Ciała obcych ludzi były piekielnie niewygodne.
Przebranie, w jakie zaopatrzył mnie Faris, było możliwie jak najbardziej podobne do mojego własnego ciała, ale i tak czułam się w nim tak, jak gdybym założyła dwa inne buty - jeden za duży, drugi zbyt ciasny.
- To kwestia przyzwyczajenia. - Powiedział dokładnie to, co spodziewałam się usłyszeć. - Nie przejmuj się tym, jak się poruszasz. Nie podszywasz się pod nikogo konkretnego. Annabelle jest bezpieczna. To mugolka z Sany, którą zabrałem z ulicy. Nikt cię nie rozpozna.
Wierzyłam, choć nie bałam się zdemaskowania. Ostatecznie Ibn Raham nie miał obawiać się mugolskiej ćpunki z Jemenu.
Ulica Pokątna i Śmiertelnego Nokturnu - największy czarodziejski zakątek w całej Wielkiej Brytanii - w porównaniu do Ityhii były jak ziarnko piasku przy jabłku. Magiczna część Kairu wprost przytłaczała swoją wspaniałością, łącząc klasyczne, starożytne budowle z lekkością nowoczesnych form i materiałów. W uboższej części Ityhii byłam tylko raz, jeszcze przed koronacją, chcąc poznać wszystkie twarze Kairu, ale nawet tam królowały pozory - kamienice w kolorach piasku i kości słoniowej, reklamy utrzymane w jednolitym stylu i barwie, niezliczona ilość kaplic, kościołów i innych przybytków, w których każdy wierny mógł zostawić kilka sykli i oddać cześć swojemu bogu. Czyste witryny krzyczące nadmiarem barw, muzyki i przyjemnych zapachów krzyczały, zachęcając do wejścia, wszędobylskie palmy i krzewy jaskrawych hibiskusów ożywiały dzielnice pełne marmuru, piaskowca, szkła i metalu, podobnie kramy z pamiątkami ustawione przy uczęszczanych przez turystów ulicach. Dopiero kiedy wchodziło się za bramy wycackanych kamienic, uboga część Ityhii ukazywała swoje prawdziwe oblicze pod postacią małych, zaśmieconych podwórek, cuchnących moczem klatek schodowych, ciasnych, zrujnowanych mieszkanek i ich bezzębnych mieszkańców. Półświatek miał się tu dobrze, ale prawdziwie kwitł w tej lepszej, ociekającej bogactwem części magicznego Kairu.
To tam - między pysznymi wieżowcami, szklanymi domami handlowymi, kampusami, prywatnymi szkołami i olbrzymimi świątyniami - przepływały olbrzymie ilości złota. To tu znajdował się główny gmach Banku Gringotta, tu stała najbardziej nowoczesna klinika w całej Afryce, a nad tym wszystkim górował największy budynek, jaki widziałam w życiu. Masywna, śnieżnobiała piramida ze złotym czubkiem - bliźniaczo podobna do budynku sądu, ale zawstydzająca go swoim rozmiarem. I to ona była moim celem na dzisiejsze przedpołudnie.
Inaczej niż w angielskim ministerstwie - tu przed wejściem dla interesantów kręciło się więcej osób niż przy kominkach, którymi podróżowali pracownicy. Dwa wspaniałe posągi wielkości olbrzymów o twarzy aktualnego ministra stały zaraz przy wejściu do holu, podtrzymując sklepienie z wymalowanym na nim postać Horusa z rozpostartymi skrzydłami na tle gwieździstego nieba. Podłączyłam się do jednej z wycieczek, która w oczekiwaniu na przejście przez fioletową szarfę na końcu przestronnego korytarza - jedyną drogę do dalszej części budynku - fotografowała z zapałem płaskorzeźby na ścianach i filary przypominające kolorowe palmy. Skonfundowanie znudzonego czarodzieja w fioletowym mundurku, nim sprawdził mnie czujnikiem na metalowym pręcie, nie wymagało żadnego wysiłku i w następnej chwili dość wysoka, śniada Annabelle maszerowała śmiało porządnie oświetlonym korytarzem wypełnionym kominkami w kierunku pomieszczenia z windami. Ubrana w dosyć modną, ale niezbyt ozdobną, pomarańczową szatę w złote gwiazdki, dopasowaną tiarę na falowanych, ciemnych włosach, nie wyróżniała się z tłumu ze swoją przeciętną figurą i umiarkowanie ładną twarzą. Jadąc windą na sam szczyt piramidy i przyglądając się w lustrze swoim nowym, nieco smutno opadającym powiekom, zapadniętym policzkom i ostro zarysowanym ustom, musiałam przyznać, że Faris miał doskonałe oko.
Jak na ilość pięter i wsiadających i wysiadających po drodze ludzi, winda błyskawicznie dotarła na górę. Przekonanie jej, żeby wypuściła mnie na piętrze, gdzie znajdowało się biuro ministra, z różdżką Imhotepa zajęło mi mniej niż sekundę.
Od mojej ostatniej wizyty w tym miejscu nic się nie zmieniło. Dość szeroki, długi korytarz z żółtego marmuru prowadził prosto do pokoju ministra. Płaskie, miękkie podeszwy sandałów Annabelle nie wydawały żadnego dźwięku, odbijając się od lśniącej podłogi, kiedy szłam sprężystym krokiem w ich kierunku. Wrzuciłam różdżkę Imhotepa do torby i błyskawicznie wyciągnęłam swoją. Serce waliło mi w piersi jak szalone, w ciele czułam napięcie, ale nie to nieprzyjemne, powodujące pocenie się - byłam skupiona i gotowa jak tancerka, która miała za ułamek sekundy wkroczyć na scenę.
Puk, puk, puk.
Nie czekałam na odpowiedź. Weszłam do niewielkiego saloniku z owalnym stołem i skórzanym kompletem wypoczynkowym, gdzie z jednego z foteli wstawał otyły mężczyzna w bladożółtych spodniach na szelkach. Na mój widok zmarszczki na jego czole pogłębiły się, a usta ułożyły się w niemal idealnie okrągłe kółko, ale ręka nawet nie drgnęła mu w kierunku kieszeni z różdżką. Byłam szybsza.
Zamek kliknął mechanicznie, zaklęcie Języka w Supeł sprawiło, że nalana twarz jeszcze bardziej poczerwieniała, ramiona przykleiły się do boków, a ciało ministra wyprężyło się i padło z powrotem na fotel. Ostatnim zaklęciem wystrzeliłam jego różdżkę z kieszeni i złapałam w powietrzu, po czym za pomocą swojej pozbyłam się efektu eliksiru wielosokowego. Obserwowana przez okrągłe, przekrwione oczy ministra, podeszłam bliżej, przyglądając mu się uważnie.
Był spocony, zdezorientowany i cuchnął strachem. Skinęłam różdżką i Ibn Raham mlasnął, oblizując wargi pod wąsikiem.
- Dawno się nie widzieliśmy, panie ministrze - odezwałam się po arabsku, uśmiechając się do niego uprzejmie.
- El-Said… miał przyjść El-Said… - wydukał zachrypnięty.
Na wszelki wypadek wyciszyłam jeszcze wszelkie możliwe dźwięki z gabinetu ministra, choć Ibn Raham nie wyglądał, jakby miał zamiar wołać o pomoc. Jego wzrok skakał od końca mojej różdżki do twarzy i z powrotem.
- Ja też miałam nadzieję, że nie będę musiała się tu fatygować - odparłam, odsuwając bez trudu stół na bok, tak, bym mogła wygodnie przysiąść na jego krawędzi naprzeciwko ministra. - Ale widzę, że nie zależy panu na utrzymaniu stanowiska. Ani na dobrych stosunkach z Kemmhyt. Chyba nie muszę panu przypominać, że Kemmhyt ma teraz nie tylko królową, ale i króla?
Skrzyżowałam ręce na piersiach, tymczasem Ibn Raham pocił się coraz bardziej w swoich opinających spodniach i rozchełstanej szacie, zaczeska z rzadkich, czarnych włosów opadła mu na bok, odsłaniając łysinę. Zapał, z jakim tu szłam, opadł na widok tego żałosnego, małego człowieczka - naszego znamienitego ministra na wzór faraonów, zasiadającego na szczycie wielkiej piramidy.
Ot, demokracja.
- Zależy mi na spełnianiu obietnic, które złożyłem moim wyborcom przed poprzednimi wyborami… i teraz - wyrecytował głosem drżącym, ale niesamowicie pewnym.
Zacmokałam, kręcąc głową.
Wycelowałam różdżkę w twarz Osamy, a źrenice rozszerzyły mu się ze strachu, kiedy spróbowałam wtargnąć do jego umysłu - bezskutecznie. Odbiłam się od ściany, niezbyt solidnej, ale dostatecznie szczelnej, bym nie była się w stanie przez nią przebić. Przypuszczałam, że Voldemort byłby w stanie prześlizgnąć się przez niewielkie otwory w murze, ale Voldemorta tu nie było, a mnie kończył się czas.
Wycofałam się i podeszłam, żeby pochylić się nad mężczyzną. Ostry zapach potu i ciężkich perfum zaatakował mnie swą mdlącą mieszanką, ale nachyliłam się głębiej, prosto nad jego uchem i wyszeptałam:
- Musi mi pan wybaczyć, panie ministrze. Dla mnie też nie jest to przyjemne.
Wyprostowałam się i zanim zdążył zaprotestować, uciszyłam go pierwszym machnięciem różdżki, a drugim wystrzeliłam Cruciatusa. Ugodzony w pierś szarpnął się na tyle, na ile pozwalało mu zaklęcie zamrażające. Nim powtórnie wtargnęłam do jego myśli, zobaczyłam żyły napinające się jak dwa powrozy na wilgotnej szyi. W miejscu dookoła prześwitów w ścianie pojawiły się pierwsze pęknięcia, które wymagały jeszcze dwukrotnego zdjęcia i rzucenia Cruciatusa, ale w końcu zaczęły się kruszyć, odpadać, ukazując coraz więcej światła. Wspomnienia i cała wolna wola Ibn Rahama za murem zaklęcia pozostały nienaruszone i przebiły się na wierzch dosyć szybko, choć ta krótka, trwająca może dwie minuty sesja odbiła się na ministrze jak wielogodzinny wielobój. Cofnęłam wszystkie zaklęcia i mężczyzna sflaczał na fotelu jak porzucona lalka. Dałam mu chwilę, aż rwane dyszenie zmieniło się w świszczący oddech, a buraczana, spuchnięta twarz przybrała odcień zbliżony do naturalnego.
Nawet nie zauważył, kiedy ponownie użyłam na nim legilimencji - tym razem weszłam do środka bez najmniejszego trudu, delikatnie, bez zbędnej brutalności, prześlizgując się między wspomnieniami z ostatnich dni. Poza regularnie pojawiającymi się listami i niewielką białą plamą z końca listopada umysł ministra nie skrywał nic podejrzanego. Oczywiście Hurij albo człowiek, który rzucił na Osamę Imperiusa, miał na tyle rozwagi, by usunąć - choć niezbyt zręcznie - wszelkie ślady swojej obecności.
Ibn Raham cały się trząsł, próbując usiąść prosto w fotelu. Wzrok miał błędny, jak gdyby dopiero się obudził, a wargi, na których wciąż błyszczały resztki spienionej śliny, przybrały niezdrową, sinawą barwę. Wyglądało na to, że minister nigdy dotąd nie doświadczył na własnej skórze tak silnych zaklęć. Skinęłam różdżką w kierunku stojącego w kącie barku i przywołałam z niego jeden kieliszek, który napełniłam wodą.
- Proszę się napić - powiedziałam znacznie łagodniejszym tonem, wciskając mu w ręce naczynie i w tym samym momencie oblał się połową jego zawartości. - Lepiej? Pamięta pan, kto pana zaczarował?
Przeniósł wzrok na różdżkę i zamrugał.
- Pani… łamie obietnicę… - wydukał, mrużąc oczy.
- Nie ja. To pańskie biuro się nie sprawdziło. Kto pana zaczarował?
Zmarszczył czoło, próbując zmusić do pracy wycieńczony torturami mózg, ale podkrążone oczy baseta nie miały w sobie ani odrobiny życia. Nie spodziewałam się, że sobie przypomni.
- Ja nie… nie pamiętam jego twarzy… czy ich twarzy… - wymamrotał do siebie, trąc kciukami opuchnięte powieki. - Nie wiem, nie przypominam sobie…
- I pan sobie nie przypomni - przerwałam mu, zerkając na zegar wiszący nad drzwiami. - Ten ktoś wymazał panu kawał pamięci. Teraz coś panu powiem, panie ministrze. Jeśli chce pan wygrać te wybory, ma się pan wycofać z tego absurdalnego pomysłu z ujawnianiem i likwidowaniem królestw. Wszystkich. I zgodzi się pan na korytarz z Sacher. To są żądania Kemmhyt, ale myślę, że niektórzy władcy też mogą poczuć się oszukani, więc proszę się śpieszyć.
- Czy to szantaż?
Mimo wszystko zaimponował mi brakiem strachu w głosie.
- Ratuję panu życie - odpowiedziałam krótko. - Jeśli będzie pan się tego trzymał, niebawem może pan liczyć na kolejne wizyty. Nie wiem, czy wszystkie przebiegną w tak miłej atmosferze.
Przez chwilę biłam się z myślami, czy nie rzucić na niego własnego Imperiusa, ale ze wszystkich Niewybaczalnych Zaklęć tego przez całe swoje życie użyłam najmniej. Nie miałam w tym wprawy, podobnie jak w usuwaniu wspomnień, a teraz to, czym chciałam zastraszyć Osamę, wydało mi się nagle zupełnie prawdopodobne. Byłam pewna, że w tym momencie to, co działo się na scenie politycznej, bardziej od tych, których to dotyczyło, śledzili to ci w teorii zupełnie niezwiązani z ministerstwem.
- S-sugeruje pani, że pomoże mi pani wygrać? - Ostatnie słowo wypowiedział niemal szeptem. - Tak mam to rozumieć?
Pozwoliłam sobie na krótki, pusty śmiech.
- Nie łamię złożonej przysięgi - odparłam. - Po prostu nie będę panu przeszkadzać.
Podeszam do okna, żeby spojrzeć w dół. Było bardzo wysoko i dopiero z tego miejsca widać było ogrom złotego czubka piramidy - ciągnął się przez kolejne trzy piętra w dół, a odbijające się w złotej ścianie promienie słońca raziły tak, jakby miały zamiar wypalić oczy. Cofnęłam się, celując różdżką w Ibn Rahama, który instynktownie wyprostował się w fotelu i lekko odchylił głowę. Sine usta straciły nieco niebieskawej barwy.
- Proszę potraktować moje słowa poważnie - dodałam spokojnie, wbijając różdżkę w podgardle ministra tak, by zmusić go do podniesienia głowy. Jego wzrok nie miał już ucieczki od mojego. - Wolałabym tu drugi raz nie przychodzić. Obce ciała są niewygodne. Aha, i radzę panu posprzątać trochę swoje biuro.
Ostatni raz omiotłam wzrokiem porządnie wysprzątany gabinet, otworzyłam zaklęciem okno i stuknęłam się mocno różdżką w sam czubek głowy. Wrażenie rozbijanego balona z lodowatą wodą niezmiennie wywołało u mnie dreszcze, ale Ibn Raham już tego nie zobaczył. Zakameleonowana wspięłam się na parapet za wiekową paprotką i wystrzeliłam prosto w rozjarzone południowym słońcem niebo. Pęd powietrza odebrał mi na moment dech, ale trwało to tylko chwilkę - w następnym momencie w ogóle nie mogłam oddychać. Teleportowałam się, nim ktoś na miotle zwrócił uwagę na nietypowy ruch.
*
Nie lubił otaczać się dużą ilością rzeczy. Czuł, że przepływ myśli nie był taki, jaki powinien być. Nic nie stało im na drodze, nie musiały obijać się o niepotrzebne bibeloty, lawirować pomiędzy pufami i podnóżkami, uważać na ozdobne poduszeczki, puzderka i świece w wymyślnych świecznikach. Widok mieszkania Heather zawsze wywoływał w nim pewien niepokój. Lubił sobie wyobrażać, że jasne, przestronne pomieszczenia odzwierciedlały jego umysł.
Tym razem tak nie było.
Znów czuł się jak w zagraconej sypialni Heather w Echtieb, choć przecież miał przed sobą czysty salon we własnym mieszkaniu w Banhie. Czuł się tak od kilku tygodni, od pamiętnej rozmowy z Imhotepem - ten ciągły niepokój. Bałagan.
Ciszę zakłócił charakterystyczny trzask i odgłos otwieranych drzwi. Nima wyłonił się spod peleryny-niewidki dokładnie w takim samym stanie, jak znikał pod nią dwadzieścia cztery godziny wcześniej, miał może tylko trochę cięższe powieki.
Faris już dawno wyzbył się tego nieprzyjemnego uczucia niepokoju, które przyśpieszało tętno i kurczyło żołądek, kiedy Nima wracał po wykonanym zadaniu. Teraz wróciło. I nie wynikało z wątpliwości co do skuteczności swoich zaklęć.
Nima nie przywitał się, tylko od razu wyciągnął z torby dwa przedmioty - niewielką, przezroczystą fiolkę z dwoma czarnymi, grubymi włosami na dnie i średniej wielkości przenośny aparat. Faris natychmiast włączył urządzenie i przy pomocy kilku kliknięć wyświetlił na ekranie ostatnio zrobione zdjęcie - dobrze widoczne plecy niezbyt wysokiego, ubranego w elegancki garnitur mężczyzny i dorównującej mu wzrostem kobiety w szpilkach. Oboje zastygli wpół kroku, złapani na tle ładnej, minimalistycznej hotelowej recepcji, obejmując się ramionami. Faris przewinął kilka zdjęć tak, żeby zobaczyć twarze śledzonej dwójki - wyraźne zbliżenie wyglądało jak kadr nadający się na okładkę jakiegoś ckliwego romansu. Tachos Achoris i jego ciemnowłosa, olśniewająca towarzyszka spoglądali na siebie z wyraźnym uwielbieniem w oczach. On przystojny, nieco przy kości, z gęstymi, lśniącymi włosami, ona z pomalowanymi na czerwono ustami, z wystrzałową figurą podobną do tych z reklam bielizny - oboje ubrani modnie, drogo i w niezbyt rzucający się w oczy sposób, tak, by nie odstawać od mugoli w tej droższej dzielnicy Kairu. Faris przejrzał resztę zdjęć i stwierdził, że nawet on miałby problem rozpoznać w tym dobrze ubranym mężczyźnie kandydata na Egipskiego Ministra Magii. A hotel, w którym się zatrzymali, raczej nie przyciągał ubogich fotografów na samozatrudnieniu.
- Jakie to banalne. Dobrze się spisałeś - mruknął, po czym zapytał, choć wiedział, że nie musiał tego robić: - Jesteś pewien, że to jego włosy?
Mężczyzna przytaknął obojętnie.
- Włamałem się do samochodu i zdjąłem z wnętrza szaty, z której wyszedł z domu.
W głowie miał już cały plan. Łatwy. Zbyt łatwy. Może nawet trochę liczył, że będzie go to kosztowało trochę więcej niż fiolka eliksiru wielosokowego i nauka obsługi mugolskiego sprzętu fotograficznego.
- Myślałem, że to będzie trudniejsze.
- Jest młody, musi się jeszcze wiele nauczyć - odparł chłodno Nima.
Faris wydął lekko usta. Ten monotonny ton - to było jedno, na co po tylu latach pod działaniem różnorodnych zaklęć nie był w stanie wpłynąć.
- Nie będzie miał okazji. - Wsunął fiolkę do kieszeni i schował aparat do szafki, którą zabezpieczył zaklęciem. - Wiem, że potrzebujesz odpoczynku, ale poproszę cię dziś jeszcze tylko o jedną rzecz.
Iskierka złośliwości błysnęła w jego ciemnych oczach, gdy nikły uśmiech dźwignął lekko kąciki ust czarodzieja.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.
Schodząc powoli do piwnicy, Faris nie mógł pozbyć się tego okropnego gniecenia w podbrzuszu. Od kiedy Dżahmes-Meritamon odwiedziła ich w Banhie, Nima stał się znacznie bardziej cyniczny - dokładnie tak, jak na początku, kiedy wszystkie niechciane skutki uboczne Imperiusa i pozostałych zaklęć minęły, a on zaczął powoli odzyskiwać własną osobowość. Takie sytuacje zawsze zagracały ich perfekcyjnie uporządkowane życie - wyciągały z szaf wydarzenia, które powinny pozostać na swoim miejscu, by Faris mógł myśleć.
A teraz będzie potrzebował dużo jasnej, uporządkowanej przestrzeni.
Przechadzając się wzdłuż dwóch rzędów drzwi, robił to powoli. Wiedział, że zanim Achoris i jego towarzyszka wymeldują się z hotelu, minie jeszcze przynajmniej godzina - tacy ludzie nie lubili się śpieszyć, a Faris wolał mieć pewność, że młody kandydat na ministra nie zobaczy samego siebie, wchodzącego do hotelu naprzeciwko.
Tym razem do wyboru należało podejść bardziej przemyślanie. Musiał przeanalizować wszystkie swoje ostatnie przebrania i plany na przyszłe wyjścia - osoba, której twarz zostanie użyta, zostanie spalona na bardzo długi czas, przynajmniej w Egipcie, a może i w całej Afryce i na Bliskim Wschodzie. To musiał być młody mężczyzna - może Europejczyk? W każdym razie ktoś zupełnie odmienny, to wywoła jeszcze większą sensację.
Zatrzymał się przed drzwiami do ostatniego zamieszkanego pokoju. Archie King? Niezbyt przystojny, ale dobrze zbudowany, wysoki, w typie australijskiego surfera - Faris urządził w jego kwaterze coś na kształt małej siłowni, z której mugol regularnie korzystał. Był w świetnej formie. Trzeba będzie go ubrać tak, żeby podkreślić potężne ramiona i szerokie barki. W towarzystwie niezbyt wysokiego Achorisa będzie wyglądał na jeszcze potężniejszego.
Tak, to zadziała na wyobraźnię czytelnika.
Zatem Archie.
Zanim zabrał go na górę, odnowił kilka zaklęć. Musiał być pewien, że Archie pozostanie zupełnie posłuszny jego sugestiom. Garderobę na piętrze opuścili po dobrych dwudziestu minutach - Tachos Achoris w prawie identycznym co na zdjęciach garniturze i jego towarzysz ze Stanów - Aaron Wilson. Prezentował się doskonale w opinającej, białej koszuli z krótkim rękawem i doskonale skrojonych spodniach khaki trzymających się na wąskich biodrach na skórzanym pasku. Krótkie włosy barwy słomy Faris nieco przedłużył i pofalował zaklęciem, na koniec nieco przyciemnił chorobliwie bladą skórę, by wyglądała na częściej wystawianą na słońce. Przyglądając się ich odbiciu w wysokiej, lustrzanej ścianie w korytarzu, Faris skinął z zadowoleniem głową.
Na powrót ogarnął go spokój - tylko jedna rzecz mierziła go swoją obecnością w miejscu, w którym nie powinna leżeć, zaburzając idealny ład w pomieszczeniu.
Nimaatre czekał na nich na dole, z rękami skrzyżowanymi na piersi, oparty z nonszalancją o futrynę nieistniejących drzwi salonowych. Na ten widok Farisowi przez chwilę zrobiło się ciepło - zbyt ciepło jak na doskonale działające zaklęcia chłodzące w całym domu.
- Weź tego brązowego Kodaka. I pelerynę-niewidkę.
Nima uniósł bez słowa kawał połyskliwej tkaniny i torbę, którą miał przewieszoną przez ramię. O ścianę stał też oparty zwinięty dywan. Na twarz mężczyzny wrócił ten sam obojętny wyraz, z którym żegnał Farisa wczoraj rano.
Umówili się, że Nima zaczeka na nich pod peleryną naprzeciwko hotelu Great Ramses, a Achoris i jego towarzysz Aaron Wilson podjadą taksówką złapaną jakieś dwie przecznice wcześniej. Słońce wisiało już wysoko, na bezchmurnym niebie nie widać było ani jednej chmurki, ale temperatura mogła sięgać co najwyżej dwudziestu stopni. Sezon wciąż trwał, na placach i szerokich drogach roiło się od turystów, samochodów i autokarów, ale kierowcy udało się zajechać prawie pod same drzwi hotelu.
Budynek w niczym nie przypominał tych, które Faris znał z Kemmhyt czy Bahny - olbrzymi, kilkunastopiętrowy biały apartamentowiec przypominający dwie złączone ze sobą wieże lśnił pięknie w zimowym obliczu Ra. Dwie części budynku rozdzielone były dość szeroką szybą ciągnącą się od parteru po sam szczyt, za którą znajdowała się winda. Faris zapłacił mugolskiemu kierowcy papierową pięćdziecięciodolarówką i zostawił go z wytrzeszczonymi oczami wbitymi w banknot.
Spektakl czas zacząć.
Aaron - poinstruowany w domu co do każdego swojego kroku - ruszył za wezyrem jak cień, trzymając się na tyle blisko, by ich przyjacielskie stosunki były widoczne już na pierwszej fotografii. Kiedy znaleźli się na schodach prowadzących do holu, Faris poczuł delikatne dotknięcie na swoim ramieniu, a mężczyzna pochylił się, chcąc wyszeptać mu coś do ucha.
On też się odwrócił, spoglądając na swojego towarzysza w ten przelotny, intymny sposób, w jaki sam wiele lat temu spoglądał na Nimę - w czasach, zanim tamten zmusił go do tego, co Faris musiał zrobić.
- Myślę, że godzina wystarczy - rzekł półgębkiem po arabsku, eksponując swój profil idealnie do obiektywu, w miejscu, w którym pod jedną z wysokich palm stał Nima z aparatem.
Pierwsze, co po wejściu do Great Ramses rzucało się w oczy, to imponujących rozmiarów schody rozciągające się na prawie całą szerokość holu i olbrzymie, ciężkie biurko recepcji na środku pomieszczenia. Tutaj nie było już tak tłumnie. Poza neutralnie uśmiechniętym młodym mężczyzną za biurkiem i dwiema białymi, sędziwymi kobietami w prostych garsonkach w głębi sali wejściowej w środku nie było nikogo. Faris obrzucił szybkim spojrzeniem strategiczne miejsca w holu. Dwie kamery - jedna przy wejściu, skierowana częściowo na drzwi do windy, częściowo na recepcję, druga prosto na schody. Obie widoczne, ale nienachalne, zlewające się ze ścianami z jasnego drewna.
W momencie, gdy przekroczyli próg hotelu, mężczyzna przywołał na twarz jeszcze szerszy uśmiech, a oczy przykryła delikatna mgiełka - dostrzegalna tylko dla osoby, która wiedziała, na co zwrócić uwagę.
- Dzień dobry, witam w Great Ramses Hotel. To dla nas przyjemność państwa gościć. Mogę prosić numer rezerwacji? Tysiąc czterysta dwadzieścia siedem? Tak, znakomicie, pan Aaron Wilson, tak, jest rezerwacja - odpowiedział, kiedy Archie położył na blacie kilka pomiętych banknotów.
- Jeden pokój na jedną dobę - dodał po angielsku, wywołując na twarzy opalonego młodzieńca jeszcze bardziej dobrotliwy uśmiech.
Podczas gdy King rozmawiał z recepcjonistą, Faris odwrócił się tyłem do kontuaru, przyglądając się z zainteresowaniem automatycznie otwieranym drzwiom, przez które z toalety wyszła trzecia emerytka i dołączyła do czekających na kanapach koleżanek.
Aaron Wilson grzecznie odmówił dostarczenia bagażu na górę i opiekuńczym ruchem ręki pokierował Farisa w stronę windy. Gdy drzwi się za nimi zamknęli, czując wzrastającą tremę, oparł się plecami o przeszkloną ścianę i spojrzał na przystojną, opaloną twarz Archiego. Mężczyzna obdarował go rozbrajającym uśmiechem - takim, jakim zapewne obdarowywał w przeszłości dziewczyny, z którym z całą pewnością nie spojrzałby na Farisa. Podszedł do niego i zupełnie nieskrępowany obcą twarzą Achorisa i obecnością trzeciej kamery w rogu pod sufitem przyciągnął go do siebie, całując z takim uczuciem, jak gdyby naprawdę trawiło go pożądanie. Faris odpowiedział na to z zaangażowaniem - i choć nie kochał Archiego ani Aarona Wilsona, ostatnie miesiące bez krztyny bliskości dały mu się we znaki i nie potrafił zapanować nad reakcją swojego ciała. Metalowa barierka wbijała mu się boleśnie w plecy, kiedy mężczyzna przyciskał go do szyby. Świadomość, że na zewnątrz - być może już na latającym dywanie na równo z windą - towarzyszył im Nima, zadziałała na Farisa jak kubeł lodowatej wody. Rozsadzające go gorąco wyparowało z sykiem jak płomienie zduszone rzuconym na nie kocem. Naparł lekko ręką na pierś Archiego, który aż za bardzo wczuł się w swoją rolę. Przystanęli blisko siebie, rozmawiając tak, jak rozmawiałaby para kochanków w miejscu, w którym wciąż nie mogli się jeszcze czuć w pełni sobą.
Winda bezdźwięcznie zatrzymała się na szóstym piętrze. Drzwi się rozsunęły, ukazując długi, jasny korytarz z węższymi odnogami prowadzącymi w głąb hotelu. Ich pokój znajdował się niedaleko windy, od strony placu z palmami, gdzie wzdłuż ściany zapewne leciał już na dywanie Nima, obserwując, jak dwaj mężczyźni - dyskretnie muskając palcami swoje dłonie - wchodzili do pokoju z numerem dziewięćdziesiąt pięć.
Wnętrze pomieszczenia ociekało luksusem. Olbrzymie, małżeńskie łoże w kształcie półkola zajmowało ponad połowę części sypialnej, do której wchodziło się przez przypominający salon pokój pozbawiony drzwi. Nigdzie nie było żyrandola ani lamp przytwierdzonych do ścian, za to na suficie Faris zauważył okrąg, który rozbłysł w momencie, gdy Archie nacisnął przełącznik w ścianie. Nie potrzebowali światła - przez olbrzymie okna w salonie wpadało tyle słońca, że białe promienie rozlewały się nie tylko po szarej wykładzinie, ale sięgały prawie do rzędu zabudowanych szaf przypominających te w garderobie, w której Faris trzymał ubrania dla swoich mugoli.
Bez słowa zaczął zdejmować garnitur. Archie poszedł w jego ślady, zatrzymał się dopiero na spodniach, jakby instynkt rozkazał mu na ułamek sekundy sprzeciwić się zaklęciu.
- Wystarczy - rozkazał, zdejmując skarpetki.
Został w samych bokserkach. Wsunął na stopy hotelowe pantofle i narzucił na siebie jeden z białych, puchatych szlafroków, który znalazł w łazience. Zmoczył włosy pod bieżącą wodą i ocenił swój wygląd w wielkim lustrze nad umywalką - bez zarzutu. Wyglądał tak, jakby dopiero co wyszedł spod prysznica.
Tymczasem Archie przyglądał mu się biernie ze środka pokoju, boso i ubrany w swoje jasne spodnie. Jemu też Faris zmoczył lekko włosy, sprawiając, że puszyste fale skręciły się jeszcze mocniej, dodając opalonej twarzy Aarona Wilsona miłej dla oka zadziorności.
- Wyjdziesz na balkon zapalić - zwrócił się do Archiego i machnął różdżką, by złożyć ubrania w porządną kostkę. - W kieszeni masz papierosy i zapalniczkę. Jesteś zrelaksowany jak po dobrym seksie.
Mężczyzna bez słowa stanął na balkonie i oparł się o barierkę, a chwilę później znad jego głowy Faris zobaczył ledwo widoczną strużkę siwego dymu.
Zanim do niego wyszedł, zerknął na elektroniczny zegarek stojący na komodzie pod telewizorem - dwunasta czternaście. Powinni tu zostać minimum pół godziny, by kamery, które z całą pewnością współpracownicy i przeciwnicy Tachosa Achorisa sprawdzą, zarejestrowały ich wychodzących o takiej porze, o której prawdziwy Tachos Achoris wciąż będzie się zabawiał z córką dyrektora Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof dwie przecznice dalej. Zostanie mu jeszcze kilka minut w ciele Być Może Już Nie Przyszłego Ministra - akurat na powrót.
Wślizgnął się na szeroki, przestronny balkon i stanął obok palącego Archiego, żeby zamienić kilka słów na temat wspaniałego widoku i konieczności powrotu do domu przed konferencją w Aleksandrii. Aaron Wilson wyglądał na zadowolonego, uśmiechał się, wyciągnął w jego stronę niedokończonego papierosa, po którego Faris sięgnął i zaciągnął się z rozkoszą. Spoglądając na męską twarz Kinga, stanęły mu przed oczami liczne wspomnienia z czasów, kiedy przesiadywali z Nimą wieczorami w jego klitce w na obrzeżach Ityhii, pieprzyli się i palili na spółkę jednego papierosa.
A teraz Nimaatre wisiał przy nich na zakameleonowanym latającym dywanie i w pelerynie-niewidce na głowie, celując w nich obiektywem, strzelając zdjęcie za zdjęciem.
Faris już dawno nie przeżywał takich sytuacji. Zakładanie cudzych twarzy, naśladowanie obcych, preparowanie dowodów - swego czasu było dla niego chlebem powszednim. Skiepował papierosa o barierkę i wyciągnął rękę, żeby przejechać nią po muskularnym ramieniu Archiego. Jeszcze jeden, może dwa czułe gesty, pocałunek w pokoju - takie niewyraźne, jednoznaczne zdjęcia zza okna zawsze robiły furorę. Na koniec jeszcze kilka z zaciągniętymi zasłonami.
Zostało jeszcze dwadzieścia minut. W tym czasie Faris postanowił wziąć szybki prysznic - to i sen. Na tym oszczędzał czas, którego jego królowa i tak dawała mu zbyt mało. Ale po tej akcji nareszcie się wyśpi. I weźmie długą, odprężającą kąpiel - koniecznie z lawendowym olejkiem.
- Wezwij taksówkę, jeśli łaska - mruknął do Archiego, susząc włosy różdżką.
Widać zostało w nim odbicie poprzedniego życia - pomyślał. Mężczyzna z ochotą sięgnął po słuchawkę na skręconym kablu i płynną angielszczyzną poprosił w recepcji o podstawienie taksówki. Możliwie jak najszybciej.
Farisowi zostało dwanaście minut. Wystarczy.
Nie śpieszyli się, choć Archie wykazywał pewne zaniepokojenie, kiedy klucz do pokoju spoczął na kontuarze, a biały samochód z napisem taxi podjechał pod same schody. Wsiadając do środka, Faris już nie trzymał go za rękę. Nie musiał. Czuł, jak nić Imperiusa zadrżała delikatnie, ale tylko przez chwilę. Drzwi się zatrzasnęły i Archie znów był pod jego zupełną kontrolą.
Nima już czekał na nich w Banhie. Kiedy weszli do środka, nie znaleźli go co prawda na parterze, ale w salonie na kanapie leżała już zwinięta peleryna-niewidka i oparty o ścianę zwinięty dywan. Eliksir wielosokowy przestał działać w momencie, kiedy zeszli na dół do piwnicy - dokładnie tak, jak Faris przewidywał. Byli nawet dwie minuty przed czasem. Lubił, kiedy wszystko układało się po jego myśli.
Zrobienie porządku z twarzą i ubraniami Archiego zajęło mu chwilę, ale kiedy przebrał się już we własne szaty i udał się do pracowni na piętrze, Nima wciąż pracował. W ciemni panował ciężki do zniesienia, czerwony półmrok, pod wpływem którego Faris zmrużył oczy. Jego towarzysz wyglądał na niewzruszonego. Zdjął wierzchnią szatę i kręcił się teraz po podłużnym pomieszczeniu w samej spodniach i białej koszuli z podwiniętymi do łokci rękawami. Nie obrzucił go nawet przelotnym spojrzeniem. Pracował przy długim, ciągnącym się wzdłuż ściany blacie, na którym co stopę stało sześć ceramicznych mis wypełnionych każda innym eliksirem. Okno przysłonięte ciężką, czarną kotarą nie wpuszczało z małego podwóreczka z tyłu domu ani jednego promienia słońca.
- Mamy wszystko?
Znów niepotrzebnie pytał. Na zdjęciach, które Nima ręcznie moczył w misach, rysowały się już powoli dwie postacie w różnych momentach i zbliżeniach, a na stoliku po drugiej stronie leżała już pierwsza wywołana, czarno-biała, w pełni ruchoma fotografia Aarona Wilsona i Tachosa Achorisa wchodzących sprężystym krokiem po zewnętrznych schodach hotelu Great Ramses. Inne suszyły się, przypięte spinaczami do sznurków, czekając na swoją kąpiel w eliksirach.
Złapał się na tym - kolejny raz tego dnia - że szukał okazji do rozmowy. Od odwiedzin Dżahmes w jego domu Nima stał się dziwnie milczący, cichy - choć zawsze to on był tym bardziej charyzmatycznym i rozmownym. A Faris nie chciał, by rozmawiał z nim z powodu Imperiusa. Do tego jednego nie chciał go zmuszać.
- Wszystko jak ustaliłeś - odparł po dłuższej chwili, nie podnosząc głowy.
- Tak. Jak skończysz, zrobimy odbitki i wieczorem przejdę się z nimi na pocztę. A potem wystarczy poczekać.
- Świetnie.
Teraz już był pewien, że poza zimną obojętnością usłyszał w jego głosie coś jeszcze. Rozdrażnienie, które starał się ukryć pod płaszczykiem płynnych ruchów i unikania kontaktu wzrokowego. Nima już dawno nie był rozdrażniony. Dawno? Czy kiedykolwiek był?
Poczuł ukłucie niepokoju na myśl, że mógłby zapomnieć o którymś z zaklęć, ale nie, przecież dopiero co je zmieniał. Sprawdził je dyskretnie, nie używając różdżki - wszystko było tak, jak powinno.
- Dobrze się czujesz? - zapytał. - Wydajesz się trochę…
- Wszystkie działają, nie musisz się martwić - przerwał mu lodowatym tonem.
Dodał jeszcze trochę płynu z butelki z numerem trzy i zabrał się za korkowanie i chowanie naczyń do środka, podczas gdy ostatnie fotografie moczyły się na dnach misek. Nie mogąc dłużej stać bezczynnie pod drzwiami, Faris podszedł, by mu pomóc, ale gdy ich dłonie zetknęły się na szyjce ostatniego pojemnika, Nima chwycił wściekle za szkło i wcisnął je na najwyższą półkę. Pozostałe butelki zadźwięczały cicho.
W ciemni atmosfera zrobiła się gęsta jak mgła i nie miało to nic wspólnego z oparami unoszącymi się nad stołem.
- O zaklęcia nie muszę - przyznał cicho wezyr, spoglądając na zaciętą w gniewie twarz mężczyzny. - A o ciebie?
Poczuł ciarki na plecach pod wpływem spojrzenia, jakim go obrzucił. Mgła obojętności zupełnie zniknęła i stanął przed nim Nimaatre, którego pamiętał sprzed lat - porywczego, kłótliwego, intensywnego. Jak gdyby ostatnie lata harmonii i poukładania nie istniały, a prawdziwy Nima wciąż istniał - głęboko pod warstwą tych wszystkich czarów i fałszywych wspomnień. Zaniepokoił go ten widok, ale i uruchomił uczucia, które wezbrały w nim w hotelowej windzie.
Zły ogień w oczach mężczyzny wystarczył, by Faris domyślił się, co go wznieciło.
- Przeanalizują nagrania sekunda po sekundzie - rzekł, opierając rękę na drzwiach szafki w taki sposób, by odciąć mu drogę ucieczki. - To oczywiste, że ich linią obrony będzie podszycie się i eliksir wielosokowy. Gdybyśmy wyszli po pięciu minutach, dalibyśmy im argument do ręki. Wszystko musiało być autentyczne, zgodnie z…
Nimaatre westchnął zniecierpliwiony.
- Zawsze wszystko musi być zgodnie z planem - przerwał mu. - I było autentyczne, nie wątpię. Wszystko, co robisz, musi być zgodne z planem, idealne i autentyczne. Tak, jak sobie postanowiłeś. Dlatego tu jestem. Kiedy zasłoniłeś okna, też zadbałeś o to, żeby było autentycznie? Na wszelki wypadek, gdyby w pokoju hotelowym ktoś zamontował kamery?
Poczucie niesprawiedliwości przeszyło go jak igła, serce zatłukło mu się w gardle, ale przełknął te emocje. Pozwolił sobie na chwilę zacisnąć usta, podczas gdy Takelot cały płonął - a przynajmniej na tyle, na ile pozwalały mu zaklęcia.
- Zawsze byłem wobec ciebie lojalny - odparł surowo. - Dzisiaj nic się nie zmieniło. Dobrze wiesz, dlaczego tu jesteś.
- Bo moja decyzja nie była zgodna z twoim planem - zadrwił.
Poczuł się tak, jakby Nima dał mu w twarz. Policzki pulsowały mu gorącym rumieńcem, krew uderzyła do głowy i teraz poza głosem Takelota Faris słyszał tylko głuche dudnienie.
- Jedyne, co mną kierowało, to miłość do ciebie - sprostował. Głos mu drżał. Cholerne emocje. - Powiedz, jaki rodzaj logiki usprawiedliwia takie uczynki?
Zrobił krok naprzód i - niższy prawie o głowę, ogarnięty narastającą od tygodni pasją - chwycił go mocno za kark. Był pewien, że Nima go odepchnie, ale w czarnych oczach błysnęło pożądanie i kiedy Faris wpił się w te ogromne, wielkie usta, Takelot prawie natychmiast oddał pocałunek. Szafa zatrzęsła się, a w niej wszystkie szklane butelki, kiedy Nima uderzył w nią plecami - płomień, który wcześniej tańczył mu na twarzy, tańczył z jednakową intensywnością, podczas gdy długie palce Farisa z niecierpliwością rozpinały mu spodnie. Sieć złożona z zaklęć zadrżała i każda nić momentalnie opadła, nieporuszona żadną zbędną myślą.
*
Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz zjadłam samotny posiłek. Od kiedy urodził się Imset i Abigail, chyba jeszcze taki mi się nie zdarzył. Nawet kiedy byłam sama w gabinecie, Dżahmes-Meritamon w swoich ramach nie dawała mi zapomnieć, ile mogło się wydarzyć, kiedy czekaliśmy na odpowiedź egipskiej prasy.
- Czasami działanie składa się z czekania - powiedziałam, zmęczona jej przekonywaniem do rzucenia Imperiusa w odwecie na Tachosa Achorisa. - A nadgorliwość niweczy to, co udało się osiągnąć.
- A co my osiągnęliśmy? - zapytała z pogardą. - Uciszenie Ibn Rahama. Brawo, jeszcze dwa dni i ktoś zrobiłby to za ciebie.
Westchnęłam i upiłam duży łyk kawy. To niemożliwe, że byłam momentami tak irytująco upierdliwa. Czuju wspominał, że zanim nabrały ogłady, młode portrety potrafiły bywać przerysowane w zachowaniu, ale ten miał wyjątkowy dar.
Całe szczęście do drzwi ktoś zapukał i obie - portret i ja - odwróciłyśmy głowy. Spodziewałam się skrzatki z poranną pocztą, ale zamiast długich, rzadkich prawie białych włosów i nietoperzowych uszu zobaczyłam stojącego w progu Farisa. Tajemniczo uśmiechnięty wyglądał przynajmniej dziesięć lat młodziej - rysy mu się wygładziły, oczy za okularkami złagodniały, a on nie trzymał się już tak sztywno, kiedy kroczył prędko przez jadalnię, łopocząc połami śnieżnobiałej szaty. Jak na Farisa był niebywale radosny.
- Spodziewałam się poczty… - zaczęłam niepewnie.
Nie zaraził mnie dobrym samopoczuciem, wręcz przeciwnie. Gdzieś z tyłu poczułam leciutkie szturchnięcie niepokoju.
- Tak, jak się spodziewałaś, moja pani - rzekł, zatrzymując się w półukłonie. Na środku smukłej, długopalczastej dłoni leżał ciasno zwinięty Tu Kair. - Dwudziesty stycznia 1998 roku nie będzie dla naszego młodego kandydata szczęśliwym dniem.
Sięgnęłam po gazetę i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to olbrzymie, nieruchome zdjęcie Tachosa Achorisa z jakimś jasnowłosym młodzieńcem postury Achillesa obściskujących się w przeszklonej windzie. Przez całą stronę biegł tytuł: WPADKA MŁODEGO POLITYKA CZY ZACIĘTA WALKA NA WIZERUNKI - TACHOS ACHORIS W RAMIONACH TAJEMNICZEGO KOCHANKA Z EUROPY.
Wydałam z siebie krótki, pełen niedowierzania śmiech.
- Naprawdę do wrzucili.
- Odczarowanie Ibn Rahama otworzyło nam drzwi - odparł, siadając po drugiej stronie stołu. - Od pewnego pająka wiem, że w ministerstwie już się rozeszło. Teoretycznie to jak najbardziej prywatna sprawa pana Achorisa, zupełnie niezwiązana z walką o fotel ministra, dlatego oczywiście gabinet Ibn Rahama świętuje.
Z szalejącym w piersi sercem przewróciłam stronę, gdzie czekał na mnie spory artykuł okraszony bogato kilkoma fotografiami - tym razem ruchomymi - które przedstawiały drogę dwóch mężczyzn z mugolskiej taksówki do hotelu, podróż windą oraz kilka namiętnych pocałunków uwiecznionych przez szybę w oknie. Na koniec krótkiej historyjki zamieszczono bardzo wyraźne zdjęcie Achorisa i towarzyszącego mu mężczyznę jednym papierosem. Mokre włosy obu panów i rozchełstany szlafrok, w którym wystąpił polityk, nasuwały jednoznaczne skojarzenia.
Odczytałam fragment wytłuszczony mniej więcej w drugiej trzeciej tekstu.
“Tachos Achoris do tej pory mógł poszczycić się nieposzlakowaną opinią i krystalicznym wizerunkiem na scenie politycznej i w mediach. Żonaty od ośmiu lat z Eman Dere, stroniący od skandali i wygłaszania prywatnych opinii, sprawnie lawirował między tematami dotyczącymi prawa do zawierania małżeństw przez pary jednopłciowe, być może teraz będzie miał w tym temacie coś więcej do powiedzenia. Ojciec dwójki dzieci został przyłapany w drodze do hotelu w mugolskiej części Kairu. Nie od dziś wiadomo, że drogie, mugolskie hotele są doskonałym miejscem, gdzie można schronić się przed obiektywami fotografów, ale wygląda na to, że Achoris poczuł się zbyt pewnie i razem z jasnowłosym mężczyzną zameldowali się w hotelu Great Ramses. Do tej pory sam zainteresowany nie skomentował wydarzenia z dnia 20 stycznia. Nie udało nam się również dotrzeć do towarzysza naszego kandydata na ministra”.
- Pisał oczywiście Hori Salama? - mruknęłam i rzuciłam okiem na dół strony. - Oczywiście. Ma to plotkarskie zacięcie.
- To dobrze. Takim tematom dobrze robi reporter, który potrafi podtrzymywać emocje. Nimi tutaj gramy - rzekł z uśmiechem. - Aaron Wilson jest teraz drugą najbardziej poszukiwaną osobą w kraju.
- A kto jest trzecią?
- Ja.
Odłożyłam gazetę i złożyłam ręce na blacie. Spoglądaliśmy na siebie z Farisem, sycąc się tym niewątpliwie szczęśliwym momentem. Dopóki nie zobaczyłam tego na pierwszej stronie najbardziej poczytnego pisma w Egipcie, ten pomysł wydawał mi się co najwyżej małą anegdotką, o której starsze czarownice będą rozprawiały w kolejce do fryzjera. A tu proszę. Lawina ruszyła.
Teraz należało poprowadzić ją w miejsce, które należało zasypać.
Ale nie to zdumiało mnie najbardziej. Nie pomysł Farisa, nie sposób jego wykonania, a uśmiech, z którym teraz na mnie spoglądał - ciepły, prawie łagodny, pełen satysfakcji. Uśmiech, jakiego mogłam spodziewać się po Voldemorcie, po Heather, nawet po Zivit, ale nie po nim. A teraz proszę. Siedział przede mną, dumny i spokojny, jak gdyby właśnie był świadkiem pierwszego zaklęcia własnego dziecka.
- Chyba zniszczyliśmy jedną szczęśliwą rodzinkę i znakomicie zapowiadającą się karierę - powiedziałam z zadowoleniem, przeciągając powoli sylaby.
- Nasze społeczeństwo wiele wybacza - rzekł ze spokojem. - Gwałt na dziecku, morderstwo, rozboje, ale nie miłość dwóch mężczyzn. To jest największy grzech w oczach boga.
Pokiwałam głową, patrząc na gazetę spoglądającą na mnie niewinnie z blatu. Nikt w kairskich redakcjach i stacjach radiowych nie zdawał sobie sprawy, że w momencie, kiedy sokoły z listami śmigały po całym kraju, gdzieś daleko w jednym z dawno zapomnianych królestw dwie osoby - mężczyzna i kobieta - siedzieli przy stole, celebrując w tajemnicy zniszczone niewinne życie - dla większego dobra.
Dumbledore powinien być zadowolony.
- Chyba jednak nie byli tacy szczęśliwi, skoro miał kochankę - mruknęłam.
- To pewnie będzie jego linia obrony - odparł Faris, sięgając po kawę, którą mu podsunęłam. - Ale że był tam z kobietą. W każdym razie dowody na jego pobyt w hotelu obok już nie istnieją. Ani w mugolskim sprzęcie, ani w ich głowach.
Coś udało mi się zapamiętać z tego, co Faris opowiadał o działaniu kamer, choć nadal nie miałam pojęcia, jakim cudem można było zachować godziny ruchomego materiału na rzeczy wielkości małej książki. Przytaknęłam, udając, że wszystko doskonale rozumiałam.
- Myślisz, że mają ludzi tak dobrze zaznajomionych z mugolską technologią? - zapytałam.
- Myślę, że tak. Ale my też mamy.
- Dobrze. A nie obawiamy się kochanki?
Ufałam jego słowom, ale jeszcze bardziej wierzyłam uśmiechowi.
- Dziewczyna nic nie powie - rzekł z lekceważeniem. - Latifa Maluf jest córką dyrektora Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof. Niedługo sama wychodzi za mąż, raczej nie przyzna się do romansu z ponad dekadę starszym, żonatym mężczyzną podejrzanym o homoseksualny romans. Jej rodzina od pokoleń popiera konserwatystów. Nie muszę dodawać, że jej ojciec dobrze zna się z twoim kuzynem?
Parsknęłam pod nosem. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że żadna ze znajomości Hurija nie była przypadkowa. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od chęci sprawowania kontroli nad jego młodszym rodzeństwem. Bywały momenty, że nachodziły mnie wątpliwości - czy nie byłoby dla wszystkich lepiej, gdyby dzieci wyjechały z nim do Kairu? Czułam ukłucie wyrzutów sumienia, przypominając sobie obietnicę złożoną Kemmhyt w dniu swojej koronacji, ale szybko sobie przypominałam, że dzieci Ahmeda też były częścią Kemmhyt.
Odsunęłam od siebie talerz z niedokończonym śniadaniem i westchnęłam.
- Potrafił zaczarować całe biuro ministra - mruknęłam. - Trzeba będzie mieć Ibn Rahama na oku.
- Ach, właśnie, to nie koniec dobrych wiadomości. - Entuzjazm Farisa był tego dnia naprawdę niepokojący. - Będziesz zadowolona. Osama zgodził się na stworzenie przejścia między Sacher a Tantą. Oczywiście wszystkie dyskusje dotyczące połączenia królestw zostały wstrzymane. Co więcej, szef kancelarii ministra wybrał się na dłuższy urlop, a sekretarz stanu przebywa od wczoraj na zwolnieniu. Podobno to wyjątkowo zaraźliwy i ciężki przypadek groszopryszczki.
Wciąż się uśmiechał, więc i ja mogłam odetchnąć. Ciężar najbliższych dni wydał mi się nagle dużo łatwiejszy do udźwignięcia.
- Wielka szkoda.
- A Ahmed El-Said był tak dobry, że pomógł mu znaleźć zastępstwo - dodał. - Obawiam się, że twój kuzyn może się odrobinę zdenerwować.
Tym razem to ja się uśmiechnęłam.
- Nie zdąży.
*
Ich ostatnie spotkania zaczęły wyglądać tak samo: pojawiał się zawsze wieczorem, kiedy miał pewność, że poza służbą dom będzie pusty. Nie pytając, zabierał ją do jej własnej sypialni, zamieniał w strzępy to, co akurat na sobie miała. Po wszystkim jedli na balkonie hamam mahshi i rozmawiali tak długo, aż skończyło się wino. Sama nie była w stanie powiedzieć, kiedy to się wydarzyło, ale nie potrafiła wyrwać się z tego schematu. Było jej w nim dobrze, ale wiedziała, że Dżahmes w końcu upomni się o swoje. I zrobi to bardzo szybko, sądząc po tym, co działo się w Kairze.
A było jej tak wygodnie…
Tego wieczora też przyszedł. Trochę później niż zazwyczaj, dziwnie rozdrażniony i pachnący cygarami. Oczywiście po wszystkim znów był do rany przyłóż - pochlebny i czarujący, pochłaniał wzrokiem jej opalone, nagie pośladki wyeksponowane na śnieżnobiałej satynie, jak zwykle nic nie mówiąc. Poza ledwo słyszalnym, kojącym dźwiękiem trzaskającego w kominku ognia w pokoju panowała zupełna cisza. Pęki świec ustawionych tu i ówdzie po meblach rozpraszały ciepłym blaskiem gęsty mrok, rozpraszając wokół przyjemny zapach wosku i lawendy.
Choć czas na słowa miał nastąpić dopiero po kolacji, Zivit przerwała tę kojącą ciszę.
- Dostałeś list od Osamy? - zapytała szeptem, starając się zbyt gwałtownie nie przerwać romantycznej atmosfery.
Dziwny cień zakłócił spokój na uśmiechniętej, zrelaksowanej twarzy Hurija.
- Od Osamy?
- Od Osamy - powtórzyła. - Miał wysłać listę z potrawami.
Białe zęby zalśniły jak sznur pereł, gdy Hurij uraczył ją jednym z kolekcji swych olśniewających uśmiechów. Na niektóre wciąż nie była odporna, ale tego wieczora czuła pod skórą delikatne napięcie.
To musiało być dzisiaj.
- Listę z potrawami. Moja złota, oboje wiemy, że zajmiesz się tym lepiej ode mnie - odparł, przyciskając sobie jej dłoń do ust. Pobłażliwość, z jaką to powiedział, sprawiła, że Zivit skrzywiła się. - Poza tym rozmawialiśmy o tym, mam ostatnio dużo biznesowych spraw, wiesz, że złoto nie lubi bezruchu.
Poczuła, jak mięśnie twarzy odpowiadające za uśmiech zaczęły powoli tężeć.
- O ile pamiętam - odpowiedziała, nie zważając na chłodny ton - rozmawialiśmy też o tym, że moja siostra podejrzewa, że będziesz chciał zaangażować się w wybory.
- To dlatego naciska na nasz ślub? - zapytał.
Choć wciąż się uśmiechał - i to całkowicie szczerze - Zivit zupełnie przestała. Nieprzyjemne uczucie, które od tej dziwnej kolacji w pałacu zaszyło się w jej żołądku, wzmogło się, budząc w Zivit dziwną mieszankę strachu i irytacji. Właściwie czego się obawiała? Że Hurij się z nią nie ożeni? Było jej dobrze bez ślubu. Czerpała z tego związku, unikając wszystkich minusów małżeństwa. Czułość, zrozumienie, intymność bez jednoczesnych utarczek dnia codziennego, kłótni o późne powroty z pracy i sceny zazdrości. A i Hurijowi - jak jej się zdawało - odpowiadał aktualny stan rzeczy.
A jednak czuła gdzieś w głębi serca - zwłaszcza wtedy, kiedy wkraczała na scenę za swoją siostrą - że i ona zasługiwała na to, by być kimś więcej niż przyjemną odskocznią od problemów. Nie była pewna, czy chciała czegoś więcej, ale wiedziała, że na to zasługiwała. I chciała, by Hurij też wiedział.
Chyba nadszedł czas, by przerwać to koło.
- Nie - odparła zimno. - Dlatego, że ja tego chcę. Mam dość tkwienia w zawieszeniu. Ile to ma trwać? Miesiąc? Pół roku? Dziesięć? Pamiętaj, że nie mam już szesnastu lat. Nie mam czasu na gierki i nie jestem głupią trzpiotką, której można nawijać makaron na uszy przez lata.
Zdała sobie sprawę, że siedziała, kiedy i Hurij się podniósł. Uśmiech, który wciąż miał przylepiony do twarzy, jeszcze pięć minut wcześniej mógł jej się wydawać zniewalający, teraz przypominał durnowaty grymas.
- Kogo jak kogo, ale ciebie nie mógłbym nazwać głupią - zaczął. - W innym razie nie byłoby mnie tutaj. Nie interesują mnie…
- Naprawdę myślałam, że moglibyśmy być małżeństwem - warknęła. Nie zamierzała dać mu dokończyć. - Nie dlatego, że oboje mamy jakieś cele, które pomoglibyśmy sobie nawzajem zrealizować, tylko dlatego, że zwyczajnie się LUBIMY. Ale widocznie ty oczekiwałeś czegoś innego.
Wyskoczyła z łóżka, teraz już realnie rozzłoszczona. Nie spodziewała się, że tak to ją ubodzie - nawet pomimo braku pragnień dotyczących małżeństwa. Narzuciła szlafrok na ramiona i prawie wybiegła na balkon, szarpiąc się po drodze z aksamitnym paskiem. Po zetknięciu ze ścianą zimnego powietrza jej rozgrzana skóra błyskawicznie zareagowała gęsią skórką, ale Zivit już przetrząsała kieszenie w poszukiwaniu papierośnicy.
- Zivit, gdybym nie chciał cię poślubić, nie mówiłbym Amal - powiedział szybko, idąc za nią na balkon. - Zresztą dobrze wiesz, jak mówią. Pierwsza żona jest z konieczności, druga z miłości.
Rzuciła mu wrogie spojrzenie i zapaliła, nie zważając na to, jak się skrzywił.
- Nikt tak nie mówi. A Amal wie tylko tyle, co słyszy z plotek. Nie prosiłeś jej o zgodę na poślubienie drugiej kobiety, chociaż taką mieliście umowę - oznajmiła. - Nie mam ochoty na starcia z nią, a jeśli myślisz, że zamieszkamy we trójkę jako szczęśliwa rodzinka…
Urwała, gdy chwycił ją za ramiona i delikatnie ustawił przed sobą. Irytujący grymas na jego twarzy złagodniał, przybierając z powrotem cechy uśmiechu.
- Dlatego kupiłem ci dom - powiedział. - W Kairze, w Ityhii. Duże miasto, możliwości, tak, jak zawsze chciałaś.
- A Amal…
- Z Amal nie żyję od dawna. Nie sypiamy razem, łączą nas tylko dzieci.
Znów mu uwierzyła - może dlatego, że on znów patrzył na nią tak, jakby była najważniejsza na świecie.
Cholera, jakby miała te szesnaście lat…
Zaciągnęła się i wypuściła dym przez nos, patrząc na Hurija z ukosa, jak gdyby ta zmiana perspektywy miała ujawnić jakieś kłamstwo, ale on wyglądał tak samo dobrze, tak samo przekonująco jak zwykle.
- Naprawdę kupiłeś dom? - spytała, a on przytaknął.
- Kupiłem apartament, pojutrze będzie do odbioru. Urządzony tak, jak lubisz, ale - chwycił ją delikatnie za podbródek, drugą odebrał papierosa - rzucisz ten grzech.
Nie pocałował jej w usta, tylko musnął wargami czoło. Poczuła na nim delikatne łaskotanie wąsów. Na wpół rozbrojona zaskoczeniem prawie mu uwierzyła, zwłaszcza że zamiast zbierania swoich ubrań z podłogi, jak gdyby nigdy nic wrócił do łóżka. Nigdy nie zostawał do rana.
Miała mętlik w głowie i jednocześnie czuła, że próbował nią manipulować. A ona chciała być tak manipulowana.
Zamiast późnej kolacji na balkonie zjedli wczesne śniadanie w jadalni, a później Hurij zniknął, zostawiając ją sam na sam z myślami na piekielnie długie półtora dnia. Starała się go nie oczekiwać, ale nie potrafiła przestać zerkać na zegarek, kiedy wskazówki zaczynały zbliżać się do osiemnastej.
Kupił dla nich mieszkanie.
No i co to zmieniało? Ona też mogła kupić mieszkanie. Mogła kupić siedem mieszkań i w każdym trzymać kochanka - jednego na każdy dzień tygodnia.
Teraz już będzie musiał poprosić Amal o zgodę.
I nie chodziło jej nawet o samego Hurija, choć nawet się nie spostrzegła, kiedy to ze zwodzącej stała się zwodzoną. Czuła się jak między młotem a kowadłem - z jednej strony on, a z drugiej Dżahmes. Być może matka znów miała rację i Zivit niepotrzebnie zawierzyła Voldemortowi. Im dłużej nad tym myślała, tym większe wątpliwości ją ogarniały i teraz nie potrafiła znaleźć powodu, który motywowałby go do utrzymywania jej przy życiu przez tak długi czas.
Ucinała te myśli. Jeżeli chciała mieć jakąś przyszłość, powinna odciąć przeszłe wydarzenia. Odsunąć się od Dżahmes, Czarnego Pana i świata, który zaczynali tworzyć w Kemmhyt. To nie był już jej dom. Tamten powinna zacząć budować w Kairze.
Dlatego pierwsze, co zrobiła, to opróżniła papierośnicę.
Przez całe popołudnie oszukiwała się, że wcale nie oczekiwała, aż skrzat domowy przyjdzie na górę oznajmić jej wizytę Hurija. Dopiero kiedy to się stało, poczuła, jak kamień spadł jej z serca.
Spodziewała się, że na tę okazję Hurij pojawi się z nielegalnym świstoklikiem, ale użyli teleportacji łącznej - prosto do mieszkania.
- Już jesteś uwzględniona we wszystkich zaklęciach ochronnych - oznajmił jej, dotykając różdżką drzwi zewnętrznych. Zamek kliknął cicho.
Do mieszkania wchodziło się z przestronnej klatki schodowej, gdzie znajdowały się również drzwi do windy. Szeroki przedsionek w części wspólnej - stylizowany na amerykańskie wnętrza z lat trzydziestych - w niczym nie przypominał korytarza w bloku. Każdy bibelot, obrazek, każdy mebel - wszystko ociekało luksusem, ale dopiero w momencie, gdy Hurij zaprosił ją do mieszkania, serce Zivit zabiło mocniej.
Apartament był kompletnie urządzony. Wyraźnie mniejszy od domu w Arismad-Arismad - pomimo nowocześnie wyposażonych pomieszczeń - wydawał się dużo bardziej przytulny. Dominowały proste formy i kolory ziemi, które Zivit lubiła najbardziej - kość słoniowa, stłumiona oliwka i chłodny beż. W każdym pomieszczeniu aż roiło się od roślin. Mięsiste liście, delikatne, jasnozielone pnącza, frywolne listki prężyły się dumnie, chcąc zaprezentować się z jak najlepszej strony, jak gdyby wiedziały, że oceniało je fachowe oko miłośniczki zielarstwa. Przeszli wolno najpierw przez wszystkie gościnne pomieszczenia na pierwszym piętrze, następnie Hurij zaprowadził ją na drugie, gdzie znajdowała się część prywatna. Nieco dłużej zatrzymali się w sypialni, gdzie Zivit postanowiła wypróbować miękkość materaca i ocenić widok z balkonu. Uśmiechnęła się pobłażliwie na widok stereotypowo męskiego gabinetu z ciemnobrązową boazerią na ścianach, olbrzymim, ciężkim biurkiem pod oknem, kanapą z czarnej skóry i stołem bilardowym w centralnej części pokoju. Natomiast kiedy Hurij zaprowadził Zivit na drugą część piętra, serce zabiło jej szybciej na widok trzech przestronnych, zupełnie pustych pomieszczeń.
- Swoją część urządzisz sobie po swojemu - rzekł, obejmując ją ramieniem.
- A gdzie pokoje Yusufa i reszty dzieciaków?
Pociągnął ją delikatnie za sobą w kierunku głównych schodów prowadzących na jeszcze jedno piętro.
- Będą mieszkać z matką. To gniazdko jest tylko dla nas - odparł, przyglądając się jej z czułością. - Poza tym będziemy potrzebować miejsca dla naszych dzieci.
Czuła na sobie jego spojrzenie, ale nie potrafiła go odwzajemnić. Nigdy żaden mężczyzna nie rozmawiał z nią o tym, że chciałby mieć z nią dzieci. Nawet Nathir, jak gdyby ten krok był jednym za daleko w drodze po niedostępne serce Dżahmes. A teraz Zivit stała w progu kolejnego pustego pokoju i wyobrażała sobie, w którym miejscu mogłoby stanąć malutkie łóżeczko. Zderzyła się z tą wizją tak niespodziewanie, że nie była już pewna, czego pragnęła. Ogarnęła ją mieszanka zapału i podekscytowania - uczucie, które zawsze towarzyszyło świeżym początkom.
Schody na górę zaprowadziły ich do pomieszczenia, przez które wychodziło się na olbrzymi taras. Ilość zieleni niemal przytłaczała, ale znalazło się miejsce na duży stół i komplet wypoczynkowy ustawiony w taki sposób, by wygodnie można było podziwiać z niego panoramę miasta. Zivit podeszła bliżej, chłonąc widok rozpościerający się za barierką. Za dnia musiało tu być pięknie, ale wieczorem, kiedy całe Ityhii tętniło feerią świateł, sceneria zapierała dech w piersiach. Wielka piramida ministerstwa górowała nad otaczającymi ją budynkami, okolona delikatnym blaskiem lamp, podobnie budynek sądu - prawie bliźniaczo podobny, dużo niższy, ale równie pyszny co stojący tuż obok Teatr Ptaha.
Paradoksalnie sama w dużym mieście czułaby się bardziej samotna niż na końcu świata w Arismad-Arismad, ale wiedziała, że z Hurijem będzie inaczej. Zerknęła na niego, kiedy pojawił się u jej boku. Pomarańczowe światła miasta odbijały się w jego czarnych oczach, ogarniały wysokie czoło jak i kości policzkowe, tworząc złotawą powłoczkę. Pomimo wielkiego szczęścia i poczucia, że naprawdę traktował ją poważnie, Zivit go nie kochała. Świadomość tego opadła na nią lekko jak łagodny powiew chłodnego wiatru - bez intensywnego bicia serca i gonitwy myśli. Nie kochała Hurija tak, jak myślała, że powinno się kochać, ale czuła, że pasowali do siebie. I lubili się, co przecież było ważniejsze od szczeniackich uniesień. No i był przystojny. Charyzmatyczny. Czuły i jednocześnie tak bezczelny, że nie potrafiła tego wyrazić słowami. Pociągał ją jak dawno żaden inny mężczyzna - a jednak brakowało w tym czegoś, co mogłoby usunąć całą resztę i sprawić, że Zivit poszłaby za nim bez słowa skargi.
Ale Zivit już dawno nie miała szesnastu lat.
Godzinę później wróciła do Arismad-Arismad sama, teraz już zupełnie pewna, że właśnie tego potrzebowała. Może nie chciała, ale - właśnie - potrzebowała, by wreszcie zyskać to, do czego dążyła, od kiedy zabiła Nathira.
Święty spokój.
Oddała skrzatowi nakreślony naprędce list do Dżahmes i sama czym prędzej wskoczyła do wanny, gdzie wciąż rozmyślała. Pierwszy raz od momentu rozmowy z siostrą doświadczyła w związku z tym przyjemnego ukłucia jakiejś podłej satysfakcji. Oczywiście - postępowała zgodnie z wolą Dżahmes. Być może nawet uwierzyła w to, co opowiadała podczas kolacji, ale pierwszy raz poczuła, że to ona miała nad tym kontrolę.
Wychodząc z wanny - cudownie zrelaksowana i wygrzana - poczuła wszechogarniającą ją senność. Powieki, wszystkie członki, ramiona - wszystko rozkosznie jej ciążyło, domagając się miękkiego materaca i ciepłej pościeli. Niestety widok czekającego za drzwiami Arsesa zaburzył plany natychmiastowego wskoczenia pod kołdrę.
- Gość czeka w salonie - oznajmił w odpowiedzi na uniesione brwi swojej pani.
Automatycznie powędrowała wzrokiem w kierunku zegara.
- Gość? Jest dwudziesta pierwsza. - Urwała, a odpowiedź sama się jej nasunęła, zmywając lodowatą falą przyjemne, senne odrętwienie. - Zaproś go tutaj.
Oczywiście.
Patrząc z niepokojem za oddalającym się skrzatem, narzuciła prędko szlafrok na koszulę nocną i zaczesała palcami do tyłu mokre włosy. O takiej porze bez zapowiedzi mogła spodziewać się tylko trzech osób. Hurija, Dżahmes i Voldemorta. Z kuzynem rozstała się ledwo godzinę wcześniej, więc jego mogła wykluczyć - z czym zgadzał się jej ściśnięty w nerwach żołądek.
Choć wizyta siostry wydawała się najbardziej prawdopodobna, miała nadzieję, że to jednak nie będzie Dżahmes.
Dlatego widok niskiej, krępej kobiety w sięgającej ziemi szacie i chuście zasłaniającej włosy sprawił, że serce podskoczyło Zivit jak na gumowej taśmie. Automatycznie sięgnęła do klap szlafroka i naciągnęła je mocniej, podczas gdy Amal śmiało przekraczała próg komnaty. Szybkim, surowym spojrzeniem czarnych oczu ogarnęła wnętrze sypialni i zatrzymała się z powrotem na twarzy jej właścicielki. Zivit wydawało się, że kobieta ani razu nie mrugnęła, choć ona sama zatrzepotała powiekami już przynajmniej dziesięć razy.
Skinęła różdżką i bez słowa wskazała ręką na dwa proste, białe krzesła, które pojawiły się w wolnym kącie pokoju. Usiadły, nie spuszczając z siebie wzroku.
- Mój mąż poprosił mnie rano o zgodę na poślubienie ciebie - zaczęła bez ogródek, a serce Zivit znów załomotało.
Spodziewała się, że Amal zechce przełamać lody jakimś fałszywym komplementem co do wystroju jej sypialni albo będzie milczeć tak długo, aż Zivit zaproponuje coś do picia. A teraz nie było już miejsca na drinki. Amal nie zamierzała owijać w bawełnę.
- I jaka jest twoja decyzja? - zapytała.
Bardzo się starała, żeby zabrzmieć neutralnie, ale nie była w stanie. Stalowy wzrok kobiety był w odbiorze jak chmara gwoździ wycelowanych w stronę Zivit. Amal uśmiechnęła się gorzko bardzo dziwnym, prawdziwym uśmiechem, który ledwo poruszył wąskie usta, ale bił z oczu.
Sekundy zdawały się ciągnąć w nieskończoność.
- Oczywiście zgodziłam się - odpowiedziała w końcu, a gorycz w tych ciemnych, zimnych oczach zmienił się w kpinę. - Kim jestem, by odmówić siostrze królowej? To zaszczyt, który otoczy całą moją rodzinę.
- Wy nie uznajecie Dżahmes-Meritamon za swoją królową.
Nie była pewna, kogo miała na myśli, mówiąc wy. Hurija i Amal, Amal i jej rodzinę czy może samą Amal, a może samego Hurija, tylko nie chciała wypowiedzieć tego głośno? Tymczasem uśmiech w opadniętych kącikach czarownicy się pogłębił.
- Moja rodzina pochodzi z Ueh Mee, zatem, tak, ma własnego króla - odparła i zarechotała cicho. - Dżahmes-Meritamon jest moją królową, od kiedy poślubiłam Hurija. Bez względu na to, co on o niej myśli. Mogę się nie zgadzać w wielu sprawach, ale to nadal moja królowa. Szanuję ją. Jest dobra dla swoich ludzi.
Dziwnie brzmiały te słowa, zabarwione pogardą i wyrażające rzeczowość - tak niepasujące do Amal - lecz do Zivit szybko dotarło, że nigdy nie wiedziała, co właściwie Amal sobie myślała. I czy w ogóle cokolwiek, bo jej okrągła twarz rzadko kiedy wyrażała cokolwiek poza brakiem zaangażowania.
- Nie zauważyłam, żebyś kiedykolwiek sprawiała wrażenia, jakby cię to obchodziło - powiedziała Zivit.
Właściwie dostała już to, co, chciała, ale ciekawość wygrała z niechęcią. Właściwie dlaczego nie miałaby zapytać. Brew kobiety drgnęła ku górze.
- Nigdy o tym nie mówiłam, bo moim zadaniem nie jest mówić - odrzekła takim tonem, jak gdyby to była najjaśniejsza rzecz pod słońcem. - Ale mam swój rozum. I to nim się kieruję, wbrew temu, jaką opinią cieszą się Ad-Dinowie. Co by nie mówić, Kemmhyt miało w swojej historii bardziej szalonych władców niż Dżahmes-Meritamon. Jak i Ueh Mee. Mój ojciec zawsze mawiał - dopóki ślepe pragnienie miłości ludu góruje nad ślepym pragnieniem władzy, niech władca pozostanie ślepcem.
Nie słyszała, by Amal wypowiedziała podczas jednego wieczora więcej słów. W tym momencie było w niej coś z Faridy - może ten rzeczowy, opanowany ton, może wzrok, którym potrafiła przywołać do porządku. Spokój emanujący z postawy, lecz Amal brakowało szlachetnych rysów, elegancji w ruchach - tak podobnych do tej, którą Zivit widywała u swojej matki. I może właśnie brak szlachetności i elegancji czyniły te słowa w jej ustach tak przekonujące.
- Po co tu przyszłaś? - Tym razem to Zivit zapytała wprost. - Rozmawiać o mojej siostrze?
- Jedno wychodzi z drugiego - odparła bez nuty wrogości w głosie, choć rzadkie brwi zmarszczyły się, tworząc jedną krótką linię nisko nad powiekami. - Ty jesteś siostrą królowej. Wiem, że to ciebie najpierw szykowano do roli królowej. Nie do żony muzułmanina. Nie nadajesz się do życia w cieniu swojego głupszego, porywczego męża. Do milczenia i przytakiwania, kiwania głową na jego idiotyczne, kosztowne propozycje.
Zivit zaśmiała się automatycznie, ale nie było w jej śmiechu humoru.
- Przytakiwanie i kiwanie głową? - Zacmokała cicho, kręcąc głową. - To nie jesteś ty. Hurij za bardzo cię szanuje, żeby…
- Właśnie dlatego mnie szanuje. Bo wiem, w którym momencie być posłuszną, a w którym sprytnie postawić na swoim. Tak, żeby Hurijowi wydawało się, że to jego genialny pomysł - przerwała jej. Bijący od niej stoicki spokój wydał się Zivit nienaturalny. Upiorny. - Przyznaję, że nie jest to łatwe. Mój mąż to w końcu całkiem inteligentny człowiek. Ale poza licznymi pozytywnymi cechami Allah obdarzył go ogromną pychą - jego zgubą, a moim wielkim sprzymierzeńcem. Czymś, z czego ty nie będziesz potrafiła korzystać.
Miała ochotę prychnąć, ale z każdą sekundą zdawała sobie sprawę, że Amal miała rację co do jego arogancji. I po części właśnie ona sprawiała, że Zivit czuła się przy nim na równi. Inaczej niż w przypadku Nathira, który we wszystkim jej ustępował - z Hurijem mogła żyć jak równa z równym, a takie uczucie zdołała wywołać w niej wcześniej tylko jedna osoba.
Uśmiechnęła się i znów pokręciła głową.
- Problem w tym - rzuciła - że ja nie chcę nim manipulować. Nie chcę być szyją, która kręci głową - głupim mężem z ego rozmiaru ministerialnej piramidy. Oboje pragniemy partnerstwa i możemy nawzajem sobie pomóc.
Amal też się uśmiechnęła. Wąskie wargi rozciągnął soczyście triumfalny grymas - tak szeroki, jak gdyby tłumiła go przez całą rozmowę specjalnie na tą okazję.
- Tak ci powiedział?
Ta pewność czyniąca z twarzy Amal karykaturalną rzeźbę z plasteliny wywołała w Zivit gwałtowne zaprzeczenie. Ona - kobieta, która mogła nazywać się żoną wyłącznie dzięki aranżowanemu małżeństwu - była przekonana, że wiedziała o Huriju wszystko. Ta nieatrakcyjna, szorstka baba. Sunąc wzrokiem po wysokim czole, zatartych rysach uwypuklonych przez hidżab, obwiśniętych policzkach i przesuszonych dłoniach Zivit nie dowierzała, że Amal miała dopiero czterdzieści pięć lat. Ona sama - niewiele młodsza - wyglądała prz niej jak nastolatka.
Pierwsze małżeństwo z rozsądku, drugie z miłości.
W tym przypadku coś w tym musiało być.
- Wbrew temu, co możesz o mnie myśleć - powiedziała - nie jestem naiwna. Ale ja też przeżyłam swoje. I dobrze znam Hurija. Wychowywaliśmy się w jednym domu. Jego macocha była dla mnie jak matka.
Czarownica pokiwała głową. Z rękami złożonymi na odstającym brzuchu, w czarnej szacie przywodziła na myśl jedną z tych starych kapłanek Anubisa, które Zivit w dzieciństwie widywała czasami późną nocą, idące jedna za drugą w stronę ukrytego korytarza prowadzącego do podziemi pałacu. Amal miała teraz identyczny wyraz twarzy - zadumany, skupiony, z cieniem jakiegoś tajemniczego triumfu, jak gdyby nosiła w sobie sekret, który tylko ona była godna poznać.
- Sama się przekonasz - odpowiedziała, wstając. - Bycie żoną takiego człowieka nie jest proste, ale ty jeszcze o tym nie wiesz. Twój pierwszy mąż był dokładnie takim mężem, jakim był człowiekiem, a Hurij…
- Znam go nieporównywalnie dłużej…
- …Hurij jako mąż to zupełnie inna osoba. Zobaczysz.
Odwróciła się i ruszyła wolno w kierunku drzwi. Poruszała się pokracznie jak pingwin - Zivit dopiero teraz to zauważyła. Jak mogła zobaczyć w niej Faridę? Poczuła się wyprowadzona z równowagi, choć Amal nawet nie podniosła głosu. Sama poderwała się z krzesła, chcąc ją zatrzymać, mieć ostatnie słowo. I wtedy na nią to spłynęło.
- Najpierw pomyślałam, że to po prostu zazdrość - rzuciła, a tamta przystanęła w progu z ręką na klamce i wyrazem uprzejmego zaskoczenia na twarzy. Widząc błysk zainteresowania w opuchniętych, czarnych oczach, Zivit dodała szybko: - Ale ty po prostu się tym brzydzisz. Brzydzi cię to, że jesteśmy rodziną i zamierzamy się pobrać.
Rozchyliła usta, gdy Amal przytaknęła z kurtuazją.
- Zgadza się. Brzydzi mnie to - odparła. - Ale to nie ma znaczenia. Nie ja będę w tym uczestniczyć.
Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Zivit jeszcze przez chwilę słyszała jej ciężkie kroki oddalające się w dół po krętych schodach. Została sama z poczuciem okropnego pomieszania. Na zewnątrz mogła oddalać od siebie to, co mówiła Amal, usprawiedliwiać jej obrzydzeniem, zazdrością i niechęcią pogodzenia się z nadchodzącymi zmianami, ale sama nie miała pojęcia, skąd brało się to wewnętrzne ssanie. Ten niepokój domagający się papierosa.
Nie potrafiła dłużej usiedzieć na krześle. Usunęła oba jednym machnięciem różdżki, jakby chciała pozbyć się wspomnienia o tych dziwnych odwiedzinach, ale pełen goryczy i satysfakcji uśmiech Amal wciąż stał jej przed oczami. Zupełnie rozbita, targana na zmianę złością i strachem, wygrzebała z dna komody świeżą paczkę papierosów “na wszelki wypadek” i drżącymi rękami zapaliła jednego.
*
Pierwszy raz obchodziłam Id al-Fitr. Pozwoliłam dzieciom ustroić swoje pokoje, wziąć udział w modlitwie w wielkiej sali w budynku przylegającym do meczetu, a następnie każde z nich dostało galeona, którego mogły ofiarować biednym, wrzucając monetę do wielkiego kosza wystawionego na zewnątrz. Oczywiście najbardziej czekały na publiczne świętowanie, kiedy na ulicach Kemmhyt - bardziej niż na co dzień - opływały w kolorowe tłumym radosne rozmowy i rozdawane na kramach łakocie. W innej sytuacji zapewne byłabym skłonna pozwolić Jasiminie i chłopcom na spędzenie tych dni w Kairze u Hurija, ale nie chciałam rozbudzać ich tęsknoty za bratem.
A one same nie pytały.
Było dużo powierzchowności w tym, jak dzieci Ahmeda i Faridy odbierały święto dziękczynienia, ale nie miałam im tego za złe. Wcale nie zależało mi na pielęgnowaniu wiary ich ojca, a one same odbierały je głównie przez pryzmat słodkości na stole i otrzymywanych prezentów. Trochę przez wzgląd na Jasira i Nabila zaprosiłam na kolację całą rodzinę Quasima, co wystarczyło, by niezbyt duża, przytulna sala przybrana kwiatami i girlandami z kolorowych lampek, łańcuchów z bibuły i ostrokrzewu wypełniła się dziecięcymi okrzykami, bieganiną i rubasznymi dyskusjami przy stole. Obchody Id al-Fitr z bliskimi Quasima ani trochę nie przypominały tych wszystkich sztywnych jak linijka świąt, które pamiętałam z dzieciństwa.
Nie byłam zdziwiona, kiedy wraz z pojawieniem się skrzatów domowych wszelkie krzyki i piski umilkły, a prawie dwadzieścia par okrągłych, zaciekawionych oczu śledziło pilnie każdy ruch olbrzymiego kosza wypełnionego zapakowanymi w kolorowy papier pudełkami. Usiadłam w jednym z wysokich foteli w centralnej części pokoju jak bardzo dziwny Święty Mikołaj, a dzieci raz-dwa ustawiły się w kolejce - od najstarszego do najmłodszego. Nastolatki - nieco zawstydzone, z pozorną obojętnością przyjmowały paczki, dygały pośpiesznie i odchodziły, by obejrzeć w kącie swoje podarki. Młodsi nie krępowali się podekscytowania. Wyrywali sobie zabawki, wymieniali się książkami, a w powietrzu bardzo szybko zaroiło się od latających miotełek, warczących i gryzących frizbi, podskakujących i kąsających po łydkach miniaturowych goblinów z czerwonymi nosami.
- Czemu oni też dostają prezenty? - zapytał z nutką zazdrości Samir, kiedy Silas wlazł do kosza i z zapałem zaczął w nim grzebać, dopóki poza kolejką nie wręczyłam jemu i Totowi po dwie sporych rozmiarów paczki. - Oni nie wierzą w Allaha.
- Są za mali, żeby wierzyć w cokolwiek - odparłam, wręczając Nadirze jeszcze dwa mniejsze prezenty, które Heather przygotowała dla Imseta i Abigail. Dopiero później trzy pudełka (w tym jedno wysokie jak sam Samir) jedno po drugim wylądowało na kolanach najmłodszego z synów Ahmeda. - Dajesz radę?
Chłopiec zaciągnął na bok swoje podarki, uśmiechnięty i już nie tak nadąsany, pilnując, by największe pudełko nie dostało się w łapki Silasa i Tota, którzy błyskawicznie stracili zainteresowanie swoimi mniejszymi prezentami i wystrzelili jak z procy w stronę Samira. Nim dobiegli do kanapy, na której wymościł się mały Lock-Nah, Nadira już przywołała ich sobie na kolana.
- Daję - wydyszał Samir. - A kiedy dorosną?
- Kiedy dorosną, sami wybiorą, który z bogów będzie ich opiekunem - odpowiedziałam. Kolejny podarunek, nadzwyczaj ciężki, wielkości skrzyni na piłki do quidditcha, wylądował w ramionach jednego z ciemnoskórych wnuków Quasima. Temu konkretnemu brakowało obu jedynek. - Ja też sama wybrałam bogów, w których teraz wierzę. Kiedy chodziłam do szkoły, dorastałam w środowisku, gdzie popularna była wiara w Jedynego Boga - Jezusa Chrystusa. Dopiero gdy stałam się dorosła, Wielka Enneada i Starzy Bogowie sprawili, że mogłam wrócić do Kemmhyt, by im służyć.
Wtem Jasmina, której przypadła kolej na otrzymanie podarunku, podskoczyła w miejscu i zamachała ręką w powietrzu, jakby zgłaszała się do odpowiedzi.
- Ja wiem! Wiem! - wykrzyknęła głośno, ale teraz, gdy większość dzieci dostała swoje prezenty, w sali panował taki harmider, że nikt poza mną i resztą najmłodszych w ogonku nie zwrócił na nią uwagi. - Tata mówił, że korona wygląda jak piramida. Na samej górze jest bóg, któremu służy król, potem jest prawa ręka króla, który służy i bogom, i królowi… potem jest rada, ale nie pamiętam, co ona robi. I nie wiem, jak korona może być podobna do piramidy. Przecież piramida jest trójkątna, a korona okrągła.
- To taka przenośnia. - Jasmina zacisnęła usta, a na jej czoło wystąpiły zmarszczki, więc dodałam szybko: - Korona jest symbolem władzy królewskiej, ale twojemu ojcu chodziło o królestwo. W przyszłym roku będziesz się o tym uczyć.
Kosz był już praktycznie opróżniony - poza niewielkim pudełkiem zaadresowanym do Jasminy zostało sześć pudełek dla trzech najmłodszych dziewczynek. Wielkie, ciemne oczy robiły się coraz mniejsze na widok drobnego podarunku, a kiedy pokrywka została podniesiona i Jasmina podniosła do oczu niewielką, drewnianą figurkę hipogryfa, na szczupłej buzi rozlało się wyraźnie rozczarowanie. Zabawka rozłożyła skrzydła i uniosła głowę, spoglądając na swoją nową właścicielkę. Poczułam uśmiech zbierający się w kącikach ust, kiedy wahała się między nadąsaniem a przyjęciem tego marnego prezentu jak dorosła.
Nie chciałam się dłużej nad nią pastwić.
- Chcesz zobaczyć jego dużą wersję? - zapytałam.
Błyskawicznie podniosła głowę, a radość rozświetliła jej twarz, gdy zobaczyła moją minę.
- Naprawdę?!
- Jak wszystkie prezenty zostaną rozdane.
Powściągnęła swój entuzjazm, ale widziałam kątem oka, ile ją to kosztowało. Stanęła z boku, ale nie za daleko, gdybym miała zapomnieć o złożonej obietnicy, ale poza tym trzymała się jak prawdziwa księżniczka - wyprostowana, z godnie uniesioną głową i dłońmi zaciśniętymi na drewnianym posążku, bo to właśnie ona jedyna z tej całej ferajny dzieciaków dostała prawdziwego hipogryfa.
Kiedy na dnie kosza nie pozostała już ani jedna samotna paczka, razem z Amenią i napiętą z podniecenia Jasminą wybrałyśmy się na tyły zamku, gdzie znajdowała się pałacowa stajnia. Dziewczynka prawie fruwała pod sufitem, gdy na horyzoncie pojawiła się przestronna hala z żółtych, kamiennych bloków, nakryta lekkim dachem z drewna. Nad ogromnymi, dwuskrzydłowymi drzwiami widniała prosta płaskorzeźba z herbem Kemmhyt.
Weszłyśmy do środka prosto w zapach siana i koni, a z ust Jasminy wyrwało się ciche, przeciągłe “Ooo!”, które poniosło się głucho po długim na ponad trzysta stóp wybiegu - między dwoma rzędami zabudowanych boksów stał słusznych rozmiarów dorosły hipogryf. Na dźwięk otwieranych drzwi obrócił wspaniałą głowę i potrząsnął nią identycznie jak jego maleńki, drewniany odpowiednik. Śnieżnobiałe pióra lśniły w ciepłych promieniach słońca sączących się przez wąskie okienka w boksach, przechodziły płynnie w sierść o identycznej barwie. Długi ogon spleciony we wdzięczny warkocz poruszył się niespokojnie, a sam hipogryf stężał nieco, przyglądając nam się bystro wielkimi, czarnymi jak żuki oczami. Postawa zwierzęcia ostudziła nieco zapał Jasminy, która zwolniła mocno, zerkając na mnie z dołu.
- Siedziałaś kiedyś na hipogryfie? - zapytałam.
Przytaknęła niepewnie.
- Z tatą. Kilka razy. Ale to było dawno.
Hipogryf nie był przywiązany - lina oplatająca mu szyję zwisała luźno na podłogę, a pilnujący go stajenny zupełnie spięty stał oparty o drzwi jednego z boksów.
- Zapanowanie nad hipogryfem to kompromis między pokazaniem siły i szacunku jednocześnie - powiedziałam, wychodząc śmiało na środek stajni. - Hipogryf musi czuć, że jesteś godna, by go dosiąść, ale nie możesz przy tym okazać mu braku szacunku. Wiesz, jak honorować hipogryfa?
- Muszę mu patrzeć w oczy i się ukłonić. Nie przerywać kontaktu wzrokowego - wyrecytowała z większą pewnością. - I nie wykonywać gwałtownych ruchów. Przeczytałam w książce.
- Dobrze.
Wysunęłam się naprzód i hipogryf wbił wzrok we mnie, unosząc delikatnie przyciśnięte do boków skrzydła. Amenia wybrała naprawdę śliczny okaz i - mimo zaczepnego pierwszego wrażenia - wydawał się dość łagodny. Taksując hipogryfa spojrzeniem, zatrzymałam się miękko, z uwagą, by odgłos kroków na kamiennej posadzce go nie spłoszył. Czułam za plecami napięcie buzujące w Jasminie jak wrząca woda w kociołku. Byłam pewna, że gdybym teraz się odwróciła, zobaczyłabym, jak dziewczynka trzymała kciuki, przyciskając piąstki do ust. Pochyliłam się nisko i trwałam w tej pozie tak długo, aż skrzydła nie opadły z powrotem na boki, a wspaniała ptasia głowa odpowiedziała w równie niskim ukłonie.
- Teraz mogę się zbliżyć - dodałam już znacznie ciszej. - Dostosuj ton głosu. Nie może być za głośny, bo to może go rozdrażnić, ale jednocześnie powinnaś brzmieć spokojnie i pewnie. Hipogryf wyczuje, że nie jesteś doświadczona, ale musisz dać mu pewność, że będziesz spokojna i zachowasz się tak, jak należy.
Najpierw pogładziłam ostro zakończony dziób, dopiero później dotknęłam łba i miękkich, jedwabistych piór. Pachniały przyjemnie, wypielęgnowane jakąś lawendową pomadą, podobnie szpony i kopyta - nie nosiły ani śladu pyłu. Hipogryf przechylił głowę, zaglądając mi w twarz jednym z dwojga swoich pięknych oczu. Przeciągnęłam ostatni raz ręką po opierzonym karku i nacisnęłam lekko na zgięcie przedniej łapy. Ukląkł, nie okazując żadnego poruszenia, pozwalając mi wskoczyć sobie na grzbiet.
- Widzisz? - zapytałam, gdy hipogryf ruszył śmiało w głąb stajni i zawrócił, by zrobić kilka dużych kółek na środku korytarza. - Żadnego strachu.
- W porównaniu do smoka to faktycznie żaden strach - wtrąciła Amenia, rechocząc cicho pod nosem.
Mogłam przywołać ją do porządku tylko spojrzeniem, ale niewiele to dało, bo okrągłe ze zdenerwowania oczy Jasminy stały się jeszcze większe.
- Też musiałam się tego nauczyć. I Królowa wcale tego nie ułatwiała - odparłam stanowczo. Amenia wciąż bezgłośnie chichotała, zakrywając sobie usta dłonią. - Z hipogryfem nie jest jak z miotłą albo z dywanem. Nie wpadnie bezmyślnie na ścianę, nie zrzuci cię, chyba że dasz mu powód. Pamiętaj, żeby trzymać się mocno udami. Tak, jak podczas konnej jazdy, tylko nie możesz używać lejców. Hipogryfa raczej się nie siodła.
- Do lotu też nie? - spytała cicho Jasmina.
- Do lotu też nie. Ale zanim do tego dojdziesz, masz przed sobą dużo godzin do wyjeżdżenia. Amenia będzie cię uczyć, to ona zdecyduje, kiedy będziesz gotowa. Zaczęłabym od nauki oporządzania hipogryfa.
Ponagliłam go jeszcze, by zrobił kilka okrążeń wzdłuż rzędów boksów. Choć nie dosiadałam hipogryfa od lat i prawie zdążyłam zapomnieć, jak miękko w porównaniu do konia odbijał się od podłoża, jak płynne był jego ruchy. Strach w oczach Jasminy zbladł nieco i wpuścił na twarz nieśmiały uśmiech, ale w momencie, gdy zatrzymałam hipogryfa, zniknął zupełnie, a dziewczynka szybko przełknęła ślinę i dygnęła sztywno, spoglądając gdzieś w dal - niedaleko za mną, prawie na równi z moim ramieniem. Amenia też przestała się uśmiechać i skinęła głową.
Nie zdążyłam się odwrócić, bo Voldemort prawie w tej samej chwili znalazł się w moim polu widzenia. Niebezpiecznie blisko, prawie muskając jedno ze skrzydeł, stanął na wprost hipogryfa i złożył krótki, ale porządny ukłon, którego zwierzę nie miało prawa zignorować. Ugięło kark, śledząc wzrokiem każdy ruch Czarnego Pana, ale nie otrzymało żadnej pieszczoty.
- Obniżasz standardy? - zapytał.
Silne ręce chwyciły mnie w pasie i pomogły zsunąć się z grzbietu hipogryfa. Jedno krótkie spojrzenie Voldemorta w kierunku Amenii wystarczyło, by zrozumiała. Zupełnie naturalnie przejęła pierwszą lekcję, choć ton jej głosu nie współgrał z prawie wiarygodnym spokojnym uśmiechem.
- To prezent dla Jasminy z okazji Id al-Fitr - odparłam lekko zdezorientowana. - Ma prawie osiem lat. Najwyższy czas, żeby dostała pierwszego hipogryfa.
Odeszliśmy nieco dalej, mijając wolno kolejne boksy. Mięśnie na identycznie umaszczonych końskich zadach drgały i poruszały splecionymi w warkocze ogonami, odganiając się od much.
- Wy, Egipcjanie, zawsze znajdziecie sobie powód do świętowania - rzekł zjadliwie, spoglądając na mnie z góry, ale w jego czerwonych oczach nie było śladu dezaprobaty. - Nawet teraz, kiedy wasz minister grozi wam przewrotem.
Uniosłam brwi, parskając śmiechem.
- ON nam grozi? - zapytałam z przekąsem. - Słyszałeś ostatnio o następnych dziwnych ruchach Ibn Rahama? Jest dokładnie tak, jak Faris przewidywał. Osama w ciszy snuje swoje bajki o lepszym jutrze, a Achoris walczy z mediami.
- Na twoim miejscu nie cieszyłbym się zawczasu. Przejęcie kontroli nad jego biurem i kilka ośmieszających artykułów na temat jego przeciwnika to za mało, żeby wygrać wybory. A z tego, co miałem okazję ostatnio czytać, Achoris nie ma za bardzo z czym walczyć. Gazety wyjątkowo łagodnie się z nim obeszły.
- Może i tak - prychnęłam. - Na wszystko nie możemy mieć wpływu. Ale z przyjemnością obserwuję, jak słupki poparcia tak świetnie zapowiadającego się ministra spadają.
Podły uśmieszek czający się w kąciku jego ust był jak zapowiedź kolejnej nieprzyjemnej uwagi.
- Co twoja ukochana Wielka Enneada ma do powiedzenia na temat tego, że rozmyślnie niszczysz niewinnemu człowiekowi życie? - zapytał cichym, melodyjnym głosem, tak niepasującym do oczu, z których bił blask piekielnych płomieni. - Co złego uczynił? Ot, ośmielił się konkurować w wyborach, w które przysięgałaś nie ingerować. Czy dobrze pamiętam, że jednym z Czterdziestu Dwóch Ideałów Maat było życie w prawdzie?
Rzuciłam mu ostre, pełne niezadowolenia spojrzenie jak za każdym razem, kiedy dla własnej złośliwej satysfakcji próbował zagrywać kartą przykazań.
- Nie ja to zaczęłam. Bogowie wiedzą, że nie raduje to mojego serca - odpowiedziałam. - Przysięgałam nie mieszać się w politykę ministerstwa, zgadza się, ale pierwsze, o co przysięgałam dbać, to lud Kemmhyt. Od kiedy odmówiłam Hurijowi stanowiska namiestnika, przestał się do niego zaliczać. To był jego wybór. Jak i tych, którzy go popierają.
- Nie zazdroszczę ci - rzekł z zaskakującą szczerością. Dotarliśmy prawie do połowy stajni, skąd było słychać tylko pogłos uwag, jakie Amenia dawała przytakującej raz po raz Jasminie. - Pozbycie się Hurija z pewnością rozwiązałoby część problemów. Oczywiście taki zamach wywołałby wiele nowych, lecz jest mało prawdopodobne, że i one nie byłyby możliwe do rozwiązania za pomocą kilku prostych zaklęć.
- Już ja znam te twoje proste zaklęcia - mruknęłam, ale uśmiechnęłam się do siebie. - Jak idą poszukiwania? Dowiedziałeś się, kim jest jasnowłosy złodziej ze wspomnień Gregorowicza?
Tak, to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że to dobrze, że Voldemort miał w tym momencie swoją własną wojnę i swoje własne państwo na głowie. Nasz związek od lat nie był zdrowszy. A przynajmniej na taki wyglądał.
- Przyjechałem pomyśleć - odparł krótko.
- Ach, widzisz, zawsze powtarzam, że klimat Wielkiej Brytanii utrudnia odpoczynek. Ale dobrze się składa. - Wsunęłam dłoń pod jego ramię i przysunęłam się tak, że nasze boki się zetknęły. - Możemy sobie nawzajem pomóc.
Wydał z siebie cichy odgłos przypominający chichot.
- Masz jakiś błyskotliwy pomysł na odkrycie tożsamości mojego złodzieja?
- Przyjdź do mnie wieczorem, to się przekonasz - odpowiedziałam, rzucając mu niedwuznaczny uśmiech. - A ty pożyczysz mi na jedną noc dwóch najlepszych ludzi. Najbardziej zaufanych, dyskretnych i kompetentnych, jakich posiadasz, nie takich partaczy, których wysłałeś do moich rodziców. Noc za noc.
Poczułam dłoń pełznącą po wierzchu mojej i już wiedziałam, że się zgodzi.
- Mam ich wysłać do Farisa?
Nawet nie próbował maskować ironii. Zresztą i ja parsknęłam śmiechem.
- Nie. Do Heather.
~*~
Urodzinowy rozdział pisany jeszcze w listopadzie. :) Od ostatniej publikacji w sumie nic się nie zmieniło. Nadal walczę z poczuciem braku celowości (trudno mi to inaczej określić) i jestem wdzięczna sobie z przeszłości, że udało mi się naprodukować tyle tekstu, który teraz mogę publikować. Nie chcę oceniać jego jakości, bo mam wrażenie, że cokolwiek bym teraz nie napisała, uznałabym, że jest marne. Trzeba to przeczekać, innej opcji nie ma.