęła dziko — najwidoczniej obrona przed czarną magią nie poszła jej tak fatalnie, jak rozpaczała. Z sercem w gardle rozwinęłam pergamin i wstrzymałam oddech. Ani jednego nędznego. Kamień spadł mi z serca, kiedy spostrzegłam, że zaliczyłam nawet teorię u profesor Merrythought.
— I jak, i jak? — zapytał rozradowany Nott, zerkając mi przez ramię. — U mnie wszystko zaliczone!
— U mnie też! — pisnęłam podekscytowana. — Eliksiry i zaklęcia wybitny, runy, zielarstwo i obrona powyżej oczekiwań, wróżbiarstwo zadowalający… Nawet na SUM-ach nie miałam takich wyników!
— Obrona powyżej oczekiwań, u la la, ja mam tylko zadowalający. A ty, Rowle? Co masz taką minę, jakbyś dostała tylko powyżej oczekiwań?
Gdyby wzrok mógł zabijać, Teodor leżałby trupem z twarzą wbitą w nadgryzionego śledzia.
— Bo dostałam — warknęła. Jej twarz pokryła się purpurowymi plamami wstydu. — Obrona przed czarną magią. A oddałam jej ścianę tekstu na dziesięć stron, pojmujesz? Dziesięć stron.
Riddle’a nikt nie musiał pytać o oceny. Krótko zerknął na listę przedmiotów, schował rulonik do kieszeni i wrócił do krojenia marynowanej papryki. Nie wyglądał ani na zawiedzionego, ani na dumnego — karteczka po prostu potwierdziła jego oczekiwania. I tyle. Nie było czego roztrząsać.
Tymczasem Gaby nadal podskakiwała na swoim krześle.
Wyniki okazały się wspaniałą wisienką na torcie. Nie spodziewałam się tak dobrych ocen, zwłaszcza z przedmiotów, na których przeważnie wypadałam przeciętnie. Domyślałam się, że gdyby nie klub pojedynków i uwagi Toma, nigdy nie opanowałabym zaklęć niewerbalnych na takim poziomie, a wsparcie profesora Slughorna miało adekwatne przełożenie na moje zaangażowanie w naukę eliksirów. Czułam, że kiedy następnego wieczora ekspres Hogwart — Londyn zajedzie na stację, ojciec utraci jeden z powodów, przez który powinnam rozpocząć wakacje tygodniowym zakazem wychodzenia z domu.
Moment pakowania się zawsze wiązał się dla mnie z ogromną nostalgią. Powoli i dokładnie przeglądałam wszystkie półeczki, szafkę nocną, regalik w łazience. Nie ze strachu, że o czymś zapomnę. Tak naprawdę już nie mogłam się doczekać, kiedy za dwa miesiące będę wypakowywać te przedmioty z powrotem na swoje miejsca. Do Londynu jechałam tylko na lato, a do Hogwartu wracałam jak do domu. Na samą myśl, że to były moje ostatnie wakacje i ostatnie myśli o powrocie, łzy same cisnęły się do oczu. Margaret dyskretnie ocierała twarz nad swoim rozbebeszonym kufrem, Carrow energicznie dmuchała nos. Przed kolacją wymknęłam się do skrzydła szpitalnego, żeby ostatni raz dyskretnie się zważyć — straciłam pół funta, ale wiedziałam, że odbiję to sobie podczas uczty pożegnalnej. Z rozrzewnieniem przysiadłam na materacu, na którym leżałam, kiedy straciłam dziecko. Wtedy się nie spodziewałam, że zaledwie sześć miesięcy później to łóżko pozostanie tylko łóżkiem, a ja nauczę się żyć tak, jak gdyby nic się nie stało. Cofałam się myślami do tamtego wydarzenia, do niedoszłego ślubu z Nickiem i nie potrafiłam uwierzyć, że to wszystko miało miejsce w tym roku. Wróciłam do dormitorium, delektując się znajomym zapachem przesyconych magią pomieszczeń; portrety udawały sen, patrolując swoją część korytarza spomiędzy uchylonych powiek, Irytek całkowicie mnie zignorował — majstrował zawzięcie przy świecach w ogromnym żyrandolu. Oddałam Tomowi wszystkie książki, które wypożyczył dla mnie w Dziale Ksiąg Zakazanych, a kiedy o dziewiętnastej wszyscy udaliśmy się na ostatnią ucztę w tym semestrze, Wielka Sala przywitała nas żółtymi i brązowymi barwami. Na ścianach porozwieszano świeżutko uprane proporczyki i gobeliny, nad podium nauczycielskim prężył się dumnie rozciągnięty ogromny emblemat z wyszywanym borsukiem, a przy stole Puchonów panowała największa wesołość.
Podsumowanie punktów już dawno nie budziło takich emocji; Slytherin — pomimo zdobycia pierwszego miejsca w domowych rozgrywkach quidditcha — zajął zaszczytne czwarte miejsce w walce o Puchar Domów. Ostatecznie na pierwszym miejscu znalazł się Hufflepuff, co wywołało prawdziwą eksplozję braw, wrzasków, pisków, szlochów i tupania w ich części Wielkiej Sali. Niezmiennie od lat walka o puchar odbywała się między Gryfonami i Ślizgonami; nawet zarumieniłam się lekko, kiedy sobie uświadomiłam, że i ja dołożyłam swoją cegiełkę do tej sromotnej porażki.
Kolacja była jak zwykle wyśmienita. Skrzaty domowe przygotowały haftowane obrusy i złotą zastawę, która doskonale zgrała się z żółto-brunatnymi barwami Puchonów. Polędwiczki wołowe z grzybami, placki z jagnięciny, półmiski pełne tłuczonych ziemniaków z koperkiem, zapiekanka z mięsa mielonego, tarta cytrynowa, ciasto z truskawkami… Dokładnie to samo, czego mogłam spodziewać się na stole w domu podczas każdej zwyczajnej kolacji, ale tam nigdy nie smakowało mi tak, jak w Hogwarcie. Najadłszy się za dwóch, gawędziłam wesoło z Rosierem i popijałam herbatę; wszyscy oczekiwaliśmy, aż profesor Dippet rozda dyplomy siódmoklasistom i pozwoli nam wrócić do dormitoriów. Rozluźniona i szczęśliwa marzyłam już tylko i wyłącznie o wygodnym łóżku.
Absolwenci stłoczyli się pośrodku sali, pocąc się i rumieniąc w obfitych, uroczystych szatach, dokładnie tam, gdzie siedem lat temu jako pierwszoklasiści oczekiwali na przydział. Wszyscy mieli na głowach czarne, aksamitne tiary z purpurowo-żółtymi frędzlami wyrastającymi ze szpiców. Ivy Taciturn, Madeleine Zabini, Tobiasz Crouch i Anna Baker odebrali wyróżnienie za najlepsze wyniki w nauce prosto z rąk dyrektora, a następnie cała reszta stanęła w ogonku do profesora Dumbledore’a, który trzymał na tacy czterdzieści dwa świadectwa. Razem z Nottem i Rosierem pękaliśmy ze śmiechu na widok Nicolasa w szacie absolwenta. Kiedy stanął na tle szkolnego proporca i fotograf uniósł aparat, biedny Rowdy cały się spiął i znacznie bardziej niż zwykle przypominał nieumiejętnie wyciosaną figurę z drewna. Natomiast Sokaris czuł się przed obiektywem jak ryba w wodzie. Choć jego oceny pozostawiały wiele do życzenia, prężył się, jakby Dippet mianował go co najmniej prymusem szkoły. Na myśl, że w przyszłym roku to ja będę pod ostrzałem fotografa i setek par znudzonych spojrzeń, serce zabiło mi mocniej. Miałam nadzieję, że do tego czasu ludzie zapomną o łatce „tamtej, która zwiała sprzed ołtarza”. Kiedy godzinę później — wykąpana i przyjemnie objedzona — mościłam się pościeli, nie mogłam powstrzymać strumienia myśli. Ten rok nie zapowiadał się ani trochę przyjemnie, wręcz mogłabym pokusić się o stwierdzenie, że prawie wszystko potoczyło się całkowicie nie po mojej myśli, a mimo to kończyłam go szczęśliwa. Leżałam na plecach z na wpół przymkniętymi powiekami, słuchałam, jak Carrow nuciła coś pod prysznicem i uśmiechałam się, jakbym wypiła solidny łyk Felix Felicis.

*

Uwielbiałam podróże pociągiem. Choć nie był to typowy czarodziejski środek transportu, wręcz bardzo popularny wśród mugoli, z ogromną przyjemnością siadałam w wygodnym fotelu Hogwart Ekspresu i poddawałam się rytmicznemu postukiwaniu. A towarzystwo przyjaciół sprawiało, że jazda mogła trwać w nieskończoność. Cieszyłam się ostatnimi godzinami beztroski, kiedy to nie musiałam się martwić, że każdy mój ruch i każde słowo sfera podda surowej ocenie. W szkole bardzo łatwo było zapomnieć o etykiecie, choć nieustannie obracaliśmy się wśród nauczycieli i młodzieży z towarzystwa. Wszak sami stanowiliśmy jego część, a i tak eleganckie posługiwanie się sztućcami czy trzymanie się chłodnych kurtuazji zaskakująco szybko wylatywało z głowy. Zwłaszcza w bliskim sąsiedztwie Wilkesa i Mulcibera.
Widok rosnącego miasta wywołał dziwny smutek w moim sercu. Choć od jutra miało się zacząć coś zupełnie nowego i ekscytującego, z rozrzewnieniem popatrzyłam na to całe towarzystwo. Margaret, która całą drogę spędziła w przedziale dla prefektów, już przebrana w pasiastą, zwiewną sukienkę i letnie sandałki, wpadła na moment, żeby się pożegnać. Ja — podobnie jak większość chłopców — zostałam w szkolnej szacie.
Pociąg zaczął zwalniać.
— Koniecznie napisz, jak wrócisz z Niemiec — powiedziałam stanowczo, ściskając Notta tak mocno, jakbym miała nie zobaczyć go przez kolejny rok.
— Daj spokój, lecimy na trzy dni, nie będzie o czym pisać — odparł. — Jeszcze raz… jak się nazywa ten twój bar? Pijany Hipogryf?
— Pijany Jednorożec — parsknęłam. — I ani się waż…
— Chyba zgłupiałaś, że przepuścimy taką okazję — wtrącił Mulciber i też podszedł, żeby mnie uściskać.
Na widok Black przyobleczonej w czarną, koronkową szatę z wysoką stójką oblał mnie zimny pot, ale Ślizgonka tylko skinęła głową i odeszła korytarzem w stronę wyjścia, z dziennikiem w jednej i klatką w drugiej ręce; Malfoy pocił się i dyszał, ciągnąc za nią dwa ogromne kufry. Rozległ się pisk kół i ostro szarpnęło; pociąg stanął.
Wszyscy rzucili się do wyjścia. Za oknem widać już było niewielką, kolorową gromadkę ludzi z przodu, dużą przerwę i znacznie większy, stonowany i poważny tłum z tyłu; lokomotywa gwizdnęła ostro i cały peron na moment wypełnił się gęstą parą. Coś ścisnęło mnie w gardle. Gdzieś tam wśród tej drugiej grupy z niecierpliwością stali rodzice. Domyślałam się, że przyjdą oboje, wszak nie codziennie odbiera się z dworca pierworodnego syna, na dodatek absolwenta. Jeszcze wczoraj cieszyłam się, że moje wyniki może chociaż trochę zmiękczą ojcowskie serce, ale dzisiaj nadzieja stopniała do mikroskopijnych rozmiarów. Nasz wagon zaczął się opróżniać.
— Trema? — usłyszałam za plecami.
Tom musiał pojawić się znienacka, kiedy zestresowana wyglądałam przez okno na wypchany peron. Ślizgon również się przebrał; choć kilka razy widziałam go w mugolskim ubraniu, za każdym razem przeżywałam mały wstrząs. Nie inaczej było tym razem. Poprzecierana, brunatna marynarka co najmniej sprzed dekady, poszarzała koszula i niemodna beretówka przywodziły na myśl raczej biednego subiekta albo dozorcę, nie ambitnego człowieka z planami na karierę polityczną czy naukową. W tamtym momencie spadła na mnie gorzka prawda, którą prawie rok temu próbował przetłumaczyć mi Sokaris — człowiek tak ubrany nigdy nie zostanie zaakceptowany przez sferę. To oczywiste, że musiał wysiąść z pociągu w mugolskim przyodziewku. Po niego nikt nie przyjechał wypucowanym Kabrioletem. Tom musiał sam dostać się ze stacji pod sierociniec — pieszo lub autobusem.
— Trochę. — Choć bardzo chciałam, nie potrafiłam ukryć smutku w głosie. — Życzę ci powodzenia w nowej pracy. Kiedy zaczynasz?
— Jutro.
Skinęłam głową. Ten przebrany za mugola Tom zupełnie mnie onieśmielał, a gdy podszedł bliżej, już kompletnie nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy. Wbiłam wzrok w pomniejszony kufer, który teraz dyndał mu na ramieniu jak niewielka skórzana teczka. Modliłam się, żeby Selwyn za moimi plecami przepchnął swoją walizkę i udrożnił korytarz.
— Napisz czasami, jak ci się wiedzie, czy pan Greengrass dobrze cię traktuje…
— A co, masz ochotę sprawić mu manto? — zapytał.
Roześmiałam się nerwowo, ale kiedy jego ręka lekko ujęła moją twarz, wyślizgnęłam się delikatnie z zasięgu Riddle’a, bez rozmysłu popychając Selwyna na Gaby stojącą przy wyjściu. Prawie natychmiast pożałowałam tego odruchu, choć Tom nie dał mi odczuć, że poczuł się dotknięty. Pomógł mi lewitować kufer, a później zejść ze stromych schodków. Ściskałam mu dłoń, przygnieciona potwornymi wyrzutami sumienia; wstydziłam się przed samą sobą, że spojrzałam na niego tak li tylko przez ubrania, które nosił. Rzuciłam krótkie do zobaczenia i pomknęłam w kierunku rodziców; matkę spostrzegłam już z pociągu — jako jedyna w tym elegancko stonowanym towarzystwie założyła na siebie soczyste, letnie barwy. Na tle pudrowych róży, błękitów, butelkowej zieleni i nieśmiertelnej czerni prezentowała się jak egzotyczny ptak.
Ojca dostrzegłam dopiero po długiej chwili; klepał właśnie Sokarisa, który specjalnie ubrał się w szatę absolwenta i z dumą pokazywał rodzicom dyplom.
— No, jesteś już — wypaliła matka i przytuliła mnie naprędce.
— Ile można na ciebie czekać, już prawie wszyscy wyszli — dorzucił ojciec rozdrażnionym tonem. — Twój brat zjawił się tu raz-dwa.
Wydęłam wargi. Na niego zawsze mogłam liczyć. Nigdy nie przeoczył żadnego odstępstwa od dobrych manier.
— Mam więcej przyjaciół, to i dłużej zajmuje pożegnanie ich wszystkich — odgryzłam się.
— Liczy się jakość, nie ilość.
— Powiedz to jutro Yaxleyowi — mruknęłam, ale ojciec już tego nie usłyszał.
Zagarnął syna ramieniem i ruszył śmiało w stronę wyjścia. Obróciłam się na moment i westchnęłam mimowolnie. Widząc, jak mugolaki z czułością witały swoje dzieci po prawie półrocznej rozłące, coś ścisnęło mnie w sercu. Matki obejmowały córki, ojcowie pomagali z kuframi, a wszyscy gadali przy tym jak najęci. A później spojrzałam przed siebie — wyelegantowani rodzice stali cierpliwie w kolejce do żelaznej barierki; nudny smalltalk prowadzono tak cicho, by nie odznaczał się na tle rozmów innych. Z gulą w gardle ustawiłam się w ogonku. Nienawidziłam tych kurtuazji. Nienawidziłam stonowanych szat, braku spontaniczności, modnych kapeluszy prosto z Paryża. Nienawidziłam rodziców. Nienawidziłam Sokarisa. Nienawidziłam siebie za to, że zgromiłam spojrzeniem znoszoną marynarkę Toma. I za to, że w głębi serca byłam taką snobką, jak oni wszyscy.

~*~

Dość długo nic tu nie wrzucałam, zajęłam się trochę Siostrzenicą, ale zamknęłam na niej pewien etap, więc mogę teraz wrócić tutaj na kilka rozdziałów. Tym bardziej, że pandemia i ta cała obostrzeniowa otoczka znacznie zmieniły moje zawodowe plany, więc na obecną chwilę tkwię w domu w podwójnym zawieszeniu. Pozostaje siedzenie na dupie i zajmowanie się szeroko rozumianą „tfurczością”. Czyli — jeżeli chodzi o sposoby spędzania wolnego czasu — nic się nie zmieniło. 

34 komentarze:

  1. ~Lady Morte
    26 sierpnia 2009 o 10:31

    1?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 sierpnia 2009 o 10:33
      Pierwsza xD Tak. xD

      Usuń
    2. ~Lady Morte
      26 sierpnia 2009 o 10:36

      Wiiiha, jestem pierwsza!!! xD Rozdział fajny, wszystko ok, a ja za 5 minut lece na działkę.Zero dostępu do internetu przez trzy dni!!! TO TRAGEDIA!!! xD

      Usuń
    3. 26 sierpnia 2009 o 11:19
      OMG… ja bym tak nie dała rady… xD

      Usuń
  2. ~Eles.
    26 sierpnia 2009 o 10:32

    O tak, teraz jest już wszędzie xD. Dzięki. A rozdział mi się podobał i więcej nie napiszę, bo mi się nie chce myśleć. Muszę myśleć nad rozdziałem do siebie xD.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 sierpnia 2009 o 10:35
      Tak, znam to uczucie. Tylko jak się głowię nad rozdziałem, to mam pustkę w głowie. A natchnienie czasem przychodzi w najmniej spodziewanym miejscu i czasie, np podczas sprawziany z matmy albo mszy xD

      Usuń
  3. ~Claudia
    26 sierpnia 2009 o 10:32

    Mówiąc szczerze miałam nadzieję, że więcej czasu minie, aż do siebie wrócą. Ale lepiej teraz niż za trzy lata xD Ogółem bardzo mi się podobał rozdział. Dobrze, że tempimy nielegalny handel. Może Victoria wystartuje w wyborach na ministra? Tom miałby wtedy wolną rękę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 sierpnia 2009 o 10:36
      No weź, jakby mieli do siebie wrócić za kilkanaście rozdziałów, to o czym bym pisała? xD Żandych skandali, itp… nudy xD Victoria by mogłaby być ministrem, tak, ojciec by się ucieszył xD Nie dość, że kasa, to i popularność xD

      Usuń
  4. andziaa131@buziaczek.pl
    26 sierpnia 2009 o 13:14

    Nowy rozdział na corka-ciemnego-zla.blog.onet.pl Serdecznie zapraszam xD. ~ Eles.

    OdpowiedzUsuń
  5. ~Anitamta
    26 sierpnia 2009 o 14:27

    Ostatnia scena podobała mi się anjbardziej. Ogółem notka świetna. Dzięki za powiadomienie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 sierpnia 2009 o 19:05
      No, oczywiście że była genialna xD

      Usuń
  6. ~Olka
    26 sierpnia 2009 o 18:19

    Fajny rozdział.Jednak Viktoria dała Tomowi ostatnią szansę na ich związek…..ciekawe czy Tom dotrzyma obietnicy i nie będzie jej zdradzał.Czekam na następną notkę.Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 sierpnia 2009 o 19:06
      To nie chodziło o zdradę, ale raczej o kłamstwa Toma. Ale zdrada to mimochodem też się przewinęła xD

      Usuń
  7. ~House
    26 sierpnia 2009 o 19:40

    Bardzo fajna notka, choć na początku może zbyt trochę banalna. Za dużo do przewidzenia, gdy Viktoria wchodzi do lasu, potem spotyka Toma. Ale ogólnie OK. Mochte sehr! pozdro.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 sierpnia 2009 o 19:45
      No tak. Banalna. Ale co byście zrobili bez takich banalnych notek od czasu do czasu? xD

      Usuń
    2. ~Eles.
      26 sierpnia 2009 o 19:58

      Zdechli marnie w oczekiwaniu na te niebanalne. xDD

      Usuń
    3. 27 sierpnia 2009 o 08:57
      No, marnie nie zdechniecie, bo następna notka będzie lepsza. Zawsze tak mówię, ale to prawda xD

      Usuń
  8. klaudia1009@autograf.pl
    26 sierpnia 2009 o 21:49

    jaki odważny wybór… ja bym tak nie potrafiła… ale to w końcu fikcja… więcej nie wymyślę bo kleję rozdziały u siebie, a w końcu kleję na raz trzy [oto-nadeszla-pora]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 27 sierpnia 2009 o 08:59
      Tak, trafnie zauważyłaś, fiskcja xD To klej ten rozdział, klej, ja też się zabieram za klejenie u siebie xD

      Usuń
  9. ~carmen37
    26 sierpnia 2009 o 21:53

    Piękny szablon. Naprawdę. Beautiful xD A co do rozdziału… po prostu… no zabić rodziców Victorii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 27 sierpnia 2009 o 09:01
      No, męczyłam się nad nim długo xD

      Usuń
  10. ~W.
    27 sierpnia 2009 o 16:58

    Rozdział fajny, ale chętnie przyjełbym jakieś morderstwa, Cruciatusyczy chociażby mugolskie bójki XD Najlepiej z udziałem Victorii i Toma ^^^ iproszę cię!!!!!! niech Victoria nie chodzi już do tych pieprzonych pająków, bo taki włochaty, gadający i przedewszystkim WIELKI pajączek może człowieka przyprawić o zawał…… ( akcja ANTYpająki ). Ale ogólnie rozdział fajny!!!!! xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 29 sierpnia 2009 o 10:06
      Boisz się? Ja kocham pająki. Miałam raz takiego jednego, wiernego pająka xD Aaach, to były czasy xD

      Usuń
  11. ~W.
    27 sierpnia 2009 o 17:01

    Właśnie !!!!! A może by tak cichczem dokonać morderstwa na starych Victorii…. tylko zero pająków !!!!!!!!! Wybacz, że tak tylko o tych morderstwach, ale oglądnięcie Piły robi swoje……( na szczęście tam nie było pająków, brrrrrr ).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 29 sierpnia 2009 o 10:07
      Morderstwo z udziałem pająków. Co o tym myślisz? xD

      Usuń
  12. ~Nadine
    28 sierpnia 2009 o 23:10

    też idziesz do 3 gim ? ^^ fajniee ^^ nocia fajna, dobrze, że wybaczyła Riddle’owi, ale po co szła do Aragoga, trochę dziwne wyjaśnienie, że chce sobie popatrzeć ^^ pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 29 sierpnia 2009 o 10:05
      No oczywiście, że nie szła tam tylko po to, żeby sobie popatrzeć, za kogo mnie masz ? xD Aż tak banalna chyba nie jestem xD

      Usuń
  13. : ( Jakiś czas temu pytałam się o rozdział 16sty i dopiero teraz zauważyłam, że już się pojawił, ale opowiadanie znowu stanęło w miejscu. Kiedy możemy się spodziewać siedemnastego rozdziału?
    Glenka

    OdpowiedzUsuń
  14. Haha, Frozen wie jak zaskoczyć, nagle z "0" napisanych słów zrobił się cały rozdział i to konkretny (a miałam jeść w trakcie, ale ostrzeżeniem na stronie fb mnie zniechęciłaś :D)

    Ciężko mi jest czasami uwierzyć, że potrafisz tak zgrabnie wchodzić w to samo uniwersum po roku a nawet więcej zamrożenia. Jestem pod wrażeniem, bo ja tak nie potrafię - jeżeli czegoś nie piszę ponad rok, to zazwyczaj tracę do tego zupełnie serce albo zaczynam od nowa, pożycz trochę tej determinacji!

    Rozdział jest właściwie trochę przejściówką, bo wszyscy wiemy na co czekamy najbardziej - na Victorię wycierającą blaty w karczmie i nalewającą charłakom piwa (i wakacyjny seksik w sianie, pamiętam o nim, moja droga). Mimo wszystko udało Ci się zaskoczyć mnie tą sceną z ręką Bellatriks. Z początku nie miałam pojęcia, kto tak właściwie użył tego czarnego zaklęcia, byłam w podobnym szoku co całe towarzystwo. Kto by się spodziewał, że pod pewnymi warunkami Felix Felicis może okazać się niemal mordercze - czyżby to stąd zalecenie, by go nie pić przed pojedynkami? Żeby przeciwnika "szczęśliwie" nie uderzył piorun? Nowym doświadczeniem było też obserwować wystraszonego Toma. To się chłopina musiał strachu najeść, że się zaraz okaże, że spadnie na niego wina za śmierć dziewczynki podczas nie-do-końca legalnych zajęć pod jego patronatem. Mimo wszystko się cieszę, że się skończyło dobrze, Bella mnie denerwuje, ale wciąż jest dzieckiem, nie zasługuje na to.

    Poza tym kocham też Twojego Slughorna. Jest o niebo lepszy od tego pseudopedofila, taki zupełnie swojski i kochany. Dokładnie tak go sobie wyobrażam w tych czasach, gdy jeszcze wojna z Voldemortem i wyrzuty sumienia go tak bardzo nie zżerały.

    Pozdrawiam i życzę weny!
    Eliza

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tiaaaa, magiczne rozmnożenie słów, powiem szczerze, że przypomniałam sobie o tym liczniku już po wrzuceniu rozdziału. XD Ale teraz postaram się wrzucać na bieżąco jakiś progres, skoro już sobie o nim przypomniałam.

      Potrafię, bo mam na to świetny protip: super ultra mega dokładny plan ramowy. Czasami taki przeciętny rozdział (jak np. ten na ok. 16k słów) potrafi mieć kilkadziesiąt (przeważnie tak ok. 40-70) punktów. Kiedy mam trochę czasu i jestem jeszcze na świeżo po napisaniu rozdziału, to siadam do planu ramowego i piszę najdokładniej, jak się da. Wiesz, tym bardziej w tym odnawianiu staroci tak naprawdę nie ma nic trudnego, bo ja tak naprawdę trzymam się głównego wątku, który wymyśliłam lata, laaata temu. Gdybym dzisiaj pisała to opowiadanie od nowa, poprowadziłabym je totalnie inaczej, w ogóle usunęłabym wątek Hogwartu i Victoria od początku byłaby Dżahmes, nie bawiłabym się w bzdurne ciąże w szkole, w szarpaninę z Nickiem, ale to mija się z celem, więc po prostu trzymam się tych głównych wątków (nie ma ich wiele, bo rozdziały były króciutkie) i trochę je poprawiam, żeby nie wyglądały AŻ TAK absurdalnie. Chociaż momentami ciężko jest wybrnąć z tych głupot, które wtedy nawymyślałam. Więc jak potem siadam do takiego planu ramowego, to wszystko mi się odświeża. Bardzo polecam wypróbować tę metodę.

      Co do Felixa, to właśnie tak rozumiem słowa Slughorna, że nie należy tego eliksiru nadużywać i pić go tylko wtedy, kiedy chcemy mieć szczęśliwy dzień. Bo faktycznie nie możemy przewidzieć, co się stanie. Victoria chciała wygrać. No i wygrała, ale jakim kosztem. Pewnie gdyby nie była "na dopingu", Bellatriks wytrąciłaby jej różdżkę albo walka trwałaby krócej i nic by się nie stało, zaklęcie trafiłoby w ścianę. A co do r u c h a ń s k a w sianie, to oczywiście będzie, gdzież bym śmiała pominąć w zasadzie jedną z ważniejszych scen, która otwiera całe to zamieszanie z Egiptem. XD

      Muj Borze, nie mam pojęcia, co mi się takiego przyśniło, że nagle postanowiłam zrobić ze Slughorna molestanta. To była chyba większa głupota od tego rzygania na drugi dzień po zajściu w ciążę. Uwielbiam pisać scenki ze Slughornem i serce by mi się kroiło, gdybym miała znów zrobić z niego zboczucha.

      Usuń
    2. Trzeba jeszcze umieć pisać plany ramowe :D. Ja zazwyczaj piszę plan na rozdział w formie konspektu, ale te konspekty są zawsze okrojone i zawierają bardzo mało pomysłów, bo ja najwięcej wymyślam w trakcie pisania, a jeśli już coś wymyślę z wyprzedzeniem to potem nie chce mi się tego zapisać, bo przecież "pamiętam" i tak koło się domyka. Podejrzewam, że dałoby radę to przeskoczyć, tylko trzeba trochę samozaparcia, ale...

      Twoje odświeżone rozdziały są tak pięknie napisane, że z największej głupoty jesteś w stanie zrobić ciekawy i zajmujący wątek fabularny, nie martw się :)

      Ja zawsze zakładałam, że to chodzi tylko o zasady fair play, że Felix jest tu pewnym ekwiwalentem sterydów, ale kiedy tak na to spojrzeć, to twoja teoria jest znacznie ciekawsza.

      A ja uwielbiam czytać te scenki ze Slughornem, chciałabym mieć takiego super nauczyciela. To znaczy, miewałam takich w liceum, ale na studiach relacje z wykładowcami są już luźne jak gumki w starych majtach, so cokolwiek.

      Usuń
    3. Też miałam ten problem, że na coś wpadałam, a potem oj tam, oj tam, zapamiętam, bo taki zajebisty pomysł, a np. następnego dnia się okazywało, że jednak nie. Dlatego nauczyłam się spisywać wszystko, co mi przychodzi do głowy, a jak po czasie uznam, że jednak nie pasuje, to wywalam z planu. Ale przynajmniej nie zapominam, zawsze to coś.
      Ej, w sumie ciekawa jestem, co by się stało, gdyby uczeń wszedł na SUM-y pod wpływem takiego eliksiru, bo tak naprawdę kupić albo dostać można wszystko, a przypuszczam, że np. taki Lucjusz Malfoy nie miałby problemu ze zdobyciem/kupnem/samodzielnym uwarzeniem Felixa, żeby jego syn zajebiście pozdawał wszystkie egzaminy. I co, wchodzi sobie taki Malfoy na jakąś numerologię czy zielarstwo, siada, nauczyciele aż tak dobrze go nie znają, bo nie jest ich wychowankiem, więc jest po prostu jednym z wielu gówniaków na egzaminie i w sumie nic się nie dzieje, Malfoy wszystko elegancko zdaje. Chyba że istniały jakieś czary, które nie odkrywały jego oszustwo. Np. Malfoy rzygał w progu, żeby usunąć eliksir z organizmu (o ile coś takiego sprawiało, że efekt szczęścia znikał).

      Usuń
    4. Z tego co ja kojarzę to było w książkach że są specjalne zabezpieczenia np przeciwko długopisom samopoprawiającym, że pergamin je rozpoznawał, więc w sumie dlaczego nie miałoby być testów na obecność eliksirów w organizmie? Może tak być:D były też przecież inne wspierające, np wspomagające pamięć itd.

      Usuń