29 stycznia 2025

116. Trzy siostry

Widok śniegu kilka dni przed gwiazdką zawsze ją niepokoił. Ostatnimi laty zima na południu Anglii bywała niestabilna i tak, jak poranki lubiły witać Earth niespodziewanym widokiem prosto ze świątecznej kartki, zdarzało się, że w dzień wigilii Bożego Narodzenia po pięknych, puchowych zaspach zostawały co najwyżej brunatno-szare plamy. Jej uwielbienie do tego jedynego święta w roku przyćmił długi okres małżeństwa z Henrykiem. Był jak wielka, ciemna plama na środku wspaniałej sukni - akurat w najcudowniejszym okresie jej życia, kiedy powinna cieszyć się macierzyństwem, a przeżywała największe katusze. Okres Bożego Narodzenia był kulminacją. Dlaczego? Bo Dżahmes wracała na święta z Hogwartu? Bo ten najbardziej rodzinny czas przypominał Henrykowi, że nie byli rodziną, której pragnął? Bo właśnie w grudniu odkrył, że jego córka tak naprawdę nie była jego córką? Dżahmes. Wszystko w tym małżeństwie zawsze sprowadzało się do Dżahmes. Nawet ślub z chłopakiem Rowdych, na którym się nie zjawiła, miał odbyć się w Boże Narodzenie. Co za ironia losu. 

Po rozwodzie szybko zdążyła o tym zapomnieć i teraz - zupełnie niespodziewanie - wszystko wróciło. Lęk, napięcie, ciągłe oczekiwanie na coś… właśnie, nie wiadomo na co, ale z pewnością na nic dobrego. I znów z powodu Dżahmes. 

Odkleiła wzrok od szyby i przeniosła go na korytarz. Ze swojego ulubionego fotela miała widok na najważniejszą część holu - drzwi wejściowe i fragment schodów prowadzących na piętro. Stara Banialuka lewitowała nad sobą olbrzymi kosz pełen świeżo wypranych, wyprasowanych szat, ale poruszała się tak wolno, jak gdyby dźwigała go na własnych barkach. Earth udawała, że obserwowała skrzatkę, ale tak naprawdę przesunęła wzrokiem za mężczyzną w wysokich, nabitych ćwiekami ciężkich butach. To był jeden plus - słyszała ich z daleka, choć wcale nie wydawali się przejęci zgiełkiem, jaki robili. Drzwi zamykali z trzaskiem, głośno rozmawiali podczas posiłków, a jeden z nich - chyba Rowle - przed snem słuchał głośno radia. Słyszała go, gdy zamykał się w sypialni przed nią. I palili. Na wszystkich bogów, ile oni palili. Spodziewała się, że właśnie tak musieli się zachowywać, ostatecznie każdy z nich przeżył Azkaban. A może to ona miała spaczone poczucie hałasu? 

Od kiedy ta nierozłączna trójka pojawiła się w jej domu, w sercu Earth znów zapanował niepokój. Nie bała się ich - ostatecznie PODOBNO zostali tu ulokowani jako ochrona przed członkami Zakonu Feniksa - ale harmonia, którą udało jej się wypracować po rozwodzie, została poważnie zaburzona. A teraz, kiedy za dwa dni miała zasiąść z rodziną przy wigilijnym stole, czuła się wręcz wytrącona z równowagi. 

Spojrzała na zegar w holu. Za pięć minut miała wybić szesnasta, ale w okresie świątecznym Ardethowi zdarzało się urywać z pracy wcześniej, więc jeśli chciała załatwić tę sprawę przed jego powrotem, musiała zrobić to już. 

Wstała. Serce biło jej szybko, w gardle poczuła rosnącą gulę, ale przełknęła nerwy i ruszyła śmiało śladem śmierciożercy. Koniec końców to ona była panią tego domu. Ciężkie kroki ucichły nagle w okolicy kuchni i tam też go znalazła. Rowle - jak zwykle w swojej czarnej szacie śmierciożercy - przetrząsał szafki nad wielkim, lśniącym zlewem. Na blacie stała przygotowana filiżanka i puszka z herbatą. Nawet nie zauważył, kiedy Earth zamknęła za sobą drzwi. Machnęła krótko różdżką, a z jednej z otwartych półek przy oknie sfrunęła kryształowa cukiernica. 

Mężczyzna odwrócił się. Jego nieskalane myślą oczy zrobiły się okrągłe, a twarz z olbrzymim nosem wydłużyła się. 

- Następnym razem wystarczy, że poprosi pan skrzata - oznajmiła, chowając różdżkę. - Paprotek dostarczy panu herbatę do pokoju. 

Szybko przywołał się do porządku i wyprostował barki. Być może nie błyszczał intelektem, ale przy większości angielskich mężczyzn prezentował się imponująco z tymi wielkimi, silnymi rękami i ponad sześcioma stopami wysokości. 

- Skrzat, wie pani, ten z dużym nosem… 

- Paprotek. 

- No, Paprotek. On, no… nie przychodzi - burknął. 

- Wystarczy wypowiedzieć imię. Myślę, że przydatne może okazać się dodanie słowa proszę - odparła, uśmiechając się do niego uprzejmie. Wątpiła, by wychwycił ironię. - Ale dobrze, że pana spotkałam. Przejdźmy, proszę, do salonu, chciałabym krótko pomówić. 

W bawialni miał dokładnie taką samą zdumioną minę. Przysiadł na brzegu kanapy, ale ona nie zajęła swojego fotela. Stanęła za nim, złożywszy obie dłonie na szczycie oparcia, lecz nawet wtedy nie była w stanie górować nad nim wzrostem. 

- Przejdę do rzeczy - zaczęła z dystansem. - Zbliżają się święta, a ta cała niefortunna sytuacja, w której się znaleźliśmy, jest dla wszystkich dostatecznie niezręczna. Dla panów również. Pomyślałam, że przynajmniej na czas świąt moglibyśmy od siebie odpocząć. Panowie pewnie też woleliby spędzić ten czas z rodziną, a wieczorem przyjeżdżają moje wnuki. Nie chciałabym, żeby były świadkami… Sam pan rozumie… 

Nie wyglądał, jakby rozumiał, ale przytaknął. 

- No tak. Tak, tak jest, ale Czarny Pan nie dał przepustek na święta. A rozkaz to rozkaz - odparł, wzruszając potężnymi ramionami. 

- Zgadza się. Ale mimo wszystko nalegam, żeby… 

- Rozkaz to rozkaz - powtórzył. Kanapa jęknęła pod nim, kiedy wstał. - A dzieciakami się pani nie przejmuje. Ja je znam. Ja dobrze znam Sokarisa, a Sokaris dobrze zna mnie. Jego starsza już chodzi do Hogwartu. Już widziała takie szaty. Carrowowie prowadzą w szkole zajęcia z mugoloznawstwa i obrony przed czarną magią, teraz to przedmioty obowiązkowe. Wiem, bo mój Emil jest na drugim roku. Tak więc, no. Rozkaz to rozkaz i już. 

Skinął jej głową i zostawił Earth sam na sam z gorzkim rozczarowaniem. Wybrała sobie na cel tego głupszego, ale i z jej strony to było niemądre. Trzeba było wybrać Jugsona. Był dużo sprytniejszy od Rowle’a i z całą pewnością nie tak ślepo zapatrzony w swego pana. Ale zanim zdążyła wezwać Paprotka i poprosić go o namierzenie drugiego śmierciożercy, za drzwiami rozległ się charakterystyczny trzask deportacji i Ardeth wszedł do środka, przynosząc ze sobą wiatr i mocny zapach mrozu. 

Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale czuła dziwne rozdrażnienie, kiedy pojawiały się jakiekolwiek przesłanki, że jej mężowi mogła nie przeszkadzać obecność tych ludzi w ich domu. Starała się sobie tłumaczyć, że Ardeth dorastał w miejscu, przez które zawsze przewijali się ludzie, a i lata pracy w terenie nauczyły go rezygnować z luksusu posiadania własnej przestrzeni. 

Problem w tym, że ona nie potrafiła. Nawet w jej pierwszym małżeństwie, które nauczyło ją przede wszystkim rezygnacji, nigdy nie czuła się naruszana. Nie w taki sposób. Jednak błyskawicznie musiała nałożyć na twarz subtelny uśmiech, bo niedługo po mężu pod dom podjechał błyszczący Mercedes, identyczny, jaki Henryk kupił w 1960 roku, ale ten, który teraz zatrzymał się na podjeździe, był bordowy i nie tak dobrze zachowany. Earth poczuła w dołku delikatny ucisk. 

Już są, przemknęło jej przez myśl ze strachem. 

Ze strachem, którego nie powinno tam być. 

Przechodząc przez korytarz, zerknęła przelotnie do lusterka, by się upewnić, że spokojny uśmiech wciąż dobrze trzymał się twarzy. Idealnie. 

Banialuka, która już uporała się z praniem, warowała przy drzwiach, by otworzyć w momencie, kiedy rozlegnie się pukanie. Nieprzyjemne wrażenie w żołądku Earth nieco zelżało, kiedy zobaczyła znajome, ukochane twarze - wszystkie cztery delikatnie zaróżowione od mrozu, z płatkami śniegu na ramionach i włosach. Sokaris, Ivy, Selene i mała Faustyna. 

W holu natychmiast wybuchło małe zamieszanie - adekwatnie ciche, na granicy akceptacji. Sokaris natychmiast uściskał matkę i podprowadził za rączkę młodszą córkę, żeby ta mogła wręczyć babci brązowo-czerwone plamy wymalowane na pergaminie. Płatki śniegu roztopiły się w niektórych miejscach, rozmazując farbę. 

- Jakie to śliczne - odparła mechanicznie Earth, a Ivy pochyliła się, żeby zdjąć małej płaszczyk. 

- Malowały z ciocią Gaby, tak? - odpowiedziała wysokim, szczebioczącym głosem. - Kogo namalowałyście? Powiedz babci. 

Faustyna zachichotała, wkładając palce do buzi i rozglądając się po bokach, wyraźnie zawstydzona tyloma parami oczu obserwującymi ją na środku wielkiego holu. 

- Yyy… babcia… babcia w takiej sukience… co ma żona Mikołaja - odpowiedziała, znów się pisnęła cicho i schowała w dłoniach roześmianą twarz. 

Wtem z korytarza prowadzącego do kuchni doszły wszystkich przyśpieszone, ciężkie kroki i uśmiech spełzł z pyzatej twarzy Ivy. Natychmiast wzięła młodszą córkę na ręce i zrobiła dziwny ruch w stronę starszej, jak gdyby chciała ją zasłonić, ale ten dziwnie napięty moment trwał tylko ułamek sekundy, bo Sokaris, wciąż w podróżnym płaszczu i oklejonych śniegiem butach, podszedł do Rowle’a, żeby uścisnąć mu rękę. 

- A, ty tutaj! Matka pisała, że was gości - odezwał się w irytująco przymilny sposób, poklepując drugą dłonią olbrzymią łapę śmierciożercy. - Kto jeszcze jest?  Gibbon i…? 

- Jugson i Wilkes - odparł krótko i wyszczerzył zęby. 

- Ach, tak, tak - przytaknął gorliwie. - Wspaniale, wspaniale… Jugsona jeszcze nie poznałem, ale… 

Urwał, bo za ich plecami znów dało się słyszeć kroki, a u szczytu schodów pojawił się Ardeth. Przebrany do kolacji w śliwkową marynarkę i złote gwiazdki, w miękkich pantoflach, na widok których w normalnej sytuacji Earth wydęłaby usta i skarciła męża spojrzeniem, zszedł na dół. Ignorując Rowle’a, podszedł do Ivy i uściskał ją mocno, przejmując jednocześnie małą, która natychmiast zarzuciła mu ręce na szyję. Selene, która stała zgarbiona w kącie, szarpnęła tylko głową w jakimś dziwnym geście powitania. 

- Zobaczyłem samochód przez okno - powiedział, kiedy wszyscy pozdejmowali płaszcze i skierowali się do salonu. - Myślałem, że użyjecie kominka. 

- Faustynka jest jeszcze za mała na kominki - odparła Ivy, ale po znacznie bardziej okrągłej twarzy synowej i już nie tak mocno taliowanej szacie Earth poznała, że nie tylko Faustynka była przyczyną rezygnacji z tego środka transportu. 

Nic więcej nie mówiąc, podążyła za mężem, rzucając Sokarisowi naglące spojrzenie. Zakłopotany i nienaturalnie czerwony na twarzy, jako ostatni wszedł do salonu, gdzie Paprotek już się krzątał, rozlewając herbatę do filiżanek. Earth spodziewała się, że obecność wnuczek pozwoli jej oderwać się od ponurych myśli, ale złe przeczucia tylko przybrały na sile. Spoglądając na syna, nie mogła pozbyć się przykrego uczucia w klatce piersiowej - znów miał ten swój rozbiegany wzrok, oleisty, napięty sposób mówienia, który pojawiał się zawsze wtedy, kiedy Sokaris chciał zyskać w czyichś oczach. I o ile nawet ceniła w nim tę łatwość przystosowywania się do nowych sytuacji, tak podlizywanie się śmierciożercom… 

I to TAKIM śmierciożercom… 

Ivy też była bardziej zdenerwowana, choć Ardeth rozładował nieco napiętą sytuację i wydawał się niesamowicie pochłonięty oglądaniem serii okropnych malunków, które Faustyna stworzyła z ciocią Gaby i teraz tłumaczyła na dywanie “dziadkowi Arowi”, kto był kim. Nie licząc krótkiej wizyty po powrocie z Kemmhyt, nie widziała jej od Wielkanocy z wizyty na wizytę coraz bardziej różniła się od starszej siostry. Jasne, prawie złote loczki okalały okrągłą, mlecznobiałą buzię, podczas gdy Selene była jak skóra zdjęta z ojca. Choć na początku jej czarne włosy też się kręciły, teraz były proste jak druty i przypominały dwie kurtyny, spomiędzy których wyglądała zwykle nachmurzona, pociągła twarz o delikatnie ciemniejszej, prawie oliwkowej cerze i grubych, ciemnych brwiach. Te same nosy, identycznie zarysowane szczęki i wyjątkowo wysoki jak na czternastolatkę wzrost. Już wkraczała w ten wiek. Wciśnięta w najdalszy kąt kanapy, siedziała nieco zgarbiona i gapiła się w ogień, wyraźnie obrażona. Sądząc po stroju - niezwykle zwyczajnym jak na upodobania wnuczki - tuż przed wyjazdem musiała stoczyć z rodzicami zacięty bój, który przegrała i za karę włożyła tę śmiertelnie nudną szatę z białym kołnierzykiem. 

- Zanim zaczniemy jeść - odezwała się podekscytowana Ivy, kiedy przenieśli się do jadalni, gdzie Paprotek lewitował nad ich głowami przystawki - chciałabym wam powiedzieć, że niedługo nasza rodzina się powiększy! 

Roześmiała się wdzięcznie, kiedy Ardeth wytrzeszczył oczy i wstał, żeby ją uściskać. Poklepał też Sokarisa po ramieniu, zupełnie nie zważając na fruwające talerze z pieczonym łososiem w porach. 

- To wspaniale - powiedziała z uśmiechem Earth. 

Nikt nie zauważył jej chłodnej reakcji, ponieważ pozostała trójka już szczebiotała i dzieliła się ze sobą gratulacjami i przeżyciami. Faustynka biła brawo, posadzona w wysokim krzesełku z podstawką. Selene bez entuzjazmu grzebała w swoim łososiu. 

- To dopiero końcówka trzeciego miesiąca, jeszcze nic nie widać - kontynuowała Ivy. 

Sokaris parsknął śmiechem. 

- Oj, widać, widać. Już ma zachcianki. Nie widziałem, żeby ktoś jadł… co ja mówię, pochłaniał takie dziwne mieszanki. I to w takich ilościach! Myślałem, że z Faustyną dziwnie jadła, kiedy przegryzała ogórki masłem orzechowym, ale plasterki ugotowanych buraków z dżemem? Kiszona kapusta z mandarynkami i bananem? Boję się, co będzie w ostatnim trymestrze. 

- Pochłania! Wypraszam sobie - zrugała męża, śmiejąc się. 

Earth spostrzegła, jak Selene przewróciła oczami. Sama poczuła nagłą ochotę wstania od stołu, choć przecież za każdym razem, kiedy Ivy i Sokaris oznajmiali jej, że spodziewali się dziecka, bardzo się cieszyła. Kochała obie wnuczki całym sercem, nawet Selene w tych jej dziwacznych, poszarpanych szatach i męskich butach, choć nie potrafiła okazywać im tego tak, jak robił to Ardeth. Nie była jedną z tych poczciwych, dobrotliwych babć, wciskających wnukom sykle w ręce i wysyłających  sowy z domowymi wypiekami. Z niepokojem odkrywała, że coraz bardziej przypominała swoją własną matkę - z tą jedną różnicą, że Jane w całej swojej ekstrawagancji i arogancji nie bała się wejść na wojenną ścieżkę ze swoim zięciem, by stanąć w obronie swoich wnuków. Ona tego nie potrafiła. 

- Troszkę się obawiam - rozprawiała Ivy. - Wiadomo, takie niespokojne czasy… Ale Faustynka jest już taka duża, dopytuje, kiedy ona będzie miała brata albo siostrę, kiedy Gaby odwiedza nas ze swoimi dzieciakami… No i Sokaris chciałby mieć syna. 

- Jak to się mówi, do trzech razy sztuka - wtrącił, rechocząc. - A, właśnie, Rowle wspominał, że Dżahmes jest już w dobrej formie. Nie zapowiadała się z jakimiś odwiedzinami w Londynie? 

Nie odpowiedziała od razu, wykorzystując, że wciąż żuła kawałek nadziewanej cukinii. Sama nie miała z córką żadnego kontaktu i wszystko, co od powrotu do Anglii o niej wiedziała, to to, co napisała Zivit - czyli zapewne mniej niż jeden procent. A to, co sama byłaby w stanie powiedzieć Sokarisowi… Nie wiedziała, czy było cokolwiek, co by chciała. 

- Tak, jest już zdrowa - odparła lakonicznie. - Pewnie słyszałeś, że w przyszłym roku wybierają ministra. Myślę, że przed końcem wyborów się nie pojawi. 

- Mhm, pewnie tak. Ech, trzech synów… - mruknął i uśmiechnął się z goryczą, kręcąc lekko głową. 

Ivy uścisnęła go lekko za nadgarstek, uśmiechając się pokrzepiająco. 

- Do trzech razy sztuka - odpowiedziała. - Zresztą Selene ma taki charakterek, że spokojnie wystarczy ci za dwóch synów. 

Uśmiechnęła się ukradkiem do starszej córki, ale ta nie dała się udobruchać. Spojrzała na matkę spode łba i wbiła wzrok w talerz. Tak, zdecydowanie nadchodziły nowe czasy - w których to matki przepraszały córki, a córki przy stole bezczelnie przewracały oczami. 

Reszta kolacji minęła w atmosferze powierzchownego humoru. Chwała bogom zaangażowanie Ardetha - sama nie potrafiła się przełamać, by powiedzieć cokolwiek ponad banały, wciąż słysząc śmierciożerców kręcących się po domu. Gdyby byli z mężem sami, mogłaby się zgodzić, że była przewrażliwiona, ale zauważyła, że Ivy też o tym myślała. 

- Czy oni mają obowiązek pilnować nas w pokojach? - zapytała szeptem, kiedy Paprotek zabrał wszystkie talerze. 

- Nie, nigdy nie wchodzą do sypialni - odparła krótko, modląc się w duchu, by Ivy już o nic więcej nie pytała. 

I faktycznie nie zapytała, choć wyglądała, jakby bardzo chciała. Rozeszli się do swoich pokoi wcześniej niż zazwyczaj. Nie zbliżała się jeszcze dwudziesta druga, ale zamknięte drzwi do prywatnych pomieszczeń dawało Earth wrażenie większego bezpieczeństwa - jak gdyby po całym dniu unikania potworów w labiryncie nareszcie udało się jej dotrzeć do twierdzy, by od rana rozpocząć tę grę od nowa. Może i zazdrościłaby Ardethowi wyjść do pracy, gdyby nie to, że na miejscu również był obserwowany. 

Banialuka musiała wywietrzyć pokój, zanim skończyli jeść, bo w sypialni pachniało zimą, igliwiem i woskiem z dodatkiem pomarańczowej skórki. Wspaniałe świerkowe girlandy oplatały karnisze i trzy krawędzie baldachimu nad małżeńskim łóżkiem Lock-Nahów, ale w zupełnej ciemności nie było widać ani ich, ani reszty świątecznych ozdób doskonale komponujących się z granatowo-złotą tapetą i grubym dywanem w gwiazdy. Stojąc przy oknie, Earth wsłuchiwała się w odgłosy domu, ale ciężkie kroki zupełnie ucichły. Była przekonana, że przez moment gdzieś z okolic starego pokoju Sokarisa dobiegły ją piskliwy, dziewczęcy głosik, ale i on szybko ucichł. 

- Dlaczego tak stoisz w ciemności? 

Ardeth wyszedł z łazienki i musiał zapalić różdżkę, żeby nie strącić z komody miniaturowej choineczki. 

- Spójrz, chyba są na tarasie - zagadnęła. 

Mrużąc oczy, spojrzał na dwa wyraźnie męskie kształty, stojące ramię w ramię tuż pod ścianą domu. 

- To chyba Sokaris, co? - spytał. 

- Sokaris? 

Serce zabiło jej tak, jakby podczas zbiegania ze schodów ominęła jeden stopień. 

- Chyba tak, poznaję Rowle’a, a Wilkes i Jugson nie są aż tak wysocy… 

Westchnęła, kręcąc głową. Miała ochotę natychmiast tam pójść i… 

I co? Rozgonić krnąbrnych nastolatków każdego do swojego pokoju, żeby nie ściągali jej ukochanego synka na złą drogę? Problem w tym, że Sokaris od wielu lat był dorosły i Earth nie mogła nic zrobić. Ba, nie mogła nic zrobić nawet wtedy, kiedy był dzieckiem. 

Obserwowała męża, jak palił lampę i powoli szykował się do snu. Miał już na sobie satynową piżamę w kratę, a na nosie okulary do czytania - jak gdyby to, co zobaczył kilka godzin temu w holu, w ogóle go nie obeszło. 

- Będziesz teraz czytał, tak? - zapytała, starając się nie zabrzmieć na oburzoną. 

Spojrzał na nią zdumiony. 

- A co innego miałbym robić o dziesiątej w nocy? - zapytał. 

Odłożył różdżkę na komodę i zdjął z wąskiej biblioteczki jakąś powieść ze smokiem na okładce. Earth zdusiła w sobie pragnienia wyrwania mu książki, w zamian zaciskając obie ręce na fałdach szaty na brzuchu. 

- Rozmawiałam z Rowle’em, zanim wróciłeś z pracy - zaczęła powoli. - Domyślałam się, że utrzymuje kontakt z ludźmi, którzy popierają jego, ale spodziewałam się, że chodzi raczej o zacisze własnego domu, nie o czynne działanie i wypalanie sobie Mrocznego Znaku na przedramieniu. 

- A ja słyszałem - rzekł Ardeth, wchodząc pod kołdrę - że z tym Mrocznym Znakiem nie jest wcale tak prosto. Czego się spodziewałaś po Sokarisie? Że należąc do rodziny powiązanej bezpośrednio z Czarnym Panem, zapisze się do Zakonu? O twoim synu można powiedzieć wiele, ale nie to, że brakuje mu rozsądku. 

Zawsze ją to rozczulało, kiedy Ardeth stawał w obronie Sokarisa - choć przecież ich początki nie były łatwe. Ale teraz tylko bardziej ją rozdrażnił. 

- Raczej własnych przekonań - mruknęła, zerkając w stronę okna. Dwa ciemne kształty wciąż tam były. - Nie wierzę w to, że Sokaris nagle postanowi stać się śmierciożercą. Wydaje mu się, że podlizywanie się Rowle’owi i Jugsonowi sprawi, że zyska coś w tym nowym świecie, który on buduje, ale Sokaris go nie zna. Nie poznałam człowieka, który byłby tak pamiętliwy, tak… nieprzejednany. Możesz tego nie wiedzieć, ale na początku nie żyli w przyjaźni. A dla Czarnego Pana nie ma znaczenia, czy minął jeden dzień, czy trzydzieści lat. Skoro potrafi tak surowo karać tych, którzy od początku ślepo za nim podążają, co jest w stanie zrobić temu, kto przez długi czas był z nim na wojennej ścieżce… Nie chcę, żeby Sokaris się w to mieszał. Będzie najbardziej bezpieczny, pozostając bezpiecznie na uboczu, a nie, jak mu się teraz zdaje, udając poparcie dla polityki śmierciożerców. 

Ardeth zdjął okulary i odłożył książkę, którą dopiero co otworzył. 

- Kochanie, chyba nie ewoluujesz w jedną z tych nadopiekuńczych mamusiek, co? - zapytał, uśmiechając się lekko. - Zapominasz, że Sokaris od wielu lat jest dorosły. Za trzy lata będzie miał pełnoletnią córkę. Już chyba za późno na matkowanie, nie uważasz? 

- Dorosły! - obruszyła się, uważając, by nie podnieść zanadto głosu. - Jeżeli jest dorosły, powinien zachowywać się jak dorosły. To fakt, mocno się zmienił, od kiedy skończył szkołę, ale w pewnych tematach wciąż pozostaje tym samym interesownym dzieciakiem, jakim był przed ślubem. I dopóki jedyną stratą, jaką może ponieść, jest złoto, nie zamierzam ingerować. Ale ma dwie córki, w tym jedną w Hogwarcie, a pragnę ci przypomnieć, Ardethie, że Selene uczy dwóch śmierciożerców, którzy są podwładnymi trzeciego śmierciożercy. 

Widać zabrakło mu argumentów albo po prostu nie zamierzał się z nią sprzeczać, bo westchnął zrezygnowany i wydął wargi pod cienkim wąsem. 

- Tak. Masz rację, zdążyłem zauważyć, że Czarny Pan nie jest wzorem łagodności. Ale zapominasz, że Sokaris ma jeszcze siostrę… 

- O tak, bo Dżahmes słynie z miłosierdzia - zadrwiła. 

- Ludzie ją kochają… 

- Ludzie jej nie znają - przerwała mu. - Być może jakaś pracująca w sklepie Jah albo pielęgniarz Muhammad widzą w niej dobrą władczynię, która zawsze będzie dbała o ich interesy, ale jest porywcza i okrutna, nie ma litości dla tych, których uważa za zdrajców i nie dba o to, czy naprawdę nimi są. Pomyśl, czy ktoś, kto jest w stanie żyć i bezrefleksyjnie popierać każdy uczynek Czarnego Pana, byłby skłonny altruistycznie wstawić się za Sokarisem, wiedząc, że niczego tym nie zyska? 

Początkowe zagubienie na twarzy Ardetha powoli się rozpłynęło, ale na jego miejscu nie pojawił się zwykły ciepły uśmiech, raczej coś na kształt przykrego rozczarowania. 

- Surowo oceniasz swoje dzieci - rzekł. 

- Żebyś ty mógł się za nimi wstawiać. Któreś z nas musi być tym trzeźwo myślącym. 

Przywołała sobie różdżką gruby, wełniany rozpinany sweter, narzuciła go na ramiona i zostawiła Ardetha ze swoją książką. Mógł sobie uciekać od prawdy w te swoje fantastyczne historie o smokach i kosmitach, Earth nie zamierzała go dłużej przekonywać. 

Poza pojedynczymi ozdobnymi świecami na meblach i tlącymi się resztkami ognia w kominku w domu panowała prawie zupełna ciemność, na tyle rozproszona jasnością bijącą od śniegu na zewnątrz, że nie potrzebowała zapalać różdżki. Po stłumionych odgłosach radia dochodzących z jednej z gościnnych sypialni na dole Earth poznała, że przynajmniej jeden z nich siedział zamknięty w pokoju. Celestyna Warbeck zawodziła właśnie swój najnowszy świąteczny hit. 

Na dole było zdecydowanie chłodniej. Przez uchylone drzwi na taras wpadało do środka zimne powietrze, mocno cuchnące papierosowym dymem. Earth zmarszczyła nos i bez ostrzeżenia wyjrzała na zewnątrz, a dwa męskie śmiechy natychmiast ucichły. Pierwszy raz zobaczyła Rowle’a tak otwarcie zmieszanego, jak gdyby przyłapała go na przetrząsaniu szuflady. Zrozumiał jej wzrok. Zgasił papierosa i wcisnął go do popielniczki na parapecie, choć ślady zbrodni po poprzednich wizytach na tarasie były dobrze widoczne na zaśnieżonych schodkach prowadzących do ogrodu. 

- Nie wiedziałam, że się przyjaźnicie - zagaiła, otulając się szczelniej swetrem. 

Wciąż niemiłosiernie sypało, a schludny, minimalistyczny ogród, ubogi w wielkie, stare drzewa stanowił dla zimowego wiatru doskonałą scenę. Zerknęła na syna z ukosa, a ten wyjątkowo nie chciał na nią patrzeć. No tak. Dwaj skrępowani chłopcy. Earth dobrze ich wszystkich pamiętała. Być może nawet pamiętała lepiej te nastoletnie wersje - z klującym się zarostem i wylęgarnią pryszczy na czołach, kiedy w grupkach naradzali się, jak można było zwinąć butelkę skrzaciego wina, tak, żeby rodzice nie widzieli. A teraz ci sami chłopcy - tylko dwadzieścia pięć lat starsi - przechadzali się po jej korytarzach, gwiżdżąc na jej zasady i jej przyzwyczajenia, trzymając ją w klatce jak niegdyś mąż, ponieważ dawały im na to przyzwolenie tatuaże wypalone na przedramionach. 

- Zwykła znajomość - odparł wymijająco Sokaris i sam zdusił niedopałek w popielniczce. - To normalne, że wolimy rozmawiać z tymi, do którym nam bliżej, prawda? 

- Bliżej ci do śmierciożerców? 

Zerknął na nią nieco skrzywiony, unosząc brwi w sposób, który mówił: “Aha, czyli to O TYM będziemy rozmawiać”. 

- Mówią o tym, w co wierzę. W co od kilku pokoleń wierzyła moja rodzina - rzekł powoli. - Nie zgadzam się ze wszystkim, ale przecież nie istnieje partia, która głosiłaby postulaty, które w stu procentach pasują jej wyborcom. 

- Problem w tym - wtrąciła - że to nie jest partia. To tyrania. 

- Mamo, to nie jest pierwsza i nie ostatnia taka sytuacja w historii Anglii. Liberałowie są mdli i nigdy się o nich nie pamięta, bo propozycje, jakie mają, są jednocześnie dla wszystkich i dla nikogo. Tylko skrajnym udaje się coś zyskać. 

Zyskać. No tak. Cały Sokaris. 

Poczuła nagłe pragnienie dotknięcia go, pokazania synowi w ten sposób, że ta rozmowa wynikała z troski, ale jakaś blokada jak zaklęcie pełnego porażenia ciała utrzymywała jej ręce sztywno przyciśnięte do ramion. 

- Wiem, że jesteś już dorosły - powiedziała po dłuższej chwili. - Ale zawsze będziecie z Dżahmes i Zivit moimi dziećmi. Zawsze będę się o was martwić, bo zadaniem matki jest się martwić. 

Ciepły uśmiech, jakim ją obdarzył, wywołał w niej miłe, lecz bolesne ukłucie gdzieś w okolicy serca. Może to kwestia tego, że od lat mieszkali tak daleko od siebie, ale na co dzień w głowie Earth wciąż dominował obraz Sokarisa sprzed jego ślubu. Butny, obłudny, cwany arogant. I zawsze kiedy się widywali, stawał przed nią nowy Sokaris - już z nie tak bujną czupryną, z nieco wystającym brzuszkiem, ale dużo bardziej ludzki, czuły, nie tak głośny. Taki, jakim marzyła, by się stał. Na jakiego nie potrafiła go wychować, ale miała szczęście obserwować, jaki stawał się przy Ivy. 

- Wiem, mamo - odparł i bez skrępowania poklepał ją po ramieniu. - A moim jest ci powtarzać, że nie musisz. 

Stali tak przez dłuższą chwilę w ciszy, która pierwszy raz nieznośnie gryzła Earth w uszy. Sokaris natomiast zdawał się zupełnie nią nie przejmować, jak gdyby nie słyszał tego niezręcznego kołatania. Patrzył w dal na ośnieżone wzgórze, na aleję ciągnącą się między dwoma rzędami równo posadzonych ostrokrzewów, na którego końcu spała samotnie pusta fontanna. 

- Jak rozplanowaliście święta? - zapytała, nie mogąc znieść przedłużającego się milczenia. 

- Po niedzieli wybieramy się do matki Ivy, mamy spędzić Nowy Rok w Seaford. Powinniście dostać zaproszenie, do Gaby już przyszło. Byłoby miło, gdybyście z Ardethem przyjechali. 

Pokręciła głową. 

- To bardzo miłe, ale w obecnej sytuacji… - Urwało. Zrobiło się jej gorąco na samo wyobrażanie sceny, podczas której Wilkes i Jugson na oczach Mafaldy strzelaliby oczami za jej ledwo pełnoletnimi wnuczkami, komentując ich “złote loczki” i “usteczka”. - Nie zapraszacie w tym roku ojca? 

Tym razem to Sokaris okazał pewne zmieszanie, zaciskając i wydymając usta. 

- Nie rozmawiamy od urodzin Selene. Pomyśleliśmy, że połączymy święta z przyjęciem, skoro w tym roku trzydziesty wypadł w niedzielę wielkanocną. - Silny rumieniec, który rozlał się nierówno po jego czole i policzkach, z całą pewnością nie był skutkiem zbyt długiego stania na mrozie. - Oczywiście był zaproszony. 

- Nie przyszedł? 

- Nie, przyszedł. 

Natychmiast zrozumiała, ale nie była w stanie wypowiedzieć tego na głos. Poczuła się tak, jakby nagle znalazła się na scenie w świetle jupiterów, a ona zapomniała swojej kwestii. Wstyd, poczucie winy i pragnienie ucieczki, ale Earth od wielu lat wiedziała, że nie była w stanie uciec od tamtych wydarzeń. 

- Stwierdził, że ma swoje towarzystwo - dodał z trudną do ukrycia goryczą w głosie. - Skoro tak… To już trwa tyle lat i chyba w końcu dojrzeliśmy do zaakceptowania faktu, że nie da się pomóc człowiekowi, który tej pomocy nie chce. 

- W takich momentach zawsze mam wyrzuty sumienia co do niego - powiedziała przez zaciśnięte gardło i natychmiast tego pożałowała. 

Nie miała pojęcia, dlaczego zdobyła się na to wyznanie. Do tej pory unikała tematu Henryka, zwłaszcza w obecności Sokarisa, ograniczając się wyłącznie do suchych, informacyjnych faktów. Doświadczyła potwornego uczucia odsłonięcia, jak gdyby ktoś obcy wtargnął do łazienki i zastał ją nagą. Ale i tego Sokaris zdawał się nie dostrzegać. 

- Niepotrzebnie - odparł z przekonaniem. - Na początku faktycznie miałem ci za złe, że postanowiłaś wnieść o rozwód, ale z czasem, trochę pod wpływem Ivy, zaczęło do mnie docierać, że powinniście byli się rozstać dużo wcześniej. 

Znów ją zaskoczył, tym razem na plus, a w uszach rozbrzmiało jej pełne rozczarowania: surowo oceniasz swoje dzieci i dotarło do niej, że nigdy nie powiedziała Sokarisowi, jak była z niego dumna, jak go kochała i naprawdę… naprawdę cieszyła się, że to on był jej synem. I z jeszcze większą boleścią musiała przyznać, że nie potrafiła się zmusić, by mu to powiedzieć. 

- Nie spodziewałam się, że tak zmądrzejesz - wyznała w końcu. Musiała to zrobić szeptem, by nie usłyszał guli rosnącej w jej gardle. 

Roześmiał się, otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie, a miejsce, którego dotykał, piekło ją dziwnym, przyjemnym, ale intensywnym ogniem. 

- Wiem, mamo. Ja też. 

Znów zapadła między nimi cisza, ale już nie tak ciężka i nieznośna. Mogli tak stać ze sobą na tarasie, jak chyba nigdy dotąd nie stali - jak matka i syn, jakich Earth obserwowała, kiedy całą czwórką oczekiwali na pociąg na peronie dziewięć i trzy czwarte. Obserwowała i dziwiła się, że oto stali tak blisko siebie, nieskrępowani tym przejawem czułości, a teraz ona stała tak z Sokarisem. Z tym Sokarisem, którego przez wiele lat nawet nie lubiła, a teraz nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłoby go nie być. 

Śnieg dalej sypał. 


*


Do wyborów zostało prawie dokładnie pięć miesięcy, więc nic dziwnego, że kampania ruszyła pełną parą. I o ile faktycznie jeszcze kilka tygodni temu byłam przekonana, że trzydziesty pierwszy maja 1998 roku będzie dla Kemmhyt i pozostałych królestw dniem sądnym - zwłaszcza po nowinach, z jakimi zjawił się Faris - po przetrawieniu całej sytuacji i rozważeniu za i przeciw byłam dużo spokojniejsza. 

Ibn Rahamowi to się po prostu nie opłacało

Do budowy mojego spokoju najwięcej cegiełek dołożył Snofru. Najstarszy z rady, pamiętający jeszcze sytuację polityczną w trakcie regentury Dżesera za rządów mojej babki, zapewniał, że czytał o identycznych propozycjach co kilkanaście lat. A o poważnych - minimum cztery razy. 

A jednak kiedy spotkania rady się kończyły, dyskusje - w nieco bardziej kameralnym gronie - przenosiły się do mojego gabinetu, gdzie trwały do późnych godzin. Dyskusje, z których nie wynikało nic nowego, zajmowały sporo czasu, ale właśnie one najbardziej mnie uspokajały. Dawały złudne poczucie kontroli pomimo siedzącej gdzieś głęboko świadomości jej braku. 

- Nikt nie będzie chciał się podporządkować. To nie jest tylko wola władcy. Przez lata dziedziczenia i wewnętrznego nepotyzmu nikt nie zgodzi się na to, żeby jakiś podrzędny minister, który zajmuje stanowisko przez ledwo jedną kadencję, zniszczył trwającą wieki tradycję - stwierdziłam, rozparta w fotelu za biurkiem. Od dłuższego czasu bawiłam się różdżką, wprawiając pustą butelkę po winie w dzikie tańce i wirowanie po całym blacie. - Żadne królestwo się na to nie zgodzi. Nasze granice chronią starożytne zaklęcia, które są cyklicznie odnawiane przez nowego króla. Bez naszych zgód niczego nie są w stanie zrobić. 

- Według mojej wiedzy Echtimeuet byłoby najbardziej skłonne się wyłamać - wtrąciła Heather, ale machnęłam na to ręką. 

- Echtimeuet nie ma żadnego znaczenia. Każdy może ich wykupić, ale tego nie robi, bo nikt nie potrzebuje miasta na górze piachu. A nawet jeśli Kamose Iterti postanowi współpracować z Ibn Rahamem, dygnitarze na to nie pozwolą i pozbędą się Iteritiego - odparłam, a kiedy spostrzegłam, jak Heather i Faris wymienili spojrzenia, dodałam: - I zgadzam się z tym. Gdybym zdecydowała się sprzedać Kemmhyt, powinniście zrobić to samo. Łatwiej jest zabić króla, niż zbudować państwo od nowa. 

- Wspólny wróg jednoczy. 

- Nie. - Faris odwrócił się od okna i wrócił na swój fotel w głębi pokoju. - Do tego nie wolno nam doprowadzić. Nie bez przyczyny bogowie podzielili Egipt Górny na dwanaście królestw i nie uczynił ich niewidocznymi dla świata. Historia zatacza koło za każdym razem, kiedy królestwa próbują współpracować. 

Heather, choć wydawała się przekonana, z niezadowoleniem przechyliła głowę. 

- Masz inną propozycję? 

- Jeszcze nie - odparł. - Ale udało mi się dowiedzieć, że pewna firma mocno wsparła Achorisa. Dane oczywiście są dobrze strzeżone i zanim - o ile w ogóle - uda mi się rozsupłać ten olbrzymi supeł i dotrzeć do wnętrza, może minąć dużo czasu. Zbyt dużo. 

- Wewnątrz, jak się domyślam, siedzi Hurij? - spytałam. 

- Na ten moment nie mam nawet cienia dowodu, że w ciągu życia chociaż widział osobę, która figuruje jako właściciel. 

Wzruszyłam ramionami i schowałam różdżkę, a butelka natychmiast przestała tańczyć. Rozpierający ból w skroniach zmotywował mnie do spojrzenia na zegar. Dobiegała trzecia. Zdałam sobie sprawę, że nie spałam od siedemnastu godzin. 

- A potrzebujemy dowodu? - Wstałam. - W tej sytuacji nie potrzebuję nawet cienia. To już nie są przepychanki o czwórkę małych dzieci. 

Dżahmes-Meritamon podniosła się z krzesła i oparła się o ramę, krzyżując ręce na piersiach. Przysłuchując się naszym godzinnym naradom, sama czynnie brała w nich udział, jak gdyby zapomniała, że była tylko portretem. Czasami przemykało mi przez myśl, by przenieść tu dla niej towarzystwo z galerii. 

- A Zivit? - zagaiła. - Nie mówimy przypadkiem o jej przyszłym mężu? Nareszcie ma okazję udowodnić, komu służy. 

- O Huriju mogę powiedzieć wiele, ale nie to, że jest naiwny - odpowiedziałam. - Jeżeli miał coś wspólnego z Imperiusem w biurze ministra, nie wyznałby tego nawet własnemu odbiciu w lustrze. 

Portret popatrzył na mnie wyzywająco, ale nic na to nie rzekł, natomiast Heather już tak. 

- Ale nie zaszkodzi ją uczulić. 

Spojrzałam na Farisa, który jednocześnie wzruszył ramionami i przechylił lekko głowę. On był na nogach jeszcze dłużej i nie był to jego pierwszy tak intensywny dzień. 

- Dobrze. Jutro wieczorem zjemy kolację. 

Zostawiłam ich w gabinecie, dobrze wiedząc, że nie zostaną tam sami ani minuty dłużej. Wszyscy potrzebowaliśmy oddechu, ciszy i przede wszystkim snu. Wracając do części królewskiej, po drodze w głównej części zamku nie spotkałam żywej duszy. Ani jednego dźwięku skrzaciej stopy na podłodze, ani pomruku z malowideł na ścianach. Jedynie delikatny ruch skąpego światła pojedynczych lamp, pogłębiającego cienie rzucające przez posągi, kolumny i fałdy kotar. Zamek spał, zmęczony emocjami ostatnich tygodni. Dlatego widok pojedynczego skrzata domowego przemykającego bezgłośnie wzdłuż ściany w kierunku komnat Czarnego Pana sprawił, że przystanęłam, niepewna, czy mogłam temu wierzyć. 

Ruszyłam schodami na górę, ale dogoniłam go dopiero na korytarzu bezpośrednio prowadzącym do pokoi - te nerwowo zgarbione plecy i szybki chód świadczył o jednym. Voldemort wrócił i nie był w dobrym nastroju. Oczywiście przyszło mi do głowy, że nie było rozsądne tam teraz wchodzić, ale tylko przyspieszyłam kroku. 

W pierwszej chwili cisza, jaka biła z jego komnat, wydawała się złowieszcza, a zapach magii - wściekłej, jeszcze nie do końca osadzonej w ciele - dobywający się już z korytarzyka prowadzącego do salonu tylko potwierdził moje przypuszczenia. Choć ogień buzował w kominku, czułam się, jakbym wkraczała do ciemnego grobowca strzeżonego przez sfinksa, nie mając pojęcia, z którego kąta zaatakuje. Rzuci się z sufitu? Wyskoczy zza pleców? Powali, skacząc prosto z balkonu, kiedy wejdę zbyt głęboko, by się wycofać? 

Nie. Stał przy oknie, a skrzat z życiem kręcił się przy okrągłym stoliku, rozkładając na nim bardzo późną kolację. Zapachniało świeżym chlebem, pieczonym drobiem i dobrym miodem. Voldemort nie odezwał się. Oczy rozbłysły mu na czerwono pod wpływem blasku ognia, ale nie odezwał się. Odprawił skrzata krótkim machnięciem ręki, a tamtemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wybiegł, gubiąc po drodze jakiś niezgrabny ukłon. Weszłam głębiej i zamknęłam za sobą drzwi, odcinając smród skrzaciego przerażenia i bólu. Dopiero wtedy poczułam coś jeszcze: smród mrozu i zimna, który Voldemort przyniósł ze sobą na pelerynie - wisiała teraz na oparciu jednego z foteli, ociekając wodą na wspaniałą, biało-złotą mozaikę. 

- Późno jesz - zagaiłam. Przeszłam przez sypialnię, oparłam się pośladkiem o kraj stołu i oderwałam kawałek bułki, żeby wsunąć go sobie do ust. Była jeszcze ciepła i chrupiąca na zewnątrz. - To niezdrowo w twoim wieku. 

Nie odpowiedział, bo z kąta w pokoju rozległ się cichy chrzęst łusek. Nagini pełzła niespiesznie, wysuwając język - wielka, spokojna i majestatyczna. Ten widok poniekąd wytłumaczył mi podły humor Czarnego Pana, choć do samego końca nie poznałam charakteru misji, na którą wysłał swojego węża. 

Jakkolwiek można było wysyłać węża z misją

- Jak widzisz, Nagini się nie powiodło - rzekł bezbarwnym tonem, gdy zatrzymała się u jego stóp. Zasyczał coś w nieprzyjemny, charczący sposób, a ta odbiła w kierunku drzwi do łazienki i zniknęła w szparze, znacznie ją poszerzając. - Nie udało jej się pojmać Pottera. Dolina Godryka jest już spalona. Potter tam nie wróci. 

- Ach, czyli takie miała zadanie. Potter w Dolinie Godryka… to było oczywiste, ale głupie. Mógł się domyślić, że będziesz ją obserwował. 

- Nie domyślił się, a jednak i tak zdołał mi się wymknąć - odparł z ironią. Wyczułam rosnące w nim rozdrażnienie, już wyraźnie zwietrzałe przez ostatnie dni. - Ale to nic straconego. Potterem nie kierował wyłącznie sentyment. Przybył tam po coś konkretnego. Pytał Bagshot, czy coś dla niego miała. Najwidoczniej oczekiwał, że Dumbledore albo któryś z jego pomagierów coś u niej dla niego nie zostawił. 

Przestałam na moment żuć. 

- Bagshot? Bathilda Bagshot? - Uśmiechnęłam się do siebie, kręcąc głową. Oczywiście. Sięgnęłam po kielich i zamoczyłam usta w miodzie. - Mam rozumieć, że już nie żyje? Faktycznie coś dla niego przechowywała? 

- W jej wspomnieniach niczego nie znalazłem, nie widziała się z Dumbledore’em od lat. Jej umysł przypominał pleśniejącą jajecznicę. Jeżeli Dumbledore kiedykolwiek przekazał jej jakieś informacje, przepadły bezpowrotnie. 

W mojej głowie ukształtowało się bezczelne pytanie, czy dla Mistrza Legilimencji wspomnienie mogło “bezpowrotnie przepaść”, ale postanowiłam oszczędzić nam kolejnych emocji tego bardzo długiego i intensywnego dnia, więc powiedziałam tylko: 

- Zatem Harry Potter jest w Anglii, a ty, zamiast go szukać, wróciłeś do Kemmhyt. 

- Nie będę szukał Pottera. Potter prędzej czy później sam się znajdzie - odparł. - Nie robi mi różnicy, gdzie szukam informacji o złodzieju różdżki. Jestem pewien, że gdzieś już go kiedyś widziałem. 

- Używałeś myślodsiewni? 

Spojrzał na mnie w taki sposób, że nie musiał odpowiadać. Podszedł i wyciągnął mi z ręki puchar z miodem, z którego popijałam, po czym sam wypił do dna. Może to i lepiej, że wrócił. Nie miałam pojęcia, jak miałby mi pomóc w sprawie wyborów, Hurija i ministerstwa - ostatecznie żadna z jego metod nie działała samodzielnie, kiedy utraciliśmy jakikolwiek wpływ na ministra. Voldemort nie mógł tak po prostu zjawić się w wielkiej piramidzie w Ityhii i ogłosić się ministrem, choć z całą pewnością rozwiązałoby to kilka problemów. Ale czułam się pewniej tylko dlatego, że był. 

- Niedługo możemy mieć kłopoty - powiedziałam, nie patrząc mu w oczy. - W ministerstwie trwają rozmowy na temat połączenia dwunastu królestw z Dolnym Egiptem. 

- Egipt Dolny już dawno nie istnieje - odrzekł z takim spokojem, jak gdyby wcześniejsza rozmowa o Potterze i Dolinie Godryka nigdy nie miała miejsca. - To wy ciągle żyjecie mrzonkami o dawnych czasach. Minister chce uczynić z królestw zależne od ministerstwa jednostki administracyjne i obsadzić je swoimi ludźmi. To wszystko. 

Spojrzałam na niego. Kącik jego warg podjechał do góry w wyjątkowo niecnym, podłym półuśmieszku, jakby się radował, że nie tylko jego działania okazywały się nieskuteczne. Czując narastającą wściekłość, już otwierałam usta, ale uprzedził mnie. 

- Całe szczęście podobnych wam dekadentów jest więcej. Większość - dodał - o ile dobrze się orientuję. Czy ktoś z ministerstwa kontaktował się z tobą w tej sprawie? Dostałaś jakąś propozycję współpracy? 

Tym razem to ja zmiażdżyłam go wzrokiem - a raczej spróbowałam zmiażdżyć, bo jak zwykle zupełnie nic sobie z tego nie zrobił. Odłożył tylko pusty puchar na stolik i ruszył w stronę łóżka, żeby przysiąść na jego krawędzi i wyciągnąć przed siebie wygodnie nogi. 

- Nikt się ze mną nie kontaktował. Jestem pewna, że kto miał dostać jakąś propozycję, już dawno ją dostał - odparłam. - Kemmhyt nigdy nie współpracowało z ministerstwem, ale Echtimeuet, Suerchit Amos, Chetheb - wiem, że decyzja o zrezygnowaniu z suwerenności nie przychodzi z dnia na dzień, ale myślę, że tam się zacznie. Nam odmówiono korytarza, myślę, że Ibn Raham nie będzie już szedł nam na rękę. Na pozostałych też coś znajdą. To kwestia czasu. 

- Nadal twierdzisz, że nie wszystkich można zabić? - zapytał głosem tak cichym, że prawie zlał się z trzaskiem ognia w kominku. 

- Masz rację, nieprecyzyjnie się wyraziłam - odpowiedziałam. - Nie wszystkich się powinno. 

- Dobrze, zatem jaki masz pomysł rozwiązania tego problemu bez wyeliminowania obecnego ministra i podstawienia swojego kandydata? Zapewniam cię, nie jesteś jedyna, która w tej chwili o tym myśli. A czas ucieka. - Zaśmiał się pobłażliwie. - Bo domyślam się, że nie masz czym zastraszyć trzech królestw potencjalnie chętnych do współpracy z ministerstwem magii? 

- Nie potrzebuję zastraszać trzech królestw. Wystarczy załatwić sprawę z prowokatorem. I nawet jest szansa, że nie będę potrzebowała go zabijać. 

- Innowacja - zadrwił. 

Prychnęłam. 

- Możesz się śmiać - oświadczyłam, powoli zdejmując z siebie ubranie. - Możesz nazywać mnie dekadentką, ale nie jestem zainteresowana władzą nad całym Egiptem. 

- I dlatego zupełnie nie ingerujesz w sprawy ministerstwa, tak, jak przyrzekałaś podczas swojej koronacji. 

Uśmiechnęłam się niewinnie. 

- To minister zaczął. - Wyszłam z białego kłębowiska szat, które opadło na podłogę. Zostawiłam tylko złote obręcze, które jak węże oplatały moje nadgarstki i ramiona. - Masz na jutro jakieś plany? Mam zamiar zaprosić Zivit na kolację. Chciałabym jej coś zaproponować. 

- Co takiego? 

- Niespodzianka. 

Kiedy podeszłam, wszelkie zapachy jego irytacji zdążyły się już ulotnić, pozostała tylko buzująca energia, gotowa do ponownej wizyty poza ciałem, stęskniona za tą, która niecierpliwiła się już pod moją skórą. 


*


Oczekując na wieczór, czułam przyjemne podekscytowanie objawiające się delikatnym uciskiem w podbrzuszu - jak u małej dziewczynki w dniu urodzin, oczekującej na przyjście gości. Kiedy obudziłam się wypoczęta i odprężona, z promieniami słońca pieszczącymi moje nagie plecy, pomysł Heather wydał mi się całkiem do rzeczy - ostatecznie właśnie dlatego zgodziłam się na jej powrót do pałacu. 

Sentymenty należało w tym momencie odstawić na bok. 

Wyglądała na mocno zaskoczoną, kiedy poza mną i Czarnym Panem w jadalni w moich prywatnych komnatach zastała również Heather i Farisa. Nie powiedziała ani słowa, siadając na krześle zaoferowanym przez skrzatkę - dokładnie po drugiej stronie stołu naprzeciwko mnie - ale jej twarz przybrała na moment taki wyraz, jakby weszła do pomieszczenia pełnego lwów. I nie był to niepokój spowodowany widokiem Voldemorta. 

- Jak teraz mają się sprawy w Azkabanie? - spytałam zupełnie niezobowiązująco, kiedy Web podała pierwsze danie. - Słyszałam, że dementorzy zupełnie opuścili więzienie i strzegą teraz niektórych pięter w ministerstwie, ale dwa tygodnie temu czytałam w jednym z czasopism, że podobno nowy minister nie ma nad nimi żadnej władzy i dochodzi do masowych ataków na mugoli. To prawda? Co to była za gazeta? 

- Żongler Ksenofiliusa Lovegooda - odparł Faris. Mimo pięknych szat wciąż wyglądał na niewyspanego, ale w porównaniu z Heather prezentował się wręcz kwitnąco. - Niestety moje kontakty nie sięgają tak daleko. 

- Dementorzy pozostają pod ścisłą kontrolą ministerstwa - przyznał Voldemort, a jego pionowe źrenice zwęziły się, jeszcze mocniej upodabniając je do wężowych. - Współpraca z nimi to czysta przyjemność. 

- Okropne stworzenia - wtrąciła Zivit, wstrząsając się lekko. - Całe szczęście jeszcze nie słyszałam, żeby w Egipcie było jakieś większe skupisko. 

- Spokojnie - rzekł, spoglądając na nią z jednoznacznie złowieszczym uśmiechem. - Kiedy rozmnożą się w Wielkiej Brytanii, część przeniosę do Egiptu. W tym momencie mają wyjątkowo dobre warunki. 

Faris pozostał jak zwykle niewzruszony, ale przez twarz Heather przemknął cień zaniepokojenia, czego Zivit nie zauważyła. Nie wyglądała na zadowoloną z tego, na jakie tory zeszła ta rozmowa. 

- Wizengamot planuje pozostać przy siedmioletniej kadencji ministra? - zapytał Faris. 

- Ja mam wątpliwości co do tego, czy śmierciożercy planują pozostać przy istnieniu Wizengamotu - wtrąciłam, a wezyr zaśmiał się z grzeczności. Heather poszła w jego ślady. 

Voldemort przyjął to z zupełnym spokojem. 

- To nie śmierciożercy mają w Wielkiej Brytanii realną władzę, tylko ja - odparł, pozwalając, by nóż sam pokroił mu na talerzu olbrzymią bitkę wołową. - Nie zamierzam ingerować w strukturę władzy. Wszystko będzie funkcjonować tak, jak funkcjonowało do tej pory. Ten system sprawdza się od wieków, wymaga tylko pewnych kosmetycznych poprawek. 

Rozprawialiśmy o tym wszyscy przez następną godzinę. Kolejne dania znikały z talerzy i półmisków, kielich same napełniały się winem, a Zivit coraz chętniej wchodziła w dyskusję, choć dobrze wiedziałam, że nie należała do tych, której czujność mogłaby uśpić przyjemna rozmowa i dobry trunek. 

- A jak, jeśli mogę zapytać, wygląda twoja aktualna sytuacja w pałacu? - zapytała, zerkając na Heather z nieco zaczepnym błyskiem w oku. - Starałam się śledzić proces w Echu, ale był dość… ubogo opisany. Coś nie chce mi się wierzyć, że ludzie nie gadali. Że na początku nie było żadnych pytań. 

Zivit wytrzymała jej prowokujące spojrzenie, choć atmosfera w tej części stołu - siedziały praktycznie łokieć w łokieć - stała się lekko napięta. I wtedy do mnie dotarło, że patrzyły na siebie dwie byłe przyjaciółki. Prawie siostry wychowywane i nauczane w tych samych komnatach przez tego samego człowieka. Przez te wszystkie lata, kiedy stały się dla siebie właściwie obce, nie pamiętałam, że to moje pojawienie się w Kemmhyt je rozdzieliło i zwróciło przeciwko sobie. Moje dwie siostry - rodzona i ta, którą wybrałam. Siedziały przy stole, znów działające wbrew własnym uczuciom - znów dzięki mojej sprawie. 

- Były - przyznała z przesadnie uprzejmym uśmiechem. - Ale zaraz przyszły inne. Plotka na dworze żyje dobę, chyba że zaczynasz się tłumaczyć. Wtedy żyje tyle, ile chcą ludzie. Akurat ty dobrze to rozumiesz. Też śledziłam Echo, kiedy wróciłaś do Kemmhyt. 

Talerze zalśniły czystością i Web pojawiła się z deserami, którymi już nikt nie był zainteresowany. Poprawiłam się na krześle i zwróciłam się do siostry, nie porzucając tego samego lekkiego tonu, jaki towarzyszył mi przez całą kolację. 

- Miałam nadzieję, że Nowy Rok przyniesie jakąś radosną nowinę. 

Zivit spojrzała na mnie i w końcu maska fałszywej uprzejmości opadła, ukazując mieszankę niepokoju i ulgi, że to już - że nareszcie się wyjaśni, skąd to niespodziewane zaproszenie w nietypowym gronie. Odetchnęła i też pochyliła się nieco do przodu, opierając się łokciami o blat. W policzkach zrobiły jej się małe dołeczki, kiedy wydęła lekko wargi. 

- Radosną nowinę - powtórzyła. Głos miała napięty. - Radosną dla kogo? 

- Dla ciebie. Sama wybrałaś sobie męża, którego zaakceptowałam - odparłam i równie szybko porzuciłam niezobowiązujący ton. - Co więcej, przysięgałaś mi, że to zrobisz. I spodziewam się, że dotrzymasz słowa. 

Przy stole szmery rozmów Farisa i Heather natychmiast ucichły, Voldemort przyglądał nam się, siedząc nieruchomo po mojej prawej stronie. Ta cisza wytrąciła Zivit na sekundę z równowagi, ale zatrzepotała powiekami i odetchnęła, by chociaż trochę opuścić ramiona. 

- Myślisz, że nie ma z tyłu głowy, że mogłabyś spróbować mnie kontrolować? - zapytała, mrużąc oczy. - Nie zgodziłam się na ślub, kiedy chorowałaś. Przez to nie ufa mi już tak, jak na początku. I nie mówię tego z żalu, bo pragnęłam ci donosić, co przeciw tobie knuje. Zostawił w moim domu swojego skrzata. 

- Zatem wie, że dzisiaj jesz kolację ze swoją siostrą, z Czarnym Panem, Farisem i Heather. - Zaśmiałam się pod nosem. - Musi go skręcać z ciekawości. Nadal skubie brodę, kiedy jest zdenerwowany? Opowiesz mu, o czym rozmawialiśmy. O brytyjskim ministerstwie, o tym, co nam się podoba w ich systemie i co Faris chciałby wprowadzić do egipskiego, gdyby miał taką moc. Nie krępuj się. Jedyne, co zostawisz dla siebie, to fakt, że to ja naciskam na ten ślub. 

Zmarszczki na jej czole i między brwiami stawały się z sekundy na sekundę coraz wyraźniejsze, kiedy patrzyła powoli po naszych twarzach, coraz bardziej nie dowierzając. Prawie słyszałam, jak myśli rozbijały się o wnętrze jej czaszki jak dziesiątki rozwścieczonych os w słoiku, którym ktoś potrząsnął. 

- Dlaczego? - spytała. - Dlaczego teraz? Jeżeli naprawdę myślisz, że będę ci donosić na Hurija… nawet gdybym chciała… 

Potrząsnęłam głową i uniosłam lekko dłonie, by ją uciszyć. Umilkła, wciąż zerkając podejrzliwie na boki, ale nie na Voldemorta. Spoglądała na Heather - jak gdyby Voldemort był przy tym stole jedyną godną zaufania postacią. 

- Już ci kiedyś powiedziałam. Nie interesuje mnie szpiegowanie u Hurija - odrzekłam. - Gdybym chciała go szpiegować, byłabyś ostatnią osobą, którą widziałabym w tej roli. Może nie jestem tak cwana jak on, ale też nie jestem głupia. Hurij jest synem mojego byłego wezyra. Podejrzewam, że mógłby chcieć wtrącić się w wybory, a moim obowiązkiem jest pilnować, by nikt, kto był zaangażowany w politykę królestwa, nie angażował się w politykę ministerstwa. Liczę, że gdy będzie zajęty ślubem i nową żoną, nie będzie miał na to czasu. 

Nie wyglądała na przekonaną, ale czoło nieco jej się wygładziło. W powietrzu zawisło oczekiwanie, kiedy obie przyglądałyśmy się sobie - ja z bezczelnym uśmiechem, ona badawczo, jak gdyby te przeciągające się sekundy miały sprawić, że jedna zdradzi się z czymś przed drugą. W końcu dodałam: 

- I jeszcze jedno. Będziesz miała oko na Wahida. Nie chcę, żeby był tam sam. 

Chyba właśnie ten argument ostatecznie ją przekonał, choć czujny wzrok Farisa nie odkleił się od niej do końca wieczora. Byłam pewna, że poza dodatkowym skrzatem domowym Zivit stanie się po dzisiejszym wieczorze bogatsza o jednego pająka lub inne niepozorne stworzenie. 

Byłam zadowolona. Kolacja skończyła się godzinę później, sprawiając już tylko pozory sympatycznego spotkania. Podczas gdy Ka sprzątała w jadalni, przysiadłam na balkonie w sypialni, chłonąc przyjemnie chłodne powietrze. Pachniało piaskiem i nieco przeszywającym wiatrem znad pustyni, który jednak nie docierał do stolicy z całą swoją mocą, rozbijając się o strzeliste słupy pylonów i gmachy świątyń. O tej godzinie olbrzymie, palmowe ogrody wyglądały jak wymarłe, choć co jakiś czas wzdłuż wytyczonych ścieżek, przy fontannach i we wspaniałych glorietach paliły się lampy. Gęsty, nocny półmrok i chłód powietrza przyjemnie otrzeźwił moje zamroczone winem zmysły. 

- Uważasz, że mogę jej ufać? - zapytałam szeptem, kiedy i on pojawił się na balkonie, żeby się przewietrzyć. - Była szczera? 

Oczy błysnęły mu na czerwono jak zawsze, kiedy uśmiechał się w ten swój złośliwy sposób, a światło świec padało z ukosa na jego twarz. W tej swej nienaturalnej, prawie perłowej bladości przybierała wtedy złotawy odcień, emanując poświatą przypominającą aureolę. 

- Temu zawdzięczam swoje zaproszenie? - Jednym pociągnięciem zsunął mi z głowy perukę, a ja poczułam delikatny powiew wsuwający mi się we włosy, muskający swym chłodnym językiem kark rozgrzany kark. Rozsupłałam węzeł i pozwoliłam opaść na plecy gęsto zbitym puklom. - Tak, była szczera. Szczera i rozbita. 

Zaśmiałam się. 

- Bardzo dobrze - rzekłam, kiwając głową. - Zatem czekają nas przygotowania do kolejnego wesela. Nie mogę się doczekać. Spodziewałam się, że będę potrzebowała twojej sztuki perswazji, ale Wahid wystarczył. Złagodniała przez ten czas w Banhie. 

- Wykorzystałaś chłopaka. 

Uśmiech, z jakim to powiedział, był iście diabelny, ale nawet nie drasnął mojego sumienia. Odpowiedziałam w identyczny sposób, mrużąc przy tym oczy. 

- Ty chcesz zabić podobnego - odparłam. Nie zdziwiło mnie, kiedy jego uśmiech tylko się pogłębił. - Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, z życiem pożegna się tylko jedna osoba i nie będzie to niewinny nastolatek. 

Zadrżałam pod wpływem kolejnego chłodnego powiewu. Włosy roztańczyły mi się na wietrze, ale gdy zrobiłam krok w kierunku sypialni, Czarny Pan zagrodził mi drogę. Wielka dłoń niespodziewanie chwyciła mnie z tyłu za szyję i przyciągnęła bliżej - w odróżnieniu od wiatru pulsowała gorącem. Zimny dreszcz błyskawicznie zmienił się w przyjemnie elektryzujące mrowienie, kiedy wąskie wargi pochwyciły moje. 


*


Mimo że w pałacu niewielu spoglądało na Heather jak na trędowatą - w każdym razie nie więcej niż przed wyrokiem - ta preferowała odludne zacisze Echtieb. Nie miałam jej tego za złe, tym bardziej, że sama ostatnio chętnie tam gościłam. Ze wszystkich dostępnych mi miejsc ta jedna posiadłość - praktycznie opustoszała, oddalona od stolicy i wszystkich ważniejszych punktów Kemmhyt - dawała poczucie bezpieczeństwa. 

A może to po prostu kwestia otaczających ją gęstych ogrodów? 

Tak czy siak - chętnie korzystałam z gościnności Heather. No i uwielbiałam wypieki Pigmaliona. 

- Gdyby nie był taki leniwy, zatrudniłabym go w naszej kuchni - oznajmiłam, zajadając się trzecim kawałkiem kunafy. 

- Gotuje tylko wtedy, kiedy wie, że przyjedziesz - odparła. 

W końcu zabrała się za krojenie na maleńkie cząstki fragmentu ciasta, który przez dłuższą chwilę próbowała podać bawiącej się na trawie Atoti. Ten uroczy obrazek z ogrodów Echtieb zawsze bardzo mnie oczarowywał. Córka Heather bawiąca się lalkami, rozłożona na kocyku przy fontannie, w oddali widok na otwarte okna biblioteki, w której chłopcy ziewali i przeciągali się nad książkami pod okiem znudzonego nauczyciela i my siedzące przy stole w cieniu rozrośniętych akacji - rozmawiając i zajadając się smakołykami. Ten obrazek przywodził mi na myśl wyobrażenia z moich dziecięcych lat, kiedy to ja byłam małą Atoti, marząc o podobnych popołudniach spędzanych na wakacjach po powrocie z internatu. 

- W dzieciństwie dziwiłam się mojej babce, że jest taka wyrozumiała wobec swojego skrzata - powiedziałam i wyciągnęłam się wygodnie w swoim wiklinowym fotelu. - Hortus widział w tym doskonały temat do żartów. Skrzaty w naszym domu chodziły jak w zegarku, a on po każdych odwiedzinach u babci komentował, że jeszcze chwila i to ona będzie prosić skrzata o wychodne. Ale skrzaty w Wielkiej Brytanii są inne niż nasze. 

- Nikt niczego nie podejrzewał? 

Wzruszyłam ramionami i uśmiechnęłam się do siebie. Już dawno nie wspominałam starszej pani. Byłam pewna, że - choć może i nie posiadała wielkiego doświadczenia w rządzeniu królestwem - potrafiłaby wesprzeć radę jakąś mądrą radą. Nigdy nie oczekiwałam od matki czegoś podobnego, ale za każdym razem, kiedy pojawiał się list zaadresowany jej ręką, czułam gorzki zawód. Nigdy nie pytała o Kemmhyt. Nigdy nie wykazywała żadnego zainteresowania sprawami królestwa, mimo że lud ją uwielbiał. Byłam skłonna przypuszczać, że być może bardziej niż mnie - kochał ją jak niedostępną, obcą boginię z niedostępnego dla nich świata. 

- Nie. Świstek doskonale mówił po angielsku, a babka Jane uchodziła w towarzystwie za ekscentryczną, zdziwaczałą szyszymorę. Ale miała charakter i tylko dzięki temu ją ceniono. Dziadka nigdy nie szanowali. 

Temat babki Jane wyraźnie Heather zainteresował, bo zostawiła w spokoju rozciapane ciasto i przysiadła na piętach, słuchając z uwagą. Nigdy nie poznała babki Jane, widziała jedynie jej sporo młodszą wersję w galerii obrazów, ale portret rzadko się odzywał, oddzielony na całe dziesięciolecia od prawdziwej Jane. Ale zanim powiedziałam coś więcej, z oddali dobiegł nas narastający szelest gałęzi i na białej ścieżce pojawił się Faris. Na głowie miał perukę złożoną z maleńkich warkoczyków, wykwintna, granatowa szata też nie przypominała żadnej z tych, w jakich widywałam go na co dzień. Była też dużo za długa. 

- Imhotep miał rację - rzekł półgębkiem, siadając na brzegu wyczarowanego przeze mnie fotela z wyciętym oparciem. - Twój kuzyn sponsoruje naszego młodego kandydata. 

Nie byłam zdziwiona, a jednak poczułam w żołądku dziwny ciężar, jak gdyby na jego dno spadł wielki kamień. Odłożyłam widelczyk. Zupełnie przeszła mi ochota na czwarty kawałek kunafy. 

- Hurij łamiący ustanowione zasady tajności? Zdziwiłabym się, gdyby tego nie robił - mruknęłam. - Hurij wspierający Achorisa? To dla mnie zagadka. Zawsze otwarcie popierał Osamę. Spodziewał się, że się o tym dowiem? Próbuje zmylić trop? 

Podniosłam głowę, patrząc na wezyra. Spodziewałam się po nim niekończącej się listy cwanych pomysłów, ale wyglądało na to, że czas na nie już się skończył. A sposób, w jaki Faris na mnie spojrzał, tylko potwierdził to przekonanie. 

- Ibn Raham, jaki by nie był, był pewną opcją jeszcze na minimum jedną kadencję - odezwała się Heather. 

- To idiota, nazywajmy rzeczy po imieniu - dodałam, czując wzrastające rozdrażnienie. - Dlatego nikogo nie dziwią jego nieprzemyślane ruchy, bez względu na to, czy są spowodowane działaniem Imperiusa, czy jego własnej głupoty. Jestem zmęczona tymi podchodami. 

Faris okazał nienaturalne ożywienie, jak gdyby się spodziewał, że w tym momencie wstanę i wybiorę się prosto do ministerstwa, choć wciąż siedziałam w fotelu, podparta o podłokietnik. 

- No dobrze - odpowiedział szybko wezyr. - Ale to nie wystarczy. Achoris to czysta karta, ma do zaoferowania tylko obietnice, a Ibn Raham - nowe obietnice i obietnice, których nie spełnił. 

- W takiej sytuacji musimy po prostu uderzyć w Achorisa. Jestem pewna, że nikt w pozostałych jedenastu królestwach na to nie wpadł - oznajmiłam z ironią, rozkładając z uśmiechem ręce. - Jakieś propozycje? 

Spodziewałam się zobaczyć na ich twarze blednące w zagubieniu, ale zarówno ciemne, jak i jasne, ukryte za okularami oczy błysnęły z jednakowym entuzjazmem. Faris nareszcie zajął całe siedzisko fotela, a Heather zawołała Pigmaliona - czas podwieczorku dla Atoti się skończył. 


~*~


Dobry wieczór w 2025 roku. Powiem tak - w cholerę się cieszę, że mam napisane jeszcze trzy rozdziały na zaś, bo jeżeli miałabym polegać na aktualnej Frozence, to nie byłoby na czym. Już dawno nie czułam się tak źle, że jedyne, na co mam siłę, to praca (co w sumie jest trochę gówno-prawdą, bo na pracę też nie mam siły, tylko po prostu nie mam wyjścia i muszę do niej chodzić). No nic. Nie pierwszy raz i nie ostatni, trzeba to przeżyć. Następny rozdział wrzucę pewnie gdzieś w okolicy końcówki lutego, liczę, że to tego czasu głowa się ogarnie. :)