15 sierpnia 2009

16. Równi i równiejsi


Potrzebowałam sześciu spotkań, aby nareszcie udało mi się teleportować. I choć obyło się bez rozszczepienia, już wiedziałam, że nie będzie to mój ulubiony środek transportu. Samodzielna deportacja wymagała znacznie większego skupienia, niż podejrzewałam, a po kilku takich próbach i aportacjach (niekoniecznie w swoim okręgu) przez resztę popołudnia zmagałam się z uporczywym bólem głowy. Co więcej, każdej teleportacji towarzyszyło uczucie zgniatania, jakby ktoś wściekły próbował wcisnąć mnie całą w zbyt ciasne rajstopy albo przepchnąć przez gumową rurę. Yaxley mędrkował, że z czasem to minie, ale ostatnio podchodziłam sceptycznie do wszystkiego, co mówił. Zresztą gdzie mielibyśmy ćwiczyć? Raz w tygodniu, o ile zajęcia nie zostały przełożone na kolejną sobotę, mieliśmy okazję co najwyżej stresować się przez godzinę pod czujnym okiem opiekunów domu, pani Jones i jąkały Thompsona. A najbliższa wycieczka do Hogsmeade przypadała akurat na Niedzielę Palmową siódmego kwietnia. Wątpiłam, by Margaret pozwoliła komukolwiek na taką samowolkę — z dala od szkoły, bez licencji i kontroli kogoś dorosłego. Choć prawie wszyscy ukończyliśmy już siedemnaście lat, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że wciąż pozostawaliśmy dziećmi. A w tym tygodniu do grona uprzywilejowanych pełnoletnich miał dołączyć kolejny szczęśliwiec.
— Z góry uprzedzam, że nie wezmę udziału w żadnej popijawie po nocach — oświadczyłam stanowczo. Był piątek i właśnie zmierzaliśmy na zielarstwo; od kilku dni koszmarnie lało, przez co stałam się jeszcze bardziej drażliwa. Liczyłam, że wiosna, która nastała w tym roku zaskakująco wcześnie, zostanie na ciut dłużej, ale pogodzie znów nie udało się wygrać z angielskimi deszczami. — Możesz to sobie wybić z głowy, Travers.
Na samą myśl zrobiło mi się gorąco, choć lało jak z cebra, a lodowaty wiatr wściekle szargał płaszczami. Fala upokorzenia wypełniła mi wnętrzności, a w żołądku coś podskoczyło, kiedy przypomniałam sobie feralne przyjęcie urodzinowe Notta.
— No co ty, pijemy w Hogsmeade, mała — zarechotał Amadeusz. — W gospodzie pod Świńskim Łbem, będziemy tam mieć intymnie i cicho. Założę się, że nigdy tam nie byłyście.
Spojrzałam ukradkiem na Margaret, która naciągnęła na czoło obszyty futrem kaptur i burknęła pod nosem:
— Jakoś nie jest mi żal z tego powodu…
Mnie również nie było, kiedy dwa dni później po prawie czterdziestominutowej mordędze przez podmokłą ścieżkę nareszcie dotarliśmy do celu na obrzeżach Hogsmeade. Co prawda ulewy ustały, lecz niebo wciąż przysłaniały stalowoszare chmury, a błotniste kałuże niemal całkowicie pokrywały bruk. Na tle tej scenerii pub prezentował się nad wyraz osobliwie. Piętrowy, odrapany budynek z odpadającymi rynnami i zardzewiałym szyldem nie zachęcał do wejścia nawet w taką pogodę. Stęknęłam z obrzydzenia na widok drewnianej tabliczki nad drzwiami; choć farba wyblakła i złuszczyła się w kilku miejscach, nadal można było wypatrzeć obcięty, świński łeb i posokę wyciekającą na obrus. Chłopcy byli zachwyceni.
— Może znów spotkamy tego typa od proszku Fiuu, co ostatnio! — wyszeptał podekscytowany Evan, kiedy gromadą stłoczyliśmy się pod wąskimi drzwiami.
— Wciągaliście proszek Fiuu? — zapytałam zgorszona, nie do końca pewna, czy dobrze zrozumiałam Rosiera.
— Nie, mała — usłyszałam nad głową tubalny głos Traversa. — To się tylko tak nazywa. Palisz i odlatujesz, kapujesz?
Wydęłam wargi, ale nic już nie powiedziałam, bo Crabbe, który wślizgnął się jako ostatni, zamknął drzwi. Otoczyła nas złowieszcza cisza, którą bardzo szybko przerwało tupanie kilkudziesięciu par zimowych kozaków. Gospoda wewnątrz nie wyglądała ani trochę lepiej od tego, jak prezentowała się na zewnątrz. Już w progu zaleciało stęchlizną i starym capem, a szarobura sala, choć całkiem przestronna, okazała się zagracona masą stolików i niepasujących do siebie krzeseł. Zerknęłam tęsknie w stronę najbliższego okna, ale mętne szyby były tak oblepione brudem, że światło dzienne prawie tu nie docierało. Jedynie gdzieniegdzie przymocowano do ścian toporne, staroświeckie lichtarze, podobne do tych, które widziałam u Pringle’a w kantorku, przez co gęsty, pomarańczowy półmrok w połączeniu z obskurnym wnętrzem jeszcze bardziej przywodził na myśl melinę. Przeszedł mnie dreszcz na widok kłębowiska czarnej od kurzu pajęczyny pokrywającej niemal cały sufit. Wymarzone miejsce na uczczenie siedemnastych urodzin.
Wilkes skoczył zamówić dla każdego po kuflu piwa kremowego, a my poprzyciągaliśmy sobie krzesła i usiedliśmy przy największym stole po środku izby. Widząc wyżarte plamy na drewnianej podłodze, starałam się nie myśleć, ilu pijaków tam zwymiotowało. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że o ile kiedykolwiek było tu sprzątane, nie używano do tego czarów. Tymczasem przy kontuarze huknęło jak z armaty i oczom wszystkich ukazała się piekielnie zarośnięta, wysoka postać barmana z różdżką w jednej i brudną szmatą w drugiej ręce. Najprawdopodobniej wypadł z pomieszczenia obok, zaaferowany tak liczną klientelą, bo oczy za okularami zrobiły mu się okrągłe jak galeony.
— No to co, to będzie… dwadzieścia jeden kremowych piwek — zagadnął Wilkes, podliczywszy szybko wszystkich przy stole. — I ognista whisky dla solenizanta… to tak na początek. I po kieliszku wódeczki dla każdego.
— W kuflach to piwo? — burknął czarodziej.
Klemens zerknął przelotnie na zakurzone szkło za plecami barmana i uśmiechnął się kwaśno.
— W butelkach, obejdzie się.
Złoto zabrzęczało w wypchanej sakwie, gdy Wilkes zaczął odliczać osiemdziesiąt osiem sykli za piwa, wódeczkę i ognistą whisky. Następną sekundę później piwo i niedomyta szklanka wypełniona bursztynowym płynem przefrunęły przez salę i wylądowały głośno na naszym stole; jedna z butelek łupnęła zbyt mocno o blat i opryskała pianą nowiutki szalik Malfoya. Każdy z nas — w swoim doskonale czarnym, granatowym lub burgundowym płaszczu, błyszczących, skórzanych rękawiczkach, z modną tiarą na głowie — tak bardzo nie pasował do tego wnętrza, jak tylko się dało. Nawet Tom, choć jego palto pamiętało poprzednie dziesięciolecie, a kapelusz wypłowiał od słońca. Jeszcze raz zerknęłam na czarodzieja za ladą — ach, jakże musiał nami gardzić. Podliczył monety, cisnął je do kasy, obrzucił nas nieprzyjemnym spojrzeniem i dopiero wtedy wrócił do swojego kantorka. Zrobiło mi się zimno na myśl, że za kilka miesięcy może czekać mnie taki sam los. Albo i gorszy.
Na twoje życzenie, MAŁA.
Kiedy wszyscy dostali już swoje drinki, Travers powstał.
— No to co, po maluszku za solenizanta, dużo zdrowia, szczęścia i jeszcze raz złota, Mulciber.
Uniósł kieliszek i wszyscy zrobiliśmy to samo, mamrocząc życzenia; wymruczeliśmy jakieś nieczyste Sto lat, a solenizant stał z ognistą whisky w garści i przestępował z nogi na nogę, czekając, aż skończymy. Zażenowani szybko wypiliśmy zdrowie Mulcibera — ja swoją wódkę musiałam przepić kremowym piwem — i z powrotem opadliśmy na krzesła, a Wilkes poleciał zamówić drugą kolejkę. Ulewa na zewnątrz zaczęła się wzmagać. Westchnęłam cicho na myśl o przytulnych Trzech Miotłach i ogniu trzaskającym wesoło w kominku; tutaj palenisko było zimne i brudne, ale zdecydowanie lepiej rozmawiało się w pomieszczeniu, które mieliśmy tylko dla siebie. Z pubów i kawiarenek w centrum wioski uczniowie aż się wylewali, a posępna, zaniedbana karczma znacznie bardziej pasowała do nowego, mroczniejszego imagu moich przyjaciół. Kiedy na stół wjechał drugi komplet piwa kremowego, nadszedł czas na prezenty. Zrobiło się małe zamieszanie, bo każdy chciał wręczyć podarunek jako pierwszy. Wydobyłam z kieszeni niewielki pakunek, który przyszedł do mnie spóźniony dopiero podczas wieczornej poczty. Mulciber uśmiechnął się bez entuzjazmu na widok zawartości pudełeczka.
— Spinki do mankietów, oryginalnie — mruknął, obracając jedną w palcach.
— A co szałowego ty mi dałeś? — oburzyłam się. — Jak nie chcesz, to oddawaj, chętnie odzyskam te trzynaście galeonów…
Tymczasem Yaxley i Travers aż skręcali się z niecierpliwości, czatując z ogromnym pudłem tuż za moimi plecami. Specjalnie odczekali ze swoją paczką, aż wszyscy wręczą prezenty, aż entuzjazm w grupie już trochę ostygnie. Ze średnim zainteresowaniem obserwowaliśmy, jak solenizant rozrywał kolorowy papier; zapewne wszyscy spodziewali się kompletu książek, dziesiątego kartonu czekoladowych żab albo innego niepotrzebnego bibelotu, ale nie tego. Wilkes wrzasnął przeraźliwie i odskoczył od stołu, a kartonowe wieko wystrzeliło w powietrze; początkowo gospoda pod Świńskim Łbem zadrżała od eksplozji śmiechu, który bardzo szybko przerodził się w okrzyki przerażenia. Pudło przewróciło się, a na podłogę opadło coś olbrzymiego i kudłatego. Osiem szkaradnych, owłosionych nóg, błyszczący, brunatny odwłok. I te połyskujące nad szczypcami ślepia. Pająk wielkości świnki morskiej, ten sam, którego Yaxley schwytał w Zakazanym Lesie, pomknął w stronę brudnego kontuaru, by zniknąć za stertą drewnianych skrzynek po ognistej whisky. Zdrętwiała ze strachu, ze ścierpniętymi kończynami, rzuciłam szybkie spojrzenie w stronę winowajców, którzy jako jedyni skręcali się ze śmiechu. I to dlatego ten bęcwał narażał nasze życie i przyszłość w szkole! Dla głupiego żartu, ot co! I to towarzystwo chciało — śladami Grindelwalda — zmieniać świat na lepsze.
— Boże… — wyrzuciłam z siebie na wydechu. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe i nie mogłam pozbyć się wrażenia setki maleńkich nóżek biegających po całym ciele. Potworne. Wszyscy dookoła powoli wracali do siebie, w kilku miejscach pojawiły się pierwsze pojedyncze chichoty. — Czy wyście stracili rozum…
— Zwariowaliście?! — Reszta moich słów utonęła we wrzasku Margaret. Była blada, wręcz bladozielona, z nogami podciągniętymi pod samą brodę, a z jej przewróconej butelki kapało na podłogę kremowe piwo. — Nieodpowiedzialne bachory, poczekajcie, tylko wrócimy do szkoły…! Profesor Slughorn o wszystkim się dowie i zobaczycie, co…!
Ale Yaxley i Wilkes nie dowiedzieli się, co zobaczą, bo z izby, w której chwilę temu zniknął barman, dobiegł nas dziki wrzask, dźwięk tłuczonego szkła i soczyste Kurwa mać!, więc chłopcy kolejny raz zawyli ze śmiechu. Śmiał się nawet Mulciber, choć minutę wcześniej dygotał i piszczał jak mała dziewczynka, stojąc na krześle. Rozdarta między złością na kolegów i rozbawieniem, pozwoliłam sobie na koślawy uśmiech. Przez moment byłam pewna, że właściciel gospody wpadnie na salę i każe nam się wynosić, ale po jakimś czasie hałasy na zapleczu ucichły, a kiedy zarośnięty mężczyzna znów się zjawił, wezwany przez dzwonek na ladzie, tylko nieprzyjemnie łypnął na Traversa i bez słowa zrealizował następne zamówienie. Tym razem im się upiekło. Im. Nam. Mnie również. Oblałam się zimnym potem na myśl, że mogłabym zostać skojarzona z Yaxleyem, akromantulą i posądzona o współudział w sprowadzeniu tego szkaradztwa do Hogsmeade. Sokaris tylko czekał, aby donieść ojcu o kolejnym szlabanie, a tego profesor Slughorn już by nie przepuścił. Wciąż lekko zdenerwowana sięgnęłam po trzecie piwo kremowe, które sfrunęło z gracją z nadlatującej tacy.
Reszta popołudnia nie była już tak emocjonująca. Porobiły się małe, kilkuosobowe grupki, w których jedni chichotali, drudzy rozmawiali przyciszonymi głosami, a inni palili w milczeniu. Ja, z Nottem po prawej, Rosierem po lewej, kiwałam się na krześle, zdrapując z melancholią etykietkę przylepioną do swojej butelki. Nott paplał o zbliżających się SUM-ach, a Evan — choć słyszał to wszystko co najmniej dwa razy — spijał z jego warg każde słowo.
— Dostałem takiego starego zgreda, podobno uczył transmutacji przed Dumbledore’em — przynudzał Teodor. — Jak on się nazywał… Sangun… Saugwik… Sangwinik…
— Schymura. I nie uczył przed Dumbledore’em — ofuknęła go Rowle z drugiego końca stołu. Wciąż dąsała się na chłopców i odmówiła trzeciego toastu, kiedy Yaxley podsunął jej pod nos literatkę.
— I uwalił mnie na ostatnim zaklęciu, dupek — kontynuował niewzruszony. — Mówię ci, to zależy, na kogo trafisz. Myślisz, że Carrow jest takim specem z transmutacji? Miała szczęście i tyle.
Choć sala była przestronna, powietrze szybko zrobiło się siwe i ciężkie od papierosowego dymu i alkoholowych oddechów, na domiar złego na zewnętrz znów się rozpadało i jedyne, co nam pozostało, to przeczekać to oberwanie chmury. Ogromne krople bębniły w okna, a kiedy Bellatriks otworzyła drzwi, żeby usiąść w progu i w samotności pogrążyć się w swoich dziwactwach z dziennika, do izby wpadł cudownie rześki, chłodny powiew. Po dłuższej chwili Tom przeprosił Traversa i oddalił się, by zapalić; mogłam tylko zerkać i wytężać słuch, żeby wychwycić chociaż kilka słów z tego, o czym rozmawiał z Black, ale szum wiatru i deszczu z zewnątrz przypominał nadciągające tsunami.
Wilkes westchnął przeciągle.
— Zna ktoś zaklęcie na zatrzymanie tego gówna z nieba? — zapytał z pretensją. — Ile tu jeszcze będziemy siedzieć jak kołki? Nie zdążymy na obiad.
A jeszcze trzy godziny temu byli tak podekscytowani na wieść o gospodzie pod Świńskim Łbem. W zasadzie ten wypad nie różnił się wiele od tych poprzednich, może tylko spędziliśmy trochę więcej czasu razem w jednym pomieszczeniu. Zwykle po piwie kremowym rozpoczynającym wycieczkę w Trzech Miotłach rozchodziliśmy się w małych grupkach, aby zrobić zakupy albo poszwendać się po wiosce.
— Szkoda, że nie ma tu jakiegoś tajnego przejścia, żeby ominąć ulewę — marudził Nott.
— Albo teleportować się — dodał Mulciber, na co Margaret znów się obruszyła.
— Na teren Hogwartu nie wolno się…
— Te, Riddle, a tak właściwie nigdy nie powiedziałeś, jak to było z tą twoją teleportacją. Coś ci to za gładko idzie, nawet jak na ciebie — wtrącił Travers i wszyscy zamilkli.
Tom, oparty plecami o jedną framugę, strzepnął z papierosa szary popiół. Siedząca u jego stóp Black natychmiast zadarła głowę, a Nott obrócił się ku niemu wraz z krzesłem. I choć Riddle jeszcze się nie zdążył się odezwać, już w podstępnym, nikłym uśmieszku czaiła się odpowiedź.
— Owszem, wcześniej tego próbowałem.
Przez gospodę przetoczył się szmer podekscytowania; za moimi plecami Evan jęknął głośno.
— Ej, a kiedy cię zapytałem, czy…!
— Nie wszędzie jest czas i miejsce na prawdę, Rosier — przerwał mu łagodnie i wyrzucił niedopałek w deszcz. Gdy wrócił, żeby usiąść obok Rowle i dopić swoje piwo, Margaret burknęła coś o prefektach i niewłaściwym wzorze dla innych, ale zignorował ją. — A teraz jest czas na to, by dojrzeć. Zbliżają się egzaminy, dla niektórych są równoznaczne z końcem szkoły. Obawiam się, że nadchodzi chwila, by przestać żyć Hogwartem, mamy w końcu jakieś cele. Każdy z nas musi znaleźć najlepszą drogę, aby wcielić nasze plany w życie, a nie zrobimy tego, pakując pająki w kolorowy papier. Dzisiaj świętujemy siedemnaste urodziny Mulcibera, niech to będzie pewien symbol. Idziemy.
Wstał i szarpnął lekko głową w kierunku wyjścia, a peleryna posłusznie podleciała do jego wyciągniętej dłoni. Nie zamierzał czekać, aż się rozpogodzi. Wszyscy w milczeniu poodkładali butelki i bez słowa zaczęli się ubierać. Z każdym słowem Toma napięcie rosło i zatrzymało się na nieznośnie wysokim poziomie, aż powietrze stało się ciężkie jak po pojedynku, z tą jedną różnicą, że utrzymywało się nawet na zewnątrz, kiedy pędziliśmy do szkoły. Nikt nie miał śmiałości do pogaduszek. Woda lała się strumieniami i nalewała się do butów, gdy najpierw wspinaliśmy się brukiem, a później błotnistą ścieżką, byle zdążyć na obiad.
To, co powiedział Riddle, siedziało mi w głowie przez całą drogę do zamku. Miał rację. Powinniśmy jak najszybciej porzucić myśli o wiecznym Hogwarcie i dorosnąć. I choć o własną dojrzałość już się nie martwiłam, nie miałam pojęcia, co mogłabym zaoferować nam wszystkim. Wszelakie kontakty, znajomości… każda z tych rzeczy bez wyjątku należała do ojca. Nie posiadałam szczególnych umiejętności ani majątku, żadnych perspektyw na karierę polityczną. To ciążyło mi na sercu jak gigantyczny głaz za każdym razem, kiedy temat rozmów zbaczał na tamte tory. Przez resztą drogi powrotnej prawie się nie odzywałam, próbując uczepić się choć jednej rzeczy, która by sprawiła, że stałabym się im choć trochę potrzebna.
W holu natknęliśmy się na uczniów, którzy dotarli do zamku przed nami — wszyscy ociekający wodą, starając się robić uniki przed kolorowymi balonami wypełnionymi czerwonym atramentem. Zawsze podczas silnej ulewy Irytek wpadał w twórczy nastrój, fruwał pod sufitem i starał się zafarbować na czerwono głowy jak największej ilości osób. Mnie co prawda udało się uniknąć ciosu balonem, ale Yaxley nie miał już tyle szczęścia — chwilę później wkroczył do jadalni z głową ukoronowaną ogromną, rubinową plamą i resztkami gumy w kapturze. Trochę rozruszani i w nieco lepszych humorach powędrowaliśmy w głąb Wielkiej Sali, żeby się wysuszyć i zająć się tym, co zostało z obiadu. Jeszcze przed wejściem na teren szkoły chłopcy umówili się na małą próbę pojedynków w jednej z nieużywanych klas w lochach — prawdopodobnie w tej samej, w której razem z Riddle’em ćwiczyliśmy moją oklumencję — i bez przerwy o tym paplali; Avery i Mulciber zdążyli się już założyć o jego nowe samoczyszczące się rękawice ze smoczej skóry, który pierwszy straci różdżkę. Przysłuchiwałam się temu z niemałym zainteresowaniem; Ślizgoni bardzo często wymykali się wieczorami, żeby się pojedynkować. Jedni dla lepszych stopni, drudzy z chęci zwykłego sprawdzenia się, inni być może z myślą o mroczniejszych czasach. I wiedziałam, że dotyczyło to nie tylko naszej grupy. Niestety ja do tej pory nigdy nie dałam się namówić, choć domyślałam się, że Nott byłby w siódmym niebie — zwykle stawał naprzeciwko Goyle’a i wracał z wybitym barkiem, bez zęba albo w przypalonej szacie. Lecz tym razem usłuchałam natarczywych podszeptów i pierwszy raz postanowiłam się sprawdzić. Ot, chociaż popatrzeć z kąta, pokazać, że — jak pozostali — chciałam z nimi iść tą drogą, choć nie miałam niczego do zaoferowania.
Póki co.
Po całym dniu w błocie, kurzu i ulewnym deszczu marzyłam wyłącznie o gorącej kąpieli. Na domiar złego wciąż czułam na sobie smród kozła z gospody. Pojedynki ustaliliśmy na siedemnastą, by zdążyć doprowadzić się do porządku jeszcze przed kolacją, więc miałam sporo czasu, żeby najpierw wziąć długi prysznic, a później zasiąść w salonie ze słownikiem runów. I choć okupowanie najlepszego fotela przed kominkiem z Midnightem u stóp, mokrymi włosami i w świeżej szacie było bardzo przyjemne, poczułam delikatny skurcz w żołądku, kiedy tylko otworzyłam książkę. Do egzaminów zostało dwa i pół miesiąca. I pewnie nie przejęłabym się tym tak bardzo, gdyby nie były one jednoznaczne z zakuwaniem. Wszelkie pojedynki, spacery, dyskusje w cieniu drzew, dowcipy, ośmiogodzinny sen i inne wygody szybko się skończą, robiąc miejsce na klasówki, stres, notatki z pierwszego semestru i podkrążone oczy. Wiedziałam, że im wcześniej zacznę, tym mniej zostanie na maj i czerwiec, kiedy to nerwowa atmosfera nauki ogarnia cały zamek… ale tak mi się nie chciało! Ogień w kominku tak rozkosznie trzaskał, ogon Midnighta wił się po podłodze, raz po raz przyjemnie muskając moją odsłoniętą kotkę. Gdzieś w głębi salonu Ślizgonki przeglądały najnowszy numer Czarownicy i omawiały wiosenną kolekcję Dalmancjusza. Westchnęłam ciężko i zrezygnowana otworzyłam na stronie dwusetnej.
Przez pokój wspólny przewalały się tłumy, wchodząc i wychodząc, trzaskając drzwiami do łazienki i dormitoriów, dlatego odczuliłam się do tego stopnia, że nie usłyszałam znajomych kroków zbliżających się do kominka. Wzdrygnęłam się dopiero wtedy, kiedy podłokietnik fotela, w którym siedziałam, mocno się ugiął. Zakułam dopiero pierwszą stronę nowych runów i w chwili, kiedy zaczęłam wciągać się w rytm nauki, Riddle postanowił zakłócić sobą ten idealny moment. Omiotłam go wzrokiem od stóp do głów i uśmiechnęłam się pobłażliwie na widok niewielkiej paczuszki w jego palcach. Podsunął ją w oczekiwaniu, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy.
— To Mulciber miał dzisiaj urodziny, nie ja — napomknęłam, ale przyjęłam pudełeczko i rozerwałam kolorowy papier. Na widok maleńkiego fałszoskopu początkowo zaniemówiłam, zdobyłam się tylko na krótki śmiech. W oczach Toma zaigrała satysfakcja i już nijak nie mógł ukryć zadowolenia, które wykrzywiło mu usta. Uniosłam przedmiot do światła, by lepiej mu się przyjrzeć: wyraźnie nowy bączek lśnił w blasku pomarańczowych płomieni, a szpikulec, na którym się ustawił, gdy rozpostarłam dłoń, był ostry jak igła. Riddle zaskoczył mnie do tego stopnia, że wykrztusiłam z siebie tylko jedno słowo. — Fałszoskop…?
— A czego się spodziewałaś? — zapytał cicho.
— No nie wiem… Czerwonego atramentu tryskającego w twarz? — odparłam rozbawiona, wciąż się uśmiechając. Jeszcze raz obróciłam przedmiot w palcach i schowałam z powrotem do pudełeczka. — Nie dawaj mi fałszoskopu, tylko przestań mnie oszukiwać. Chcę odzyskać do ciebie zaufanie, a nie sprawdzać na każdym kroku. Niepotrzebnie się wykosztowałeś.
— Jakoś muszę je odzyskać.
Jeszcze rok temu uwierzyłabym we wszystko, co by powiedział, lecz teraz mogłam zdobyć się najwyżej na kolejne westchnienie. Odwróciłam wzrok i wlepiłam go w ogień, zastanawiając się, czy w ogóle podejmować próbę szczerej rozmowy. W końcu co złego mogło się stać? Znów stracę go na kilka tygodni albo nawet na zawsze? I co? Już to przetrwałam i nie umarłam. Okazało się, że istniało jakieś życie poza Riddle’em i resztą, a łagodny, wręcz wyczekujący wyraz jego twarzy podpowiadał, że tego wieczora mogłam pozwolić sobie na więcej. A tak mnie korciło, tak korciło od dłuższego czasu, by choć trochę utrzeć mu nosa.
— Nie jestem pewna, czy ty wiesz, jak działają relacje międzyludzkie — powiedziałam tak spokojnie, jakby temat dotyczył co najwyżej testu z wróżbiarstwa. — Trzeba było zaprosić mnie na randkę do Hogsmeade czy gdzieś, tak robią normalni ludzie, wiesz? A nie zrobić mi dziecko tylko po to, żeby mnie od siebie uzależnić. Czy ty siebie szanujesz, Tom? Bo na szacunek do innych chyba nie mam co liczyć.
Te słowa rozpływały się na moim języku jak czekolada. Zwerbalizowałam dokładnie to, z czym szarpałam się od grudnia, ale twarz Toma ani drgnęła. Wciąż patrzyłam na to samo zrelaksowane, beztrosko uśmiechnięte oblicze, może tylko z nieco ciemniejszymi oczami. Jak zwykle, kiedy ktoś ośmielił się coś mu wytknąć. Jednak nie wyglądało na to, aby moje uwagi jakkolwiek go dotknęły, wręcz przeciwnie, w pewnym momencie — dosłownie na moment przed tym, jak się odezwał — dostrzegłam w kącikach jego ust coś na kształt satysfakcji.
— Przyjmij to na początek. — Odepchnął lekko pakunek, który trzymałam na sztywno wyciągniętej dłoni. — Może kiedyś się przydać, nigdy nie wiadomo, czasami zwieść może nawet… własna rodzina. Dobrze mieć coś takiego przy sobie.
Ręka sunąca niebezpiecznie po szczycie skórzanego oparcia dotarła do moich wciąż wilgotnych włosów i przeczesała je palcami na całej długości, sekundę później dotarła do niej druga i obie zaczęły powoli wyplatać ciasny warkocz. Zignorowałam dreszcz biegnący po plecach i zrezygnowana wsunęłam fałszoskop do kieszeni. 
— W takim razie dziękuję, ale nadal uważam, że niepotrzebnie marnujesz złoto.
I tu znów mnie zaskoczył.
— Jeżeli Ted Greengrass nie kłamał w kwestii zarobków, nie powinienem odczuć tego zakupu — rzekł i miałam wrażenie, że teraz to on rozkoszował się brzmieniem wypowiedzianych słów. — Tak, przyjąłem tę pracę.
Z trudem powstrzymałam wybuch radości i pragnienie rzucenia mu się na szyję, w zamian za to skinęłam lekko głową. Ulga i duma to jedno, ale nic nie przebiło triumfu, który wypełnił mi serce. Nareszcie to ja zrobiłam coś dla Toma i postawiłam na swoim. Ta część jego życia powstała niejako z mojej kontroli i… spodobało mi się to. Tom wyciągnął z kieszeni różdżkę i wysuszył nią warkocz.
— Czy lekcje oklumencji uznajesz za coś, co robią normalni ludzie? — podjął, pochylając się nieznacznie. — Jutro wieczorem.
Już miałam odpowiedzieć tak, jak sobie życzysz, ale zatrzymałam się na moment. Poczułam, że teraz z jakichś powodów mogłam pozwolić sobie na wszystko. I choć już nigdy miałoby się to nie powtórzyć, złośliwy potworek podpowiadał, by trochę pobawić się tą chwilą.
— Nie wiem, czy jeszcze cię potrzebuję — zastanowiłam się głośno. — Chyba całkiem nieźle radzę sobie sama. Tak naprawdę radzę sobie bardzo dobrze.
Tom ugiął się jeszcze bardziej, jakby niedowierzając. Wargi zadrgały mu w groźnym uśmiechu, choć w oczach płonął niezmiennie ten sam ogień, barwiąc tęczówki na czerwono.
— Nie potrzebujesz mnie? — powtórzył niemal szeptem.
— Powiedz, kiedy ostatnio tam wszedłeś? — Uniosłam rękę i wskazałam palcem na skroń. — Wtedy, kiedy ci pozwoliłam.
Trwało to dłuższą chwilę, kiedy taksował mnie wzrokiem, choć z sekundy na sekundę więcej było w nim pożądania niż poirytowania; mimo nienaturalnego gorąca dzielnie wytrzymałam to spojrzenie. Nie cofnęłam się nawet wtedy, gdy jego ręka znalazła się dokładnie na moim karku.  
— I co, nauczyłeś się już panować nad sobą? — spytałam bardzo cicho.
Poczułam kolejny intensywny dreszcz na plecach, a ciepłe koniuszki palców zostawiły za sobą przyjemnie swędzącą ścieżkę od szyi do policzka, gdzie się zatrzymały. To był rozkosznie poufały gest, chociaż dotyk pozostawał subtelny, prawie niewyczuwalny, jednak w połączeniu z gorącą, elektryzującą aurą, która otaczała Riddle’a, miałam wrażenie, że wszystkie połączenia nerwowe z całego ciała skupiły się w tym jednym miejscu nieopodal skroni. I pewnie jeszcze sekunda i to ja nie zdołałabym nad sobą zapanować, ale zanim przysunął się, by ostatecznie mnie pocałować, rozległo się znajome wołanie i podskoczyłam, oblewając się gorącym pąsem.
— Jeszcze Travers i Avery i idziemy, nie?
Evan nie był ani trochę zaskoczony i żarliwie modliłam się o to, by moje rumieńce nie wydały mu się podejrzane, ale po prostu nie mogłam się przemóc, żeby spojrzeć w kierunku nadciągającej grupy. Drżącą ręką wepchnęłam niezdarnie pogniecione kawałki kolorowego papieru do kieszeni. Natomiast Tom wyprostował się zupełnie naturalnie, bez krztyny zakłopotania czy wstydu. Jego twarz prezentowała się jak zwykle — blada, opanowana, wykrzywiona zwodniczo łagodnym uśmieszkiem. A ja chciałam zapaść się pod ziemię. Miałam ochotę spakować torbę, chwycić kota pod pachę i natychmiast wrócić do dormitorium, ale nie miałam wyjścia — Nott już wyglądał oczekująco zza pleców Rosiera.
O dziwo nie wybieraliśmy się do klasy, w której ćwiczyłam z Tomem oklumencję; minęliśmy znajome drzwi i wkroczyliśmy głębiej w loch, a chłopcy zdawali się ani trochę nie przejmować hałasami, które robili. Gawędzili beztrosko, a śmiechy niosły się zwielokrotnione echem w głąb podziemi, co oznaczało, że albo byli bardzo, bardzo pewni tego, że nas nie złapią, albo Riddle jakimś cudem zalegalizował te spotkania u profesora Slughorna.
Jeszcze nigdy dotąd nie dotarłam do tej części lochów. Szkolne dźwięki całkowicie ucichły, tak, że poza głosami Ślizgonów mogłam dosłyszeć wyłącznie rytmiczne kapanie i od czasu do czasu szum wody w rurach nad naszymi głowami. Zrobiłam się spięta i nerwowa. Na początku próbowałam zapamiętać drogę do dormitorium — prosto, w prawo, jeszcze raz w prawo, prosto, znowu w prawo i ostro w lewo, przejście przez zakratowane drzwi, w lewo, prosto… ale potem pojawił się jeszcze jeden korytarz, jakiś nadgniły gobelin, kręte schodki w dół i kolejny, i jeszcze jeden… i całkowicie straciłam rachubę. A identyczne drzwi po obu stronach ani trochę nie ułatwiały. Na tej głębokości na żadnych nie wisiał numerek, a kąty wyglądały na niezamiecione od wieków. Kiedy coś wielkiego i obślizgłego szurnęło w mrok przed blaskiem różdżki Yaxleya, zaczęłam wątpić w legalność tych spotkań. O ile profesor Slughorn pewnie ucieszyłby się, że jego podopieczni skupili się dla odmiany na czymś pożytecznym, tak wątpiłam, by zdołał przekonać dyrektora do otworzenia klubu pojedynków tak głęboko w podziemiach.
W momencie, kiedy buty powoli zaczęły mi przemakać, grupa zwolniła kroku, Travers wypowiedział zaklęcie i pomarańczowe, ciepłe światło wypełniło cały korytarz. Znaleźliśmy się przed kolejnymi wykutymi w metalu drzwiami; włosy zjeżyły mi się na karku na widok kolców zdobiących framugi. Nienaoliwione zawiasy zajęczały przeciągle, kiedy Amadeusz pociągnął za klamkę, a moim oczom po kolejnym rozbłysku pochodni ukazało się przestronne pomieszczenie. Lodowato wilgotne, wybudowane w całości z kamiennych bloków, niemal rozmiarów Wielkiej Sali, tylko z tą różnicą, że było nisko sklepione i nie posiadało zaczarowanego sufitu. Najwidoczniej lata temu służyło jako sala tortur, przynajmniej tak podpowiadał mi widok gigantycznego, drewnianego koła pod ścianą oraz sześć metalowych trumien w kształcie człowieka; dwie z nich stały otwarte i choć kolce po wewnętrznej stronie klapy zostały nieporadnie usunięte, wciąż dałam radę wypatrzeć ich resztki przez grube kokony starej pajęczyny. Zrobiło mi się słabo, widząc, jak Crabbe i Goyle chwycili Wilkesa za ramiona i próbowali go wepchnąć do najbliższej skrzyni; inni chłopcy najwyraźniej również czuli się tutaj jak w domu. Sami pozajmowali miejsca naprzeciwko siebie, tak, aby stworzyć dwa równe rzędy po obu stronach ścian, inni dopalali papierosy przy popielniczce, którą ktoś postawił na spróchniałych dybach.
Podeszłam nieśmiało w kierunku Notta, który już kiwał w moją stronę.
— Lochy? — zapytałam z powątpiewaniem. — Trochę sztampowe.
— Fantastyczne, nie? A spodziewałaś się czegoś innego?
— No nie wiem — mruknęłam i przygotowałam różdżkę, widząc kątem oka, jak Tom spopielił peta w dłoni i wyciągnął swoją. — Może czegoś bardziej… osobliwego.
Nigdy dotąd nie brałam udziału w prawdziwym pojedynku, lecz często oglądałam podobne starcia na zawodach, na które jeździliśmy z ojcem, a profesor Merrythought często urozmaicała o nie praktyczną część obrony przed czarną magią, więc poczułam się nieco pewniej, choć tak naprawdę nie miałam pojęcia, co robić. Postanowiłam zdać się na Teodora. Pokłoniliśmy się sobie i prawie natychmiast salę wypełniły okrzyki i rozbłyski kolorowych świateł, jednak komnata była wystarczająco duża, by pary nie przeszkadzały sobie nawzajem.
Początkowo Nott niepewnie spróbował Expelliarmusa, ale odbiłam go równie prędko, jak dwie Drętwoty, po czym posłałam w jego stronę serię zaklęć rozcinających, przed którymi musiał prędko uciekać. Bawiliśmy się w ten sposób dłuższą chwilę, strzelając w siebie strumieniami wody i lżejszymi urokami, choć dookoła nas trwały naprawdę zacięte walki. W pewnym momencie Nott obejrzał się na Wilkesa, który za sprawą Malfoya prześlizgnął się na plecach przez całą długość lochu, a ja wykorzystałam sekundę nieuwagi i podpaliłam Teodorowi spodnie. Przestałam chichotać dopiero wtedy, gdy jego wrzaski zwróciły uwagę ćwiczących obok Rosiera i Avery’ego. Miałam na uwadze, że chłopcy w większości używali dużo mroczniejszych zaklęć, lecz ja znałam takie tylko w teorii i wolałam, by tam pozostały; pokonanie Notta w kolejnych trzech starciach nie było trudne, ale znacznie podniosło moje morale, na tyle, by podczas ostatniego pojedynku pozwolić mu wytrącić sobie różdżkę z ręki i zamienić się z Yaxleyem. Okazał się znacznie bardziej okrutny i dużo szybszy, przez co nie zawsze udawało mi się wyczarować tarczę i musiałam ratować się unikiem, ale koniec końców odpuścił mi z łaskawym uśmiechem, dając do zrozumienia, że następnym razem nie będzie już tak litościwy.
— Ktoś jest chętny? — zapytałam nieśmiało, rozglądając się dookoła, kiedy Jerzy odszedł w kierunku Macnaira.
— Ja.
Nie musiałam się oglądać. Poza mną w tym lochy była tylko jedna kobieta. Bellatriks zmierzała prosto na mnie, i choć włosy miała w nieładzie, a jej peleryna dymiła, ciemne oczy już z daleka połyskiwały groźnie. Już zdążyłam doświadczyć nieprzyjemnego skurczu w żołądku i spiąć się na widok wyciągniętej różdżki, ale do żadnego pojedynku nie doszło, twarda dłoń spoczęła niespodziewanie na ramieniu Black i zatrzymała ją. Riddle odstąpił właśnie od Traversa, wciąż lekko dysząc, a triumf rozbłysnął mu w oczach na czerwono, kiedy wychodził na środek sali.
— Nie — rzekł stanowczo. — Spróbujesz się ze mną.
O ile dreszcz na myśl o rywalizacji z Bellatriks miał przyjemne konotacje, tak wizja pojedynku z Tomem na oczach wszystkich sprawiła, że zrobiło mi się duszno ze strachu. Nie ulegało wątpliwości, że byłam kolejną osobą, którą zamierzał tego popołudnia zetrzeć w proch. Znałam uczucie porażki w konfrontacji z jego zaklęciami, wszak już tyle razy budziłam się u jego stóp po nieudanej próbie oklumencji, lecz walka tu i teraz… na oczach wszystkich… To zemsta za to, jak zabawiłam się nim w dormitorium, święcie przekonał mnie o tym podstępnie niewinny uśmiech.
— Najpierw ukłon — ledwo go dosłyszałam, bo nieopodal coś odrzuciło Malfoya z głośnym gwizdem jakieś dziesięć stóp do tyłu. Tom pochylił się nieznacznie, więc uczyniłam to samo, potwornie spięta i zestresowana.
Spodziewałam się jakiegoś wstępu jak z Nottem albo Yaxleyem, ale on od razu przeszedł do rzeczy. Srebrzysty pióropusz ze świstem przeciął powietrze i pomknął prosto na mnie, tak, że musiałam uskoczyć. Nie zdążyłam nawet rozpoznać zaklęcia, a już musiałam uciekać przed kolejnym. I kolejnym. I jeszcze jednym. Robiłam dzikie piruety, upadałam na podłogę i podskakiwałam, a białe, purpurowe i szafirowe promienie rozpryskiwały się raz po raz o ścianę. Twarz Riddle’a lśniła upiornie w ich blasku, kiedy zawołał, przekrzykując wrzawę:
— Przestań uciekać! Zacznij atakować, zmuś mnie do obrony!
Ale nie było to wcale takie proste. Przebicie się przez jego obronę okazało się niemożliwe, więc mogłam tylko na zmianę czarować i odskakiwać; to dzikie widowisko przyciągnęło uwagę kilku chłopców, którym już znudziło się machanie różdżkami, i teraz musiałam przezwyciężyć nie tylko strach przed efektem zaklęć Toma, ale i przed gapiami. Avery skandował głośno moje nazwisko, co ani trochę nie pomagało. Wiedziałam, że wszystko zależało od kondycji, pot lał mi się strumieniami po twarzy, a każdy oddech palił, tak, że ostatkiem sił wykrzyczałam do Riddle’a, by przestał. Z dwojga złego wolałam upokorzenie związane z poddaniem się, niż pozwolić Tomowi roztrzaskać się o ścianę.
Opuścił różdżkę z wyrazem uprzejmego zainteresowania na twarzy; nie wyglądał wcale tak, jakby triumfował, a w przeciwieństwie do mnie — zdyszanej, brudnej i mokrej od potu — był całkowicie spokojny. Jedynie policzki miał delikatnie zaróżowione.
— Gratuluję — rzekł i podszedł ku mnie z wyciągniętą ręką.
Niepewna uścisnęłam ją. W tamtej chwili zrobiłabym wszystko, byle koledzy zajęli się swoimi różdżkami i wrócili do pojedynków.
— Czego?
— Kondycji — odparł krótko. Choć wciąż łagodnie się uśmiechał, jego głos ociekał jadem. — I odwagi. Nie każdego stać na to, żeby skapitulować.
— Dzięki?
Nie miałam pojęcia, czy traktować to jako komplement, czy obelgę. Zerkałam na Riddle’a jeszcze chwilę po tym, jak odeszłam z Nottem, by wytrącić mu różdżkę od razu przy pierwszym podejściu. Czego Tom właściwie się spodziewał? Że znalazł we mnie godnego przeciwnika? Albo że zacznę miotać urokami zaczerpniętymi z grymuarów z Działu Ksiąg Zakazanych? Nie mogłam przestać o tym myśleć nawet w drodze powrotnej do dormitorium, kiedy niecałą godzinę później zadzwonił budzik Traversa zwiastujący porę kolacji i trzeba było zbierać się do wyjścia.
Riddle oczywiście od razu zauważył moją kwaśną minę. Przez dłuższy czas szliśmy obok siebie w milczeniu, ja zbyt zawstydzona zdarzeniem w sali tortur, on nadmiernie zainteresowany swoją różdżką. W środku gryzły mnie pytania, na które, wiedziałam, nie otrzymam odpowiedzi, jeżeli nie zadam ich w lochu.
— Dlaczego nie pozwoliłeś mi walczyć z Black? — odezwałam się nieśmiało.
Odpowiedział natychmiast.
— To za wcześnie. Bella była już na kilku spotkaniach i obyła się z takim zastosowaniem różdżki. Może następnym razem.
— Aha… — mruknęłam zawiedziona, na powrót wbijając wzrok w swoje buty. — A ty się nie obyłeś? Jeszcze chwila i oglądałabym te wasze pojedynki z góry…
— Nie zrobiłbym ci krzywdy, nawet gdybym cię trafił. Co innego Bellatriks, zna kilka naprawdę paskudnych zaklęć, których, kto wie, być może nie zawahałaby się użyć. Wciąż masz braki w niewerbalnym czarowaniu, to twój słaby punkt. Wypowiadając formułki na głos, od razu przygotowujesz przeciwnika na to, przed czym ma się bronić. Powinnaś też nauczyć się rozpoznawać klątwy i uroki po barwie promienia, jego zapachu i ruchu różdżki We środę wybieram się do biblioteki, mogę podrzucić ci kilka pozycji. I chyba to, co najważniejsze na ten moment. Wyciągnij różdżkę i ułóż ją tak, jak do ataku.
Zrobiłam, o co poprosił, a on wysunął ją nieco z mojej dłoni i poprawił palce.
— Trzymaj ją tak, by mieć luźny nadgarstek — dodał. — Wtedy ruchy są bardziej precyzyjne.
Kiwnęłam sztywno głową i natychmiast przeszło mi przez myśl, dlaczego właściwie nigdy nie uczyliśmy się tego na obronie przed czarną magią. Uświadomiłam sobie, że przez sześć lat zgłębiałam tylko to, czego wymagali od nas nauczyciele, nawet na kółku u profesora Slughorna, a nigdy nie odkryłam takiej dziedziny magii, którą chciałabym rozwijać samodzielnie. Zmarnowałam na to sześć lat, podczas gdy Tom nie próżnował i doszedł do wszystkiego sam. Nie miał nikogo, kto pokazałby mu, jak poprawnie władać różdżką, w których książkach szukać informacji o rozpoznawaniu zaklęć po czymś innym niż po inkantacji. Miałam bibliotekę pod nosem, a za każdym razem, kiedy musiałam z niej skorzystać, szłam na pierwsze piętro jak na szafot. Dopiero w tym momencie uświadomiłam sobie, jaką byłam ignorantką.
Tom uśmiechnął się, widząc moją minę.
— Chyba jednak wciąż mnie potrzebujesz — dodał, a w jego oczach rozbłysła na czerwono prawdziwa satysfakcja.

*

Wielkanoc — w przeciwieństwie do Bożego Narodzenia — nigdy nie kojarzyły mi się z błogością, choć uczniom przysługiwała przerwa na cały okres świąteczny. Zawsze było to równoznaczne z rozpoczęciem maratonu nauki do egzaminów, a środek kwietnia wraz z przejrzystym niebem, ciepłym wiaterkiem i soczyście zieloną trawą ani trochę nie zachęcał do przesiadywania w bibliotece. Pani Mortemore ze zdwojoną uwagą przechadzała się między regałami i łajała uczniów za najdrobniejsze przewinienia, na przykład za obmacywanie okładek albo zbyt głośne oddychanie. To był ten jedyny okres w całym roku szkolnym, kiedy jej imperium stawało się sercem szkoły. Wraz z nadejściem maja można tam było spotkać nawet jednostki pokroju Rosiera, Nicka Rowdy’ego, a nawet i Sokarisa.
Jednak czające się na horyzoncie widmo egzaminów nie było jedynym problemem, które spędzało mi sen z powiek. Liczyłam, że pośród kartek i słodyczy wielkanocnych znajdę jakąkolwiek odpowiedź na list w sprawie pracy, choćby odmowną, ale okazało się, że musiałam obejść się smakiem. Z rozczarowaniem żułam jabłko i obserwowałam, jak chłopcy dzielili się czekoladowymi żabami, które dostałam od babki Jane. Bardzo chciałam myśleć, że to zatrudnienie uczennicy, nie Hortusówny było nieopłacalne, ale im więcej listów pozostawało bez odpowiedzi, tym mniej w to wierzyłam. Bo jeśli tak, czy to oznaczało, że naprawdę pozostawało mi bezrobocie i siedzenie na garnuszku rodziców albo — zawsze tu przechodził mnie dreszcz — męża? Od kiedy w Wielki Poniedziałek Sokaris wyraził zainteresowanie moimi planami na wakacje, zaczęłam unikać go jak ognia, ale wiedziałam, że się domyślał. I zamiast skupić się na nauce, przeżywałam coś, co tak naprawdę nie miało większego wpływu na przyszłość. W odróżnieniu od egzaminu z obrony przed czarną magią. Od pojedynku z Riddle’em wręcz obsesyjnie ćwiczyłam zaklęcia niewerbalne; zakazane księgi, które okazały się czterema niewielkimi kieszonkowymi tomikami, połknęłam w jeden weekend i prosiłam Mulcibera, by rzucał losowe zaklęcia, a ja zgadywałam, co próbował wyczarować. Już dwukrotnie podpalił w ten sposób włosy Bellatriks.
Mecz Ślizgonów z Puchonami w pierwszy weekend maja dał nam okazję, by cisnąć książki w kąt i odetchnąć. Poranek był wręcz wymarzony na przerwę w nauce, choć według Notta zbyt słoneczny, a niebo nieco za mało pochmurne. Postanowiłam towarzyszyć kolegom w drodze na boisko, lecz sama nie zamierzałam udać się na trybuny; podczas każdego meczu quidditcha zawsze zakradałam się do skrzydła szpitalnego, aby skorzystać z wagi pani Jones, która — na moje szczęście — wzięła sobie za punkt honoru stróżować na boisku jako jednoosobowy punkt opatrunkowy. Liczyłam, że od zeszłego tygodnia straciłam przynajmniej półtora funta — dostałam tego ranka bardzo nieprzyjemną odpowiedź od właściciela Cycatej Mandragory, wręcz cyniczną, jakoby praca w gospodzie skalałaby niespracowane rączki panienki. 
— Bezczelny, impertynencki… impertynencki prostak — wycedziłam, kiedy szliśmy porośniętym trawą wzgórzem; w oddali już majaczyło boisko, uczniowie zbierali się w okolicach trybun, a sześć złotych obręczy połyskiwało w pełnym słońcu. — Powinien nie posiadać się z radości, że ktoś z wyższej sfery chce pracować w tej melinie.
— Faktycznie idiota. — Mulciber wciął się między mnie i Notta. — Zamiast pomiatać tobą przez dwa miesiące, wybrał jedną ripostę… zresztą bardzo kiepską.
— No tak… mógł odpisać, że komuś, kto spierdala sprzed ołtarza, nie warto powierzać takiej odpowiedzialnego stanowiska — usłyszałam za sobą Wilkesa, a potem falę złośliwych śmiechów w ogonku grupy.
Obejrzałam się i ujrzałam dziewiętnaście podle wykrzywionych twarzy. Nawet Tom się uśmiechał, a Bellatriks i Travers ryczeli najgłośniej. Coś wściekle zagotowało mi się w żołądku, tak, że szarpnęłam głową i obrażona utkwiłam wzrok w stadionie.
— Dziękuję, na przyjaciół zawsze można liczyć — burknęłam rozjuszona, z pasją kręcąc parasolką na ramieniu.
— Albo że miejsce wiedźmy jest przy garach, a on nie ma wolnego etatu na zmywaku — dodał Teodor, co wywołało w reszcie jeszcze większą wesołość.
I choć wcześniej traktowałam to jako zwykłe droczenie się, teraz naprawdę poczułam się dotknięta. Może nie przez słowa, ale przez to, kto je wypowiedział.
— Dosyć, Nott.
— To może przestań biadolić, daj już spokój z tym durnym honorem i poproś starego, żeby sam ci coś załatwił — odparł, dumny ze swojego żartu; chłopcy z tyłu wciąż chichotali. — Chociaż ja na twoim miejscu nie marnowałbym ostatnich wakacji na robotę. Do zobaczenia po meczu.
Klepnął mnie w plecy i wyskoczył do przodu, żeby z Mulciberem, Wilkesem i Rosierem ścigać się po najlepsze miejsca. Zatrzymałam się przy wejściu na trybuny i patrzyłam, jak Ślizgoni jeden po drugim znikali za zakrętem na schodach w ciemnej klatce schodowej. Nie wiedzieć czemu poczułam się nagle przeraźliwie samotna. Samotna, nieszczęśliwa i zraniona, choć Teodor rzekł dokładnie to, co podpowiadał mi natarczywy szept z tyłu głowy. Ubzdurałam sobie niedorzeczną zemstę na ojcu, który najprawdopodobniej już zapomniał o mojej heroicznej deklaracji. A nawet jeśli nie, pozostanie to w dziale anegdotek, które będzie opowiadał kolegom wieczorami w kasynach, kiedy przesadzi z miodem: jego córka postanowiła znaleźć pracę wśród plebsu i usługiwać charłakom. Poprzysięgłam sobie, że nie wyślę już ani jednego listu. Chcąc utrzeć nosa ojcu, zniżyłam się do takiego poziomu, by błagać o pracę za kilka marnych sykli. O pracę, której koniec końców nie potrzebowałam.
Gdybyś ostatecznie chociaż ją dostała…
Ludzie zaczęli mnie potrącać, bo blokowałam wejście na górę, więc czym prędzej ruszyłam w drogę powrotną do zamku. Faktycznie było trochę zbyt słonecznie, na niebie ani jednej chmurki. Raz czy dwa wysunęłam rękę z cienia parasolki i teraz skóra piekła i zrobiła się czerwona; nie był to nieznośny ból, raczej coś pomiędzy swędzeniem i szczypaniem, porównywalne do dyskomfortu, który wywołuje ukąszenie komara. Przyśpieszyłam kroku i z sercem kołaczącym się w okolicy gardła wyruszyłam do skrzydła szpitalnego, tylko na moment wstąpiwszy do najbliższej łazienki, by na wszelki wypadek zwymiotować śniadanie.
Mecz skończył się zaledwie godzinę później, akurat wtedy, gdy rozłożyłam się z książkami na stoliku przy ulubionym oknie w bibliotece. Nikogo nie zdziwiło, że Ślizgoni rozgnietli Puchonów na proch z wynikiem dwieście osiemdziesiąt do zera i tym samym podnieśli Gryfonom poprzeczkę o sto pięćdziesiąt punktów w decydujących rozgrywkach za trzy tygodnie. Tak mówił Wilkes, kiedy wrócił z kuchni, lewitując przed sobą czternaście skrzynek kremowego piwa. W tym roku nasza drużyna była w znakomitej formie. Nicolas posłał kapitana drużyny Puchonów do skrzydła szpitalnego, stając się bohaterem Slytherinu na dzisiejszy wieczór. Nie zdziwiłabym się, gdyby kazał wygrawerować swoje nazwisko na Pucharze Quidditcha, gdy Gryffindor przegra z Ravenclawem.

*

Idąc za radą profesora Slughorna — choć z lekkim opóźnieniem — zamówiłam prenumeratę Eliksirotwórstwa praktycznego, lecz pierwszy magazyn przyleciał  do mnie dopiero w drugi poniedziałek maja. Sowa niecierpliwiła się potwornie, kiedy z bólem serca szukałam w sakiewce złota, żeby zapłacić za magazyn.
— Dwa galeony za takie coś? — wydyszał Nott. Wyglądał na wstrząśniętego. — Zbrodnia przeciwko ludzkości.
Wetknęłam monety do skórzanego woreczka i sowa natychmiast odleciała. Gazeta była sztywna, wydrukowana na grubym, błyszczącym papierze, opatrzona ilustracją butelkowozielonego kociołka i wytłoczonymi, złotymi literami układającymi się kaligrafią w napis — Eliksirotwórstwo praktyczne — 5/74. Nie zdążyłam nawet zerknąć na spis treści, bo nadleciał kolejny ptak i z marszu narobił na otwartego Proroka Malfoya, upuścił rulonik do mojej misko i ostro zawrócił w stronę okna pod stropem. Wściekła i cała opryskana owsianką, przy akompaniamencie chichotów Notta, wyciągnęłam ze śniadania brudny list i kilka piór.
— Tak wygląda o wiele lepiej, zobaczcie! — zawołał Avery i podniósł gazetę, żeby wszyscy mogli zobaczyć.
Zdjęcie Albusa Dumbledore’a, które górowało nad artykułem o badaniach smoczej krwi, zdobiła teraz ogromna, żółto-zielona kupa. Ci, którzy siedzieli najbliżej, ryknęli gromkim śmiechem.
— Jesteście obrzydliwi — oświadczyłam lodowato i wyciągnęłam różdżkę, żeby pozbyć się odchodów, zanim któremuś z imbecyli przyjdzie do głowy wrzucić to komuś do talerza.
— Wyciągnij tego kija… — burknął Avery, ale już go nie słuchałam.
Otrząsnęłam rulonik z owsianki i rozwinęłam. Pergamin zapisano eleganckim, wyrobionym pismem, ale nie rozpoznawałam sygnatury na końcu listu, podobnie nie znałam żadnej Kasjopei Torres, więc wiadomość nie mogła pochodzić od nikogo ze sfery. Podniecenie ścisnęło mi żołądek, kiedy mój wzrok padł na pierwsze zdanie.

Dzień dobry,
Rozpatrzyłam pozytywnie twoje zgłoszenie na stanowisko pomocy w gospodzie Pijany Jednorożec. Jak stało w ogłoszeniu — 8 sykli za godzinę, praca na zmiany, naprzemiennie od 6:00 do 14:00 i od 14:00 do 22:00, jeden wolny dzień w tygodniu, do dogadania z resztą pracowników. Zapraszam 1 lipca, wtedy podpiszemy umowę. Czekam na sowę z potwierdzeniem.
Kasjopeja Torres

Z każdą kolejną linijką uśmiechałam się coraz szerzej. Miałam pracę. Naprawdę zostałam zatrudniona, Kasjopeja Torres — kimkolwiek była — spośród setek innych zgłoszeń wybrała właśnie moje. Może nie z setek… raczej z kilkudziesięciu. Albo z kilkunastu. Ale wybrała mnie, wiedząc, że nie posiadałam żadnego doświadczenia, znając moje nazwisko i być może szykując się na przyjęcie rozpieszczonej pannicy, która nawet nie raczy zjawić się punktualnie… albo wcale…
Miałam napisać odpowiedź.
Zerwałam się z miejsca i zgarnęłam wszystkie rzeczy prosto do torby.
— Ej, zaraz, nie idziemy nad jezioro? — zapytał Nott.
— Idźcie sami, ja muszę biec do sowiarni. Dostałam pracę! Muszę natychmiast potwierdzić, że się nie rozmyśliłam!
Teodor i Avery popatrzyli po sobie z politowaniem.
— Jak bardzo prestiżowe jest to miejsce? Tak w skali od jeden do dziesięciu…
— Jedenaście, kiedy zacznę tam pracować — odcięłam się i zarzuciłam pasek na ramię. — Pijany Jednorożec, to gospoda na Nokturnie. Możecie się śmiać, nie dostaniecie ode mnie żadnego rabatu na piwo.
Chłopcy nie wyglądali na przejętych tą informacją, ale ani trochę mnie to nie zraziło. Poleciałam prosto do sowiarni, uskrzydlona poranną pocztą. I to wystarczyło, by reszta dnia minęła mi jak po porządnym łyku Felix Felicis. Niezapowiedzianą kartkówkę u profesora Flitwicka zaliczyłam wybitnie, a eliksiry minęły jak z bicza strzelił — Slughorna tak rozleniwił upalny weekend, że postanowił zrobić nam wywarowe kalambury. Czułam, że praca w barze to dla Hortusów żaden powód do dumy i koledzy nieustannie dawali mi to odczuć, ale nie potrafiłam ukryć radości. Myślałam tylko o jednym: czy ośmieliliby się mówić o tym tak otwarcie, gdyby to Tom otrzymał tę posadę? Od kiedy wyjawił, że podczas wakacji musiał zrezygnować z regularnych spotkań z kompanami na rzecz pracy u Teda Greengrassa, nie obyło się bez gratulacji. I tylko Riddle wiedział, które z nich były szczere.
Jeszcze tej nocy okazało się, że równowaga w przyrodzie musi zostać zachowana i mój pech szybko znalazł nowego właściciela. Po dniu pełnym wrażeń, głodna i wykończona wieczornymi ćwiczeniami, zasnęłam jako pierwsza; ocknęłam się kilka godzin później, zdezorientowana i niedospana, nasłuchując budzika, ale zamiast irytującego dzwonienia doszło mnie stłumione szlochanie. Wymacałam zegarek na szafce nocnej — druga piętnaście. Wciąż na wpół przytomna rozkopałam pościel i wypełzłam z łóżka; wszystkie lampki były pogaszone i tylko zza uchylonych drzwi łazienki padał na podłogę wąski pasek światła. Dość, bym mogła ujrzeć Gaby klęczącą przy otwartym kufrze. Nadal w szkolnym mundurku, z zalaną łzami twarzą wyciągała świeże piżamy. Zamarłam, ale dziewczyna już mnie zobaczyła. Wytarła oczy tak szybko i energicznie, że poczułam się jak podglądacz i teraz już musiałam się odezwać.
— Dlaczego płaczesz?
— Nie płaczę — wychrypiała. Bez słowa wygrzebałam chusteczkę i podałam Gaby, by mogła wydmuchać nos; przyjęła ją nieufnie, jakbym nasączyła ten kawałek jedwabiu trucizną. — Ja już… chyba wrócę do domu.
Zaintrygowana podeszłam bliżej i przysiadłam na brzegu jej łóżka; wciąż było zaścielone i wyglądało na to, że Gaby dopiero wróciła do dormitorium. Przeżyłam bolesne deja vu i natychmiast mnie olśniło, że przez moment nie mogłam wykrztusić słowa, więc tak siedziałyśmy, nie odzywając się do siebie. Już nie płakała, zaciskając tylko mocno wargi i gniotąc chusteczkę, jakby oczekiwała, że skoro już zapytałam, to teraz moja kolej, by coś powiedzieć. A ja w zasadzie nigdy nikogo nie pocieszałam, raczej bywała tą pocieszaną. Coś zacisnęło mi się w żołądku.
— W-wrócisz? Dlaczego? Za miesiąc są egzaminy, nie sądzę, by twoi rodzice… — zaczęłam niepewnie, ale oczy Gaby jeszcze raz wypełniły się łzami. — Jeśli chcesz, możesz mi powiedzieć. Ale nie musisz.
Gorąco liczyłam, że nie zechce, ale ona już westchnęła i usadowiła się obok mnie, przez co zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie. Dafne chrapała głośno i sztucznie zza swoich kotar, a z łóżka Margaret nie dobiegał żaden najmniejszy dźwięk i wtedy przyszło mi do głowy: jak wiele mojego płaczu słyszały do tej pory? Czy leżały w bezruchu z szeroko otwartymi oczami, gdy traciłam Katy? Ile razy starały się ignorować to, jak wymiotowałam po kolacji?
Tymczasem Gaby zaczęła swoją opowieść.
— T-to Bykow. — Wyglądała jak nie ona. Nagle wydała mi się dużo młodsza, wręcz smarkata, kiedy siedziała taka roztrzęsiona i zgarbiona, z czerwonym nosem i wilgotnymi ustami. I choć powinnam poczuć na ten widok przypływ współczucia, zapragnęłam odsunąć się od tej trzęsącej się istoty jak najdalej stąd. Głos potwornie jej drżał, nawet gdy mówiła szeptem. — Nie wiem… chyba ktoś mu powiedział, bo wparował prosto do tej klasy na parterze… w każdym razie byliśmy tam z… z Ev-Evanem… Wpadł akurat wtedy, kiedy…
— Rozumiem — przerwałam jej szybko; zrobiło mi się gorąco ze wstydu na samą myśl o słuchaniu tych intymnych wyznań, chociaż oczami wyobraźni już widziałam Rosiera na nauczycielskim biurku. — Dostaliście szlaban, tak?
Pomimo potoku łez popatrzyła na mnie z wyrzutem.
— Przecież nie ryczałabym z powodu jakiegoś szlabanu, zgłupiałaś? Zawlókł nas od razu do Slughorna i jeszcze poszedł po Pringle’a. Dostaliśmy burę, Slughorn był wściekły jak osa, nie powiedział ani słowa, jak Pringle zabrał Evana… i k-kazał wys-sła sowę d-do moich rodziców… A B-Bykow od-debrał wszystkie p-punkty, które zdob-byliśmy w meczu…
Ukryła twarz w chusteczce i zaniosła się bezgłośnym płaczem, tak, że widziałam tylko kawałek jej czerwonego czoła. Wyciągnęłam rękę i niezgrabnie poklepałam Gaby po plecach. Czy to jest moment, kiedy powinnam zaproponować jakieś rozwiązanie? O ile istniało jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji. Czy wystarczyło powiedzieć coś pokrzepiającego? Miałam pustkę w głowie, jedyne, co przychodziło mi na myśl, to niejako moja własna historia, choć nie sądziłam, by Taciturn odnalazła w niej pocieszenie. W końcu nie przyniosłam rodzinie powodu do dumy.
I mimo wszystko nadal byłam w Hogwarcie.
— Wiesz, że mój ojciec też chciał mnie zabrać ze szkoły? — zagadnęłam tak łagodnie, na ile mogłam się zdobyć. — Przyleciał do szkoły na początku zimowego semestru. Zawarliśmy umowę… którą później złamałam… i mogłam zostać. Mogłam wrócić nawet wtedy, kiedy zepsułam ślub. Wiesz, jak to wyglądało? Pojechałyśmy z matką mierzyć szaty. Uciekłam przez okno w przebieralni, przez całą noc włóczyłam się po mugolskim Londynie ze strachu, że ktoś może mnie rozpoznać. Kiedy było po wszystkim, pojechałam Błędnym Rycerzem do babci, ona przemówiła ojcu do rozsądku… niewiele tym zdziałała… ale mogłam wrócić do Hogwartu. I wszystko rozeszło się po kościach. Nie byłam pierwszą uciekającą panną młodą i ty nie jesteś pierwszą dziewczyną, która szuka przygód poza małżeństwem, na Boga, mamy dopiero siedemnaście lat i chyba nie zamierzamy wstąpić do klasztoru.
Gaby roześmiała się przez łzy, ale nie wyglądała na uspokojoną. Uśmiech prędko spełzł jej z twarzy, gdy powiedziała:
— Ale ja nie mam nikogo, kto by się za mną wstawił.
— Czy ktoś z twojej rodziny nie skończył szkoły? — spytałam, a gdy pokręciła głową, kontynuowałam: — To jaki sens miałoby zabranie cię ze szkoły tuż przed końcem semestru? Za rok mamy owutemy i to jest całkowicie nieopłacalne. Twojemu ojcu dopiero byłoby wstyd.
— Ale hańba, którą…
— Ja też „okryłam hańbą” swoją rodzinę — przerwałam jej, starając się nie zdradzać zniecierpliwienia. — O twoim wybryku przynajmniej nie napiszą w Proroku Codziennym. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to takie łamanie regulaminu jest częstsze, niż nam się wydaje, tylko nie każdego na tym złapali. A tak między nami… Rowle pewnie też kiedyś się szlajała, więc skoro Pani Doskonałość może, to nie masz się co potępiać. Kiedy ojciec dostanie sowę, będzie ci ciężko, ale świat się nie skończy.
Uśmiechnęła się, a ja odpowiedziałam tym samym, naprawdę zadowolona z tego, do czego dobrnęła ta rozmowa. Teraz, gdy te zdarzenia były już dawno za mną, a groźba „hańby” wisiała nad kimś innym, to wszystko wydało się nagle tak proste i błahe. Pół roku wcześniej coś takiego nawet nie mieściło mi się w głowie. Być może właśnie dlatego, że nie znalazł się nikt, kto by to rozumiał.
— Dzięki, może faktycznie nie będzie tak źle. — Uścisnęła mnie tak mocno i niespodziewanie, że na moment zabrakło mi tchu i tkwiłam sztywno w jej objęciach, dopóki się nie odsunęła. — Tylko szkoda tych punktów.
Zabrała koszulę nocną i poszła się myć; wróciłam do łóżka i, zagrzebana po szyję w pościeli, słuchałam szumu wody. Choć nie miałam nic wspólnego z kłopotami Gaby, mocniej niż kiedykolwiek uzmysłowiłam sobie tę krzywdzącą niesprawiedliwość: uczniowie zostali przyłapani na igraszkach, ale tylko uczennicy to nie uchodzi. Chłopcu warto spuścić łomot za nocne szlajanie się po zamku, ale to dziewczyna źle się prowadzi, dlatego należy zawiadomić jej rodziców. Coś skręciło mi się w żołądku ze złości; odwróciłam się na bok i wściekle wcisnęłam się w ubitą poduszkę. Dochodziła trzecia, prysznic za drzwiami ucichł, ale ja straciłam całą ochotę na sen. Byłam rozdarta między to nie twoja sprawa i chęcią porozmawiania z Rosierem, aż w końcu obiecałam sobie, że zrobię to delikatnie i z klasą, na uboczu, byle nie wywołać niepotrzebnego zamieszania. Poczułam zimny pot na całym ciele, kiedy wyobraziłam sobie, że ich historia mogła skończyć się jak moja. Ukryłam twarz w poduszce, na wszelki wypadek, by Margaret i Dafne nie musiały słuchać tej nocy jeszcze jednego płaczu; szkolne jezioro nie zniosłoby już więcej trupów.
Choć przed zaśnięciem miałam ochotę natychmiast pomówić z Rosierem, rano nie garnęłam się do tego już tak bardzo. Przy stole było tłoczno i wesoło, a Evan nie wyglądał na takiego, którego gniotło poczucie winy. Mocne podkowy pod oczami i garb nie świadczyły o tym, by najlepiej przespał tę noc, ale zdarzało się, że widywaliśmy go w gorszym stanie, choćby po niektórych wieczorkach w Klubie Ślimaka. Za to Gaby nie kryła się już tak dobrze. Najwyraźniej entuzjazm opuścił ją wraz z pojawieniem się w Wielkiej Sali, bo wszyscy zaczęli się zastanawiać, co się stało, że jeszcze wczoraj wieczorem Slytherin szedł łeb w łeb z Hufflepuffem, a dzisiaj spadł na czwarte miejsce w tabeli i nie wyglądało na to, by szybko wrócił do gry o Puchar Domów. Spodziewałam się, że Carrow albo Rowle — choć dałabym sobie rękę uciąć za Rowle — rozpuszczą plotkę o Rosierze i Taciturn, do obiadu sprawcy nadal pozostali nieznani. Zrobiło mi się bardzo głupio, kiedy przypomniałam sobie, jak w nocy zakpiłam z Margaret.
Na pogawędkę z Rosierem wybrałam okienko przed runami; wygrzewał się wraz z Malfoyem, Nottem i Mulciberem na brzegu jeziora, obserwując grupkę dziewczyn z niższej klasy, które brodziły nieopodal w wodzie. Przez jakiś czas kiwałam się pod parasolką, wyczekując najlepszego momentu, by poprosić Evana na stronę; udawanie przez przyjaciółmi okazało się znacznie trudniejsze, ale oni wydawali się całkowicie pochłonięci własnymi problemami — quidditch, sprawca utraty prawie trzystu punktów i zbliżający się egzamin podsumowujący kurs teleportacji. O tym ostatnim nie potrafiłam pomyśleć bez bolesnego uścisku w żołądku.
Słońce przepięknie igrało w tafli jeziora. Nie posiadałam się z radości, że nareszcie mogłam upchnąć zimowe swetry głęboko na dno kufra i odkurzyć kolekcję parasoli — gładkie, czarne, z białej koronki. Już dawno przywykłam do pokazywania mnie sobie palcami, jak i Tom przyzwyczaił się do krzywych spojrzeń uczniów ze sfery — od czasu naszej ceremonii przydziału nikt nie pamiętał, kiedy dzieciak o niepewnym pochodzeniu i mugolsko brzmiącym nazwisku trafił do Slytherinu. Wszyscy do tego przywykli. W końcu do wszystkiego się przyzwyczajają. Zaczarowałam parasolkę tak, aby się powiększyła i zawisła pionowo w powietrzu — mogłam położyć się w cieniu na wznak i założyć ręce za głowę, podczas gdy chłopcy opalali się bezkarnie, zajadając lody. Tak bardzo pragnęłam choć raz poczuć na skórze ciepło słonecznych promieni, ale wiedziałam, że skończy się to wizytą u pani Jones.
— Przed końcem szkoły chciałbym zrobić dwie rzeczy — paplał Rosier, patrząc w dal rozmarzonym wzrokiem. — Zobaczyć Babbling pod prysznicem i wykąpać się w nocy w jeziorze. Najlepiej nago.
— I najlepiej z Babbling — zarechotał prostacko Mulciber, a Nott mu zawtórował. — Fajne ma kamienie runiczne
— Raczej głazy
— Mało punktów straciłeś do tej pory? — wtrąciłam się ostro; choć Ślizgoni nie przestawali chichotać, twarz Rosiera przybrała kolor starej owsianki. Pokręcił energicznie głową, ale nie zamierzałam się wycofać. Nie zapowiadało się na lepszy moment. Zdjęłam buty, skarpetki i wstałam, podwinąwszy szatę. — Idę się schłodzić.
— Nie chcesz może loda? — wykrztusił Mulciber, ledwo łapiąc oddech; Teodor zawył i padł na trawę, zanosząc się śmiechem. Nawet Malfoy parsknął pod nosem.
Obrzuciłam ich lodowatym spojrzeniem i bez słowa wyszłam na brzeg; zwykle nie donosiłam na chłopców, lecz zanotowałam w pamięci, by tym razem porozmawiać z Tomem na temat tej dwójki. Zrobiłam kilka kroków na płyciźnie i aż syknęłam z bólu; jak na majowe upały woda w jeziorze była wyjątkowo zimna. Liczyłam, że Evan szybko odczyta sugestię i za chwilę dołączy, bo ślizganie się po omszałych kamieniach w takiej temperaturze było nie do wytrzymania. Odeszłam jeszcze trochę od plaży i wtedy rozległo się głośne chlapanie. Rosier brnął ku mnie, nawet nie podciągnąwszy szaty i teraz ciągnął za sobą mokry ogon z peleryny.
— O wszystkim wiem — podjęłam chłodno, gdy znalazł się wystarczająco blisko. — Rowle i Carrow najprawdopodobniej też, więc jeżeli zależy ci na dyskrecji, bądź dla nich uprzejmy. Albo w ogóle schodź im z drogi przez jakiś czas.
— Nie powiesz reszcie, że to przeze mnie te wszystkie punkty…?
Domyślałam się, że system wartości Rosiera pozostawiał wiele do życzenia, ale nie sądziłam, że to zdanie tak bardzo wyprowadzi mnie z równowagi.
— Punkty są w tej chwili najważniejsze? — wycedziłam, kręcąc wściekle parasolką. — Nie zamierzam oceniać waszych występków, ale może okazałbyś odrobinę solidarności ze swoją dziewczyną? Podobno profesor Slughorn posłał sowę do jej ojca.
— Myślisz, że ja nie zostałem ukarany? — wyjęczał. — Jeszcze nigdy nie dostałem takiego lania! A wiesz, co Pringle powiedział na koniec? Że jeszcze raz mnie na tym przyłapią, to powiesi mnie pod sufitem za…! No. Sama wiesz.
Trochę zmiękłam na widok jego zbolałej miny, ale pamiętałam, o czym chciałam pomówić. Zrobiłam jeszcze kilka kroków w stronę otwartego jeziora; kiedy chodziłam, woda nie wydawała mi się taka lodowata. Tymczasem Rosier nerwowo przerabiał nogami.
— Przykro mi — odparłam sucho. — Ale sam rozumiesz, nie możesz teraz zostawić Gaby na pastwę losu. Możesz liczyć na moją dyskrecję, ale nie gwarantuję ci, że to nie wyjdzie na jaw, wszyscy są ciekawi, gdzie podziały się punkty za mecz, Rowdy wpadł w szał, kiedy Worple mu powiedział. Nie zapominaj, że Carrow gra w drużynie i może się okazać, że zechce się zemścić. A wtedy opinia Gaby nie będzie wyglądać najlepiej. Uważam, że powinieneś w razie takich ewentualności wziąć część winy na siebie. W dobrym guście byłoby napisanie listu do jej ojca. Pozwól, że zapytam wprost: masz wobec niej jakieś plany matrymonialne?
— Znaczy się… żenić się? — Spłonął rumieńcem i zrobił się tak zakłopotany, że sama miałam ochotę zapomnieć o sprawie i wrócić na brzeg. — Myślałem… wydawało mi się… to znaczy… to była tylko zabawa, nie wiedziałem, że Gaby traktuje to tak poważnie…
Rozmowa przybrała taki obrót, którego się nie spodziewałam. Zrobiło mi się tak głupio, jak chyba nigdy dotąd, ale Evan chyba tego nie zauważył, choć musiałam być równie czerwona na twarzy.
— Nie, nie… chyba nie — wypaliłam. — Ale wydaje mi się, że skoro dotarło to do nauczycieli… a dziś pewnie do pana Taciturna… powinniście o tym porozmawiać. Przepraszam, nie powinnam była pytać… zwłaszcza ja. Naturalnie, to wasza sprawa… przepraszam, nie było pytania.
Atmosfera trochę się rozluźniła i oboje zaczęliśmy jakoś lżej oddychać, Evan nawet lekko się uśmiechnął. Chyba za bardzo wzięłam sobie do serca rolę mentorki, zwłaszcza że Rosier był prefektem. Nie dostał tej odznaki za nic.

*

Kolejne dni pokazały, że Evan nie był jednak takim draniem, za jakiego go miałam. Liczyłam, że nie wynikało to z naszej rozmowy, a po prostu odnalazł w sobie resztki odwagi, bo wziął na siebie całą winę za utratę punktów i rozpuścił plotki całkowicie wykluczające uczestnictwo Gaby w jego nocnych wycieczkach po szkole. Nie powiedziałam mu tego, ale byłam z niego dumna. Wyglądało na to, że i pan Taciturn okazał się znacznie bardziej cierpliwy, niż kreowała go jego córka, ponieważ nie zjawił się w Hogwarcie ani we środę, ani w następny weekend, a Gaby odzyskała dawny entuzjazm, tylko profesor Slughorn z początku traktował ją z większą rezerwą.
Maj przyniysł ze sobą niemal letnią pogodę, od czasu do czasu przeplataną gwałtownymi ulewami. Kiedy siedziało się w dusznej bibliotece, słoneczne błonia przyciągały wzrok bardziej niż zwykle i w końcu należało znaleźć kompromis między egzaminami a zbliżającymi się wakacjami, więc coraz więcej uczniów zabierało notatki, żeby uczyć się na zewnątrz. Zwłaszcza Puchoni i Ślizgoni, którzy pod ziemią mogli oglądać tylko wodorosty napierające na okna. Jak co roku najbardziej pożądanym miejscem w parku był ogromny dąb nad jeziorem, ale nasza grupa nigdy nie podejmowała walki z resztą starszych uczniów, tym bardziej, kiedy Tom postanowił nam towarzyszyć. Zazwyczaj wybieraliśmy zarośla nieopodal szopy Ogga albo okolice szklarni — miejsca już nie tak prestiżowe, ale zdecydowanie bardziej spokojne i nadające się do zgłębiania wiedzy.
Byłam na siebie o to wściekła, ale ostatnimi czasy w zrzędzeniu zaczęłam dorównywać Margaret; dokładnie od momentu, gdy chłopcy przestali się ukrywać ze swoim śmierdzącym nałogiem. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że niektórzy celowo paradowali z fajkami w zębach, licząc, że któraś z nas zacznie marudzić.
— Jeśli chcecie się truć, wasza rzecz, ale ja nie zamierzam wdychać tych smrodów — oświadczyłam.
Niedzielne popołudnie powoli dobiegało końca i z całodziennej nauki niewiele już pozostało, nawet Malfoy przestał udawać, że wczytywał się w podręcznik do numerologii i rozłożył się wygodnie w cieniu cisowego płotu. Yaxley i Travers raczyli się już czwartym papierosem i dym w gęstym, podwieczornym powietrzu zaczął powodować ból głowy. Chłopcy jeszcze przez chwilę próbowali się droczyć, okadzając mnie fajkami, ale w momencie, kiedy popiół spadł na moją koszulę, ulotnili się w mgnieniu oka. Wyłącznie obecność Riddle’a sprawiła, że Ślizgoni pozwolili sobie zaledwie na niewyraźny chichot. Nie zdążyłam nawet wygrzebać różdżki, żeby pozbyć się szarej plamy z materiału, bo Amadeusz już gnał z powrotem w naszą stronę, a daleko z tyłu sapał spocony Yaxley — obaj bardzo przejęci.
— Nie zgadniecie, kogo widzieliśmy! — huknął Travers. — Hagrida!
Szopa znajdowała się niecałe pięćdziesiąt stóp od nas. Nawet nie próbował być dyskretny. Ale nikt poza mną nie przejął się tym. Wybuchło ogromne poruszenie, większość pozrywało się na równe nogi, bo każdy chciał zobaczyć go na własne oczy, Mulciber i Nott już zaczęli sznurować buty. Nawet nie drgnęłam. Mój wzrok natychmiast powędrował w stronę Toma, ale nie tylko ja automatycznie o nim pomyślałam. Margaret, Wilkes, Lucjusz i Bellatriks również się nie poruszyli, wpatrując się w Riddle’a, jakby zobaczyli go pierwszy raz w życiu, ale ten nie wykazał najmniejszych oznak podekscytowania.
— Zobaczcie, tam! — huknął Rosier i wszyscy powędrowali wzrokiem za jego palcem.
Na pierwszy rzut oka zza chatki wyłonili się dwaj rośli, tędzy mężczyźni, ale bardzo szybko okazało się, że jeden z nich wciąż miał pucołowatą buzię nastolatka. Rubeus Hagrid ze słomkowym kapeluszem na głowie i szpadlem w ręku szedł krok w krok za Oggiem. Chłopak wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam — burza grubych, czarnych, błyszczących loków, twarz rumiana jak jabłuszko i ogromne, krzaczaste brwi nad czarnymi, zwodniczo niewinnymi oczami. Miał nawet te same znoszone buty z zielonkawej, krokodylej skóry. Po plecach przebiegł mi dreszcz.
Te same, w których stał nad martwym ciałem Marty Warren.
Chłopcy chyba pomyśleli o tym samym, bo z sekundy na sekundę luźna atmosfera stężała i wszyscy bez wyjątku gapili się, jak Ogg prowadził Rubeusa do szopy. Gdy zniknęli za drzwiami, wybuchło prawdziwe zamieszanie. Malfoy pokręcił z niedowierzaniem głową.
— Rok po tym wszystkim… — mruknął do siebie, a Margaret błyskawicznie podjęła temat. 
— To skandal, żeby morderca chodził na wolności, wracał na miejsce zbrodni i mościł sobie ciepłą posadkę! Przecież tutaj są dzieci!
W tym momencie doznałam olśnienia.
— Yaxley, pamiętasz nasz szlaban u Ogga? Czy on czasem nie wspominał, że dyrektor miał mu załatwić jakiegoś pomocnika?
— Tiaa, chyba tak mówił…
— Pewnie Dumbledore załatwił mu fuszkę w Hogwarcie, przecież obaj są Gryfonami i dziwolągami, ciągnie swój do swego, co nie? — wtrącił Wilkes i wszyscy mu przytaknęliśmy.
— Niebezpieczny dziwoląg — dodała z naciskiem Rowle. — Tom, nie możemy tego tak zostawić. Jako prefekci powinniśmy niezwłocznie powiadomić prefektów naczelnych i grupą udać się do profesora Dippeta. To należy wyjaśnić!
Riddle do tej pory nie brał udziału w dyskusji, ale kiedy padło jego imię, twarz drgnęła mu kompulsywnie. Książka, którą wciąż trzymał w rękach, powędrowała do torby, zanim powiedział spokojnie: 
— Masz rację, to należy wyjaśnić.
Grupa momentalnie zamilkła, bo w drzwiach chaty stanął gajowy, a za nim Hagrid z kuszą na ramieniu, po czym obaj skierowali się w stronę Zakazanego Lasu. Poczułam krew odpływającą mi z twarzy i naprawdę odetchnęłam z ulgą, kiedy chłopcy czym prędzej zaczęli się pakować.
Rowle poinformowała o sprawie wszystkich prefektów jeszcze tego samego wieczora. Po kolacji w salonie Ślizgonów jak zwykle o tej porze roku panowała już senno-naukowa atmosfera, ale ja nie potrafiłam skupić się na tym, co miałam w notatkach. Wodziłam wzrokiem po ładnych zawijasach Margaret, lecz nie pamiętałam ani jednego przeczytanego słowa. Obgryzałam paznokcie i wciąż zerkałam w stronę drzwi wejściowych. Midnight u moich stóp natarczywie domagał się głaskania. Żołądek bez przerwy dawał o sobie znać — przez całą kolację byłam tak zdenerwowana, że nawet nie tknęłam aromatycznej zapiekanki z baraniną i grzybami. Przejście do porządku dziennego po wydarzeniach związanych z Komnatą Tajemnic okazało się zaskakująco łatwe, przynajmniej dla Ślizgonów. Wszyscy czuliśmy się bezpieczni i pewni swojej czystej krwi, a kiedy zginęła dziewczynka, nikt szczególnie się nią nie przejął. W końcu nie należała do sfery. Krukonka i biedaczka, na domiar złego szlama — niektórzy nawet się ucieszyli, bo podobno była nie do zniesienia. Ale złapanie mordercy pozwoliło wszystkim zamknąć pewien rozdział i powrócić do szkolnej rutyny, wolnej od groźby natknięcia się na zwłoki w kolejnej łazience.
Jakąś godzinę po kolacji w dormitorium nareszcie pojawili się prefekci. Poprawiliśmy się w swoich fotelach, gotowi na nowe rewelacje, ale już po minie Rowle można było się spodziewać, że nie osiągnęli tego, czego chcieli; dziewczyna pruła na przedzie, a za nią w milczeniu podążała reszta. Evan rzucił się zrezygnowany na pierwsze wolne miejsce na kanapie.
— I co? — odezwał się Lucjusz.
— Nic się nie pomyliłeś, Wilkes — warknęła zjadliwie Margaret i oparła się plecami o gzyms kominka. — To pomysł Dumbledore’a. Oczywiście Dippet wszystko nam wyłożył. Skoro Hagridowi ostatecznie nie udowodniono winy i skończyło się na tym, że śmierć dziewczynki to przypadek, a nie żaden zamach na mugolaków, Hagrid może być sobie pomagierem gajowego. Ba, okazuje się, że Ogg szykuje się na emeryturę, więc całkiem prawdopodobne, że Hagrid przejmie jego obowiązki. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak się czujesz, Tom. I jak się czują rodzice tej dziewczynki… Ich córka jeszcze nie ostygła w grobie, a jej oprawca z powrotem urządza się w Hogwarcie.
Jednak nie wyglądało na to, aby ktokolwiek poza nią przejął się losem Marty i jej rodziców, Wilkes nawet zarechotał: 
— Co mogą czuć, przecież to mugole są…
Martwa Krukonka bardzo szybko zeszła na dalszy plan i teraz wszyscy rozmawiali o Dumbledorze. Specjalne względy, jakie miał u Dippeta, niepokoiły szczególnie Toma, bo nawet on włączył się do dyskusji, ale ja miałam już dość maglowania tematu nauczyciela transmutacji. To zawsze sprowadzało się do jednego — do narzekania na jego dwulicowość, choć nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że było to trochę na wyrost. On po prostu nam nie ufał, a na ile znałam siebie i swoich przyjaciół, musiałam przyznać, że po części miał rację. On jedyny nie widział w nas wyłącznie dobrze wychowanych uczniów i dziedziców bajecznych fortun i dlatego stał się naszym szkolnym nemezis. Spojrzałam na Bellatriks — od powrotu prefektów nie odezwała się ani słowem, tylko z zapałem smarowała w dzienniku. Niby nic nadzwyczajnego, ale uśmiech, a jakim to robiła, wydał mi się za bardzo podejrzany. Nawet jak na nią. 


~*~

Musicie mi wybaczyć tę dłuższą przerwę. Ucieszyłabym się. Od jakiegoś czasu nie mogę wykrzesać z siebie jakiejkolwiek chęci do pisania, nie ukrywam, że i ten rozdział powstawał w wielkich bólach, bardziej z obowiązku niż z przyjemności. Bardzo chciałabym wrócić do życia, chociażby do tego w Internecie i to jest mój pierwszy krok przy pomocy tego marnego rozdziału. Dedykacja dla Amandy. :*

32 komentarze:

  1. ~carmen37
    15 sierpnia 2009 o 13:11

    1

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ~carmen37
      15 sierpnia 2009 o 13:33

      Naprawdę, proszę zmień szablon! Strasznie męczy oczy! Błagam! A co do rozdziału… to dobrze, że Victoria daje Tomowi jeszcze jedną szansę;

      Usuń
    2. 15 sierpnia 2009 o 18:35
      Zmienię, ale jeszcze nie teraz, mam tyle na głowie… zakończenie Selene Snape, nadrobienie tutaj, jeszcze szablony, oceny… i szkoła już niedługo! Zmienię, jak będę mieć czas xD

      Usuń
  2. ~Olka
    15 sierpnia 2009 o 19:23

    Fajny rozdział.Ale ten pająk,Hagrid nie obawia się że pająk może go ugryść? Czekam na nową notkę.Pozdrawiam…..Ładny ten nowy szablon.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 15 sierpnia 2009 o 19:45
      Aragog to jego najlepszy qmpel, miał go od jajka xD

      Usuń
  3. ~Nadine
    16 sierpnia 2009 o 08:11

    Chciałabym przeczytać rozdział, ale głupio się złożyło, że wyjeżdżam. Teraz na pięć sekund weszłam na kompa. Przeczytam zaraz jak wrócę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 16 sierpnia 2009 o 10:13
      Spoko, też miałąm taki problem. Ale teraz już do końca wakacji luz xD Jeszcze może do Dębicy za tydzie pojadę xD Ale tak to laba xD I nauka do szkoły xD

      Usuń
  4. ~Anitamta
    16 sierpnia 2009 o 15:12

    No i przeczytałam. Dzięki za informację, nawiasem mówiąc. Nie podoba mi się, że ona ciągle daje mu kolejną szansę. To jest, według mnie, trochę nierzeczywiste. Dobrze by było, jakby szczerze pogadali i sobie wyjaśnili chociaż część spraw w taki sposób, żeby nie skończyło to się kłótnią. Podoba mi się, jak wszystko opisujesz. Niektóre sceny nie brzmią zbyt realne, ale mogę sobie z łatwością je wyobrazić. PS: Ten szablon nie jest zbyt udany. Poprzedni był o wiele, wiele lepszy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 17 sierpnia 2009 o 08:20
      Ja np dałabym facetowi szansę, jeśli by popełniał takie głupoty jak Tom. Miałam gorsze przygody z gościami o wiele gorszymi od Riddle’a. Mniejsza o to. Podobało mi się zdjęcie, więc coś z niego zrobiłam. Osobiście wolałabym, żeby było ciemniejsze, ale nie chciało mi się już przechodzić całej ceremonii ściemniania. Po prostu zrobię niedługo nowy szablon, bo już mam fajną fotkę xD

      Usuń
  5. ~Violae
    17 sierpnia 2009 o 22:14

    Jestem pod ogormnym wrażeniem ! Uwielbiam opowiadania za czasów młodego Voldemorta. Dodaję do linków i będę wdzięczna jeśli poinformujesz mnie o nowym rozdziale ^^. Pozdrawiam. [wild-hearts]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 18 sierpnia 2009 o 10:04
      Dobrze, ok. To ja też Cię do linków dodam xD

      Usuń
    2. ~Violae
      18 sierpnia 2009 o 11:52

      Nie jestem pewna, ale chyba do Lily&James, to te same czasy, rocznik 1960 więc chyba tam xDD

      Usuń
    3. 18 sierpnia 2009 o 13:09
      Ale nie chodzi mi o czasy, tylko o ludzi. Np o Voldemorcie, czy o Huncwotach… Slytherin, a może Gryffindor… xD

      Usuń
    4. ~Violae
      18 sierpnia 2009 o 13:28

      O huncwotach xD Co do domu, to póki co sama jeszcze nie jestem do końca zdecydowana xDD [wild-hearts]

      Usuń
    5. 18 sierpnia 2009 o 21:09
      Ja zawsze opcjonuję na Slytherin xD

      Usuń
  6. ~Rozczochrana
    18 sierpnia 2009 o 00:13

    Otwarto nową ocenialnie! Zgłoś się! [http://pluszowe-oceny.blog.onet.pl/]

    OdpowiedzUsuń
  7. andziaa131@buziaczek.pl
    19 sierpnia 2009 o 19:48

    Nowy rozdział corka-ciemnego-zla.blog.onet.pl Serdecznie zapraszam xD./ Eles.

    OdpowiedzUsuń
  8. ~literacka k.
    21 sierpnia 2009 o 21:41

    Może zechciałabyś spełnić się w roli oceniającej?na literacka-krytyka.blog.onet.pl trwa nabór! zapraszamy :)jeżeli nie tolerujesz spamu, po prostu usuń komentarz.

    OdpowiedzUsuń
  9. ~Violae
    21 sierpnia 2009 o 22:27

    U mnie nowy rozdział ^^ Zapraszam serdecznie ;* [Wild-hearts]

    OdpowiedzUsuń
  10. Panna_Lola_Malfoy_xD
    23 sierpnia 2009 o 13:50

    Świetne… nie umiem tego wyrazić słowami .!Pisz…! Czekam niecierpliwie na kolejny rozdział!!Możesz wejść na mój blog i napisać co o tym myślisz.hp-lolus.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 23 sierpnia 2009 o 14:04
      Mogę. Co do rozdziału, to nie wiem kiedy będzie, ale w bliskiej przyszłości xD

      Usuń
  11. andziaa131@buziaczek.pl
    23 sierpnia 2009 o 18:12

    Nowy rozdział na corka-ciemnego-zla.blog.onet.pl .Serdecznie zapraszam ;]. / Eles.

    OdpowiedzUsuń
  12. ~Nadine
    24 sierpnia 2009 o 14:21

    Cudowne ^^ ten Aragog ^^ słodziutki ^^ fajnie że Tom poprosił o 2 szansę, mam nadzieję że ją przyjmie ^^ Cudowne ^^ nie mogę nic więcej powiedzieć ^^ Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 24 sierpnia 2009 o 19:22
      Taaak, słodziutki. Zwłaszcza, kiedy nie śpi xD

      Usuń
  13. andziaa131@buziaczek.pl
    25 sierpnia 2009 o 19:44

    Nowy rozdział na dark-lady-s.blog.onet.pl Serdecznie zapraszam xD. ~ Eles.

    OdpowiedzUsuń
  14. ~za
    25 sierpnia 2009 o 22:52

    Wszystko pięknie ładnie, ale ja nie mogeę się doczekać nowej notki! :( kiedy dodasz? ;>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 sierpnia 2009 o 08:06
      Właściwie, to dziś… chyba że dam też coś na Ss. xD

      Usuń
  15. No.... Nie gadaj, ze to koniec? Nie ma więcej do poczytania? To znaczy, ze dobrnelam do końca zgrabnego tekstu i muszę wyczekiwac nowości?
    OH my... Chyba się zaplacze, bo liczylam na morze niekończącej się literatury. W dodatku świetnej.
    No nic... Zostało czekać.

    OdpowiedzUsuń
  16. Zagladam i cisza. Czekam wciąż na aktualizacje :)

    OdpowiedzUsuń
  17. ,,Bardzo chciałabym wrócić do życia'' - co się stało? :(

    OdpowiedzUsuń