8 lipca 2025

123. Historię piszą zwycięzcy

    Zachowanie pozornego spokoju przy Heather nie było łatwe, ale nie dała poznać, że zauważyła moje zdenerwowanie. Siedziała na drugim końcu stołu i nieśpiesznie obierała sobie pieczonego gołębia z mięsa. Kolacja przebiegała w nerwowej, choć ignorowanej atmosferze - gęstej jak zimna, jesienna mgła. 

    Naprawdę trudnej do przeoczenia. 

    - Zbliżają się urodziny księżniczki Jasminy. Można byłoby zorganizować pokaz hipogryfów, księżniczka byłaby zachwycona. 

    - Mhm, tak. Można byłoby - mruknęłam w odpowiedzi, żując powoli kawałek tego, co miałam na talerzu. Zerknęłam w dół - zjadłam już połowę grillowanej jagnięciny z warzywami. - Można ściągnąć trochę do Kemmhyt. 

    Myślami wciąż byłam przy Snapie i Czarnej Różdżce. 

    - Albo wybrać się gdzieś, żeby Jasmina zobaczyła, jak takie pokazy wyglądają w innych krajach? - zaproponowała Heather. - Na przykład do Austrii. Już się zorientowałam, że pod Wiedniem w czerwcu od ponad stu lat są organizowane europejskie poka… 

    Urwała i obie wyprostowałyśmy się jak struny, bo z przystającej komnaty dobiegł nas jakiś butny okrzyk, huknęło zdrowo i drzwi wyleciały z zawiasów, a do bawialni wpadł zziajany, pokryty pyłem… 

    - Rowle! - Zerwałam się na równe nogi, wyszarpując różdżkę. Nie podobało mi się wzburzenie na jego zaczerwienionej twarzy. - Mam nadzieję, że to dobry powód, żeby wysadzać w powietrze moją prywatną kwaterę… i okaleczać moją służbą. 

    Oszołomiony skrzat domowy usiłował podnieść się za jego plecami na nogi. Podobnie jak śmierciożerca był cały uwalany na biało, jedynie krew cieknąca z ogromnego guza na głowie dawała nieco koloru. Machnęłam energicznie różdżką i sterta gruzu na środku salonu, którą był chyba fragment sufitu, wróciła na swoje miejsce. ]

    Tymczasem Rowle walczył ze słabą kondycją swoich płuc, łapiąc desperacko powietrze. 

    - Miałem… miałem pani przekazać… za wszelką… - Oparł się rękami o zgięte kolana, żeby nie upaść. - Za wszelką cenę. Wiadomość od… od Czarnego Pana. Szakal i kot. 

    Wymieniłam zaskoczone spojrzenia z Heather, która na wszelki wypadek również wyciągnęła różdżkę. 

    - Wiadomość od Czarnego Pana? - zapytałam. 

    - Tak. Wiadomość brzmi: szakal i kot - powtórzył. 

    Szakal i kot. 

    Ciszę w pokoju zakłócał wyłącznie coraz swobodniejszy, świszczący oddech śmierciożercy. Czoło Sobekemsaf pozostawało tak samo zmarszczone, ale ja poczułam się tak, jakby nagle ktoś wylał mi na głowę kubeł lodowatej wody. Natychmiast odprawiłam Rowle’a i poranionego skrzata i nie byłam pewna, który wyglądał na bardziej zadowolonego z tego powodu. Nie zaprzątałam sobie tym więcej głowy. 

    - Muszę coś sprawdzić - zwróciłam się do Heather, nie patrząc na nią. 

    W pierwszej chwili wszystkie moje organy obróciły się przeciwko mnie: żołądek zacisnął się boleśnie, serce zaczęło tłuc się o żebra jak szalone, płuca odmówiły zaczerpnięcia oddechu, ale natychmiast zapanowałam nad gorączką, która próbowała mną owładnąć. 

    Będę potrzebowała chłodnego umysłu. 

    - Zaraz! - Zatrzymałam się na ten przenikliwy okrzyk Heather i spojrzałam na nią zniecierpliwiona. - Czy to ma związek ze sprawami Czarnego Pana? 

    Przełknęłam strach, licząc, że tego nie uda jej się wychwycić. 

    - Poniekąd - odpowiedziałam cicho, a jej twarz wykrzywiła się brzydko pod wpływem niepokoju i starych blizn po chorobie. Spojrzenie, które chciałam jej posłać, miało być pokrzepiające, ale nie byłam w stanie. - Wrócę za godzinę, a ty nikomu o tym nie wspominaj. 

    - Wezyr też ma nie wiedzieć? 

    Ach, tak. Faris.

    - On jeden. Bez obaw. W tym momencie nadal jemy kolację, zrozumiałaś? 

    Skinęła sztywno głową. 

    - Zrozumiałam. Dżahmes… - wydusiła, a ja znów zamarłam z nogą na progu. - Czy w Kemmhyt mamy się martwić? 

    Jeszcze nie wiem. 

    - Nie - skłamałam. 

    Wybiegłam z jadalni, nim zatrzymała mnie po raz trzeci. Uderzyłam się mocno różdżką w czubek głowy i kolejny lodowaty dreszcz przeszył moje ciało. Ostatnie promienie zachodzącego słońca przenikały przeze mnie, gdy zakameleonowana biegłam najpierw schodami do głównej sali, a później ciemnymi korytarzami do podziemi. Moje kroki niknęły w typowym dla piątkowego wieczora hałasie wracających do swoich komnat mieszkańców zamku. Znajomy zapach piasku i kurzu połaskotał mnie w nos, gdy znalazłam się całkowicie pod ziemią. Gula w gardle rosła, wprawiana w ruch przez łomoczące tuż pod nią serce - nie byłam już pewna, czy z wysiłku, czy ze strachu, co zastanę na końcu tunelu. 

    Odnalezienie właściwej ściany okazało się łatwiejsze, niż się spodziewałam - jak gdyby ukryta cząstka mojej duszy wołała do całej reszty. Przyłożyłam rękę do miejsca, z którego biło najsilniejsze pulsowanie, a w pomarańczowym kamieniu pojawił się zarys wąskich drzwi. W miejscu na klamkę była tylko dziurka od klucza. Wpatrując się w nią intensywnie, opanowałam oddech i szalejące w piersi serce, a moc - identycznie jak wtedy przed domem Slughorna - zaczęła kołysać się we mnie jak woda podczas sztormu. Zamknęłam oczy, czując delikatne łaskotanie rozchodzące się po ciele. Gdy ogarnęło je całe, przywołałam myślami otwór w fałszywych drzwiach i już - trochę realnie, a trochę w wyobraźni - już przesypywałam się na drugą stronę ściany jak piasek w klepsydrze. 

    Na długim korytarzu panował półmrok rozpraszany przez mdłe światło ognia tlącego się w wąskim korycie biegnącym wzdłuż ściany. Z wnętrznościami związanymi w supeł dopadłam do dwuskrzydłowych drzwi - bardzo podobnych do tych, które strzegły podziemnej sali z anchami. Otworzyły się przede mną jak na machnięcie różdżką i w ogromnej, prostokątnej komnacie natychmiast rozbłysły lampy. Przystanęłam na moment w progu. 

    Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak, jak zapamiętałam. Szerokie przejście przecinające środek komnaty, niewielki ołtarz z czarnym posążkiem Anubisa na platformie i wszędzie biały piach, a w piachu - białe, bezlistne drzewa z kołyszącymi się równomiernie gałęziami, jak gdyby poruszał nimi łagodny podmuch wiatru. I żadnego nawet najmniejszego śladu po jakiejkolwiek magii, jedynie ciężkie, gorące powietrze - zbyt gęste, by można było nim swobodnie oddychać. 

    Zwarta aura zdawała się tłumić moje kroki, gdy zmierzałam prosto w kierunku posągu. Kamienny Anubis o wzroście dwulatka spoglądał cierpliwie swymi rubinowymi oczami, jak prawie biegłam do niego na trzęsących się nogach. Nim dotknęłam jego nagiej piersi, coś mi podpowiadało, że ten horkruks został nietknięty - może pewność co do bezpieczeństwa zamku, a może to delikatne przyciąganie po drugiej stronie drzwi. I nie myliłam się. 

    Wszystko było na swoim miejscu, żadne znane mi zaklęcie wykrywające niczego nie wykryło, a jednak opuszczałam tę salę z jeszcze mocniej bijącym sercem. 

    Po zapieczętowaniu komnaty udałam się prosto do jaskini Królowej, transmutując po drodze suknię do kolacji w skórzany strój do lotu. Smoczycy udzielił się mój strach, bo wypuściła się w noc jak wystrzelona z łuku strzała. Niebo prawie całkowicie spowił granat, jedynie nad horyzontem widniały resztki krwawych smug - ostatnie ślady Ra tuż przed jego podróżą do podziemnego świata śmierci. 

    Nie było czasu na podziwianie widoczków. 

    Drżałam o to, co zostanę w świątyni - chciałam się tam natychmiast znaleźć i jednocześnie pragnęłam, by ta podróż trwała wiecznie, ale horyzont wciąż nosił na sobie ostatnią krwawą łunę, kiedy wśród piaszczystych gór dostrzegłam złotawą plamę światła otoczoną gęstym mrokiem nocy. 

    Smoczyca pikowała prosto na świątynię - bezszelestnie i gładko jak sokół, ale na tarasie wylądowała z głuchym tąpnięciem, wprawiając najbliższe ściany w nieprzyjemne drżenie. Dopiero gdy zsunęłam się z grzbietu na podłogę, w małych, ciemnych okienkach pojawiły się pierwsze przerażone twarze kapłanek. Bez trudu przejrzałam ich najbliższe wspomnienia, ale to, że nie znalazłam w nich nic niepokojącego, wcale nie przyniosło ulgi. Nakazałam zaprowadzić się do głównej sali, sprawdzając ukradkiem wszystkie zaklęcia. 

    Nic. 

    Czułam na sobie wzrok wszystkich ludzkich i kocich oczu, gdy prułam energicznie przez kaplicę i wypatrywałam. Silny zapach kadzideł i wonnych świec prawie zatykał. Ogony jak puszyste węże muskały moje łydki, dziesiątki łapek odbijały się od posadzki w w bezszelestnych susach, czarne i różowe noski poruszały się intensywnie, zaintrygowane zapachem Królowej, ale wśród tych dziesiątek oczu, ogonów, łapek i nosków bez trudu wyłowiłam te, które przyszłam zobaczyć. 

    Midnight dał się wziąć na ręce, węsząc z takim samym zapamiętaniem jak reszta. Obejrzałam go jak posąg Anubisa, przycisnęłam do piersi, dokładnie wodząc dłonią po miękkim grzbiecie. Poczułam rytmiczne wibrowanie, gdy przymknął oczy i zaczął mruczeć, rozkosznie wyciągnięty w moich ramionach, a mnie uderzyła bolesna świadomość - cokolwiek zagrażało horkruksowi, zagrażało i jemu. 

    - Nikt nie zakłócił zaklęć ochronnych? - zapytałam. 

    Neit okazała chłodne zdziwienie. 

    - Nikt, moja pani. Od dnia, kiedy przybyła tu pani w towarzystwie pana, nikt tu nie wchodził. Nikt nas nie niepokoił. Nikt się nie zbliżył. Spokoju jej świętych strażników nikt nie narusza. 

    Głos miała silny. Zaskakująco silny jak na ciało pamiętające czasy powstania tej świątyni. Pochyliłam się, żeby delikatnie upuścić Midnighta na podłogę. Wylądował sprężyście na szorstkich płytkach i leniwie odszedł ku posągowi Bastet, zostawiając mnie z nieprzyjemnym ukłuciem w sercu. 

    - Dobrze - odparłam sucho, nie patrząc na nią. - Dobrze. Odśwież zaklęcia ochronne i… w razie wątpliwości, poślij po pomoc do wezyra. 

    - Czy moja pani sugeruje, że mamy się czegoś spodziewać? 

    - Opiekując się stworzeniami o takim pochodzeniu, zawsze musicie się spodziewać, że ktoś będzie chciał je wykraść… pozbawić daru wiecznego życia. - Spojrzałam na jej pomarszczoną twarz. W czarnych oczach dostrzegłam ślad zrozumienia. - Odnów zaklęcia. 

    Przytaknęła, opuszczając ręce do kolan. 

    Ostatni raz obejrzałam się za Midnightem, ale zniknął już w cieniu rzucanym przez olbrzymią kamienną nogę. Opuszczając świątynię Bastet, wciąż nie czułam ukojenia. Strach narastał, choć nie zastałam tam niczego niepokojącego - a może właśnie dlatego, że na nic się nie natknęłam. 

    Kiedy Rowle przekazał wiadomość, wydawało mi się, że dobrze ją zrozumiałam, ale teraz, kiedy pędziłam na grzbiecie Królowej z powrotem do miasta, nie byłam już taka pewna. Minęła więcej niż godzina. Jeżeli zrozumiałam coś źle, straciłam sporo czasu. Co zastanę w pałacu? Czy w ogóle coś zastanę? I gdzie szukać Voldemorta? 

    Odpowiedź na ostatnie pytanie przyszła natychmiast, ledwo dotarłam do schodów wyprowadzających z podziemi. W mroku tunelu prowadzącego do szafki zniknięć spostrzegłam niewyraźny kształt. Skrzat domowy ukłonił się nisko i zagrodził mi drogę. 

    - Pan wrócił dwie minuty temu i czeka w sali tronowej - oznajmił, gapiąc się w podłogę. 

    Zielonkawa skóra pokryta błyszczącą warstewką potu, przekrwione oczy i dygoczące kolana świadczyły o niedawno przeżytym Cruciatusie. Nie było dobrze. I przede wszystkim nie było czasu. 

    Bez słowa popędziłam na górę, czując rosnącą gulę w gardle. Nie dbałam o przywrócenie zaklęcia kameleona, choć ta godzina wystarczyła, by korytarze prawie całkowicie zostały przetrzebione z ludzi, a tych, którzy tam zostali, omijałam spojrzeniem. Uspokoiło mnie jedno - skoro mieli szansę dokądś zmierzać, nie było tak źle. 

    Sala tronowa wyglądała jak piekło. Czerwone płomienie w misach tańczyły niespokojnie pod wpływem magii, która krążyła wzburzona po całej komnacie. Dało się słyszeć wyłącznie ich niecierpliwy trzask. W pierwszej chwili nikogo nie zobaczyłam, dopiero gdy weszłam głębiej, zauważyłam wysoką, chudą postać prawie zlaną z cieniem rzucanym przez jedną z kolumn. 

    Voldemort wystąpił na środek, nie odwracając ode mnie wzroku. Twarz miał nieruchoma i zupełnie pozbawioną wyrazu jak maska, którą najwyższy kapłan Ozyrysa zakładał podczas obchodów jego święta. Perłowa bladość zabarwiła się na czerwono i nawet kiedy podszedł, z trudem byłam w stanie dostrzec jego oczy. 

    - Szakal i kot! - wyszeptałam z przejęciem, by przerwać tę upiorną ciszę. - To miało znaczyć to, co myślę? 

    Grymas wściekłości wykrzywił karykaturalnie to skamieniałe oblicze, ale wcale mnie to nie poruszyło. Wręcz przeciwnie - było jak puchar zimnej wody w trawiącej ciało gorączce. Chwilowa ulga. 

    - Bez zmian? - zapytał. W jego głosie dało się słyszeć tylko lód. 

    - Wszystko jest tak, jak było. Żadnego śladu naruszonych zaklęć. Powiesz mi, o co…? 

    Urwałam, gdy w desperacji chwycił mnie twardo za ramiona. Syknęłam z bólu, ale uścisk nie rozluźnił się - czerwone dłonie były jak dwa stalowe imadła. Energia, która krążyła chaotycznie po całej komnacie, zdawała się z powrotem wokół swego pana i teraz napierała na mnie, drażniąc i szczypiąc każdy odsłonięty fragment skóry. 

    - Uderzyli w nas, Dżahmes - wycedził, przyciągając mnie boleśnie do góry. Wąskie źrenice zwęziły się jeszcze bardziej i teraz wyglądały jak dwa błyszczące szaleństwem rubiny. - Potter poznał tajemnicę medalionu i pierścienia. Wykradł czarkę z Banku Gringotta. 

    Szarpnęłam się gwałtownie do tyłu i o dziwo z łatwością wyślizgnęłam się z jego rąk. 

    W głowie dudniło mi przeraźliwie, tak, że nie byłam już pewna, czy Voldemort coś mówił, czy tylko cienie drżące na jego twarzy sprawiały takie wrażenie, jakby poruszał wargami. Jakaś obrzydliwa gorycz przerażenia wypełniła mi usta.  

    Przerażenia tak przytłaczającego, jakiego nie doświadczyłam nawet w momencie zniknięcia Czarnego Pana. Poczułam się zaszczuta, zapędzona w róg, z którego nie było ucieczki i jedyną szansą na ocalenie było uderzać, drapać, kąsać. Jakby ktoś zagonił mnie nagą i bezbronną na środek sali pełnej ludzi i smagał po ciele płonącymi biczykami. Kołatanie, które w pierwszym momencie wzięłam za dudnienie, było tak naprawdę tabunem pytań wirujących w kółko w mojej głowie jak na rozpędzonej karuzeli. 

    Czy to w ogóle możliwe? Jakim cudem się dowiedział? Kiedy? I przede wszystkim - dzięki komu

    Głowa Voldemorta zamajaczyła mi znów przed oczami gdzieś między czarnymi mroczkami, które przysłoniły na moment całą salę tronową. 

    - A Kemmhyt… co z tymi w Kemmhyt? 

    Mój głos zabrzmiał obco. Szorstko, nieadekwatnie zimno do pożogi, która trawiła wszystko w środku. Ogarnęło mnie wrażenie potwornej derealizacji - jak gdyby jakaś wielka siła wyrwała mnie z ciała. Twarz Voldemorta falowała, wydała mi się jeszcze bardziej zniekształcona, wręcz diaboliczna w krwawym blasku ognia. 

    - Bezpieczne, ale skoro Dumbledore odkrył twoje pochodzenie, już wie, że pracowaliśmy nad tym od początku - mruknął. - Jest prawdopodobne, że będzie szukał sposobu, żeby się tutaj dostać, ale w tym momencie na jego celowniku jest Hogwart i Nagini. Tam się wybiera, a kiedy dotrze na miejsce… ja będę na niego czekał. 

    Pierwsza fala strachu minęła i poczułam ukłucie wściekłości, która jak jad popłynęła z krwią w górę do serca i w mig dotarła do każdej komórki. Owładnęła nią, uderzyła do głowy z taką mocą, że miałam ochotę pędzić tam już, w tym momencie i zrównać z ziemią Hogwart, Ministerstwo Magii, Pokątną i wszystkich, którzy staną mi na drodze. Tamci ludzie, którzy czaili się pod domem rodziców, zaatakowali mnie i wtrącili do piwnicy, chcieli ukraść moich synów… 

    Zimny, bezwzględny gniew sprawił, że znów zakręciło mi się w głowie. Widziałam tylko to. 

    Tym razem to ja w desperacji chwyciłam Voldemorta za szatę na ramionach. 

    - Wezwę Necho… zbiorę całą armię. To trzeba zakończyć raz na zawsze, zanim ich aspiracje sięgną Kemmhyt - wyrzuciłam z siebie przez wysuszone na wiór gardło. - Skończymy to wszystko tak, jak trzeba było to zrobić od początku. 

    Zaskoczyła mnie dziwna słodycz w wyrazie twarzy Voldemorta - zupełnie niepasująca do tragicznych wieści, które przyniósł. Przesunął koniuszkami palców po moich policzkach i musnął ustami czoło. Coś w tym pocałunku zmroziło sprawiło, że zadrżałam, ale nie było to przyjemne drżenie. 

    - To jest moja wojna - rzekł spokojnie, lecz pod aksamitem jego tonu kryła się groźba. - I to ja ją wygram. A wojsko Kemmhyt zostanie tam, gdzie jego miejsce. 

    - Wojsko, ale nie ja - syknęłam i odskoczyłam gwałtownie, by wezwać tu skrzata. Gdy się pojawił, rozkazałam: - Przyprowadzisz mi wezyra. Natychmiast. I przyniesiesz miesz. 

    Oblicze Farisa wyrażało niepokój, ale nie zaskoczenie. Nie skomentował widoku Abydkhyta w dłoniach Ka, ale przełknął nerwowo, kiedy przewiesiłam go sobie przez plecy. 

    - Nie zmrużysz oka tej nocy - zwróciłam się do niego, chwytając za ramię i odciągając na bok. - To jest noc, kiedy w Anglii wszystko się zmieni. Zostaliśmy zaatakowani i musimy na ten atak odpowiedzieć, inaczej ta wojna rozleje się na Egipt. Zagrozi Kemmhyt, zagrozi mojemu ludowi… Faris, CIEBIE zostawiam na posterunku. TY będziesz ich strzegł, dopóki nie wrócę. 

    Z trudem przywołał na usta swój uprzejmy, powściągliwy uśmiech. 

    - Moja pani zechce mi wybaczyć… ale jak siedemnastolatek miałby zagrozić całemu królestwu? 

    - Pragnie pozbawić nas nieśmiertelności - wycedziłam i jeszcze mocniej wpiłam się palcami w jego skórę. Czułam, jak z każdym słowem coraz boleśniej uciekał nam czas. - Nasz dar Anubisa! Ktoś może spróbować wedrzeć się do zamku albo zaatakować od środka. Niech Zivit pośle po moich rodziców. 

    Chciał coś powiedzieć, po chwili jednak zamknął usta i skinął głową. Chciał powiedzieć wiele rzeczy - mówiły to jego zaciśnięte usta, brwi wywinięte w łuk, błysk determinacji w oczach, ale rzekł tylko: 

    - Niech czuwa nad tobą Wielka Enneada. 

    Dziwne wzruszenie chwyciło mnie za gardło, gdy padliśmy sobie w ramiona. W uścisku Farisa było coś z desperacji, jak gdyby obawiał się tego od dawna - i nareszcie to, co pozostawało tylko niewyraźną obawą na horyzoncie, rysowało się już zupełnie wyraźnie. 

    - I nad tobą. 

    Odeszłam za Voldemortem, nie oglądając się. Dzięki zaklęciom zwodzącym dotarliśmy na miejsce niezauważeni. Przechodząc przez szafkę zniknięć, czułam, że zostawiałam za sobą wszystkich przychylnych mi osób, a to wrażenie utrwaliło się, gdy znaleźliśmy się w holu. 

    W Malfoy Manor zrobiło się tak tłoczno, że dwór sprawiał wrażenie, jakby drastycznie się skurczył. Zarówno przestronny salon, jak i westybul z szerokimi schodami był pełen ludzi. Powietrze falowało niespokojnie pod wpływem niecierpliwych szeptów, które natychmiast umilkły, gdy Voldemort pojawił się w drzwiach. Choć i tak górował nad większością, stanął na pierwszym stopniu i uniósł wielką białą dłoń. Nie musiał tego robić, bo i tak każda zamaskowana postać w czarnej pelerynie zamarła, wpatrując się z podnieceniem w swego pana. Obrysowany słabym blaskiem lampy wyglądał jak upadły anioł wyciągnięty z gotyckich historii. Nawet ja poczułam się onieśmielona aurą potęgi, która od niego biła. 

    - To jest ta noc, moi drodzy przyjaciele - rzekł spokojnie, lecz w tym cichym, jedwabistym głosie czaiła się groza. Wzrok przesuwał się powoli z twarzy na twarz. Intensywnie. Przekonująco, jak gdyby przemawiał do każdej z dziesiątek dusz osobno. - Noc, o której marzyłem od siedemnastu lat. I wy towarzyszyliście mi w tych marzeniach, ryzykując życie, oddając mi wszystkie talenty z nadzieją, że to, co zainwestowaliście, zwróci się. Trzy ostatnie lata poświęciłem odbudowywaniu tego, co straciliśmy przez Albusa Dumbledore’a i jego zwolenników. Przyznaję, że udało nam się odzyskać to i więcej, ale proszę was o jeszcze jedno poświęcenie. Dziś zabiję Harry’ego Pottera, eliminując ostatni promyk nadziei dla tych wszystkich, którzy są nam przeciwni. 

    Zrobił krótką pauzę, by szmer, który na moment znów się podniósł, mógł samoczynnie wygasnąć. Napięcie w sali wejściowej stawało się niemal fizycznie wyczuwalne - jak nadciągająca z oddali burza. Nawet powietrze zdawało się mieć nieco inny zapach. 

    - Wielu z was jest ze mną od lat - podjął i rozłożył ręce, a twarz wykrzywiła mu się w dziwnie czułym grymasie. - I tak, jak dla mnie, dla wielu z was to się zaczęło i skończy się w Hogwarcie. Tam zdaliśmy sobie sprawę z zagrożenia, które dzieli nas od ostatecznej chwały. I tam to zakończymy - wy uratujecie nasz świat przed zbliżającą się klęską, a ja wybaczę tym, którzy wyznają szczery żal, wyznają swe grzechy i dokonają zadośćuczynienia. Harry Potter został schwytany i czeka na nas w Hogwarcie! 

    Nawet gdyby chciał kontynuować, jego słowa utonęłyby w eksplozji entuzjazmu. Dwór zatrząsł się cały od podłogi po sam dach pod wpływem radosnych okrzyków, braw, przekleństw i głośnego tupania. Wiele masek poszybowało w górę, z różdżek wystrzeliły złote i srebrne iskry, wielu padło sobie w objęcia. 

    Obróciłam się do niego - trochę podekscytowana, trochę zła, że to przede mną zataił. On jeden wyglądał na zupełnie spokojnego. Pochylił się i jakby znikąd sięgnął w stronę podłogi, a olbrzymie cielsko Nagini zaczęło wspinać się po ramieniu. Voldemort wyprostował się, jakby nic nie ważyła. Oczy mu płonęły, choć nie było żadnego czerwonego źródła światła, które tak by je rozpaliły. 

    - Dlaczego nic nie powiedziałeś? - zapytałam, ale on tylko spojrzał z ukosa i uśmiechnął się. 

    Wyciągnął dłoń i w momencie, gdy ją ujęłam, wessała nas ciemność. Teleportacja na tak dużą odległość wycisnęła mi z płuc prawie całe powietrze, ale zaraz pachnący igliwiem wiatr zaatakował moje policzki. 

    Znaleźliśmy się na środku leśnej drogi. Rozejrzałam się zupełnie zdezorientowana, bo ciemność była tu tylko odrobinę mniej gęsta niż podczas teleportacji. Dopiero gdy podążyłam wzrokiem za wzrokiem Voldemorta, zobaczyłam czerniejący zarys wysokiem bramy i muśnięty żółtawą łuną znajomy kształt zamku. Pojawiliśmy się na ścieżce prowadzącej do Hogsmeade, ale z tamtej strony nie dochodził ani jeden promień światła. 

    Wnętrznościami targnął pierwszy skurcz podniecenia, lecz wiedziałam, że będzie takich więcej. 

    Hogwart. Miejsce pierwszych przyjaźni, pierwszych decyzji, pierwszych zmian, które doprowadziły mnie do miejsca, w którym byłam. Czarny Pan miał rację - to tu coś się zaczęło i tu się zakończy. Śmierciożercy tłumnie aportowali się za naszymi plecami, drżąc z tłumionych emocji. Dało się je wyczuć w powietrzu - falujące z magią rwącą się do boju, bo tam na końcu ścieżki przez błonia znajdował się cel ich siedemnastoletniej podróży. 

    Nie miałam do nich pretensji. We mnie też wszystko dygotało. 

    Voldemort uniósł rękę i gestem powstrzymał co bardziej gorliwych przed uniesieniem różdżek, po czym ruszył wolno w stronę bramy. Staliśmy tak przez długą chwilę, wpatrzeni w dal. Kątem oka widziałam jego nieruchomy profil - śmiertelnie poważny i skupiony. Podejrzanie opanowany jak na wieści, z jakimi powitał mnie w sali tronowej. 

    - Myślisz, że… że zaklęcia zadziałały? - zapytałam szeptem przez zaciśnięte gardło. 

    Serce zamarło mi w piersiach w oczekiwaniu, gdy on nie śpieszył się z odpowiedzią. 

    - Wydaje ci się, że byłbym tak spokojny, gdyby nie zadziałały? - odparł, nie odwracając wzroku od zamku. - To wyjaśnia przyczynę tych dziwnych wrażeń w ciągu ostatniego roku. Ale to nic. Wszystko odbuduję, ale tym razem we właściwej kolejności. Nie będzie już nikogo, kto mógłby nam zaszkodzić. 

    Zamilkł i uniósł lekko głowę, a ja dopiero wtedy spostrzegłam, na co patrzył. W oddali na drodze rosła powoli czarna sylwetka mężczyzny. Snape przeszedł przez bramę Hogwartu jak Voldemort kilka miesięcy temu przez ogrodzenie w Malfoy Manor. Za naszymi plecami ucichły resztki szeptów i wszyscy zamarli, gotowi usłyszeć pierwsze wskazówki. 

    Nic jednak nie usłyszeli. 

    - Są w środku? - zapytał Voldemort, nie podnosząc głosu. 

    - Tak. Znaleźli sposób, żeby ominąć nasze straże. Podejrzewam, że użył peleryny-niewidki, jak zresztą zawsze, kiedy miał kaprys, żeby poszwendać się po zamku. 

    Czarny Pan tylko skinął głową i Snape zrozumiał, bo sam uczynił to samo w kierunku zebranego z tyłu tłumu i teleportował się wraz z kilkoma anonimowymi zamaskowanymi. Reszta czekała cierpliwie jak zaklęta. Mój wzrok uciekł automatycznie do Voldemorta. Poczułam się tak, jakbym wpadła na przyjęcie nieproszona i w samym środku jego trwania. W niepasującym stroju do latania, z mieczem na plecach i zupełnie zdezorientowana, ale bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że to nie było moje przyjęcie. To ja pojawiłam się tu z doskoku - na przyjęciu, które oni planowali od miesięcy. 

    Spostrzegłam dziwny, przebiegły uśmieszek na jego ustach, niepasujący do napiętej atmosfery przed bramą. 

    - Masz ochotę na spacer? - zapytał, a ja tylko uniosłam brwi, lecz nie oczekiwał odpowiedzi. 

    Tym razem to on ujął mnie za rękę i znów się teleportowaliśmy. Tym razem byłam już na to gotowa, choć ponownie zadrżałam, kiedy zmaterializowaliśmy się na szczycie skalistego urwiska dokładnie po drugiej stronie Hogwartu. Zakazany Las ciągnął się za szkołą jak niespokojne, czarne wody oceanu. Szkoła nie wyglądała już jak zarysowana bladą, żółtą kredką. Teraz światło biło mocno ze wszystkich okien, tworząc wokół zamku półprzezroczysty, złoty klosz. Na dole czarowano. I to czarowano bez opamiętania, jak gdyby te wszystkie zaklęcia tarczy miały szansę przeciwstawić się potędze Czarnej Różdżki. 

    Śmierciożercy - jak uprzednio na drodze do wioski - zaportowali się dokładnie za naszymi plecami. Tu w górach ciepły, majowy wietrzyk szarpał ich długimi pelerynami i dął jak wściekły. Voldemort zdawał się pozostawać nieczuły na jego złowrogą moc. Odwrócił się plecami w stronę zamku i wyciągnął różdżkę. Tłum śmierciożerców zafalował niespokojnie, a ja przez ułamek sekundy byłam pewna, że wystrzeli w stronę któregoś z nich śmiertelnym zaklęciem, ale nic takiego się nie wydarzyło. Podszedł tylko na skraj skarpy - blisko, prawie tak blisko, jakby chciał rzucić się w dół, koniec różdżki przytknął sobie do gardła, a magicznie wzmocniony głos poniósł się jak echo potężnego grzmotu nie tylko po ciemnych błoniach. Wibrował teraz wraz z wiatrem między ośnieżonymi szczytami gór, po lesie i daleko, daleko - aż do czarnego horyzontu. 

    - Wiem, że przygotowujecie się do walki - rzekł Voldemort, a jego głos nieprzyjemnie zadudnił mi w klatce piersiowej. - Na nic się to nie zda, mnie nie da się pokonać. Możecie to zakończyć bez rozlewu krwi, ocalić swoje rodziny, bo kiedy ześlę tam swoje wojska, one nie okażą litości. Nie ucieszy mnie żadna śmierć, głęboko szanuję tę szkołę i jej nauczycieli, dlatego odejdę, ale wydajcie mi Harry’ego Pottera. Wydajcie mi Harry’ego Pottera, a zostaniecie wywyższeni w nowym świecie, który dla was zbuduję. Wydajcie mi Harry’ego Pottera i pozwólcie żyć tym, których kochacie. Daję wam czas do północy. 

    Co się tam teraz działo? Mogłam tylko zgadywać, ale czułam, że obrońcy Hogwartu nie zamierzali poddać się po jednym żądaniu. Voldemort najwidoczniej pomyślał o tym samym, bo w momencie, gdy odwrócił się od klifu, zza pleców z kilku stron dobiegł mnie odgłos wielu ciężkich, powolnych kroków, a powietrze stało się nagle przeraźliwie zimne. Dużo zimniejsze od zwykłego powiewu górskiego wiatru. 

    W oddali między poszarpanymi szczytami gór spostrzegłam cztery podążające w naszym kierunku głazy. Serce podskoczyło mi w piersi, a ja cofnęłam się o krok, kiedy okazały się nie zaczarowanymi kawałkami skał, a olbrzymami. Czterema ponurymi, muskularnymi olbrzymami wysokimi na jakieś dwadzieścia pięć stóp, dzierżącymi w dłoniach jakieś prymitywne odmiany wekier. Nie zdążyłam im się przyjrzeć, bo serce znów zadudniło w okolicy gardła - nad naszymi głowami bezszelestnie przeleciała cała armia dementorów, szybując prosto na Hogwart. 

    Voldemort nie potrzebował Necho i mojej armii. Ja nie miałam olbrzymów ani dementorów. On tak. 

    Obecność tych potwornych stworzeń wyraźnie podbudowała już i tak spiętych z podniecenia śmierciożerców. 

    - Zamierzasz zrównać go z ziemią? - wyszeptałam, by ukryć drżenie głosu. - Pozabijać wszystkich obrońców? 

    Nie dbałam o tamtych ludzi, lecz świadomość, że ten historyczny gmach - miejsce, w którym pierwszy raz poznałam smak bezpieczeństwa - miałby obrócić się w proch, ukłuła boleśniej, niż się spodziewałam. Ten jeden jedyny budynek ceniłam bardziej niż całą Wielką Brytanię. 

    - Część i tak musi zginąć, by zmiękczyć resztę - odparł beznamiętnie, nie odwracając wzroku od rozświetlonego punktu na dole. Z tej odległości przypominał dziecięcą budowlę z klocków. - A nawet jeśli nie, Harry Potter i tak sam do mnie przyjdzie. 

    Nie rozumiałam tego, ale nie odważyłam się więcej pytać. Stopował mnie widok tej przedziwnej mieszanki opanowania i skupienia na twarzy Voldemorta - po stokroć straszniejszej, niż gdyby miał miotać się w furii i miotać zaklęciami. Minuty mijały, a my staliśmy prawie w bezruchu, marznąc pod wpływem krążących nad zamkiem dementorów. Spodziewałam się lawiny najgorszych wspomnień, ale wyglądało na to, że aura tych przerażających istot nie wpływała na nas - jak gdyby mogły wybierać, kogo osłabią, pogrążając w piekle rozpaczy. 

    Zaklęcia migały teraz już nie tylko wokół samego zamku, ale rozpierzchły się po terenie całej szkoły. Obrońcy wykorzystywali ostatnie minuty na fortyfikację, która i tak na nic się nie zda. Mówił mi to pełen satysfakcji wzrok Voldemorta - tak, brońcie się, lubię wyzwania. 

    Im bliżej północy, tym większe napięcie dało się wyczuć, aż w końcu - wystraszony i na drżących nogach - z tłumu wystąpił jeden ze śmierciożerców. 

    - Mój panie… - zaczął niepewnie, a ja poznałam dochodzący zza maski głos Rudolfusa Lestrange’a. - Już północ. 

    Wszyscy zamarli, a ja razem z nimi. Ale Czarny Pan nie eksplodował. Nie wyszarpnął różdżki, nie odwrócił się, by strzelić w Rudolfa klątwą, czego ten chyba się spodziewał, bo odskoczył jak spłoszona mysz. Voldemort zacmokał karcąco, kręcąc głową. 

    - Chyba nie chcą współpracować - odpowiedział niefrasobliwie. - Jak widać, potrzeba im zachęty. Pottera dostarczyć mi żywego. Resztę możecie zabić. 

    Tłum śmierciożerców zaszumiał jak wzburzone morze, a w następnej chwili wśród skał rozbrzmiał odgłos nachodzących na siebie trzasków przypominających dziesiątki strzelających batów, dementorzy zanurkowali w kierunku błoni, czwórka gigantów ruszyła nieśpiesznie stromym zboczem i zostaliśmy z Voldemortem prawie zupełnie sami. Ten ani drgnął, śledząc leniwie przemieszczające się punkty migających świateł. W wielu miejscach zaczęły przeważać zielone i czerwone barwy. 

    - Co zrobisz, kiedy już przyprowadzą ci Pottera? - zapytałam w końcu. 

    Wciąż miałam z tyłu głowy teleportującego się Snape’a, choć spokój bijący z całej postawy Voldemorta podpowiadał mi, że miał jakiś plan, o którym nie mówił. 

    - Potter chce dostać się do Nagini, mam więc dwa powody, by na niego czekać. Powoli. Wszystko po kolei. 

    Odwróciłam głowę o wiele zbyt gwałtownie, niż chciałam. 

    - To już? 

    W końcu na mnie spojrzał - łagodnie, prawie współczująco, unosząc powoli kącik ust. Kolejne niespokojne bicie serca. 

    - Przecież wiesz. 

    Nie mówiąc nic więcej, uniósł różdżkę, a wąż uniósł się z jego ramion w powietrze. Jeszcze jedno zatoczone nią koło i półprzezroczysta, złota substancja zaczęła ściskać się i formować, aż powstała z niej okrągła kula, która pochłonęła Nagini niczym pulsująca energią bańka.  

    Spojrzenie, jakie mi posłał, nim się teleportował, nie potrzebowało słów. Podeszłam prawie do samej krawędzi skarpy, czując się bardzo spięta i niepotrzebna. Każdy miał w tej bitwie swoje zadanie - nawet tamta zamaskowana szóstka, która zbliżyła się do mnie na bezpieczną odległość i niecierpliwie przebierała różdżkami w palcach, jak gdyby się spodziewali, że w każdej chwili mogłam ich zaatakować. Mogłam to zrobić - to i więcej, mogłam zmienić się w garść piasku i polecieć na dół jak dementorzy, ale w zamian za to objęłam się ramionami i podjęłam się jedynego zadania, jakie otrzymałam. Czekałam. 

    Oglądając bitwę z góry, nie czułam jej ciężaru. Dochodziło do mnie nieregularne pulsowanie nagromadzonej tam energii, widziałam ogień, walące się ściany, słyszałam odgłosy walki, ale wszystko było stłumione, jakby oddzielała mnie od zamku gruba, przezroczysta szyba. 

    I wciąż myślałam o tym, co robił Czarny Pan. Żałowałam, że nie poświęciłam Snape’owi więcej niż jednego spojrzenia tam przy bramie, choć przecież spodziewałam się, że to będzie nasze ostatnie spotkanie. Nie poświęciłam temu ani sekundy uwagi. 

    Voldemort miał rację. Już dawno powinnam wyzbyć się sentymentu do ludzi, którzy zrobili coś dla mnie z czystej sympatii. Ale czy Snape był taką osobą? Czy wyciągnąłby mnie z tamtej piwnicy, gdyby nie rozkazał mu tego jego pan? 

    Zaczęłam chodzić niecierpliwie wzdłuż krawędzi skały. Nigdy nie widziałam Hogwartu z tej perspektywy. Za szkolnych czasów nie wybrałam się w góry, choć podejrzewałam, że Tom Riddle z pewnością je zwiedził. Pamiętałam, jak świadomie żegnałam się ze szkołą, gdy ostatniego dnia ostatniego semestru płynęłam łódką przez jezioro z wielką kałamarnicą - tak, jak pierwszego dnia szkoły siedem lat wcześniej. Te obrazy były wyraźniejsze, a emocje bardziej intensywne od tych, które czułam teraz, spoglądając na walące się mury, pod którymi być teraz ginęli ludzie. 

    A jednak… tak. Tak, poczułam coś - maleńką igiełkę żalu. Ginęli obrońcy, śmierciożercy… niektórzy z nich płynęli ze mną wtedy tymi łódkami. Po raz pierwszy i po raz ostatni. Teodor Nott, Mulciber. Wtedy się nie spodziewałam, że kiedy następny raz zobaczę Hogwart, ujrzę go w ogniu. Ale nie spodziewałam się również zdrady i złamanego serca, które przyjdzie mi leczyć latami i przez które teraz tamci ludzie byli mi zupełnie obcy. 

    Niech giną za swego pana. Niech płacą za zdradę. Za to, że porzucili i mnie. 

    Odgłos aportacji przyprawił nas wszystkich równo o gwałtowne reakcje. Voldemort zignorował to. Nagini wciąż unosiła się w złotej kuli, wijąc się w środku jak olbrzymi, morski wąż w nieruchomej, ciemnej wodzie. Gdy się zbliżyli, zapach krwi natychmiast uderzył mnie w twarz. 

    - Już po wszystkim? - zapytałam po chwili. 

    Przełknęłam nerwowo, widząc, że skinął głową, ale zaraz po tym spłynęła na mnie mieszanka ulgi i żalu, przyjemnie łagodząc napięcie ostatnich godzin. Tymczasem on ponownie wycelował różdżką w swoje gardło, ale teraz już byłam przygotowana na to, co nastąpi. 

    - Dzielnie stawiliście czoła moim ludziom. Ponieśliście straty. Potrafię docenić odwagę, ale jeśli nadal będziecie mi się przeciwstawiać, wszystkich czeka śmierć. Nie jest to moim celem, nie chcę tego, bo każda kropla krwi czarodziejów jest cenna. Lord Voldemort zawsze znajduje w sobie litość dla tych, którzy okazują skruchę. Macie godzinę, żeby to przemyśleć. Nakażę moim wojskom się wycofać, a wy wykorzystajcie ten czas, żeby zebrać ciała swoich zmarłych i opatrzyć rany. - Zrobił krótką pauzę, lecz jego głos niósł się jeszcze echem po błoniach i między górskimi szczytami. - A teraz zwracam się do ciebie, Harry Potterze. Pozwoliłeś, by twoi przyjaciele ginęli za ciebie. Przez wszystkie te lata i dziś - zamiast stawić mi czoła - ty godziłeś się na to, by ryzykowali dla ciebie życiem. Odnajdź w sobie odrobinę honoru i staw się na spotkanie ze mną. Będę na ciebie czekał w Zakazanym Lesie. Masz godzinę. Jeśli się nie zjawisz, moje oddziały powtórnie uderzą na zamek, lecz tym razem i ja ruszę do walki, a wtedy ukarzę każdego, kto spróbuje stanąć między nami. Masz godzinę, Harry Potterze. Zdecyduj, jak wielu jeszcze ma za ciebie zginąć. 

    Cofnął różdżkę i odwrócił się. Twarz mu pałała, choć jedynym źródłem światła była prawie niewidoczna łuna płonącej w oddali szkoły. Nie mówiąc już nic więcej, chwycił mnie za rękę i znów się teleportował. Przeszywające zimno zniknęło, a w zamian za to owionął mnie mrok i silny zapach igliwia połączonego z wilgotnym mchem. Pojawiliśmy się w sercu Zakazanego Lasu, chyba na jakiejś polanie, bo nie poczułam dookoła siebie żadnych gałęzi, a podłoże było zupełnie miękkie, pozbawione nierówności i wystających korzeni. Dopiero po chwili ciemność rozproszył pomarańczowy blask i faktycznie - znaleźliśmy się na placu otoczonym gęsto przez grube, stare drzewa z koronami tak rozłożystymi, że tworzyły nad nami sklepienie odcinające od upstrzonego gwiazdami nieba. Musieliśmy znajdować się bardzo daleko od szkoły, bo nie dobiegał nas tutaj nawet najcichszy szmer. Nawet las wydawał się tu jakby… martwy. 

    Jeden z zamaskowanych mężczyzn rozpalił na środku wielkie ognisko i to kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do pomarańczowego światła, wypatrzyłam coś więcej niż tylko drzewa i mech. Dół niektórych pni oklejone były czymś, co przypominało poszarpaną, brudną organzę albo olbrzymie połacie pajęczyny. 

    Choć widywałam na pustyni różne potwory, nie mogłam powstrzymać dreszczu obrzydzenia. 

    Byliśmy w środku gniazda akromantul. Albo tego, co z niego pozostało, ale ani śmierciożercy, ani Voldemort nie wykazali żadnych oznak zaskoczenia. Zakasał rękaw szaty i bez ostrzeżenia dotknął lewego przedramienia, na co pozostała jak na komendę szóstka poruszyła się niespokojnie, a sekundę później polanę wypełniły pierwsze odgłosy aportacji. Zaroiło się od czarnych sylwetek mężczyzn i kobiet. Powietrze zadrżało pod wpływem nagromadzonej w nich czarnej magii i momentalnie przesiąkło obrzydliwą mieszanką krwi, potu, dymu i nadpalonej odzieży. Wielu pozbyło się masek, niektórzy nosili na twarzach i szatach ślady walki. Choć nikt nie śmiał się odezwać, dało się wyczuć utrzymujące się podekscytowanie, zwłaszcza że z czasem zaczęli pojawiać się ci, którzy ruszyli do Zakazanego Lasu pieszo - wilkołaki, dwa umazane krwią giganci i Rowle w towarzystwie czterech nieznanych mi czarodziejów. Bardzo z siebie zadowoleni prowadzili przed sobą spętanego powrozami Hagrida. 

    - Podrzucili nam go jego kumple, co, włochaty? - zawołał ochryple tłusty, czarnoskóry śmierciożerca i szarpnął mocno za linę, tak, że brutalnie wcięła się gigantowi w szyję. 

    Voldemort rozkazał im przywiązać go do drzewa, a sam stanął na tle ognia i czekał tak w bezruchu, aż na polanie zapanuje spokój. Dopiero po chwili spostrzegłam, że w dłoniach dzierżył różdżkę. 

    - Yaxley, Dołohow - przemówił cicho, ale jego głos i tak rozbrzmiał wyraźnie na tle trzaskającego ognia - jedynego dźwięku wypełniającego polanę. - Wyjdziecie na spotkanie naszego drogiego gościa. 

    Nie byli zadowoleni. Wyraźnie woleli odpocząć w ciszy i cieple ogniska, ale natychmiast się odwrócili i wkroczyli w mrok. Ściółka trzeszcząca pod ich butami bardzo szybko umilkła i las znów pogrążył się w nienaturalnej ciszy. 

    Przesunęłam wzrokiem po zebranych i poczułam coś jak tępe uderzenie w żołądek. Widok tych wymęczonych, napiętych twarzy sprawił, że świadomość bitwy runęła na mnie jak waląca się skała. Owszem, obrońcy być może i stracili wielu swoich ludzi, ale śmierciożercy nie posiadali mocy swego pana. Cierpieli z zimna i pragnienia, odczuwali ból, osłabiała ich tracona krew. Ilu z nich nie wróciło na wezwanie Voldemorta? Odnalazłam wzrokiem czającego się daleko od tłumu Lucjusza Malfoya - wciąż noszącego ślady kary po ucieczce więźniów z Malfoy Manor. Jego żona trzymała się sztywno, wpatrzona martwo w drgające płomienie. Daleko od niej - zupełne przeciwieństwo siostry - siedziała Bellatriks: zakrwawiona, rozczochrana, z potarganą szatą, ale dumna i szczęśliwa, śledziła wzrokiem nawet najdrobniejszy ruch Czarnego Pana. Z rozbitych warg Rowle’a ciekła obficie krew, Hektor Crabbe reperował w milczeniu swoją zmienioną w strzępy szatę. Po rzadkich włosach Notta nie został ślad - teraz głowę i część twarzy miał poznaczoną świeżymi bliznami po oparzeniach. Niektórzy wciąż nie zdjęli masek, choć na - bądź co bądź - ciasnej polanie tłum wydał mi się uszczuplony. Ani śladu po wysokim, pająkowatym Macnairze. Gdzie burza rudych włosów młodszego Lestrange’a? Znów wróciłam wzrokiem do wystraszonych Malfoyów. Co z ich synem? Czy ja potrafiłabym tak spokojnie stać, wiedząc, że moim dzieciom grozi śmierć? Właśnie dlatego teraz tu stałam - by w przyszłości nie patrzeć niewidzącym wzrokiem w ogień, sparaliżowana strachem o ich los. 

    Emocje znów chwyciły mnie za gardło. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim. 

    Spojrzałam na Voldemorta. On też czekał. Stał nieruchomo tuż przed ogniskiem, wpatrzony w Czarną Różdżkę przesuwającą się powoli między jego palcami. Z tej perspektywy pomarańczowe jęzory lizały mu twarz, ale nie zwracał uwagi ani na buchające z nich ciepło, ani niecierpliwiących się śmierciożerców. Myślami był daleko. 

    A czas mijał. Zdawał wlec się w nieskończoność, aż w pewnym momencie - zapewne pod wpływem emocji i zmęczenia - wydało mi się to prawie pewne, że zupełnie się zatrzymał. Albo ta jedna polana w sercu Zakazanego Lasu jakimś cudem znalazła się w krainie bogów, gdzie czas nie istniał. 

    Czyżby Czarny Pan się… pomylił? - zdawały się mówić ukradkowe spojrzenia czarownic i czarodziejów. Coraz więcej głów obracało się do miejsca, w którym zniknęli Yaxley i Dołohow. Niektórzy pochylali się ku sobie, wymieniając szeptem uwagi. I ja - podobnie jak i oni - nie mogłam uwierzyć w ten nieprawdopodobny przejaw litości. 

    - Nie rozumiem… - wyszeptałam, zbliżywszy się do ogniska, odprowadzona przez dziesiątki par oczu. - Pozwalasz im uleczyć rany, dajesz czas na ucieczkę… 

    Spojrzał na mnie, nie podnosząc głowy. 

    - Nie chodzi o obrońców, tylko o Pottera - odparł. Choć oczy przysłaniała mu mgiełka zadumy, głos miał zupełnie trzeźwy. - Niech Potter do nich pójdzie. Niech zobaczy. Niech do niego dotrze, że on jeden za to odpowiada. 

    - I naprawdę myślisz, że po tym wszystkim, co się stało, po tym, ile energii włożył w ucieczkę, tak po prostu… przyjdzie do ciebie? 

    Nagle kącik jego ust drgnął kpiąco, jakby Voldemort przypomniał sobie jakiś żart. Czarna Różdżka wciąż tańczyła wolno w jego palcach. 

    - Nawet ty mówisz jak Lucjusz - rzekł rozbawiony. - Ale nikt z was nie zna Pottera tak jak ja. Pottera zgubi jego własna fałszywa definicja męstwa. Nie pozwoli, by nikt więcej za niego zginął, a kiedy zobaczy ogrom zniszczeń i ofiar, będzie chciał natychmiast to przerwać. Nawet jeśli to miałoby znaczyć samobójstwo. Nie spojrzy dalej, poszuka innego rozwiązania… choć, szczerze mówiąc, nawet ja nie znajduję innego wyjścia, bo teraz, kiedy Berło Przeznaczenia służy mnie, Potter zwyczajnie NIE MOŻE mnie pokonać. Dzisiaj stałem się Panem Śmierci i nie jest w stanie tego odwrócić. 

    Pewność w tonie jego głosu była jak wzmacniający eliksir po długiej chorobie. Wciąż nie rozumiałam. Pojmowałam to na poziomie logiki, lecz nie potrafiłabym powiedzieć czegoś podobnego o nikim, kogo znałam, nawet o samym Voldemorcie. Nie z takim przekonaniem, a jednak musiałam w to uwierzyć. 

    - I zrobisz to tutaj? Nie wolisz zabić go w chwale na oczach obrońców? By przekonali się na własne oczy, że to wszystko w Dolinie Godryka to tylko przypadek… że nigdy nie był Chłopcem, Który Przeżył? 

    - Nie potrzeba mi więcej chwały - oznajmił i oczy zalśniły mu podłością, jakiej nie widywałam u nikogo innego. - A w takiej sytuacji nie mógłbym ogłosić, że Potter próbował wymknąć się z pola walki. Przez te wszystkie lata mógł być Chłopcem, Który Przeżył, ale po dzisiejszej nocy stanie się Chłopcem, Który Uciekł. 

    Tym razem i ja się uśmiechnęłam. Jakie to jednocześnie sprytne i zdrożne - pozbawić ich bohatera i symbolu w tym samym momencie. Krew na nowo zawrzała mi w żyłach. Już rozumiałam. 

    - Historię piszą zwycięzcy - powiedziałam. 

    Nic więcej nie powiedział, tylko spuścił wzrok, by wpatrywać się w różdżkę tak, jakby z nią rozmawiał. Jego umysł jak zwykle był zamknięty na cztery spusty - stały i nieprzenikalny jak skała, ale domyślałam się, że Voldemort rozmyślał nad tym, co zaraz miało się stać. Niektórzy śmierciożercy rzucali coraz szybsze i nerwowe spojrzenia na zegarki. Czas, jaki został Potterowi na poddanie się, coraz bardziej się kurczył. 

    Wszyscy na polanie zdawali się odliczać. 

    Aż w końcu po długiej, prawie niekończącej się godzinie między drzewami pojawiły się dwa zimne, białe punkciki i szelest rozgarnianych gałęzi zapowiedział powrót Yaxleya i Dołohowa. Wiedziałam, że to oni, ale i tak serce mi zamarło. 

    - Panie mój… nie znaleźliśmy go - powiedział Dołohow. 

    Czarny Pan uniósł głowę. W powietrzu za nim na wysokości ramion Nagini poruszyła się niespokojnie, ale jego twarz nawet nie drgnęła. Wciąż wyrażała tę samą zadumę, jakby słowa śmierciożercy do niego nie dotarły. 

    - Mój panie…? 

    Uciszył Bellatriks jednym gestem, a ta natychmiast zamilkła, wpatrując się w niego jak w święty obraz. Atmosfera przy ognisku zmieniła się z nerwowego oczekiwania na trudne do zniesienia napięcie. Zaschło mi w gardle. Miałam wrażenie, że jeszcze chwila i nawet powietrze stanie w płomieniach, zapach tłumionej magii zawirował nad tłumem kobiet i mężczyzn, kiedy wszyscy wstrzymaliśmy oddech, dopóki Voldemort się nie odezwał. 

    - Byłem pewien, że się zjawi - rzekł cicho do swoich dłoni, w których wciąż powoli obracał różdżkę. - Spodziewałem się tego i najwyraźniej… pomyliłem się. 

    - Nie pomyliłeś się. 

    Głos, który to wypowiedział, był męski i silny, lecz wyraźnie zabarwiony strachem. Wszyscy odwróciliśmy się jak pod wpływem zaklęcia - w miejscu, z którego jeszcze chwilę wcześniej wyszli Dołohow i Yaxley, stał jakiś człowiek. Niezbyt wysoki i bardzo chudy zatrzymał się na krawędzi lasu. Pomarańczowe światło odbijało się w okrągłych okularach, zacierało zadrapania i ślady krwi, które miał na twarzy i rękach, lecz mugolskie ubrania i rozwichrzone, ciemne włosy nosiły już ślady bitwy. 

    Sekunda zaskoczenia minęła i polana zatrzęsła się od okrzyków, śmiechów, przekleństw i triumfalnego tupania śmierciożerców. Olbrzymy poderwały się na nogi, tłukąc pięściami o własne biodra. Ja otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. W moich wyobrażeniach Harry Potter był wciąż tamtym czternastolatkiem z cmentarza, ale ten prawdziwy okazał się już zupełnie dorosłym mężczyzną. Szczękę pokrywał mu cień zarostu, wargi miał hardo zaciśnięte i patrzył na Voldemorta z taką brawurą, jakby stanął przed równym sobie. Kontrolowany strach, ale żadnego wahania, bez broni, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. 

    Hagrid, który do tej pory stał bez słowa pod drzewem, spętany zaklęciami, rzucił się do przodu, aż zatrzeszczały trzymające go liny. 

    - NIE! HARRY! HARRY! NIE! 

    Rowle uciszył go machnięciem różdżki i w świetlistym okręgu zapadła cisza. Ci, którzy siedzieli, zerwali się na równe nogi i stłoczyli się bliżej swego pana, ja śledziłam chłopaka wzrokiem, aż znalazł się na pasie ziemi niczyjej - między ogniskiem i granicą wyznaczoną przez drzewa. Zatrzymał się, nie odwracając wzroku od Voldemorta jak aktor, który zamierzał deklamować, lecz nie odezwał się. Wszyscy zamarli. Serce waliło mi w piersi z takim zapamiętaniem, krew szumiała w uszach. Poczucie derealizacji znów we mnie uderzyło, ale tym razem z taką siłą, że sylwetki Pottera i Voldemorta stały się jakieś dziwacznie zniekształcone, zamazane przez ostry kontrast cieni i oślepiający blask poruszających się wciąż płomieni. 

    - Harry Potter, Chłopiec, Który Przeżył. 

    Ledwo słyszalny szept rozbrzmiał w pełnej napięcia ciszy, a potem - powoli, bardzo powoli - Voldemort uniósł różdżkę. Tak po prostu. 

    Zaklęcie padło prawie zupełnie bezgłośnie, oślepiający, zielony blask wypełnił każdy ciemny zakamarek polany i prawie w tym samym momencie coś huknęło jak z armaty, jeszcze raz błysnęło, a ja poczułam gwałtowny podmuch. Ogromna siła przypominająca falę uderzeniową po eksplozji odrzuciła mnie do tyłu. Uderzenie o ziemię odebrało mi dech, tak, że skuliłam się na moment, czując tępy ból rozchodzący się od kręgosłupa do samych wnętrzności. Choć przez zaciśnięte powieki znów widziałam tylko czerwony półmrok, nie byłam w stanie otworzyć oczu. Przez chwilę nie odbierałam niczego poza oszołomieniem i narastającym pieczeniem tych części ciała, które nie przykrywał skórzany kombinezon, ale z czasem zaczęły dochodzić do mnie odgłosy rozmów, tupot wielu stóp i pełen niepokoju szmer. 

    Usiadłam z trudem na mchu, czując nieprzyjemne pulsowanie na plecach. Upadłam na miecz. Brzuch wciąż bolał mnie przy każdym oddechu, ale natychmiast dźwignęłam się na nogi. Upadłam jakieś dwadzieścia pięć stóp od miejsca, w którym stałam, podobnie Bellatriks - i ona już powoli zbierała się z ziemi, walcząc w włosami zasłaniającymi jej widok. 

    Przez stłumiony gwizd usłyszałam urywane okrzyki zdumienia i to sprawiło, że odzyskałam ostrość widzenia. Mrugając zawzięcie powiekami, by pozbyć się powidoków po śmiertelnym zaklęciu, rozejrzałam się za Voldemortem. Spodziewałam się dostrzec go górującego nad powalonymi na ziemię śmierciożercami, ale to oni wciąż stali, a ich pan… 

    Na wszystkich bogów…  

    Wszystkie wnętrzności szarpnęły się boleśnie, jakbym spadła na coś twardego z bardzo dużej wysokości. 

    Jakieś szesnaście stóp dalej na mchu leżał Voldemort - z rozkrzyżowanymi ramionami, zamkniętymi oczami, bez oznak życia. To jego widok - nie widok martwego Pottera - wywołał we wszystkich tu zgromadzonych takie zamieszanie. Mimo potwornej słabości w kolanach i bólu po upadku na rękojeść miecza, wstrzymując oddech, zerwałam się na nogi i chwiejnym krokiem ruszyłam po pasie ziemi, której granic żaden z czarodziejów i czarownic nie chciał przekroczyć. Bardzo chciałam być już na miejscu i jednocześnie pragnęłam, by ta podróż trwała w nieskończoność. Nie znajdowałam się w sercu Zakazanego Lasu. Tłum czarnych postaci zniknął, zniknęło wielkie ognisko na środku polany, zniknęła zieleń szkockiej wiosny, a ja znów byłam w komnacie przystającej do sali tronowej. Miałam wielki brzuch, mroczki przed oczami i walczyłam ze wszystkich sił, podtrzymywana przez Imhotepa, żeby nie upaść. Nogi trzęsły mi się dokładnie tak samo, jak wtedy. 

    Ale tym razem mogłam to sprawdzić. Mogłam przekonać się na własne oczy, czy to prawda. Czując smak grozy na języku, prawie runęłam na kolana przy nieruchomym Voldemorcie. Mech zamortyzował nieco upadek, choć już prawie nie czułam bólu. Zdrętwiałą z zimna i strachu ręką wymacałam miejsce na odsłoniętej szyi i zamarłam. 

    Słabe, choć regularne pulsowanie było jak kubeł ciepłej wody. Wypuściłam powietrze ze ściśniętych płuc, a jakiś dziki, szalony grymas szczęścia wykrzywił mi wargi, ale nie poczułam ulgi. Jedyne, co się zmieniło, to to, że wróciłam na polanę w Zakazanym Lesie. Czarny Pan leżał bez przytomności, śmierciożercy szemrali, Lestrange trzęsła się i bełkotała coś niewyraźnie kilka stóp dalej. Pierwszy szok minął - Dołohow i Yaxley wysunęli się na przód, zerkając to na niego, to na Pottera, ale żaden nie śmiał przekroczyć tej niewidocznej linii. 

    - Panie mój… mój panie… to nie… 

    - Milcz - warknęłam na Bellatriks, prostując się, choć sama wciąż klęczałam w bezruchu jak sparaliżowana. 

    Zerknęłam z ukosa na chłopaka. W tamtym kierunku nikt nie patrzył, jakby samo spojrzenie w tamtą stronę mogło grozić tym samym, co spotkało ich przywódcę. Byłam przekonana, że teraz w każdej głowie - tak, jak i w mojej - dudniło pytanie: czy tak działała Avada kedavra? 

    Ale oni nie wiedzieli ani o Czarnej Różdżce, ani o wyjątkowej więzi, która łączyła tę dwójkę. Czy w tym momencie została ona definitywnie zerwana, czy może to moc Berła Śmierci powaliła jej nowego właściciela? Może jedno i drugie? A nawet jeśli, czy powinna tak się zachować wobec swego pana? 

    Powędrowałam wzrokiem ku różdżce - połyskującej niewinnie w rozedrganym świetle płomieni. 

    To ona, pomyślałam. 

    Obiekt pożądania Czarnego Pana, spędzający mu sen z powiek przez ponad dwa lata - teraz spoglądała na mnie łagodnie jak gdyby nigdy nic. Na pozór zwyczajna, ot, prosty patyczek wyciągnięty z mrocznych otchłani dobrej śmierci - Anubisa. A co, jeżeli Voldemort okazał się niegodny, kradnąc ją z grobu Dumbledore’a? Co by się stało, gdybym to ja po nią sięgnęła? Rzuciła śmiertelne zaklęcie na przykład na… na Bellatriks? Albo na Notta? 

    Sięgnęłam po różdżkę. 

    Voldemort nigdy nie służył Anubisowi. Urodził się z woli Seta i to Set kierował jego sercem już od pierwszego haustu powietrza. Ale ja… Mnie wypełniał swoją mocą, każdą śmierć wynagradzał. Została tylko jedna, którą spisałam na straty, a teraz miałam okazję odebrać dług. Spojrzałam na ciało porzucone tuż przy linii drzew. Potter już nie żył, ale w zamku wciąż pozostawało wiele osób, które Anubis mógł mi ofiarować w zamian za Ramzesa. Siedemnaście żyć - za każdy rok, który został mu odebrany. 

    Po tak długim czasie znów ujrzałam światełko na końcu długiego i bardzo zimnego tunelu. 

    Kiedy minął pierwszy wstrząs, śmierciożercy zaczęli powoli podchodzić, jakby zbliżali się do węża - spiętego i gotowego do skoku. Bellatriks nie przestawała dyszeć, szmer szeptów wypełnił polanę, lecz zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, Czarny Pan poruszył się. Klatka piersiowa zafalowała szybko, a jego słudzy rzucili się do ucieczki. Nikt nie chciał zostać przyłapany na patrzeniu, jedynie Bellatriks wydała z siebie nie do końca zduszony okrzyk i doczołgała się na kolanach, wyciągając drżące ręce. 

    - Och… panie mój… 

    - Cisza - syknął. 

    Dźwignął powieki i rozejrzał się, a na mnie spłynęła kolejna fala ciepła - już nie tak przenikliwego, ale znacznie bardziej wyzwalającego. Voldemort podniósł się na nogi. Harry Potter nie. Wciąż leżał bezwładnie z powykrzywianymi rękami i bez okularów jak porzucona lalka. 

    Wstałam, nie spuszczając z niego wzroku, Voldemort uczynił to samo. Czerwone oczy pociemniały, kiedy powędrował spojrzeniem do Czarnej Różdżki w moich rękach, ale bez wahania mu ją oddałam. Powietrze zgęstniało od napięcia. Wszyscy milczeli, nawet Lestrange siedząca wciąż u naszych stóp. 

    - Wszystko dobrze? - zapytałam szeptem. 

    Coś w jego twarzy - choć nie krzywił jej żaden wściekły grymas - nie pozwalało mojemu gardłu się rozluźnić. Wielka gula nie chciała przesunąć się choćby o cal. 

    - Tak - rzekł krótko, patrząc na różdżkę. - Chłopak jest martwy? 

    Ostatnie pytanie zadał po angielsku, choć byłam pewna, że w tym momencie wszyscy pragnęliby go nie zrozumieć. Polana zamarła, a wszystkie zebrane tu pary oczu zwróciły się w stronę Pottera, jak gdyby dopiero teraz pozwolono im patrzeć. 

    Nikt nie odpowiedział. 

    - Ty. - Voldemort skinął różdżką i jakaś kobieta zawyła w tłumie. - Sprawdź i powiedz, czy jest martwy. 

    Szczęki same zacisnęły mi się w oczekiwaniu, kiedy Narcyza Malfoy zmierzała powoli w kierunku Pottera. Cała dygotała - nie wiedziałam, czy pod intensywnością spojrzeń, strachu, zmęczenia, czy wszystkich trzech. Patrzyłam w napięciu, jak badała ciało, sekundy ciągnęły się niemiłosiernie, krew znów dudniła mi w uszach, pompowana bez ustanku przez rozdygotane serce, aż w końcu czarownica usiadła i sapnęła. 

    - Martwy! - zawołała lekko. 

    Nawet gdyby powiedziała coś jeszcze, eksplozja ryków, wiwatów, przekleństw, oklasków i pogardliwego tupania natychmiast by to zagłuszyła. Polana zatrzęsła się jak po wybuchu jakiegoś strasznego zaklęcia, magia zawirowała w powietrzu z jeszcze bardziej dziką, diabelską energią niż w chwili, kiedy chłopak wkroczył w krąg światła. Hagrid ryczał i wyrywał się jak w amoku, ale odgłosy, które wydawał, tonęły w tym potężnym zgiełku. Kilka czerwonych i srebrnych promieni wybuchło pod sklepieniem z poplątanych gałęzi. 

    - Dokonało się! - krzyknął Voldemort, a jego wysoki głos rozbrzmiał wyraźnie na tle wrzawy. - To ja zabiłem Harry’ego Pottera! Nie ma już nikogo, kto by mi zagroził! Crucio! 

    Ze ściśniętym gardłem patrzyłam, jak ciało raz po raz podrywało się i tańczyło w powietrzu, ale nie miotał nim żaden ból. Nie było wrzasków ani skomlenia o łaskę, twarz pozostawała martwo nieruchoma - z rozdziawionymi ustami i powiekami drżącymi lekko pod wpływem zaklęcia. Padł w końcu na trawę, a Voldemort odwrócił się. Oczy błyszczały mu dziko, gdy chwycił mnie mocno za ramiona i przyciągnął. 

    - Widzisz? - wysyczał z przejęciem głosem dostępnym tylko dla moich uszu. Jego pierś unosiła się i opadała chaotycznie. Śmierciożercy wciąż świętowali. - Uczyniłem to dla nas. Jesteś zadowolona? 

    - Tak - odpowiedziałam. Cała wciąż absurdalnie drżałam. - Teraz pisz historię według tego, jak ci się podoba. 

    Uniósł rękę z różdżką i polana natychmiast ucichła, a mnie nagle ogarnęło wrażenie, jakbym zapadła w bardzo dziwny, głęboki sen. Przyglądałam się, jak formował się pochód z Hagridem i Harrym Potterem w jego ramionach kroczących na jego czele. 

    - Na przód - zarządził Voldemort i olbrzym ruszył. 

    Gałęzie drzew zaczepiały o jego szerokie ramiona, szarpały brodę, ale ten zdawał się nie odczuwać bólu. Szedł jak pijany pod wpływem zaklęcia Imperius, nie przestając szlochać. Podniecenie aż wibrowało w powietrzu, nikt nie śmiał zaburzyć tej powagi, z jaką kroczyliśmy przez las. Nie widziałam ich twarzy, ale czułam zapał, z jakim wycieńczona i zakrwawiona armia Czarnego Pana ruszyła z powrotem na zamek. Wygrana - bez względu na to, co zastanie w szkole.  

    Wygrana. 

    Dotarło to do mnie dopiero w momencie, kiedy drzewa zaczęły się przerzedzać, a na tle porannej szarówki zamajaczył zarys Hogwartu. Ogień już nie płonął, ale dym gryzł w oczy nawet tutaj, na skraju lasu. Czarny szkielet budynku wyglądał zza ciemnych kłębów rozpraszanych przez chłodny wiatr. Błonia tchnęły mieszanką spalenizny, wilgotnej ziemi i świeżej trawy. 

    Tłum zatrzymał się i Czarny Pan wystąpił na czoło pochodu, przytykając sobie koniec różdżki do gardła, a tajemnica przeszywającego zimna zaraz się wyjaśniła. Dopiero teraz, gdy niebo przybrało barwę niebieskawej szarości, dało się dostrzec sunących nad lasem dementorów. Stłumiłam drżenie, ale poczułam gęsią skórkę na każdym kawałeczku ciała. 

    Tymczasem paraliżującą ciszę rozdarł donośny głos Voldemorta. 

    - Harry Potter nie żyje. Został złapany i zabity, gdy uciekał, próbując ratować życie, choć wielu z was zginęło, by go chronić. Wasz bohater nie żyje. Jego ciało to dowód waszej porażki i mojego zwycięstwa. Moja armia zdziesiątkowała obrońców Hogwartu - w imię czego? W imię Chłopca, Który Zdradził? Nie pragnę kontynuować tej wojny, ale każdy, kto postanowi dalej walczyć, zginie tak, jak jego tchórzliwy bohater. Mężczyzna, kobieta czy dziecko - każdy, a wraz z nim cała jego rodzina. Wyjdźcie przed zamek, padnijcie na na kolana przed waszym nowym władcą, a ja wam przebaczę i stworzę dla nas świat, o którym nie śmieliście marzyć. 

    Echo umilkło i cisza na błoniach wydała się jeszcze bardziej przenikliwa niż wcześniej. Czarna Różdżka zatoczyła w powietrzu koło i zaczarowana klatka podążająca za nim jak wielki, złoty balon, zniknęła, a Nagini opadła majestatycznie wprost na ramiona Voldemorta. 

    - Idziemy - rzekł i pochód ruszył. 

    Przyśpieszyłam kroku, by się z nim zrównać. Zamek rósł w oczach, straszył swym okaleczonym kształtem, choć nie dotarliśmy nawet do jeziora. Wszystko nosiło tu ślady walki. Z chatki gajowego została kupa gruzu i nadpalonych desek, w ziemi widniały kratery po chybionych zaklęciach, trawa w wielu miejscach nosiła ślady krwi, lecz nigdzie nie było ciał. Widywałam po stokroć bardziej makabryczne pola walki, ale żadne nie wywołało we mnie takiego poczucia straty. 

    - To tu mają się uczyć nasze dzieci? - zapytałam. Nawet nie kryłam rozgoryczenia. 

    - Mury można odbudować - odpał z pobłażaniem. 

    - Wiesz, że nie obędzie się bez walki. Będą chcieli pomścić jeżeli nie swojego bohatera, to bliskich, którzy zginęli. 

    - Tym lepiej. Zdusimy w zarodku źródło dalszej potencjalnej rebelii, a ty dostaniesz swoją vendettę. 

    Spojrzał na mnie z pewnością, która przegnała wszelkie obawy. Ostatecznie to było celem mojej wyprawy do Hogwartu - zemsta. Szłam, by upomnieć się o spłatę długu za Ramzesa, za lata cierpień, za upadek Czarnego Pana i za te wszystkie upokorzenia, których zaznałam w tamtej piwnicy. Czułam zimną klingę Abydkhyte’a na plecach przez skórzany kaftan. Była spragniona krwi, tak, jak Nagini niecierpliwie poruszająca się na ramionach swego pana. 

    Nieprzyjemny chłód dementorów, choć nie zniknął, już nie przeszywał. Wypełniło mnie opanowanie, które zwykle towarzyszyło treningom na arenie. Szłam po swoje, czułam to każdą komórką ciała, każdy mięsień, każdy nerw zastygł w napięciu, lecz nie było to napięcie towarzyszące przerażeniu. Ten rodzaj napięcia świadczył o pełnym skupieniu i gotowości. 

    Każdy krok przybliżał nas do coraz większych zniszczeń. Ścieżka, którą tyle razy biegałam wokół szkoły, naznaczona była plamami krwi i fragmentami pourywanych kończyn. Resztki szat, samotne buty porzucone między szczytami usypanymi z gruzu, resztki nadpalonych drzew, potrzaskane zbroje i rzeźby bez życia, obrzydliwa mieszanina pyłu, błota i stężałych płynów ustrojowych - obraz bitwy, którego autor wciąż nie powiedział ostatniego słowa. 

    Już w oddali dało się zobaczyć pierwszych obrońców wyglądających na zewnątrz, nikt jednak nie śmiał przekroczyć ich progu. Śmierciożercy nie zrobili nic. Rozsypali się tylko szeroko w przemyślanym półokręgu, każdy z różdżką w ręku - gotowi do reakcji na atak lub próbę ucieczki. Czerwone światło buchnęło z sali wejściowej na schody, gdy drzwi wejściowe otworzyły się szerzej. W holu zaroiło się od ludzi. Na nich bitwa również odcisnęła swoje piętno, a przez brak masek i grubych, czarnych szat wydawali się jeszcze bardziej poobijani i zakrwawieni. Kotłowało ich się coraz więcej i więcej, szemrali i stawali na palcach, chcąc się przekonać, czy to, co przed chwilą usłyszeli, to prawda. Jakaś kobieta w tłumie wydała z siebie rozpaczliwy okrzyk, a za nią poszło kilka kolejnych, które śmierciożercy zagłuszyli gromkim śmiechem. Ja się nie roześmiałam, ale nie byłam jedyna. Czarny Pan zatrzymał się tuż przed rechoczącą tyralierą, śledząc z uwagą rosnący na schodach tłum. Rozpoznawałam coraz to nowe twarze i gniew chwycił mnie za gardło niczym wykuta z metalu rękawica. Szarobura masa miejscami przetykana była głowami o płomiennorudych włosach i to ich widok sprawił, że krew mi zawrzała. Te wszystkie wygiętych w bólu i złości wargi, oczy pałające mieszaniną rozpaczy i szaleństwa - widziałam to wszystko siedemnaście lat temu w lustrze, kiedy straciłam wszystko. Krzyczałam tak, jak krzyczała tamta stara kobieta. Tonęłam w cierpieniu i nienawiści, straszliwa prawda cięła mi serce na kawałki i gorycz. Potworna gorycz, której dało się pozbyć wyłącznie poprzez słodycz zemsty. 

    Ale sam widok powykrzywianych twarzy nie był dość słodki. 

    Wnętrze pustej dłoni zaczęło mrowić, domagając się miecza. 

    - Cisza! - krzyknął Voldemort i huk zaklęcia uciszył dwie lżące na siebie wzajemnie strony. - Skończyło się. Jak mówiłem, wasz bohater nie żyje. Hagridzie, złóż go u moich stóp, tam, gdzie jego miejsce. Właśnie tak to się miało skończyć. - Wskazał na nieruchome ciało leżące na trawie. - Skończył tak, jak skończyli ci wszyscy biedni, naiwni ludzie, którzy oddali za niego życie. I tylko po to, by został zabity, gdy próbował wymknąć się z pola walki… 

    Urwał i wszyscy - śmierciożercy i obrońcy - spięli się jak na komendę, serce załomotało mi w piersiach, miecz zmaterializował się w dłoni, bo z tłumu na schodach wypadł jakiś czarodziej, lecz nim ktokolwiek zdążył zareagować, mężczyzna runął na ziemię, rażony zaklęciem Voldemorta. 

    - I któż to jest? - wysyczał, wytrącając kopniakiem różdżkę z zaciśniętej pięści chłopaka. 

    Dopiero w świetle wpadającym przez drzwi zauważyłam, że twarz - choć poznaczona bliznami i świeżymi siniakami - wciąż była chłopięca i zaokrąglona. 

    - To Neville Longbottom, mój panie! - zawołała Bellatriks, a przez tłum przeszła fala pogardliwego śmiechu. - Syn tamtych aurorów, pamiętasz? 

    Czający w kącikach ust złośliwy uśmieszek pogłębił się. 

    - Tak, pamiętam. - Cofnął zaklęcie, bo młody Longbottom poruszył się i niezdarnie dźwignął się na nogi, nie spuszczając wzroku z Voldemorta. Stal w tych przekrwionych oczach wywołała we mnie coś na kształt podziwu. - Jesteś czarodziejem czystej krwi, prawda? Popisałeś się odwagą, jakiej potrzeba w moich szeregach. Mógłbyś zostać przyzwoitym śmierciożercą, Neville’u Longbottomie. 

    - Prędzej piekło zamarznie! - ryknął z niespodziewaną siłą. - Gwardia Dumbledore’a! 

    W tłumie za jego plecami zawrzało, bojowe okrzyki poniosły się po błoniach, i choć odpowiedziały im obelżywe pomruki śmierciożerców, Voldemort nie okazał gniewu. Lodowaty spokój zmieszał się z gotującą się do ataku magią, tworząc przerażającą aurę i chyba tylko ona powstrzymywała obie strony przed rzuceniem się na siebie. 

    - Bardzo dobrze - powiedział cicho i wszyscy natychmiast umilkli. Różdżka w jego dłoni wykonała płynny ruch i chłopak ponownie zastygł w miejscu. Ręce przywarły do boków, nogi wyprostowały się. Jeszcze jedno machnięcie różdżką i z wnętrza zamku przez okno wyfrunęło coś brudnego i postrzępionego. - W takim razie nasz drogi Neville posłuży za przykład, co stanie się z każdym, który postanowi mi się sprzeciwić. Nie będzie więcej ceremonii przydziału. Od dziś Hogwart będzie reprezentować godło jedynego szlachetnego założyciela: Salazara Slytherina. 

    Z niechęcią obserwowałam, jak Voldemort wcisnął na głowę Longbottoma tiarę przydziału tak, że zakryła mu czoło i oczy, a w następnej sekundzie stanęła w ogniu. Nie pochwalałam sposobu, w jaki Czarny Pan zamierzał wprowadzić swoje zasady, lecz nie zamierzałam kiwnąć różdżką. Tak, jak on nie ingerował w moje rządy, tak ja nie planowałam ingerować w jego. Zapach krwawego poranka wzbogacił się o smród palonych włosów, a poruszenie, które wywołał ten widok, natychmiast zagłuszyły rozdarły rozpaczliwe wrzaski. Sekundy dzieliły nas do walki, czułam to w powietrzu, widziałam w tężejących twarzach, ale nim ktokolwiek zdecydował się wykonać pierwszy ruch, ziemia zadrżała, a jaśniejące niebo na powrót zrobiło się czarne - tym razem od mknących zza moich pleców strzał. 

    Nim się spostrzegłam, Voldemort wyczarował nad nami przezroczystą tarczę, na której groty skruszyły się w proch. Machnęłam różdżką jak biczem i reszta spłonęła w powietrzu, nim do kogokolwiek dotarła. 

    Chaos ogarnął szkolne błonia. Od strony lasu w szyku liniowym pędziły centaury, śmierciożercy próbowali jednocześnie umykać przed nimi i atakować obrońców, na schodach zaroiło się od kolorowych świateł i walczących ludzi. Pary pojedynkujących się czarownik i czarodziejów to zwierały się, to odskakiwały od siebie, ich okrzyki tonęły w odgłosach przepychających się olbrzymów. Ziemia trzęsła się jak na kwadrans przed końcem świata. 

    Rzuciłam się pędem w stronę sali wejściowej, gdzie przeniosła się część bitwy uciekająca w popłochu przed kopytami centaurów i śmiercionośnymi stopami gigantów. Voldemort też już tam był, wymachiwał różdżką jak natchniony, lecz prawie natychmiast zniknął w plątaninie wirujących szat i uchylających się co chwilę głów, a ja nie miałam czasu na wypatrywanie. Każdy, kto nie miał na sobie charakterystycznej czarnej szaty, był adresatem moich klątw. Śmigający przede mną Abydkhyte budził grozę, widziałam ją w tych anonimowych, bezimiennych oczach kobiet i mężczyzn, gdy jakimś cudem znaleźli się zbyt blisko, ale zanim posmakował pierwszej krwi, zatrzymałam się, rażona blaskiem innego ostrza. Biel klingi i czerwień - rubinów? Krwi? - dokładnie po drugiej stronie tonącego w gruzach holu oślepiły mnie na ułamek sekundy, gdy Longbottom absurdalnie wyciągnął go z nadpalonego kapelusza, machnął niezgrabnie, ale to wystarczyło, by olbrzymi łeb Nagini oddzielił się od ciała i zniknął gdzieś między walczącymi. 

    Nie usłyszałam tego, ale poczułam. 

    Wściekły ryk Voldemorta wypełnił powietrze magią, jakiej tej nocy jeszcze nie czułam. Nie byłam już pewna, skąd pochodziła ta moc - z niego? Ze mnie? Z nas obojga? Wiedziałam tylko tyle, że coś się we mnie zakotłowało. Jakaś dzika furia zmieszana z paniką, uderzająca do głowy jak eliksir wyostrzający zmysły. 

    Teraz widziałam go bardzo dobrze. Jego włosy wciąż się dymiły, miecz zawisł w powietrzu ostrzem w dół, lecz zanim dobiegłam do Longbottoma, fala centaurów wdarła się do środka, rozdzielając nas. Jeden z nich runął bez życia na ziemię, ugodzony zaklęciem, które w odwecie wysłałam w stronę chłopaka. 

    Poczułam się zaatakowana. Okaleczona, jak gdyby to mój horkruks został zniszczony. Kierowana szałem, wymachiwałam różdżką, miecz ciął wszystko, co stanęło mu na drodze - ludzkie ramiona, ogony, potężne końskie boki. Warkocz chlastał mnie po twarzy i plecach, mięśnie paliły żywym ogniem, ale nie potrafiłam przestać. Anubis kierował moimi rękami, wymierzając sprawiedliwość - tak, jak powinno być. 

    Spostrzegłam Voldemorta jakieś dwadzieścia stóp dalej walczącego jednocześnie z trzema osobami jednocześnie. Wykrzykiwał do śmierciożerców polecenia, ale komendy tonęły w odgłosach walki. To, co się działo u progu Wielkiej Sali, nie przypominało planowanego natarcia. To był czysty chaos. 

    Set przebudził się wraz ze słońcem. 

    Wtem mignęły mi w tłumie dwie rudowłose postacie i już nic się nie liczyło. Centaury, olbrzymy, hipogryfy, nic - tylko te dwie ogniste głowy. Pędząc w ich kierunku, kątem oka spostrzegłam Yaxleya powalonego przez dwóch mężczyzn, następnie Hagrida przygniatającego do ściany jakiegoś śmierciożercę… 

    Chyba Macnaira. 

    W innej sytuacji może nawet poczułabym ukłucie żalu, ale nie teraz. Świadomość obranego celu wypełniła mnie całą, determinacja skierowała wszystkie moje zmysły ku tej dwójce, niejako wybijając ją na tle szarej masy. Machnęłam różdżką i tłum rozstąpił się niczym Morze Czerwone. Jeden z mężczyzn odwrócił się, ale ja byłam już na to gotowa. Natarłam na niego, wykonując jedno płynne cięcie z góry do dołu. Mężczyzna uskoczył. Okulary zleciały mu z nosa. To był ułamek sekundy, ale wystarczył. Jeszcze jeden ruch - tym razem z dołu do góry - a przez cały korpus na spłowiałej, granatowej szacie pojawiła się prawie idealnie pionowa pręga. 

    Tak!

    Wystarczyło jedno zdecydowane pchnięcie, by Abudkhyte zanurzył się w brzuchu po samą rękojeść. Mężczyzną szarpnęło i osunął się na podłogę, ciągnąc mnie za sobą. Smród potu i krwi wypełnił mi usta, gdy czarodziej stęknął przeciągle, grymas bólu wykrzywił mu twarz. Oczy zniknęły w głębi czaszki, odsłaniając białka. 

    Różdżką wystrzeliłam ciało w powietrze i jak w transie ruszyłam za drugim. Młodzieniec bez ucha - tak samo wysoki i chudy - wydał z siebie ryk zupełnie pozbawiony ludzkiego brzmienia. Zaszarżował na mnie niczym zraniona bestia, ale nie zdążyliśmy się zewrzeć, bo jakaś ogromna siła odrzuciła nas od siebie, jakbyśmy się zderzyli z niewidzialną, gumową ścianą. Wolną przestrzeń w mig zapełniły pojedynkujące się pary. 

    Zerwałam się na równe nogi, rozglądając się za tym, kto wyczarował zaklęcie tarczy, ale w tym samym momencie snop zielonego światła prawie musnął moją prawą skroń. Szarpnęłam się z bok i tuż przy tym, co zostało z drzwi do Wielkiej Sali, zobaczyłam Slughorna. 

    W pokrytej pyłem zielonej piżamie, z rozwianym wąsem i resztką włosów na głowie stąpał ku mnie jak dziki kot czający się do skoku. Zimna furia całkowicie zmieniła jego rysy. Po pociesznym staruszku nie został żaden ślad. W zaciśniętych wargach i nieruchomych oczach nie płonęło nic poza nienawiścią. Jeszcze raz strzelił Morderczym Zaklęciem i choć chybiło, poczułam ból, jak gdyby ugodziło mnie prosto w serce. 

    - Niewdzięczne, stare truchło! - syknęłam. - Miałam okazję cię zabić, ale żyjesz tylko dzięki mojej łasce! I ty masz czelność podnosić na mnie różdżkę…? 

    Chyba spostrzegłam coś na kształt zawahania, ale to był tylko moment. Ruszył na mnie na ugiętych nogach jak wprawny szermierz - z dużo większą werwą, niż się spodziewałam. Ruszał się jak młodzieniec. Zanurkowałam pod trzecim promieniem, przy okazji podcinając nogi mężczyźnie, który biegł w moją stronę z wyciągniętą różdżką. Wargi drgnęły mi w uśmiechu na widok rudych włosów spiętych w koński ogon. 

    Wyglądało na to, że dzisiejsza noc znacznie uszczupli liczbę Weasleyów. 

    Machnęłam mieczem, lecz tamten przetoczył się po ziemi do tyłu, lądując dokładnie po prawicy Mistrza Eliksirów. Nie czekałam na ich ruch. Podłoga stanęła w ogniu, płomienie wystrzeliły w kierunku mężczyzn tak, że musieli ratować się ucieczką. Nie będzie więcej litości. Postąpiłam głupio, kierując się sentymentem, ale to nic. Nic straconego. Rozpłatam to opasłe cielsko na dwoje, tak, jak powinnam była to zrobić wtedy, kiedy Slughorn nawet się mnie nie spodziewał. 

    Weasley umknął przed Morderczym Zaklęciem i sam wystrzelił we mnie z tuzin grubych łańcuchów, ale natychmiast zmieniłam je w piach. Machnęłam różdżką tam mocno, jakbym chciała nią cisnąć, a profesora ścięło z nóg. Weasleya musiałam się pozbyć, Slughorna - zostawić na deser. 

    Wtem poczułam na nadgarstku palący ból przypominający oplatanie płonącą liną. Ból tak wielki, że momentalnie straciłam czucie w ręce. Miecz upadł z brzękiem na podłogę. 

    Niewiele się pomyliłam. Czarny mężczyzna w fiolecie trzymał drugi koniec palącego się łańcucha. Szarpnął z całej siły i pociągnął mnie do przodu. Poleciałam na twarz, trąc łokciami po nierównym kamieniu, a łańcuch pełzł niczym wąż dalej i dalej. W górę przez ramię, a później w dół - zawijał się dookoła klatki piersiowej, dusił i palił, sunął przez talię i biodra. Nim owinął się wokół nóg, przetoczyłam się na plecy i tym razem ja szarpnęłam. Nie na tyle, by się wyswobodzić, ale wystarczyło. 

    Przyklękłam, usiłując zaczerpnąć powietrza. Łańcuch zastygł w bezruchu, nie przestając się palić. Obejrzałam się za Abydkhyte’em, ale miecza nie było. Nie szkodzi. Strzeliłam ogniem w kierunku czarodzieja w fiolecie, wrzask dał mi do zrozumienia, że trafiłam. Weasley był daleko. Slughorn biegł miękko na ugiętych nogach. Błysnęło coś podobne do białej…