16 października 2024

112. Gniazdo węży

Niewiele czasu poświęcałam na myślenie o własnych horkruksach. Właściwie nie myślałam o nich w ogóle, jak gdyby był to temat tabu w mojej własnej głowie, choć tak naprawdę ich istnienie było dla mnie oczywiste jak jedzenie i picie. 

A może nie? 

Po tym, co zobaczyłam w jaskini Królowej, nie potrafiłam o nich nie myśleć. I mimo że tak duża liczba części, na jakie Czarny Pan rozdzielił własną duszę, wciąż mnie przytłaczała, sama zaczęłam mieć zastrzeżenia co ilości swoich. Pierwszy raz musiałam przyznać Voldemortowi rację - byłoby lepiej, gdybym o niczym się nie dowiedziałam. Wtedy nie rozważałabym kolejnego. 

Te analizy doprowadziły mnie jak po nitce do kłębka - do świątyni Bastet. 

Zamknięty na cztery spusty budynek otoczony morzem piasku, oddalony o wiele mil od ludzkich zabudowań i opatrzony starożytnymi zaklęciami ochronnymi zdawał się być doskonałym miejscem na umieszczenie nieśmiertelnego stworzenia strzegącego pierwszej cząstki mojej duszy, a jednak widok sali pełnej białych drzew zrodził w moim sercu nagłe pragnienie wycieczki w głąb pustyni. 

Samotny budynek z białego marmuru jawił się jak fatamorgana, wystarczyło przekroczyć niewidzialną granicę zaklęć. Prosty kształt świątyni zdobiła niewielka piramida ustawiona pośrodku płaskiego dachu. Słońce igrało w jej pozłacanych ścianach, mamiąc obietnicą wielkich bogactw, lecz wewnątrz ze świecą było szukać zbytków. Z powietrza budowla wyglądała jak niepozorny klocek z kamienia, dopiero gdy nasze dywany zaczęły obniżać lot, można było spostrzec rzędy małych, prostokątnych okienek, ale żadnych drzwi. Świątyni nie strzegł żaden mur ani wysokie wrota, lecz w momencie, kiedy przekroczyliśmy granicę, poczułam, jak silna magia chroniła to miejsce. Miała konsystencję galaretki. 

Wlecieliśmy przez jedno z okien na parterze, które Voldemort otworzył za pomocą różdżki. Na jego widok kapłanki były prawie tak zaskoczone, jak ja, kiedy zaoferował swoje towarzystwo w podróży, choć nie podejrzewałam, że był ciekawy kotów albo ołtarza Bastet. 

A przynajmniej nie wszystkich kotów. 

Neit zdradziła się ze swoim zmieszaniem wyłącznie poprzez wydęcie ust. Mięśnie delikatnie napięły się wokół jej ust, kiedy pojawiła się w głównym holu, gdzie jej król i królowa właśnie zwijali latające dywany. Poza tym na czarnej, obwisłej twarzy przypominającej mumię nie pojawiła się ani odrobina emocji. Główna kapłanka Bastet mieszkała tu, od kiedy skończyła trzynaście lat, czyli zapewne jakieś trzysta lat temu – w każdym razie nie postarzała się ani o dzień od momentu, kiedy powitała mnie tu jako świeżo koronowaną królową. Miała na głowie tę samą perukę z drobniutkich warkoczyków, szatę obnażającą piersi i tyle samo do powiedzenia. 

Tyle samo, czyli nic. 

Ukłoniła się tylko wytwornie, jak gdyby wcale nie spędziła całego życia odcięta od świata, wskazała ręką na schody i zaczęła milczące oprowadzanie. Nie odezwała się do nas przez całą drogę, o ile pokazywane komnaty nie wymagały objaśnienia. Oszczędnego w słowa rzecz jasna. 

Poza kapłankami i skrzatami domowymi w świątyni nikt nie mieszkał i nikt nie miał prawa przebywać, zwłaszcza mężczyźni. Jedynie dziewice w pełni poświęcone służbie Bastet mogły sprawować pieczę nad jej nieśmiertelnymi kotami, zapewniając im spokój i oddając cześć. Nigdy nie rozumiałam, jaki to miało związek z posiadaniem kawałka cienkiej błony, ale widocznie musiała tkwić w tym jakaś mądrość, ponieważ wokół świątyni Bastet jako jedynej w całym Kemmhyt zawsze panował idealny porządek. 

Jedyna świątynia, w której naprawdę wierzono w tę, którą czczono. 

Choć w budynku znajdowały się cztery piętra, a na każdym z nich po trzydzieści pomieszczeń, nie licząc rozległych magazynów w podziemiach, każde, po którym oprowadziła nas Neit, wyglądało identycznie. Ściany w beżowych i jasnoniebieskich, zgaszonych odcieniach pokrywały delikatne, geometryczne wzory, na bardzo starych, choć dobrze utrzymanych meblach z jasnego drewna zostały już nadgryzione zębem czasu, lecz wzrok ściągały piękne, ręcznie wykonane ozdoby i malowidła. Widok skąpej biblioteki i brak ogrodu pozwolił mi sądzić, że rękodzieło było jedyną ucieczką dla tych młodych, spragnionych świata dziewcząt. 

Bo liczba kapłanek, które nie przekroczyły jeszcze trzydziestki, była przytłaczająca. 

Nigdy nie myślałam o świątyni Bastet więcej, niż uważałam to za konieczne. Składały się na to bezproblemowe kapłanki, daleka odległość i słaba, praktycznie nieistniejąca więź z boginią. Nie poznałam żadnej kobiety, która nagle postanowiłaby zamknąć się w budynku bez drzwi na samym środku pustyni. Patrząc na dziewczyny, które łypały na nas wystraszone, kiedy przemierzaliśmy z Neit część mieszkalną, szybko zdałam sobie sprawę, że pochodziły z niższych warstw społecznych, może nawet spoza miasta jako dar od rodziny w zamian za namiastkę uznania dla całej rodziny. Ot, obraz ciemnej strony ukrycia Kemmhyt przed światem. Większość z nich od lat nie widziała mężczyzny, dlatego obecność Voldemorta wprawiła większość w przerażenie graniczące ze stuporem. Byłam pewna, że nawet mimo towarzystwa Neit został odebrany jako demoniczna zjawa zesłana przez Seta. 

Część świątynna - jeszcze starsza i bardziej opustoszała - spowita była przez łagodny półmrok. Tutaj okiennice pozostawały całkowicie zamknięte, światło słoneczne przesączało się z trudem wyłącznie przez wąskie otwory przysłonięte drewnianymi roletami. 

W największej sali umieszczonej dokładnie pod piramidą pierwsze, co rzucało się w oczy, to wysoki na dwadzieścia pięć stóp posąg bogini. Atletycznie zbudowana kobieta o czarnej jak węgiel skórze i głowie kota stała na piedestale ustawionym dokładnie pod ścianą naprzeciwko drzwi, omiatając beznamiętnym wzrokiem szmaragdowych oczu pogrążoną w półmroku komnatę. Bastet lewą nogę miała nieco wysuniętą do przodu, odsłaniając masywne udo przez rozcięcie długiej spódnicy uszytej z połyskującego, przypominającego wodę złotego materiału. Piersi - tak, jak wszystkie kapłanki - miała odsłonięte, jedynie ramiona zdobiły liczne bransolety oraz opadające na nią włosy prawdziwej peruki. Dłoń dzierżącą sistrum unosiła jak w powitaniu, natomiast dłoń z różdżką - inaczej niż u posągów przedstawiających Anubisa - ciasno przylegała do boku, celując w podłogę. Tak, jak w przypadku jej matki Izydy, symbol magii defensywnej. 

Dwa wielkie szmaragdy błyszczące z daleka w nieruchomym obliczu bogini rozbłysły na nasz widok, jak gdyby ta dziwiła się na widok tych nietypowych gości na dwóch nogach. Poza kotami nikt więcej nie towarzyszył. Ciężko było określić ich ilość, ponieważ sala posiadała wiele wlotów w ścianach i podłodze, przez które mogły przemieścić się tylko koty. Było ich całe mnóstwo i jednocześnie - patrząc z perspektywy rozmiarów sali - zdawały się tonąć w tej wielkiej, prawie pustej przestrzeni. Wygrzewały się w plamach słońca rozlewającego się po kamiennej posadzce, siedziały na szerokich, wygodnych stopniach prowadzących pod ołtarz, spoglądały nieruchomo jak miniaturowe posążki spod stóp bogini, a kiedy wrota zamknęły się za nami i echo przeraźliwego jęku zawiasów poniosło w głąb świątyni, wszystkie jak na komendę zwróciły na nas swoje olbrzymie, szpiczaste uszy i kanciaste głowy. 

W przeszłości odwiedziłam tę świątynię tylko dwa razy i identycznie jak przy dwóch poprzednich razach przebiegł mi przez plecy nieprzyjemny dreszcz. Widywałam już takie ilości kotów, kiedy mieszkałam w Hogwarcie, lecz u żadnego z nich nie widziałam tak głębokiego, rozumnego spojrzenia. U żadnego z wyjątkiem Midnighta, a teraz lustrowały nas dziesiątki par tych spokojnych, prawie ludzkich bursztynowych i zielonych oczu. Kilka zbliżyło się, wyciągając ciekawskie nosy, lecz tylko jeden zebrał się na odwagę, by podejść. Midnight nie postarzał się ani o dzień od momentu, kiedy dała mi go w prezencie babka Jane. Czarne futro połyskiwało na grzbiecie, końcówka uniesionego ogona podrygiwała zawadiacko, gdy kot ruszył truchtem, by otrzeć mi się o kostki i przysiąść u stóp Czarnego Pana, pomiałkując sugestywnie. 

- Kemmhyt byłoby bardzo bogate, gdyby świat je odkrył - powiedział Voldemort, biorąc go na ręce. 

- Jednakowo bogate jak kraje, w których żyją te nieśmiertelne meduzy - odparłam. Poczułam nagły przypływ rozdrażnienia, którego nie potrafiłam wytłumaczyć. - Jak one się nazywają? 

Wzruszył tylko ramionami. Spoczęłam ciężko na jednym ze stopni i oparłam się plecami o kolumnę, a trzy najbliżej krążące koty natychmiast mnie otoczyły, węsząc intensywnie. Sześć kolejnych podeszło do Czarnego Pana, spoglądając z mieszaniną ciekawości i zazdrości w górę na Midnighta. 

- Naturalnie nieśmiertelne - rzekł Voldemort aksamitnym, prawie pieszczotliwym tonem, drapiąc kota dwoma palcami. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej przypominał stereotypowego złoczyńcę z historyjek dla młodych chłopców. - Prawdziwie boskie stworzenia. 

- Mają to, do czego ty od zawsze dążyłeś. Ot tak - strzeliłam palcami - bez wysiłku jak ryba oddycha pod wodą, a człowiek chodzi na dwóch nogach. 

Spojrzał na mnie z ukosa. 

- Jesteśmy tu przez to, co widziałaś w jaskini? 

- Nie. JA tu jestem. Ty mi powiedz, dlaczego tu jesteś. 

Uśmiechnął się zjadliwie. 

- Wiem, co myślisz, ale nie - odparł. - Zbadałem je dawno temu. To ty o tym myślisz, przyznaj się. 

Nie odpowiedziałam od razu, sterując za pomocą różdżki żółtym ptaszkiem latającym tuż nad ziemią. Koty ganiały za nim po całych schodach, zupełnie zaaferowane, jak gdyby nigdy nie widziały czegoś podobnego. Przygryzłam wargi. Tak, myślałam o tym. Voldemort był zawsze cholernie skryty, jeżeli pojawiał się temat horkruksów - to znaczy bardziej niż zwykle. Nie miałam mu tego za złe, bo i dla mnie była to intymna, zahaczająca o tabu sprawa. Ale miał rację - to, co zobaczyłam w jaskini, obudziło na nowo moje wątpliwości co do sposobu podążania drogą, którą obrałam lata temu. 

- Nie wiem, czy myślę - mruknęłam, przyglądając się kotom nieco nieprzytomnym wzrokiem. - Być może naszły mnie wątpliwości, czy… czy to może nie jest moment…? 

Kątem oka spostrzegłam, jak wypuścił Midnighta i sam przeszedł przez salę, żeby usiąść tuż obok mnie u stóp Bastet. 

- Innymi słowy: czujesz presję. - Nie odpowiedziałam, ale nie zdawał się tego oczekiwać. - Droga do nieśmiertelności to jedyna droga, którą zawsze musisz iść zupełnie sama. Każdy, kto się tego podejmuje, ma swój sposób. Ty idziesz swoją drogą, ja idę swoją i tylko wtedy uda nam się dotrzeć do celu. Musisz sama czuć, kiedy i czy w ogóle to jest czas na kolejnego horkruksa. Czy czujesz, że to dobrze wpływa na twoją duszę i umysł… 

- Ty mówisz o uczuciach? Nie przesłyszałam się? - przerwałam mu, śmiejąc się cicho. - Czy w horkruksach nie chodziło ci o to, żeby się ich pozbyć. Jako… skutek uboczny nieśmiertelności. 

Tym razem i on zachichotał, zerkając prowokująco spod powiek. 

- A skąd ten pomysł? 

Wzruszyłam ramionami i dopiero do mnie dotarło, że chyba faktycznie nigdy o tym nie mówił. Że niby ja to sobie dopowiedziałam? A może jednak…? 

- Nie tego chciałeś? Pozbyć się wszelkich okruchów litości? Nie żebyś kiedykolwiek jakieś posiadał… 

- Litości, owszem. Skrupułów, ale nie uczuć - rzekł powoli, jakby z lubością smakował te słowa rozpływające się na języku jak czekolada. - Ale niektóre uczucia mogą być przydatne, a nawet całkiem przyjemne. Możliwość odczuwania cierpienia tych, którzy, chcę, by cierpieli, satysfakcja z osiągniętego celu, dreszcz ekscytacji, kiedy wiesz, że zbliża się to, na co przez tyle lat czekasz. Uczucia. Tylko te, które są dobre DLA MNIE. 

Midnight przywędrował na samym końcu i ułożył się na podłodze przy schodach - blisko, by być w zasięgu mojej ręki, lecz na tyle daleko, aby utrzymać własną przestrzeń. Voldemort wciąż zaznaczał swoją bliską więź z wężami, ale mnie dużo bardziej przypominał kota. Wyciągnęłam rękę, by pogłaskać Midnighta, lecz nie poczułam tej charakterystycznej aury otaczającej wszystkie potężne magiczne artefakty, a przecież nigdy w świątyni Bastet nie rosły białe drzewa. Czy to wynikało z tego, że Midnight był żywym stworzeniem, czy może z jego własnej magii neutralizującej energię bijącą z horkruksa? W przeszłości nachodziły mnie wątpliwości, czy wybór naczynia na pierwszą cząstkę duszy nie był pochopny, ale teraz przekonała się, że zrobiłam dobrze, słuchając intuicji. Jego nieśmiertelność chroniła moją. Nic się nie zmieniło, wciąż pozostawał tym samym obrońcą mojej duszy jak od wieków strzegł swojej ukochanej bogini, kiedy tylko wylazł z jej koszyka. 

To, co powiedział Voldemort, faktycznie trochę mi rozjaśniło, a jednak nie byłam w stanie o tym nie myśleć, zwłaszcza kiedy przesiadywałam z Królową. Rozważania sprzed lat, które pozostawały czysto teoretyczne, wróciły, niosąc ze sobą zupełnie realne zmartwienia. Miałam patrzeć, jak moi synowie dorastają, starzeją się i umierają, jak umierają ich synowie i wnuki, moi kuzyni i kuzynki, tylko ja i Czarny Pan mieliśmy żyć wiecznie - jak bogowie, w swych niezmiennych, doskonałych formach. Ta nowo odkryta rzeczywistość przytłoczyła mnie zupełnie niespodziewanie, zwłaszcza kiedy obserwowałam Jasminę bijącą Samira, Nabila ślęczącego nad hieroglifami i ogryzającego koniec pióra. Wyobrażałam sobie siebie - nietkniętą przez czas - w otoczeniu ich wszystkich chylących się nad grobem i ogarniała mnie trudna do zrozumienia panika. W końcu to oni umrą, nie ja. A jednak miałam nadzieję, że kiedy przyjdzie czas, magia horkruksów naturalnie przygotuje mnie na odejście najbliższych. 

W odróżnieniu od Voldemorta nie byłam psychopatką. Brak tych konkretnych zmartwień przychodził mu naturalnie tak, jak Midnightowi nieśmiertelność. 

Obawiałam się, że ósmy horkruks go zmieni - jak gdyby przełamanie tej magicznej siódemki miał przewrócić wszystko do góry nogami. Ale nie zmieniło. Wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że stał się spokojniejszy, jak gdyby tak bliska obecność horkruksa dawała mu jakąś pewność. Możliwe, że gdybym się o tym nie dowiedziała, w ferworze przygotowań do urodzin Silasa i Tota niczego bym nie zauważył. 

Oddanie tej imprezy w ręce Czuju było najlepszą decyzją, jaką mogłam podjąć. Choć początkowo nie byłam go pewna, szybko się okazało, że doskonale się w tym sprawdzał. Bawił mnie, snując coraz to nowe plany odnośnie rozrywek, płynął, jak gdyby nadzorował przynajmniej królewskie wesele, a nie pierwsze urodziny dziedzica tronu. Zbliżające się rozwiązanie, sytuacja w Anglii, Hurij dyszący mi w kark każdym swoim listem, Zivit, Heather siedząca mi ciągle w głowie - to wszystko na moment znikało, gdy Czuju zaczynał swoje monologi, które zdawały się nie mieć końca. Snucie coraz to wspanialszych wyobrażeń zdawało się ekscytować go bardziej niż faktyczne wcielanie tych planów w życie. 

- Jeden klimat! - zawołał, wyrzucając zaciśnięte pięści w powietrze w geście triumfu. Choć tak naprawdę jeszcze żadne prace nie ruszyły, mimo że miasto wypełniało coraz więcej przyjezdnych z Sacher, Kairu i Aleksandrii. - Zrobimy wszystko w jednym klimacie, uważaj, to ci się spodoba bardziej niż temat ognia: nazwałem to “Powietrzna Wędrówka”. Wysłałem już projekt gobelinów do szwalni, na środku podobizny książąt w ósemce ze smoczego ogona, na górze tytuł, a na dole “Pierwsze urodziny Księcia Silasa i Księcia Totmesa, szósty kwietnia 1997”, na tle nieba i chmur. Zrobimy też oddzielne tylko dla Silasa z okazji nadania tytułu Strażnika Tajemnicy… O co chodzi? 

Przyglądałam się jego pucołowatej, zarumienionej twarzy, dołeczkom w policzkach, które stały się płytsze, gdy na czole pogłębiły się zmarszczki. Uśmiechnęłam się, unosząc jedną brew, czym jeszcze bardziej wprawiłam go w zakłopotanie. 

- O nic, zastanawiam się tylko, gdzie w tych planach miejsce na moje “tak” lub “nie” - odparłam, przetaczając różdżkę między palcami jednej i drugiej dłoni. 

Czuju podniósł perukę i przetarł łysinę wilgotną od potu chusteczką, a jego siostrzeniec - dwudziestokilkuletnia kopia swego wuja - przerwał notowanie. Pióro przestało skrzypieć po papirusie i w saloniku przystającym do mojej sypialni, w którym spędzałam teraz większość wolnego czasu, zapanowała niezręczna cisza. 

- Najdroższa, ja po prostu znam twój gust - oznajmił z taką miną, jak gdyby święcie w to wierzył. 

A ja nie miałam serca go uświadamiać, że wcale nie żyłam tymi przygotowaniami tak, jak on. Dyskomfort, potwornie spuchnięte kostki i dokuczający jak nigdy upał sprawiały, że nie byłam w stanie angażować się w to dłużej niż przez kwadrans. Bardzo intensywny kwadrans w bardzo intensywnym towarzystwie Czuju. 

- Oczywiście, kochany, po prostu zacznijcie już działać - powiedziałam łagodniejszym tonem, a pokój na nowo wypełniły odgłosy skrzypiącego pióra. - Motyw latania. Znakomicie. Tylko wszystko ma być na czas. 

Niewiele mu było trzeba, aby odzyskać werwę. Podbiegł, by ucałować soczyście wierzch mojej dłoni, obiecując, że, jak najbardziej, moja złota, wszystko będzie na czas. 

I o dziwo było. 

Najpierw wyścigi dywanów na wyznaczonym specjalnie z tej okazji torze nad pustynią, który należało oglądać przez omnikulary ze szczytu wysokich trybun, jeżeli chciało się coś zobaczyć. Następnie pojedynki na dywanach ponad głową Królowej, która miała strzelać płomieniami na żądanie widzów - ku większej uciesze ludu czy smoczycy? Trudno było orzec. Zaraz po niedługim, humorystycznym przedstawieniu odbył się rytuał symbolicznego przekazania atrybutów władzy dziedzicowi tronu. Roczny Silas zupełnie nic z tego nie rozumiał, lecz wystawienie na widok publiczny, dziesiątki tysięcy par oczu śledzące każdy jego ruch i pełne napięcia oczekiwanie zakończone wybuchem oklasków zdawały się go cieszyć. Wystrojony w białą, wyszywaną w złote słońca i gwiazdy szatkę, siedział zadowolony na miniaturowym tronie na wysokich nogach i przyjął nechacha i heka, które od razu wsadził sobie do buzi i zaczął intensywnie obgryzać. Replikę różdżki zrzucił z podestu, wywołując w tłumie widzów szum błogich westchnień. Przez twarz Voldemorta nie przemknął nawet cień emocji, ledwo tolerował obecność swoich synów, ograniczając interakcje z nimi do absolutnego minimum - jak twierdził - do momentu, dopóki Nagini przewyższała ich umiejętnościami konwersacji. Nie miałam mu tego za złe. Sama mogłam dać im tylko miłość, której pochodzenia nie potrafiłam wytłumaczyć. 

Lud Kemmhyt uwielbiał się bawić i nie miało to znaczenia, jak owa zabawa się rozpoczynała i czego dotyczyła - kończyła się zawsze tak samo. Muzyka, tańce, setki galonów wina i piwa. W takich chwilach nie mogłam doczekać się rozwiązania, choć na co dzień myślom na ten temat towarzyszył dreszcz trwogi. Czuju - pijany szczęściem i prawie całą amforą białego wina - pląsał w samym sercu sali niczym polna rusałka. Muzyka grała głośno i upojnie, lecz dla mnie zdecydowanie zbyt głośno, zapach pieczonego mięsa zmieszanego z alkoholem, potem i olejkami z godziny na godzinę mdlił coraz bardziej, nogi miałam zupełnie zdrętwiałe, choć poza siedzeniem nie robiłam zupełnie nic, ale wszystkie te przyziemne udręki zachowywałam dla siebie. Chciałam tam być, patrzeć na przyjaciół, ignorować wrogów i radować się z dotrzymanego Kemmhyt słowa - za szesnaście lat mój syn zasiądzie na tym samym tronie, otrzyma insygnia władzy i nie wepchnie ich już sobie do buzi, nie rzuci własnej różdżki w tłum, a pokłoni się przed nim jako przyszły król. Teraz spał słodko na górze, objedzony gotowanym królikiem, zmęczony po dniu pełnym wrażeń, nieświadomy, że to wszystko to dla niego. Na jego cześć i chwałę. Być może kiedy jego lok młodości zostanie obcięty, a korona przyozdobi gołe skronie, ojciec wywalczy mu nie tylko Wielką Brytanię, ale cały Egipt. 

Te myśli pozwalały mi ignorować narastający ból, ale tylko do pewnego momentu. Słońce jeszcze nie zaszło, kiedy wzrok siedzącego tuż obok Voldemorta kilkakrotnie w dość apodyktyczny sposób ostrzelał drzwi do naszej prywatnej części zamku, postanowiłam za nimi zniknąć. Hariri musiała nabyć od skrzatów domowych ich niesamowitą umiejętność niespodziewanego znikania i pojawiania się, bo spostrzegłam ją tuż po swojej prawicy, kiedy tylko znalazłam się na korytarzu. 

Wystarczył przyjemny chłód i brak tych wszystkich natarczywych zapachów, żebym mogła odetchnąć, ale jeden skrzat już pędził ku nam z tacą na głowie, a dwa pozostałe orbitowały wokół mnie jak księżyca wokół Marsa. Miałam wrażenie, że moje stopy zrobiły się przynajmniej dwa razy większe, brzuch ważył tonę, choć przecież prawie nic nie zjadłam, lecz do najbliższej komnaty dotarłam o własnych siłach. Otarłam czoło i dekolt chusteczką podetkniętą przez skrzata i przymknęłam na chwilę powieki, padając na pierwsze lepsze krzesło pod ścianą. Półmrok w niewielkiej, prawie pozbawionej zapachu salce sprawił, że mdłości zelżały. 

- I co? - zapytałam, dysząc lekko, podczas gdy Pryska przesuwała różdżką wzdłuż mojej szyi i dookoła głowy, marszcząc lekko swój śliczny, szeroki nos. - Został mi jeszcze chociaż kwadrans czy już umieram? 

Jej czarne, przepastne oczy zamigotały bojowo. Podkreśliła je dzisiaj pięknie granatowym pyłkiem połyskującym jak pawie pióra, idealnie dopasowanym do błyszczącej turkusem tuniki. Tuż przy łokciu pojawił się skrzat z tacą i Pryska zgarnęła z niej osiem buteleczek. 

- Jeszcze nie - mruknęła. - Musisz, moja pani, w końcu wypocząć. Nawet bogowie mają swojego uzdrowiciela i słuchają jego zaleceń. 

- Myślę - westchnęłam - że jeśli będę słuchała twoich zaleceń, szybko zacznę korzystać z usług Tota. W krainie bogów. Między gwiazdami. 

- Moja pani nigdy się nie myli. 

Byłam pewna, że dosłyszałam w jej głosie nutkę ironii, ale nie miałam siły się jej odgryźć. Irytowała mnie, gdy była bezczelna, lecz pokorna i usłużna działała mi na nerwy jeszcze bardziej. Oparłam się wygodnie o miękki perkal, którym obity był fotel. Znów przymknęłam powieki, które sekundę później znów musiałam otworzyć, ponieważ zza drzwi dobiegły nad odgłosy jakiejś małej awantury - ktoś wyraźnie kłócił się po angielsku z domowym skrzatem. Obie z Hariri spojrzałyśmy tam jak na komendę i w tym samym czasie do komnaty wtargnął wysoki, odziany w czerń mężczyzna. 

- Snape, do królewskiej części pałacu ma wstęp tylko rodzina - rzuciłam, patrząc, jak odpychał nogą skrzata, który z rozłożonymi ramionami próbował zastawić mu wejście. - Nie pamiętam, żebyśmy byli spokrewnieni. 

Odprawiłam skrzata ruchem ręki i dopiero wtedy puścił nogawkę Snape’a, łypiąc na niego spode łba w sposób zupełnie nieprawdopodobny dla brytyjskiego skrzata, ale śmierciożerca nawet na niego nie spojrzał. Mimo wrogich spojrzeń skrzata i Pryski, wszedł do środka, rozglądając się po komnacie tak, jak gdyby oczekiwał spotkać tu przynajmniej tuzin sług. Szczęka rozluźniła mu się na widok prawie pustego pokoju. 

- Pomyślałem, że pani może potrzebować pomocy - rzekł. 

- Rady. 

- Słucham? - zapytał uprzejmie. 

- Rady - powtórzyłam, uśmiechając się cierpko. - Chciałeś powiedzieć, że potrzebuję rady. 

Otworzył usta, lecz zanim zdążył coś odpowiedzieć, z boku doszedł nas głos Hariri. 

- Pani ma dobra pomoc. Nie potrzebuje nowe wyna… wynazalki angielskie - warknęła łamaną angielszczyzną, spoglądając na mężczyznę spode łba. Gdyby Sachmet miała zstąpić z nieba i przybrać ludzką postać, właśnie tak wyglądałaby jej twarz: piękna, z klasycznymi, regularnymi rysami i wyniosłym, gładkim czołem. - Nasze dobre. Snape nie wtrąca się. On idzie. 

Przykryłam jej dłoń swoją, aż drgnęła i wbiła wzrok w moją rękę, jak gdyby widziała ją pierwszy raz w życiu i tak naprawdę zamiast ręki leżałby tam wielki diament. 

- Wróć na salę, upewnij pana, że wszystko jest dobrze - powiedziałam tak czule, jak jeszcze nigdy się do niej nie zwracałam, na co jeszcze bardziej wytrzeszczyła oczy. - Porozmawiam ze Snape’em i wrócę do siebie. A ty idź. Zostaw eliksiry. 

Zrobiła to z niechęcią, ociągając się, ile mogła, nie odwracając przy tym podejrzliwego spojrzenia od Snape’a, ale ten nie wyglądał na przejętego. Kiedy drzwi trzasnęły cichutko za Pryską i trójką skrzatów, a my zostaliśmy sami, przysiadł nieproszony na brzeżku fotela przy kwadratowym stoliku, na którym położyłam srebrną tacę. 

- Nie podważam kompetencji pani uzdrowicieli - zaczął niepewnie - ale… 

Westchnęłam. 

- Zawsze jest jakieś ale - odparłam rozdrażniona. 

- Nie powinni cię tym faszerować - ciągnął. Minę miał zaciętą. - Masz już widoczne objawy zatrucia. Puchnące dłonie i stopy, siniejące paznokcie, nocne trzęsawki… Przyznaj, Dżahmes-Meritamon, nie sypiasz już bez eliksirów. Wierzę, że pani uzdrowicielka o tym wie, dlatego tym bardziej powinna nakazać pani odstawienie tego… 

Zaśmiałam się z lekceważeniem, ale zwinęłam palce do wnętrza dłoni. 

- Wydaje ci się, że Hariri jest w stanie coś mi nakazać? Nie jestem indykiem, którego się faszeruje, Snape - oznajmiłam nobliwie, prostując się. Zdjęłam z tacy osiem buteleczek i ułożyłam je przed mężczyzną w równym rządku, po czym jak na komendę wszystkie osiem korków wystrzeliło w powietrze. Przesunęłam do przodu pierwszą z prawej - wypełniała ją żywa, wręcz jadowicie turkusowa ciecz. - Eliksir wzmacniający. Nic takiego. Mieszam go z arsenem. - Drugi flakonik z gęstą, srebrną substancją. - Czasami piję eliksir uzupełniający krew. - Przesunęłam po blacie następną fiolkę, do której dołączyły dwie kolejne: bursztynową oraz przezroczystą jak woda. - Nalewka z piołunu oraz Łzy Horusa. Olej z tymianku na bóle. - Piąta buteleczka. - I moje własne wynalazki. Kropla czystego wyciągu z kolców jadowitej tentakuli rozcieńczony w syropie ze ślazu doskonale wpływa na cały układ sercowo-naczyniowy. Tak, mogę się pochwalić, że jest to mój największy sukces, choć okupiony znaczną liczbą żyć. Niestety. - Zaśmiałam się paskudnie i popchnęłam w jego kierunku dwa ostatnie zamknięte w ciemnym szkle. - Eliksiru uspokajający na bazie opium i eliksir przeciwko duszności. 

Wypiłam je - jeden po drugim - w dokładnie takiej kolejności, jak zaprezentowałam Snape’owi, po czym sprzątnęłam różdżką puste fiolki i podparłam wygodnie podbródek na dłoniach i dodałam: 

- Jak widzisz, Snape, nic strasznego. A jeżeli dzięki temu moi synowie przyjdą na świat w dobrej formie, jestem w stanie poświęcić formę moich paznokci przez kilka miesięcy. Straciłam już wiele dzieci. 

Przyglądał mi się przez dłuższy czas. Jego wzrok skakał od jednego mojego oka do drugiego, linia żuchwy znów się wyostrzyła, a grdyka poruszyła się szybko, jakby przełknął ślinę. 

- Pani umrze - rzekł w końcu napiętym, zachrypniętym głosem. 

Machnęłam ręką. 

- Poradzę sobie ze śmiercią - odparłam z nonszalancją. 

- A co na to Czarny Pan? 

To było to. Wyciągnął z kieszeni ostateczny argument, którym - chyba naprawdę w to wierzył - miał mnie ostatecznie przekonać. Coś dziwnego, jakiś cień triumfu przebiegł przez jego twarz, przeganiając na chwilę chmurne zmarszczki z czoła skrytego niedokładnie pod kosmykami czarnych, przetłuszczonych włosów. 

- Och, twój pan i na to znajdzie sobie wytłumaczenie - powiedziałam z tą samą swobodą - co pewnie odbije się na Dumbledorze i całej Anglii. I słusznie. 

Sądząc po tym, z jaką miną opuszczał królewskie komnaty, byłam pewna, że właśnie to przyświecało jego trosce, co ani trochę mnie nie zdziwiło. Ostatecznie najbardziej na stracie Czarnego Pana i zysku Dumbledore’a zawsze najbardziej cierpiał Snape, a to, że Snape działał głównie we własnym interesie, było jasne słońce. Po prostu wszyscy udawaliśmy, że o tym nie wiedzieliśmy i mogłam się założyć, że jedynie Dumbledore żył naiwnymi mrzonkami, że było inaczej. 

Niemniej jednak nie wróciłam już na salę i tak, jak przyrzekam Prysce, grzecznie położyłam się do łóżka. Im bliżej lipca, tym więcej czasu w nim spędzałam, czując, że wyliczona bezpieczna dawka eliksirów nie starczała. Spychałam w niepamięć słowa Snape’a i pełne niepokoju spojrzenia Hariri, choć zdawałam sobie sprawę, że balansowałam na granicy. Z nikim o tym nie rozmawiałam. Wiedziałam, co należało robić. 

Voldemorta widywałam właściwie tylko wtedy, kiedy sam zjawiał się w moich komnatach, choć szybko doszły do mnie informacje, że nie bywał w Anglii tak często jak wcześniej, za to na pałacowych korytarzach znów zaroiło się od zbyt grubych, czarnych szat śmierciożerców. Interesowało mnie, co działo się w Anglii, choć tak naprawdę wyglądałam jakichkolwiek wieści o Zakonie. O jakimś podejrzanym zaginięciu, o śmierci czy potwornym nieszczęściu, jakie spotkało tych, którzy mnie więzili. Byłam przekonana, że zdążyłam się z tym uporać, lecz potworna bezczynność uświadomiła mi, że poczucie upokorzenia wciąż we mnie tkwiło. Do tego stopnia, że rozważałam porzucenie dumy i ponowne zjednoczenie się z niektórymi śmierciożercami. 

Wspomnienia szybko studziły mój entuzjazm. Przepaść między nami po zniknięciu Czarnego Pana była zbyt wielka, by nienawiść do członków Zakonu była w stanie ją zasypać. Potrafiłam rozmawiać wyłącznie ze Snape’em. 

- To prawda, że Potter zaatakował syna Malfoyów? 

Spojrzał na mnie znad Echa Pustyni, na które dziesięć minut temu wymienił się ze mną Prorokiem Codziennym. On rozłożony na szezlongu, ja na łóżku, oboje pogrążeni w czytaniu, raz po raz wymieniając się uwagami na temat tego, co przeczytaliśmy - nie był to obraz, który spodziewał się zobaczyć którykolwiek z mieszkańców świata. Dla mnie tak naturalny, dopóki nie zderzały się ze sobą dwie twarze Czarnego Pana - ta, którą znałam, prawie ludzka, oddająca się czysto zwyczajnym aktywnościom i ta odległa, niemal demoniczna, o której czytałam w gazetach. Zawsze mnie to uderzało, choć przypuszczałam, że nie tak bardzo, jak Brytyjczyków, gdyby przypadkiem się dowiedzieli, że Lord Voldemort pisał i czytał, sypiał, a nawet jadał. Nie mówiąc o innych czynnościach. 

Poczęstował mnie wyzywającym uśmieszkiem. 

- A tak nie znosiłaś Snape’a - powiedział i schował się z powrotem za pierwszą stroną, z której łypała na mnie ogromna, nalana twarz Omara ibn Rahmana krzycząca coś bezgłośnie z mównicy w ministerstwie magii. - Tak, wspominał coś. Podobno Potter zaatakował chłopaka jakąś wyjątkowo paskudną klątwą. 

- Owszem. Pociął go w toalecie dla dziewcząt. - Przewróciłam stronę, na której widniała lista zaginionych osób. Przeleciałam wzrokiem prawie dwa tuziny nieznajomych nazwisk. - Snape przyłapał ich, jak się pojedynkowali. Ciekawe, skąd Potter zna takie zaklęcia. Może Dumbledore go czegoś uczy? 

Zza Proroka dobiegło mnie pogardliwe prychnięcie. 

- Jedyne, co Dumbledore może nakłaść mu do głowy, to androny o potędze miłości i przyjaźni - mruknął z udawaną obojętnością, lecz wyraźnie dało się wyczuć w tym narastającą irytację. - A nawet jeśli nie, to tylko chłopiec. Nierozgarnięty, przeciętnie uzdolniony, z zerową siłą wykraczającą poza ciało. Trafić klątwą dzieciaka Malfoyów, równie wszechmocnego, co sam Lucjusz, to faktycznie wyczyn. 

- Zapewne tak - westchnęłam i odłożyłam gazetę, żeby pogładzić się po brzuchu. Od rana chłopcy byli wyjątkowo niespokojni, urządzając sobie turnieje w ich ulubionej grze “kto kopnie mocniej”. - Nie zdziwiłabym się, gdyby mimo wszystko jego matka odetchnęła z ulgą. Przypuszczam, że Narcyza wolałaby, by jej syn sam otarł się o śmierć, niż przyprawił o nią jakąś niewinną duszę. Nie żeby miał wybór. 

- Nie obchodzi mnie, co wolałaby żona Lucjusza - rzucił nieprzyjaźnie. - To bezwartościowy proch na moim bucie. A Draco naturalnie może zdecydować. Albo będzie dla mnie zabijał, albo sam umrze. Każdy ma taki wybór, nikogo w tym temacie nie faworyzuję. 

Miałam ochotę zapytać, czy aby na pewno, lecz dwojaki humor Czarnego Pana i wcale nie tak odległa sprawa niedoszłej śmierci Slughorna wciąż leżały mi kamieniem na żołądku, więc tylko uśmiechnęłam się do siebie i ułożyłam wygodniej na boku. 

Nie, wcale nie było wygodniej. 

- Nie mogę się doczekać końca - sapnęłam, porzucając walkę z poduszką. 

Podparłam się niezbyt zręcznie na łokciu, świadoma, że za kilka minut zacznie drętwieć, ale zamierzałam do tego czasu skończyć przeglądać Proroka. Na przedostatniej stronie przed ogłoszeniami kupna sprzedaży mignął mi niewielki artykulik zatytułowany Profesor Charity Burbage zachęca: “Pomimo, a może właśnie WOBEC niebezpiecznych czasów powinniśmy nawoływać do większej tolerancji wobec mugoli i mugolaków”. Fuknęłam cicho pod nosem. 

- Widziałeś, co głoszą nauczyciele? - zapytałam. - Nawołują do większej tolerancji. Ta kobieta jest albo bardzo odważna, albo bardzo, bardzo głupia, jeśli myśli, że zwykli ludzie będą ryzykować życiem swoich rodzin, ukrywając mugoli we własnych domach. I takie osoby będą uczyć naszych synów… 

- Nie musisz się tym kłopotać. Kiedy pozbędę się Dumbledore’a i obsadzę Snape’a na stanowisku dyrektora, ze szkoły zniknie wszystko, co mugolskie. Na czele z profesor Burbage i jej aktywistycznymi działaniami. 

Oboje zamilkliśmy, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że żadne z nas już nie czytało, kryjąc się z rozmyślaniami za tarczami zrobionymi z gazet. 

- Jak dużo Snape przekazuje Dumbledore’owi? - zapytałam znienacka. 

Twarz Voldemorta znów pojawiła się nad Echem Pustyni, ale już bez tego cwanego uśmieszku. 

- Minimum, jakie musi wiedzieć - odparł wymijająco. - Dlaczego pytasz? 

Zawahałam się, lecz intensywnie wwiercające się we mnie spojrzenie czerwonych oczu spowodowało, że zmiękłam i przedstawiłam mu całą rozmowę, która miała miejsce w trakcie przyjęcia urodzinowego chłopców. Voldemort odłożył gazetę i choć pomiędzy brwiami pojawiła mu się delikatna zmarszczka, nie odniósł się słowem ani do eliksirów, ani do sugestii Snape’a. Słuchał cierpliwie, lecz zmarszczka nie znikała. 

- Wydawał się szczerze… zatroskany - dodałam na koniec, skubiąc bezwiednie odstającą skórkę przy paznokciu, wpatrzona w nieokreślony punkt na przeciwległej ścianie. - Nikt inny za mną nie poszedł. Żaden z twoich sługusów. Przyznaj się, kazałeś mu mnie obserwować. 

Prychnął cicho, lecz nie było w tym ani odrobiny kpiny jak zwykle. Tylko pustka. 

- Tak, Snape’owi brakuje zajęcia - rzucił drwiąco. 

A jednak widziałam, że zaszczepiło w nim to pewien niepokój. Przypomniało mi się, jak wiele miesięcy temu wspomniał niespodziewanie o matce Pottera, którą Snape rzekomo kochał. I byłam pewna, że Voldemort teraz myślał o tym samym. 

- Ufasz mu? - spytałam. 

To pytanie zawisło przez chwilę w powietrzu bez odpowiedzi, podczas której lustrowaliśmy się w ciszy wzrokiem. 

- A ty ufasz swojemu kapłanowi? - odezwał się w końcu. 

- To zabawne - odparłam bez nuty humoru w głosie - bo nawet trochę mi go przypomina. I jest w nim coś takiego, że choć wiem, że istnieje w nim cząstka, której nie znam - ufam. A jeśli moja intuicja mnie zawiedzie… Imhotep ma okazję się wykazać. Faris wyleciał gdzieś ze swoim przyjacielem. 

Odchylił się wygodnie w fotelu i złożył ręce na podłokietnikach. 

- W końcu zabraknie ci ludzi, jeśli każesz im śledzić siebie nawzajem - odparł. - Snape jest dla mnie zbyt cenny, ale możesz sobie wziąć Avery’ego albo Mulcibera… 

- Mulciber siedzi w Azkabanie. 

Voldemort uśmiechnął się paskudnie. 

- Ach, no tak. Zapomniałem. 

Wcale nie zapomniał. 

- Nie będą się w to mieszać - oznajmiłam stanowczo. - To są sprawy Kemmhyt, nie dotyczą ich. Tej przepaści nie da się zasypać. 

- W takim razie weź Bellatriks. Albo Rudolfa - odparł z udawanym znudzeniem, rozkładając z lekceważeniem ręce. - Choć ich wolałbym mieć w Anglii. Myślę, że za miesiąc lub dwa problemy kadrowe się rozwiążą, kiedy dementorzy przejdą na naszą stronę. 

Westchnęłam niecierpliwie i podciągnęłam się na łokciach pod wezgłowie. Ręka, na której się podpierałam, zupełnie zdrętwiała. 

- Jeszcze dwa miesiące i zrobię wszystko sama. Zacznę od lotu. 

Spostrzegłam w jego oczach dziwne błyski, jak gdyby nawiedziło go nagle jakieś bardzo głęboko zagrzebane wspomnienie. 

- Pokaz hipogryfów u Greengrassa - odpowiedział, kiedy uniosłam brwi. - Jako jedyna wycofałaś wtedy swojego hipogryfa. A teraz dosiadasz smoka. 

Doznałam w podbrzuszu miłego łaskotania - przyjemnej odmiany po miesiącach nerwów kurczących jelita - i uśmiechnęłam się, nie kryjąc poczucia triumfu, które wypełniło mnie po samo gardło. 

- Poczułeś się zagrożony? - zapytałam, spoglądając na niego wyzywająco. Kąciki jego ust drgnęły lekko ku górze. - Pracowałeś jako masztalerz, pamiętam. Szantażowałeś już wtedy moją matkę? 

- Szantażowałem ją jeszcze przez cały poprzedni rok - odparł z uroczo podłym uśmieszkiem. - Byłem wtedy całkiem ustępliwym chłopcem, miałem więcej cierpliwości. Ach, zdolnym do… kompromisów. Choć taki wciąż jestem. Gdzieś tam… głęboko, głęboko. 

Machnął ironicznie ręką, a ja zachichotałam. 

- Oczywiście - przyznałam sarkastycznie, przeciągając sylaby. - I ani trochę nie bawiła cię ta cała sytuacja. 

- Nie widzę związku. 

Przyjemnie było teraz zanurzyć się w szkolnych wspomnieniach - leżąc dość wygodnie w przestronnym łożu, spokojna i bezpieczna, z dwójką synów w skrzydle tuż obok, nową potężną różdżką i tabunem ludzi gotowych oddać życie za moje słowo, kochających mnie tak, jak ja kochałam ich. Lecz kiedy zagłębiałam się w nie coraz bardziej i bardziej, tamte chwile coraz bardziej traciły kolory, coraz bardziej przypominały chłodne, wilgotne, mroczne korytarze hogwarckich lochów. Dla mnie odwrotnie jak dla Voldemorta szkoła była nierozerwalnie związana ze strachem, samotnością i cierpieniem - na tyle, na ile strach, samotność i cierpienie mogła rozumieć nastoletnia dziewczyna. 

- Wszyscy wtedy zastanawialiśmy się, czy kiedykolwiek opuściłeś sierociniec - odezwałam się po chwili, a uśmiechy powoli zniknęły z naszych twarzy. - Zanim trafiłeś do szkoły. 

- Masz na myśli, czy ktoś kiedykolwiek mnie zabrał. 

Odparłam, że tak, choć nie spodziewałam się, że odpowie. Zamilkł na chwilę, nie spuszczając ze mnie wzroku, a jego oblicze spowiła dziwna mgła, tak, że tylko oczy jarzyły się w niej jak dwa wielkie, przysłonięte nieco zmrużonymi powiekami rubiny, które ktoś od tyłu podświetlał świecą. W pokoju zapanowała pełna napięcia cisza, nawet dźwięki życia dobiegające z ogrodu zdawały się milknąć, jak gdyby wiedziały, że to nie był moment na ich radosną obecność. Aż w końcu po długiej, bardzo długiej, wręcz raniącej uszy ciszy przytaknął; obojętność, z jaką to uczynił, uderzyła mnie bardziej, niż gdyby to wykrzyczał. 

- Co się z nimi stało? - zapytałam, ale ten głos do mnie nie należał. 

Serce waliło mi jak młotem, czego Voldemort zdawał się nie słyszeć. 

Niemożliwe. Dudniło jak gong, w który ktoś raz po raz prałby nad naszymi głowami. 

Tego już nie przeciągał. 

- Umarli - rzekł krótko. - I tyle. 

Umarli. Tak po prostu. Czy spodziewałam się innej odpowiedzi? 

Przypatrywaliśmy się sobie jeszcze przez chwilę - jedną krótką chwilę, może jedno mgnienie wskazówki zegara, choć mnie zdawało się ono trwać wieki. Mogłam znać go teraz i przez poprzednie lata, lecz zanim weszłam do jego przedziału, pozostawał dla mnie taką samą zagadką. Przez ułamek sekundy obudziła się we mnie bzdurna potrzeba upewnienia się, że mały Tom, który wciąż głęboko w nim żył, doszedł po tym wszystkim do siebie, ale przecież to była bzdura. 

Mały Tom nie przeżył tej śmierci. Być może sam ją zadał, a teraz siedział przede mną Lord Voldemort. W środku nie było żadnego małego Toma. Prawdopodobnie nigdy go nie było, nawet wtedy, gdy miał osiem lat. 

Spuścił wzrok z powrotem na gazetę, a z jego twarzy zniknęły wszelkie ślady zamyślenia. Prześlizgiwał się wzrokiem po przerwanym artykule, minę miał wyniośle znudzoną, adekwatną do tego, co właśnie czytał. Echo Pustyni nie donosiło dziś o niczym nadzwyczajnym. 

Umarli. I tyle. 

Nie warto było więcej wspominać - tak, jak o każdym życiu, które przerwała śmierć. 

Spłynęło na mnie, że to nie horkruksy dawały umiejętność radzenia sobie ze śmiercią. On ją po prostu miał. Od samego początku nieśmiertelność była mu pisana - tak, jak była pisana bogom, mau i meduzom. 


*


Informacje o stanie zdrowia Heather spłynęły do mnie dopiero pod koniec maja. Wierzyłam, że Amenia miała powód tej zwłoki - ostatecznie moja była prawa ręka podobno dogorywała na wygnaniu, otoczona bogactwem i armią wybitnych uzdrowicieli. Tak sobie powtarzałam, kiedy w sercu nieśmiało odzywały się resztki litości, którą do niej miałam. 

Być może Paramessu był nadmiernie przesądny, lecz w tym jednym przyznawałam mu rację - otaczanie się śmiercią w moim stanie nie mogło przynieść szczęścia. Przekonałam się o tym w zeszłym roku i nie planowałam tego powtarzać. 

Właśnie dlatego wybierałam towarzystwo Imhotepa i kuzynów zamiast przesądnego Paramessu. 

Ogród palmowy uwielbiałam w szczególności tuż przed zachodem, kiedy czerwone oblicze Ra chowało się za koronami drzew, lecz jeszcze nie dotykało horyzontu. Ciepłe refleksy zalewały ciemniejące niebo i przechodziły płynnie od różu do pomarańczu, gdzie po drugiej stronie na głębokim fiolecie zalewającym drugą stronę sklepienia wisiały już pojedyncze gwiazdy. Jedna z dwóch tak krótkich momentów w ciągu doby, kiedy Nut i Ra mogli na siebie spoglądać, nim jedno z nich uda się na spoczynek za widnokręgiem. 

Wraz z powrotem Farisa w Kemmhyt zawitał Imhotep. Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek była tak zdenerwowana wspólnym spacerem, choć nawet przez moment nie dał mi odczuć, że ta wieczorna wizyta nie była przypadkowa. 

- Zadomowiły się? - zapytał dziwnie odległym głosem. 

Powędrowałam spojrzeniem za jego wzrokiem wbitym nieruchomo w fontannę na końcu alejki, w której Jasmina próbowała podtopić Nabila, a najmłodszy Samir zaciekle im przy tym dopingował. Zmarszczki wokół oczu Imhotepa - choć świadczące o uśmiechu - trzymały się jakoś sztywno, nietypowo dla jego ciągle uśmiechniętej, ociekającej entuzjazmem twarzy. 

- Folgowanie dziecięcym zachciankom i beztroska to najlepsze, co można dostać, kiedy ma się dziewięć lat i straciło się matkę - odparłam. 

- Tak? - Zaśmiał się pusto. - Myślałem, że wsparcie, miłość… 

- Wsparcie i miłość można dostać od każdego. A ja mogę jednocześnie ich kochać i zapłacić za wszystko, czego zapragną. 

Poczułam na sobie jego krótkie, intensywne spojrzenie - na tyle intensywne, by wiedzieć, że to nie był moment, by odpowiadać na nie tym samym. 

- A kochasz te dzieci? 

Imhotep rzadko bywał tak poważny. Nie pamiętam, bym w ciągu tych wszystkich lat przeprowadziła z nim chociaż pięć takich rozmów, co - zważywszy na to, dokąd poleciał - nie prognozowało dobrze. Z trudem przełknęłam rosnącą gulę w gardle i automatycznie przytaknęłam, choć tak naprawdę nie miałam pojęcia, czy je kochałam. Kiedy Ahmed żył, wiedliśmy własne żywota, każde skupione na własnych problemach i własnych rodzinach. Moi najmłodsi kuzyni byli dla mnie wyłącznie imionami i prawie obcymi buziami, ja dla nich odległą królową, którą mogły oglądać siedzącą na tronie albo podczas religijnych uroczystości. Aż praktycznie z dnia na dzień miałam zastąpić im matkę - opiekować się, podejmować decyzje, rozmawiać z nimi, tak, jak gdyby tak było od zawsze. Sama nie wiedziałam, czy więcej było w tym pragnienia zadośćuczynienia Faridzie, czy zrobienia na złość Hurijowi… czy może faktycznie zaspokojenia jakiegoś karłowatego, niejasnego uczucia, które powoli przeobrażało się w miłość? 

- Choć muszę przyznać - dodałam po chwili wahania - że te dzieci łatwo się kocha. Są tak… otwarte, tak ufne jak szczeniaki, którym jest wszystko jedno. Chcą po prostu kochać i być kochane. 

Zarechotał ponuro. 

- Nietypowe w tym miejscu, co? - mruknął i zwolnił nieco kroku. Twarz napięła mu się, jak gdyby walczył przez moment z jakimś impulsem, ale szybko się rozluźniła, a prawie bezgłośne westchnienie opuściło jego usta. - Teti wniosła o rozwód. 

To był jeden z powodów, przez który z taką niecierpliwością czekałam na rozwiązanie - prawie nie znałam Tetiszeri, poza ich ślubem widziałam ją może kilka rady, była dla mnie jeszcze bardziej papierowa niż dzieci Ahmeda i Faridy, a jednak poczułam się tak, jak gdybym właśnie nastąpiła na stopień, którego się nie spodziewałam. Serce podjechało mi do gardła i biło nieprzyjemnie, aż nasze spojrzenia się nie skrzyżowały. Jego wzrok był zaskakująco zmętniały, choć próbował rozpaczliwą resztką sił utrzymać cień typowego dla siebie pobłażliwego uśmiechu. Usta pozostawały lekko wykrzywione, lecz z oczy wymykał się, uciekał jak woda przesączająca się między rozwartymi palcami. 

- Nie dojdziedzie do porozumienia? - zapytałam, a on wzruszył ramionami i wsunął ręce głęboko do kieszeni szaty. 

- Nie wiem, czy chcę gdziekolwiek dochodzić - odparł z udawaną obojętnością. Głos miał wysoki i napięty. 

Imhotep nie zdawał się sprawiać wrażenia, jak gdyby dbał o to małżeństwo, choć tak naprawdę nigdy nie wiedziałam, co tak naprawdę sobie myślał. Zawsze wszystko obracał w żart, zbywał ironią, odbijał piłeczkę, słuchał i radził, lecz nie pamiętałam, by w choć jednej z tych pięciu poważnych rozmów naprawdę się obnażył. W tym jednym miał coś z Voldemorta, chociaż przypuszczałam, że ta skrytość u Imhotepa wynikała ze zgoła czegoś innego. Ostatecznie nawet Voldemort miewał momenty refleksji i sentymentu, Imhotep nie. 

Patrząc na niego w tej chwili - z ustami wykrzywionymi komicznym uśmiechem, pozornie spokojnego, prawie eksplodującego poczuciem niesprawiedliwości - podejrzewałam, że Imhotep był chodzącą refleksją i sentymentem w solidnym pancerzu, do którego wszyscy przywykliśmy i przestaliśmy zwracać na niego uwagę. 

- Ma kogoś? - zapytałam, a on pokręcił głową. 

- Nie - odparł, ale zaraz potem dodał: - Nie wiem. I chyba w tym tkwi problem. Jesteśmy dla siebie obcy. Ciężko znaleźć tu czyjąś winę, chociaż chciałbym myśleć, że oboje zawiniliśmy, że… oboje mogliśmy jakoś próbować to naprawić, gdybyśmy naprawdę chcieli. 

- Nie wszystko musi kończyć się dramatem. 

- Tak - przyznał. Znów przełknął z trudem, choć wydymał i rozluźniał wargi, jak gdyby zupełnie zaschło mu w gardle. - Póki co wiesz tylko ty i Sitre. 

- Rozumiem - odpowiedziałam szybko. - Kiedy pierwsza rozprawa? 

Minęliśmy fontannę, w której przemoczona Jasmina próbowała zawiązać Nabilowi świętego lotosa pod szyją, krzycząc “Księżniczka Nabila! Księżniczka Nabila”. W innym wypadku pewnie parsknęłabym śmiechem na widok szaty jej brata, która z chłopięcej przemieniła się w długą i różową z bufiastymi rękawami. 

- Dwudziestego października. Zostawiłem jej dom w Aleksandrii. 

- Wracasz do Kemmhyt na stałe? 

- Hmm… chyba jeszcze nie. Pojadę odpocząć do Sacher, póki da się tam jeszcze oddychać. 

Wsunęłam rękę pod jego ramię i przyciągnęłam go bliżej, tak, że zetknęliśmy się bokami. W pierwszej chwili zesztywniał, choć nigdy nie stronił od uścisków i łapania się za karki, zwłaszcza kiedy popił wina. Domyślałam się, z czego wynikała ta ucieczka i dlaczego zwierzył się z tego tylko siostrze, choć nie do końca rozumiałam, skąd pomysł, by otworzyć się też przede mną. W końcu działo się to, co przepowiadał jego ojciec, gdy trzynaście lat temu wbrew całej rodzinie jego jedyny syn poślubił córkę mugolskiego sklepikarza i zielarki. Byłam prawie pewna, że pierwszą myślą, jaka naszła Imhotepa, gdy Tetiszeri oświadczyła, że chce rozwodu, to ulga, że malaria wykończyła go wcześniej, niż zrobiłaby to świadomość, że miał rację. 

- Przyjeżdżaj, kiedy potrzebujesz - powiedziałam. - Kiedy sprzykrzą ci się samotne posiłki, przy moim stole zawsze jest dla ciebie miejsce. 

Uśmiechnął się kwaśno. 

- Poczekam, aż nasz król dowie się o wszystkim z innego źródła niż z mojej głowy. 

- Jego nie interesują plotki - odparłam. 

- Dopóki nie idzie za tym zysk. A propos plotek, słyszałem, że Faris wrócił z wakacji. 

Ach, wrócił też nieprzyjemny ucisk w żołądku, który zelżał na moment pod wpływem rozmowy o Tatiszeri. Tym razem poczułam, że to moja twarz stężała pod wpływem nerwowego uśmiechu. 

- Myślałam, że twoja wizyta ma z tym coś wspólnego… - zaczęłam. 

- Poniekąd - przyznał i ułamek sekundy później był znów tym samym dobrze mi znanym Imhotepem z zawadiacko wykrzywionymi brwiami i chytrym błyskiem w oku. - Doszły mnie słuchy, że był widziany w Banhie. Podobno ma tam nieruchomość na własność. 

Delikatny ucisk zmienił się w żelazny chwyt, jak gdyby ktoś miał zamiar wyrwać mi część żołądka za pomocą wielkich szczypiec. 

- Cholera, kolejny miłośnik Banhy - syknęłam do siebie, czując zaciskającą się szczękę. - Nieruchomość? Nie pierze tam może pieniędzy? Nie robi eksperymentów na mugolach pod przykrywką małej apteki? 

Zaprzeczył spokojnym ruchem głowy. 

- Osoba z nazwiskiem jego matki ma tam dość wygodny prywatny apartament. To wszystko. Każdy może mieć apartament. 

Westchnęłam rozdrażniona i puściłam jego ramię. Ten krótki spacer znacznie nasilił nieznośny ból w krzyżach, a stopy znów zwiększyły swoją objętość w miękkich sandałach z elastycznej skóry, ale nie wyczarowałam krzesła, żeby usiąść. 

- Ale dlaczego w Banhie? 

Poczułam się oszukana. Wiedziałam, że Faris nie był ze mną we wszystkim w zupełności szczery, ale sytuacja z Zivit niejako skalała w moich oczach to miasto, uczyniła je miejscem podejrzanych zniknięć i sekretów wymierzonych przeciwko innym. Chciałam wierzyć, że właśnie to przekonanie, z którym się przed nim nie kryłam, było motywacją do ukrycia apartamentu pod nazwiskiem swojej matki. 

Nagle coś mi zaświtało. 

Wyjeżdżał do Banhy, oczywiście. Nic dziwnego, że natknął się na Zivit, skoro sam coś tam ukrywał. 

Zaklęłam cicho. 

- Wszyscy mamy jakieś sekrety. Nawet twój świętojebliwy Faris ukrywa coś, czego prawdopodobnie bardzo się wstydzi. - Głos Imhotepa płynął cicho, wręcz melodyjnie, ledwo przebijając się przez dziecięcy gwar przy fontannie. - Rzekłbym, że właśnie przede wszystkim on. To ludzkie - chcieć zachować coś tylko dla siebie. 

- Ostatnio natłok tych chęci o mało nie doprowadził w Kemmhyt do rozruchu - wycedziłam przez zęby. - Jeżeli się dowiem, że Faris jest w coś zamieszany… że ukrywa tam coś, co jest wymierzone we mnie… Rozerwę go własnymi rękami. 

- Na twoim miejscu - dodał nieco głośniej - zastanowiłbym się, nie co, a kogo tam ukrywa. 

Na te słowa coś nieprzyjemnie przewróciło mi się w żołądku. Przyśpieszyłam i minęłam fontannę, a książę podążył za mną, bez trudu dotrzymując mi kroku. Miałam wrażenie, że z każdą stopą stawałam się coraz cięższa i nim dotrę do schodów prowadzących z powrotem do zamku, nie będę w stanie udźwignąć sama siebie. 

- Dopóki nie urodzę, nie chcę o niczym wiedzieć - oświadczyłam, nie patrząc na niego. - Zostało półtora miesiąca i, do cholery, liczę, że chociaż przez tyle będzie mi dane żyć w spokoju. 

Ukłonił się uroczyście, rozkładając ręce z nieco prześmiewczą manierą. 

- Uczynię wszystko, by takie pozostały. 

W tym samym momencie jak na komendę ze ścieżki krzyżującej się z tą, którą spacerowaliśmy, nadbiegł domowy skrzat. W ogrodzie panował już mocny półmrok, lecz udało mi się dostrzec, że długopalczasta dłoń ściskała zwinięty w rulonik pergamin. Imhotep też do dostrzegł, bo zachichotał. 

- Czyżby reprymenda od naszego króla? - zagaił. - Istotnie dobiega dwudziesta, a ty wciąż nie leżysz w łóżku… 

Obrzuciłam go ostrym spojrzeniem i odebrałam list. Skrzat nie czekał na odpowiedź i od razu się wycofał, ale ja byłam już zajęta czytaniem listu. Widok pieczęci odbitej w czerwonym laku sprawił, że serce podjechało mi do gardła, jak gdyby chciało przez nie wyskoczyć. 

- Gorzej - mruknęłam. Poczułam krew odpływającą z twarzy. - Hurij zapowiedział swoje odwiedziny. Zamierza przyjechać w przyszły czwartek. To miałam jakieś trzy minuty spokoju… 

Zawołałam dzieci i nakazałam skrzatowi wszystko przygotować, a ten natychmiast zniknął w ciemności. Do bólu wszystkich możliwych mięśni dołączył się jeszcze ból głowy. 

- Akurat od niego możesz mieć spokój na zawsze. - Tym razem to Imhotep ujął mnie pod ramię. - Czasem się zdarza, że ludzie spadają z dywanów i akurat przypadkiem nie mają przy sobie różdżek, a ja nie słyszałem, by Allah potrafił latać, by móc ich ocalić. 

Spiorunowałam go spojrzeniem, lecz nie wyszarpnęłam ramienia. 

- Czterdzieści pięć dni spokoju - syknęłam. 

Piąty czerwca - miałam nieco ponad tydzień na zorganizowanie wyjazdu dla Jarisa, Nabila Jasminy i Samira. Oczywiście nie doleciało ich nawet słowo o przyjeździe Hurija, a perspektywa niezapowiedzianej wycieczki do Francji, gdzie mieli spędzić kilka tygodni pod okiem rodziny Farisa, była tak ekscytująca, że żadne nie zadawało pytań. Wiedziałam, że nie mogłam ich tam trzymać wiecznie, ale zyskanie kilku tygodni na rozeznanie się w planach Hurija kupiło mi chwilę wytchnienia. A oddelegowanie dwóch śmierciożerców na zwiedzanie francuskich przybytków z moimi nieletnimi kuzynami było wisienką na torcie z łajna, którym przyszło mi się teraz raczyć. 

Do końca liczyłam, że Hurij jednak się nie zjawi. Jego rzadkie wizyty w Kemmhyt często nie dotyczyły pałacu, a on sam miał na swoje nieobecności od groma wymówek, ale tym razem pojawił się tak, jak obiecał - punktualnie przed kolacją w czwartkowy wieczór. 

Nie wyszłam mu na spotkanie. W holu przywitał go Faris, a Quasim wskazał mu jego komnaty w części królewskiej - tak daleko od mojego skrzydła, jak tylko się dało. Przyjęłam kuzyna na kolację. Gdy obdarzył mnie paskudnie mętnym, ckliwym uśmieszkiem i jednakowo fałszywym, głębokim ukłonem, węzeł, który oplatał moje wnętrzności od samego rana, natychmiast się zacisnął. Obecność Amenii i Imhotepa, jak początkowo liczyłam, niewiele pomogła. Teraz, gdy przystojna, emanująca pewnością siebie sylwetka Hurija pochyliła się w drzwiach, odczułam, że wolałabym przejść przez to sama. 

Zasiedliśmy do stołu, a skrzaty natychmiast zaczęły się uwijać, rozlewając wino, karkade i przynosząc półmiski. Podano mahszi, pieczony drób i warzywa, naczynia z hummusem oraz jagnięcinę. 

- Przykro mi, że nie mogłam przywitać cię osobiście - powiedziałam, kiedy zostaliśmy tylko we czwórkę. - Ale sam widzisz, każdy krok jest wyzwaniem. 

- Dżahmes-Meritamon, wykazałbym się okrucieństwem, gdybym tego wymagał - odparł z czułym uśmiechem. Solidny kawałek pieczonej gęsi zniknął pod jego olbrzymimi, zakrywającymi usta wąsami, podczas gdy ja skubałam małe kawałeczki swojej. Jak na złość znów zaczęło mnie mdlić, choć nie byłam pewna, czy powodem był zapach mięsa. - Jestem tu głównie zawodowo, nie będę zakłócał twojego spokoju, ale pomyślałem, że wykorzystam ten czas, żeby zobaczyć się z braćmi i Jasminą. 

Rozłożyłam ręce w geście bezradności. 

- Jaka szkoda, że nie napisałeś wcześniej, akurat są w podróży. 

Hurij nie wyglądał na zawiedzionego. Miły uśmiech ani na moment nie zniknął z jego twarzy. 

- Nie szkodzi, zdążymy się zobaczyć, bo zamierzam zostać dłużej - odparł i uniósł kielich z winem, wyraźnie kierując ten ruch do Imhotepa i mnie. - Może nawet poznam nowych synów? 

- Całe królestwo czeka z niecierpliwością - wtrąciła Amenia i dopiero wtedy na nią spojrzał. Nie był wstanie powstrzymać kpiącego grymasu, który na ułamek sekundy wykrzywił jego wargi, nim znów wróciły do firmowego rozbrajającego uśmiechu. 

Już dawno nie uczestniczyłam w tak zwodniczo uprzejmej, niezręcznej rozmowie, a jednak Hurij zdawał się świetnie bawić. Możliwe, że potrafił ukrywać zdenerwowanie lepiej, niż myślałam, był lepszym rozmówcą albo zwyczajnie żerował na sytuacjach, które mogły wprowadzać ludzi w zakłopotanie. Nie był jednym z głupców, których mogłam odprawić bez obaw o przyszłość. Miał złoto, mnóstwo przyjaciół w ministerstwie i ogromny magiczny talent, a jego umysł - podobnie jak umysł Snape’a - pozostawał zamknięty na cztery spusty nawet przed Czarnym Panem. 

- Mimo wszystko liczyłem, że będę miał okazję porozmawiać z królem - powiedział, kiedy resztki poznikały z półmisków, a na ich miejscu pojawiły się desery. - Ale mam nadzieję, że uda mi się zobaczyć z Zivit. 

- Zajmują go sprawy Anglii - odparłam krótko, a Hurij wydął wąsy i pokiwał głową. 

- A, tak, słyszałem. W Kemmhyt przez natłok bogów zapewne nie macie czasu wszystkiego śledzić, ale w Kairze dużo się o tym mówi. - Nałożył sobie sporą porcję baklawy, tymczasem ja zatrzymałam się na drugiej szklance herbaty z hibiskusa. - Z jakiegoś niejasnego powodu w Anglii zaczęto mówić o nietypowych powiązaniach Czarnego Pana z Egiptem, choć oczywiście, co dziwne, nasze ministerstwo niczego nie komentuje. 

Imhotep zachichotał, a Amenia poszła w jego ślady, choć szczęki mieli zaciśnięte i bogowie raczyli wiedzieć, co kosztowało ich więcej - uprzejme pogawędki z Hurijem czy udawanie sympatii do Voldemorta. 

- Nie widzę w tym niczego dziwnego, Czarny Pan nie ukrywa, że jest związany z Egiptem - odpowiedziałam, porzuciwszy miły uśmiech. 

Identyczny wciąż utrzymywał się na ustach kuzyna ledwo widocznych przez kurtynę czarnych wąsów. 

- A ja owszem. Powiązania Czarnego Pana z Kairem są co najwyżej… mitologiczne - rzekł. - Nikt nie ma pojęcia, że jego realne powiązania to Kemmhyt i Sacher. Choć nie da się ukryć, że Kair z jakichś powodów nie wspiera ani nie potępia polityki Czarnego Pana, pozostałe ukryte królestwa mogłyby mieć coś przeciwko takim sugestiom. 

Pogardliwe prychnięcie cisnęło mi się na usta, ale upiłam tylko maleńki łyk herbaty i z trudem przełknęłam. Imhotep i Amenia zerknęli na siebie ukradkiem. Tak. Ta rozmowa poszłaby zdecydowanie lepiej, gdybym została z kuzynem sam na sam. Być może maski nareszcie by opadły. 

- Nikogo nie obchodzi, co pozostałe królestwa sądzą. Tak, jak nikogo nie obchodzi, co sądzi Kemmhyt i Sacher - oświadczyłam. - Właśnie po to pozostajemy w ukryciu. By nie mieszać się do polityki ministerstwa, a ministerstwo nie mieszało się do naszych. Na koniec dnia znaczenie ma to, co zadecyduje minister. 

Diabelne ogniki rozjarzyły ciemne jak dwa tunele oczy Hurija, lecz nie ujawniły niczego więcej poza jeszcze głębszą, bardziej nieprzeniknioną ciemnością. 

- O, i tu nareszcie się ze sobą zgodzimy, droga kuzynko - niemal wyszeptał. - Kemmhyt, Sacher i pozostałe królestwa nikogo nie obchodzą. Ośmielę się założyć, że nie obchodzą nawet samego Czarnego Pana. 

Cisza, jaka zapadła w jadalni, zdawała się kąsać po uszach. W pierwszym momencie poczułam, jak wściekłość zadudniła mi w głowie i zaczęła pulsować w żyłach, lecz uważny wzrok Hurija trzymał ją w ryzach. Zacisnęłam tylko palce na ściankach szklanki - jedyny sposób, w jaki mogłam dać upust napięciu. 

- Ambicje Czarnego Pana wykraczają daleko poza granice Kemmhyt, to prawda - odparłam beznamiętnie. - Dba o Kemmhyt na tyle, by mimo twardych poglądów zaskarbić sobie miłość całego ludu. Kochają go wszyscy bez wyjątku. Jest pierwszym koronowanym władcą, który nie pochodzi z Kemmhyt. Rada nie zgodziłaby się na to, gdyby nie chciał tego lud. Myślę, że jeżeli chcesz mieć bardziej dokładne informacje, musisz nakazać większą uważność swoim ludziom lub częściej tu bywać. 

Uśmiech, jakim mnie obdarzył, spowodował kolejne bolesne przewracanie w żołądku, ale czułam, że i w nim się gotowało. Siedział jak na szpilkach, trzymając za kagańce wściekłe ogary zmuszone znosić upokorzenia rozmowy z kobietą uosabiającą wszystkie najgorsze plagi: władzę, pogaństwo i kontrolę nad jego rodzeństwem. Ta myśl uspokoiła mnie nieco, kiedy odpowiedział: 

- Tak właśnie zamierzam uczynić. 

Odstawiłam naczynie z zimną resztką herbaty i wstałam. Amenia i Imhotep natychmiast zrobili to samo, Hurij po dłuższej chwili, wyraźnie się ociągając. 

- Zawsze przyjmę cię w Kemmhyt tak, jak na to zasługujesz - rzekłam na koniec. - A teraz musicie mi wybaczyć, dość wrażeń na dziś. 

Wyszłam z komnaty, ignorując szuranie krzeseł i pospiesznie rzucane życzenia dobrego snu. Gdy tylko drzwi się zatrzasnęły, nakazałam skrzatowi przyprowadzić sobie Farisa i popędziłam do własnych komnat na tyle szybko, na ile pozwalał mi brzuch i koszmarnie bolące stopy. Pędziłam wzdłuż ściany, a moje rozchybotane cienie zaraz za mną, znikając na ułamki sekund na tle lamp. Skrzat był zdecydowanie szybszy, bo w momencie, kiedy pokonałam jedno piętro i długi, pogrążony w półmroku korytarz, natknęłam się prosto na znajomy szmer kroków wezyra. 

Chwyciłam za klamkę i weszłam do środka, Faris wślizgnął się za mną. Lampy zapłonęły jak na komendę, ale przyćmiłam je jednym machnięciem różdżki i wycelowałam nią w drzwi, szepcząc: 

- Muffliato. 

Brak zaskoczenia w oczach Farisa dał mi do zrozumienia, że domyślał się, co się wydarzyło. 

- Lecę do Zivit, zorganizujesz mi to tak, żeby nikt się nie dowiedział - dodałam. 

Przysiadłam na chwilę na krawędzi biurka, czując na sobie wzrok Dżahmes-Meritamon z jej ram, ale zaraz potem wstałam i zaczęłam krążyć po gabinecie, jak gdyby ktoś rzucił na moje nogi zaklęcie. 

Faris nie wyglądał na zachwyconego moim pomysłem. Na czoło wystąpiła mu jedna pozioma zmarszczka przecinająca je dokładnie na pół. 

- W twoim stanie… - zaczął, ale przerwałam mu gniewnym parsknięciem. 

- Och, przestańcie już z tym moim stanem. Polecę do niej bez względu na wszystko. Z twoją pomocą czy bez. Hurij zamierza ją odwiedzić, a ja muszę go wyprzedzić. - Podeszłam do okna, lecz powietrze, które przez nie wpływało, nie chłodziło, wręcz przeciwnie. Otulało dusznym, pustynnym oddechem, nie dając ani krztyny wytchnienia. - Zrobisz to? 

Taksowaliśmy się przez moment. Na początku byłam pewna, że gniewne ogniki w jasnych oczach Farisa zwyciężą i odmówi, lecz w końcu odpuściły, a kapłan westchnął. 

- Oczywiście. Jesteś zła…? 

Znów prychnęłam, choć nerwy, które szalały teraz w moim żołądku wraz z odrobiną kolacji, którą udało mi się w siebie wcisnąć, nieco opadły, a twarda gula w gardle zmiękła na tyle, że prawie dało się ją przełknąć. 

- Ani trochę - syknęłam z irytacją. - Hurij, co prawda, dał mi do zrozumienia, że celowo zostanie do porodu i jest przekonany, że nie obędzie się bez komplikacji, ale wcale mnie to nie martwi. Muszę to zrobić natychmiast, póki jest z nim Imhotep i Amenia. 

Uspokoiłam się trochę, gdy podszedł do mnie, ujął za oba ramiona i posadził w wygodnym fotelu pod ścianą, po czym wyczarował chusteczkę i łagodnymi ruchami otarł mi czoło i policzki. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z wilgotnej powłoczki potu na twarzy. 

- Lock-Nah ci nie zaszkodzi - rzekł. 

- Wie, że Voldemorta zajmuje wojna w Anglii… 

- Lock-Nah ci nie zaszkodzi - powtórzył wolno i z przekonaniem. - Rozmów się z siostrą, wszystko zorganizuję, ale Hurij nie ośmieli się nic zrobić. Nie dlatego, że boi się Czarnego Pana. Nie było go przez czternaście lat, a i tak Lock-Nah nie odważył się wystąpić przeciwko tobie. 

Głos miał zupełnie opanowany, pewny tego, co mówił. Spoglądając w oczy Farisa - jasne, spokojne, niemal stoickie jak oczy boskich posągów w świątyniach - spłynęło na mnie, dlaczego od pierwszej chwili mu zaufałam. Pośród tych wszystkich żywych, ruchliwych oczu te jedne odzwierciedlały dokładnie to, co płynęło z jego duszy - ład i harmonia Tota, identyczna, jaka biła z Dżesera i jakiej po jego śmierci nigdy więcej nie doświadczyłam. Odetchnęłam i poczułam, że powietrze znów docierało do mojego umysłu, choć wciąż pozostawało nieznośnie ciężkie. 

- To były inne czasy - odparłam spokojniej. - Żył Ahmed, a ja byłam w pełni sił. Polecę dywanem. 

Uścisnął moja ręce i odszedł. Zmarszczka zniknęła z jego czoła tak szybko, jak się pojawiła. Gdy drzwi się za nim zamknęły, wstałam i odwróciłam się do portretu, który wciąż zerkał na mnie zielonym, kocim okiem, uśmiechając się tajemniczo. W dziele młodego Pepitamona nie było cienia osądu, choć właśnie po to tchnęłam weń cząstkę własnej osobowości - by mnie sądziła. Teraz tylko omiatała wzrokiem gabinet, kiedy kapłan rzucał zaklęcie kameleona na mnie i latający dywan, ciekawa, do czego miało to doprowadzić. 

Dom Zivit znajdował się dokładnie po drugiej stronie królestwa, tak daleko od Paheri, jak tylko się dało, ale Farisowi udało się sprowadzić bardzo szybki dywan. Arismad-Arismad - w przeciwieństwie do pięknej, choć mrocznej, starożytnej posiadłości wezyra - rzucało się w oczy z oddali jako najjaśniejszy punkt wśród roju znacznie słabiej jarzących się w morzu zieleni światełek domostw pracowników. 

Jednak Nut skryła pod swym płaszczem zarówno zielone olbrzymie połacie papirusu, jak i szmaragdowe wody Horachte. W mroku nocy lśniła serpentyna drogi, pojedyncze posesje oraz - jak diament na szczycie korony - ogromna posiadłość na szczycie niewysokiej góry, otoczona jak dom Snofru murem z wysokich cyprysów. Przefrunęłam ponad nimi, nie naruszając zaklęć ochronnych. 

Przestronny plac powitał mnie niczym niezmąconą ciszą, gdy lądowałam bezgłośnie w długim prostokącie cienia rzucanego przez strzelisty zegar słoneczny stanowiący główną ozdobę dziedzińca. Wszystko tu było nowoczesne. Wysokie, nagie ściany przetykane mnóstwem kwadratowych okien, pozbawione malowideł i dekoracji, za to bogate w szklane i metalowe powierzchnie, podobne do tych, które widywałam w mugolskiej części Londynu - bunt Zivit wobec niechcianego małżeństwa. Z pobłażliwym uśmieszkiem minęłam rząd palm w białych, kamiennych donicach o ostrych brzegach i stanęłam przed wysokimi, szklanymi drzwiami prowadzącymi na ciemną klatkę schodową. Pomimo mocnego oświetlenia na zewnątrz, dom wewnątrz zdawał się kompletnie opustoszały - żaden wyniosły profil nie spoglądał na mnie z ciężkich ram, stłumione światło lamp nie igrało w złotych ornamentach zdobiących każdą powierzchnię, nigdzie nie przemykał domowy skrzat. Pomimo wysokich, przestronnych korytarzy echo nie odbijało się od ścian i nie niosło pijackich krzyków z drugiego końca skrzydła. 

Nie potrzebowałam różdżki. Światło z dziedzińca wystarczająco oświetlało mi drogę, choć aż za dobrze pamiętałam rozkład tego domu. Widok prostych form i skąpo umeblowanych pomieszczeń otworzył starą, nie do końca zabliźnioną ranę. Gdy wślizgnęłam się do salonu na ostatnim piętrze, poczułam ostry, nieprzyjemny ból w okolicy podbrzusza - jak gdyby wypełniło się żrącym eliksirem. 

Kiedy byłam tu ostatni raz, Nathir wciąż żył. 

Dotarła do mnie przykra świadomość, że wspomnienie tego domu i niego żyjącego w nim nadpisało się właśnie w tej chwili - wraz z tą wizytą. 

Sufit w tym pomieszczeniu był niesamowicie wysoko sklepiony, podtrzymywany przez szereg szczupłych kolumn stojących jak żołnierze równo wzdłuż dwóch przeciwległych ścian. W zestawieniu ze skrajnie minimalistycznym wystrojem sprawiałby wrażenie niewykończonego, dopiero detale sprawiały, że wszystko zaczynało do siebie pasować. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to olbrzymie okno panoramiczne zajmujące całą ścianę naprzeciw drzwi, wychodzące idealnie na zadrzewioną część skały, zza której skąpana w księżycowym świetle spoglądała Horachte. 

Pojedyncze świece snujące się powoli w powietrzu były jedynym źródłem światła, choć dawały go dostatecznie dużo, by wypełnić pokój przyjemnym, łagodnym półmrokiem i jednocześnie nie męczyły wzroku. Zivit spostrzegłam siedzącą wygodnie na jednej z wygodnych, miękkich kanap ze skóry w kolorze piaskowego beżu. Nogi miała podwinięte i przykryte lekkim kocykiem, a ja dopiero w tym momencie zdałam sobie sprawę, jak mocne zaklęcie chłodzące zostało rzucone na to pomieszczenie. Nareszcie mogłam oddychać. 

Otworzyłam drzwi szerzej, tak, by zmieścić między nimi ramię z różdżką. O ile mój znękany podróżą po schodach oddech nie zwrócił uwagi Zivit, ruch już tak - uniosła głowę i w tym samym momencie zaklęcie ugodziło ją prosto w twarz. Odgłos książki uderzającej o podłogę zgasł w kakofonii dźwięków pochodzących z chaosu wspomnień. Natłok słów, zapachów i obrazów zalał cały mój umysł. Szereg zwyczajnych, domowych czynności, lecz oglądanych od tyłu, jak gdybym zakręciła zmieniaczem czasu - kolacja z rodzicami, leniwe popołudnie na łodzi, plusk fal, ostre promienie słońca odbijające się od zielonej powierzchni, zapach mułu i zroszonego wodą papirusu, skrzypienie pióra po żółtawej kartce, przyjemny dotyk śliskiej pościeli, muskularne, opalone ramiona i grzywa ciemnych włosów tuż nade mną… tuż nad Zivit. 

Serce podskoczyło mi do gardła. Natychmiast się wycofałam, a siostra padła na oparcie, dysząc lekko. Zakłopotanie zawisło w powietrzu. Chowając różdżkę do kieszeni, udałam, że nie spostrzegłam, jak łypnęła na mnie lekko zaszklonymi oczami. Policzki jej płonęły. 

- Dlaczego to zrobiłaś? - odezwała się nabrzmiałym od wstydu głosem. 

Schyliła się po książkę, wyraźnie unikając mojego wzroku, a ja zdałam sobie sprawę, że również poczułam się głupio. Przełknęłam ślinę i przeszłam, by usiąść w jednym z cudownie miękkich foteli przy kominku. Ogień, który żarzył się w palenisku, nie dawał ciepła, jedynie wypełniał pokój miłym zapachem palonego drewna i czynił go bardziej przytulnym. 

- Hurij jest w Kemmhyt - odparłam cicho, patrząc na maleńkie płomienie walczące o przetrwanie między sczerniałymi kawałkami rozpadającego się polana. 

- I to jest powód, żeby bez ostrzeżenia kartkować moje myśli? - zapytała z nutką wyrzutu. 

Nie miałam o nią pretensji. 

- Przepraszam. - Wyrzuciłam to z wysiłkiem i sama nie wiedziałam, co było trudniejsze. Powiedzenie tego czy ukrycie zakłopotania. - Zapowiedział, że cię odwiedzi. Chciałam wiedzieć, czy… 

- …czy wcześniej tu nie był? - dokończyła, po czym dodała dużo chłodniej i stanowczo: - Nie, nie był. 

Popatrzyłyśmy na siebie już bez wstydu. Twarz Zivit nie znaczył ślad makijażu, lecz nawet w niezbyt korzystnym świetle świec wyglądała na świeżą i wypoczętą. Teraz o wiele bardziej przypominała Dżahmes-Meritamon z portretu niż ja sama, oglądając się każdego poranka w lustrze. Walczyłam przez chwilę, zastanawiając się, czego tak naprawdę od niej chciałam. Spodziewałam się, że duch Nathira będzie spoglądał na mnie z każdego kąta tego domu, że przesiąkły nim wszystkie ściany, każdy przedmiot będzie mi o nim przypominał, lecz wszystko było tu martwe i zimne. Przypomniałam sobie Zivit w szacie śmierciożercy - włożonej zapewne z czystej wygody i chęci wmieszania się w śmierciożerców, a jednak tak symbolicznej. 

Czarny Pan wciąż jej ufał. I choć ja jeszcze nie potrafiłam, być może powinnam chociaż postępować tak, jakbym ufała. 

Dlatego opowiedziałam jej wszystko to, co Farisowi, a ona patrzyła swoimi syrenimi, nieco rozszerzonymi ze zdziwienia oczami, nie dając po sobie poznać, czy cokolwiek, co usłyszała, było dla niej nowością. Znała Hurija dużo lepiej niż ja. Mimo burzliwości ich relacji w wieku nastoletnim, byłam pewna, że kochali się jak rodzeństwo, choć ich drogi zupełnie się rozeszły. 

- Uważasz - zaczęła niepewnie, kiedy ja skończyłam - że jeśli coś pójdzie nie tak, Hurij zacznie mącić? 

- Nie do końca. Faris przejmie moje obowiązki, kiedy będę dochodzić do siebie - mruknęłam, skubiąc skórzany podłokietnik swojego fotela. - Raczej wykorzysta chwilowy… niepokój, żeby namieszać Jasminie i chłopcom w głowach. 

Obawa błysnęła w jej oczach, lecz reszta twarzy została nieporuszona. 

- Dlaczego zakładasz niepokój? 

Tego nie zamierzałam jej wyjawić. 

- Będę potrzebowała odpocząć - odpowiedziałam. 

Nie uwierzyła, choć przytaknęła krótko. 

- Rozumiem - odparła. Drgnęła lekko, jak gdyby chciała wychylić się do przodu i chwycić mnie za rękę, ale zamarła jak rażona zaklęciem paraliżującym. Przez jej twarz pierwszy raz tego wieczora przebiegł dziwny cień zmiękczający przez moment wyostrzone rysy. - Cokolwiek się stanie, nie pozwolę mu zabrać Jasminy… 

- Nie - przerwałam jej oschle, wstając. - Nie będzie więcej rozdzielania rodzeństwa. Oni mają zostać wszyscy razem. 

- A Wahid? 

- Wahid sam wybrał, ale zawsze może wrócić. 

Nic więcej nie odpowiedziała, lecz jej oczy mówiły więcej niż słowa. Wciąż wyglądała na zaskoczoną, zapewne nie bardziej niż ja, bo do samego końca nie wiedziałam, jaki tor obierze ta rozmowa. I czy w ogóle do niej doszło. Z aprobatą pokiwałam głową i powoli ruszyłam w kierunku wyjścia. Nie było już o czym mówić. Nie wiedziałam, czy to milczenie wynikało z tego, że nareszcie zaczęłyśmy rozumieć się bez słów, czy Zivit aż nazbyt dobrze znała Hurija i sama wiedziała, co należało zrobić, ale ostatecznie nie miało to znaczenia. 

Wyciągnęłam rękę dla dobra Kemmhyt… 

I może trochę dla własnego dobra. 

Musiałam niechętnie przyznać - i oczywiście zrobić to wyłącznie przed samą sobą - że Voldemort mógł mieć trochę racji. 

Położyłam już dłoń na klamce, kiedy Zivit wypowiedziała moje imię. Zmroził mnie łagodny, prawie pieszczotliwy ton, jakim nigdy matka się do mnie nie zwracała, za to Zivit w przeszłości robiła to często. Zdążyłam o tym zapomnieć. 

Odwróciłam się, a ona wciąż siedziała nieruchomo na kanapie, trzymając w dłoniach książkę obróconą grzbietem do góry. Tym razem twarz Zivit nie kryła obaw. 

- Czy mam się na coś przygotować? - zapytała. Głos miała napięty, końce brwi delikatnie jej drżały. - Jesteś taka… 

- Nie. Wszystko jest tak, jak ma być - odparłam beznamiętnie, kręcąc głową. Nim zamknęłam za sobą drzwi, zatrzymałam się w progu i dodałam: - Aha, Zivit… lepiej poćwicz oklumencję. 

Wyszłam, zostawiając ją nie mniej rozbitą, niż sama byłam. Jeszcze na dziedzińcu czułam na sobie jej wzrok, a odlatując, za oknem salonu na piętrze mignął mi czarny kształt. 


*


Przysłał list, zanim się zjawił. Zaskakująco, bo nigdy się nie zapowiadał, po prostu pojawiał się w jej kominku jak gdyby nigdy nic, nawet wtedy, gdy mieszkała tu z Nathirem. Nigdy nie był zazdrosny o te wizyty. Nigdy nie był o nikogo zazdrosny i chyba to przeważyło o słuszności ich małżeństwa. Głupota, lecz wystarczyła, by przelać czarę niechęci do tego wspaniałego, dobrego, inteligentnego człowieka. Nienawidziła siebie za to. 

Kolację zjedli w małym gronie. Poza dwójką skrzatów domowych pojawił się wyłącznie w towarzystwie Wahida i osiemnastoletniego Yusufa. Najstarszy syn Hurija skończył w tym roku szkołę i naturalnie zaczął się przyuczać do zawodu syna w sieci aptek, którymi zarządzał, a Zivit wciąż nie mogła się napatrzeć na jego mocno zarysowaną szczękę, orli nos i krzaczaste brwi wiszące nisko nad błyszczącymi jak dwa czarne opale oczami. Była pewna, że raz czy dwa w odpowiednim świetle dostrzegła na czole Yusufa dwie delikatne zmarszczki przecinające czoło. Skóra zdjęta z ojca. Gdyby godzinę przed ich przyjazdem ktoś postawił przed nią tego młodego mężczyznę, byłaby pewna, że to młody Hurij jakimś cudem przeniósł się w czasie - w jej przekonaniu Yusuf wciąż mierzył nieco ponad cztery stopy, miał pulchne policzki i małe dołeczki, gdy się uśmiechał. 

Dołeczki wciąż miał, lecz nie po to, by rozczulać nimi podstarzałe ciotki, ale by podobać się dziewczynom. I z całą pewnością się podobał. Choć jego i Wahida dzieliły ledwo trzy lata, jej nastoletni kuzyn wciąż miał delikatne, niemal kobiece dłonie i dziecięce rysy. Nie tak przystojny jak Yusuf i jego ojciec, nie odrywał od nich wzroku, gdy mówili, samemu prawie się nie odzywając. Pamiętała błysk nadziei w oczach Dżahmes, gdy ta rozprawiała o możliwości powrotu, lecz pod koniec kolacji Zivit była pewna, że jej siostra już dawno przegrała bitwę o tego chłopaka. 

- A tobie wolno tak bez powodu opuszczać szkołę? - zapytał go ojciec, spoglądając na bratanka z udawaną surowością, podczas gdy jeden skrzat sprzątał resztki deserów ze stołu, a drugi roznosił herbatę. - Kiedy z twoim ojcem chodziliśmy do Kadirleylekler, przepustkę można było dostać tylko na wakacje, wesele i pogrzeb. Kiedy miało się jakieś sprawy do załatwienia poza uniwersytetem, okazywało się, że nagle wszyscy mieli bardzo wiele sióstr… albo bardzo wiele dziadków. 

Wszyscy zachichotali z grzeczności. 

- Są wakacje - odparł krótko Wahid, wzruszając lekko ramionami. - Zresztą teraz wystarczy usprawiedliwienie od opiekuna, tylko później trzeba nadrobić lekcje. W tym roku miałem trochę nieobecności, ale wszystko pozaliczałem. W sumie to nawet wolałem wrócić do szkoły, wolę się uczyć z kolegami, nie chciałem prywatnych nauczycieli jak mają Jasir i Nabil. 

Yusuf uśmiechnął się złośliwie, ukazując rząd białych jak perły zębów. 

- Tak, jasne, uczyć z kolegami - rzucił, lustrując kuzyna rozbawionym, nieco złośliwym wzrokiem. - Od kiedy “uczyć” to znaczy “obściskiwać się”, a “z kolegami” znaczy “z Naimą Baysel”... 

- My się tylko razem uczymy! Pomogła mi nadrobić zaległości z prawie trzech tygodni z transmutacji… 

- Jasne, jasne, bo teraz za wspólną naukę dostaje się szlabany… 

Policzki Wahida - już i tak rumiane od pochłonięcia połówki wielkiego indyka - pociemniały jeszcze mocniej i teraz przybrały kolor czerwonego wina. 

- Wiesz co, już ci więcej nic nie powiem… 

- No dobra, dobra, nie obrażaj się - uciął szybko Yusuf, widząc szybkie spojrzenie ojca. 

Wymieniła uśmiechy z rodzicami, którzy nie wydawali się ani trochę oburzeni małą sprzeczką chłopców. Wręcz przeciwnie, przez moment miała wrażenie, jak gdyby odrobina życia na nowo błysła w oczach ojca. Sama nawet mu się nie dziwiła. Od kiedy przenieśli się wspólnie do Arismad-Arismad, w ich życiu niczego nie brakowało. Zwłaszcza nudy. Ojciec nie krył tęsknoty za życiem w Anglii, Zivit za zwykłym wyjściem na zakupy czy do mugolskiego kina, ot, zwyczajnie za anonimowością, jaką dawała jej Banha. Kolejna rzecz, w której byli do siebie tak podobni. Tylko matka jak zwykle potrafiła znaleźć sobie jakieś zajęcie, ale ona zawsze była ponad do. Zawsze miała jakieś przemyślenia, którymi nigdy z nikim się nie dzieliła, a ojciec… ojciec był w tym wszystkim uroczo naiwny. 

Tego jednego po nim nie odziedziczyła, choć chyba w tym momencie byłoby najbardziej przydatne. 

Może uwierzyłaby, że Hurij chciał wyłącznie kolacji i miłej rodzinnej rozmowy, gdyby nie to, jak patrzył na nią przez następną godzinę, kiedy jedli ciasteczka i pili herbatę. Okropna. Może byłaby smaczniejsza, gdyby dolać do niej kroplę rumu. 

Albo dwadzieścia kropli. 

- Zostaniecie na noc? - zapytał Ardeth, gdy Hurij oświadczył, że nie powinni dłużej nadużywać ich gościnności. - Pewnie lepiej będzie ci się odpoczywało wśród znajomych twarzy. 

Nie żeby kiedykolwiek obchodziła cię gościnność lub jej brak, miała ochotę dodać, ale ugryzła się w język. 

Nie trzeba było go dłużej namawiać. Bardzo chętnie skorzystał z rzuconej przez nią propozycji odprowadzenia jego i chłopców do pokoi gościnnych, w których mieli zostać na dłużej niż jedną noc. Ojciec wyglądał na zachwyconego tą perspektywą. 

- No i proszę - rzekł Hurij, gdy otworzyła przed nim drzwi do przestronnego, jasnego salonu na końcu korytarza. - Można tu oddychać. 

- To zaklęcie chłodzące - oznajmiła z nutką ironii, jednym machnięciem przytłumiając ostre światło lamp. Większość momentalnie przygasła, tworząc przyjemny, ciepły półmrok, wspaniale współgrający z brązowo-beżowym wnętrzem wyposażonym w elegancką, skórzaną sofę i fotele do kompletu. - Chyba macie takie w Kairze, hmm? 

Nie podjął zaczepki, choć potężne wąsy drgnęły zawadiacko, zdradzając czający się pod nimi uśmieszek. Przysiadł bez zaproszenia na brzeżku komody ozdobionej jedynie foremną, dziwaczną statuetką przypominającą swym kształtem popiersie kobiety. 

- Miałem na myśli wystrój - odparł, rozglądając się dookoła; jego wzrok zaczepił się na trzech podobnych statuetkach. - Ten starożytny przepych… Chyba dorosłem do czegoś nowego. Świeżego. 

Wstał i ruszył za nią, gdy na niego skinęła, wskazując różdżką na drzwi prowadzące w głąb skrzydła. Weszli do przestronnej sypialni utrzymanej w podobnych kolorach. I tu Zivit przytłumiła światło. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to niewielki, płytki basen u stóp wielkiego łoża z kolumnami, wypełniony żywymi kwitnącymi lotosami. Podobnie jak w jej własnej sypialni i salonie jedną ścianę w całości zajmowała szyba. 

Uśmiechnęła się do niego przez ramię. 

- Mało praktycznie - zauważyła, widząc, jak jego czarne, krzaczaste brwi powędrowały do góry na widok sadzawki. - Ale poza wydawaniem złota nie mam tu właściwie nic więcej do roboty, więc eksperymentuję z wystrojem. Przerobiłam prawie całe piętro dla gości. Ale jeżeli te komnaty są dla ciebie zbyt pałacowe, znajdziemy coś bardziej… ascetycznego. 

- To mi w zupełności wystarczy. 

Obeszła basen, z którego wyciągnęła jeden lotos i skinęła różdżką na wielką, pustą misę na środku komody stojącej tuż przy łóżku. Gdy naczynie wypełniło się wodą, wrzuciła kwiat do środka, nieustannie czując na plecach wzrok kuzyna. Bez wątpienia czegoś chciał, ale jak zwykle tańczył wokół tematu, licząc, że zacznie palić ją niecierpliwość. Nie zamierzała niczego mu ułatwiać. Przez ten cały czas, kiedy ukrywała się w Banhie, nie wstawił się za nią ani słowem. Choć minęło już prawie pół roku, ta zadra wciąż w niej tkwiła. Zivit nie zdawała sobie sprawy z tego, jak silnie, dopóki nie ujrzała go z Yusufem i Wahidem przy własnym stole. 

- Nie uwłacza ci to? - zapytała, ponownie zerkając przez ramię. 

Hurij, który stał odwrócony do przeszklonej ściany i spoglądał na dziedziniec, też na nią spojrzał. 

- Co? 

- Że oprowadza cię kobieta. 

Brwi drgnęły mu zawadiacko. Wciąż żyły własnym życiem, tak teraz, jak i lata temu. Jak to możliwe, że przez ten krótki czas zdążyła zapomnieć o takich szczegółach, które składały się na jej ulubionego kuzyna i właściwie… czyniły go jej ulubionym? Gorycz? Strach? Życie wśród mugoli? 

- To co innego - odpowiedział. - Ty nie jesteś zwyczajną kobietą. Jesteś Arabską Księżniczką. 

Parsknęła śmiechem, więc i on się zaśmiał, choć jego oczy wciąż pozostawały czujne i błyszczące. 

- O tak, podobno. Słyszę ten tytuł wypowiadany wyłącznie w dwóch wersjach: albo z czcią, albo z pogardą. Nie ma nic pomiędzy. 

- I chętnie znów zatańczyłbym na twoim weselu. 

Odsunął się od okna i wolno ruszył w jej stronę, wodząc dłonią po zwiewnej tkaninie otaczającej łóżko. Z ciężkimi, czarnymi brwiami i ostrym, zakrzywionym nosem przypominał jastrzębia podczas łowów. O tym też prawie zdążyła zapomnieć - wyglądał znacznie dojrzalej niż na swoje trzydzieści sześć lat, lecz wcale go to nie szpeciło, przeciwnie. Był diabelsko przystojny z mocno zarysowanymi policzkami i wysokim czołem, na które opadał jeden niesforny lok ze schludnie przyciętych, sięgających ramion grubych, błyszczących włosów. Oczy błyszczały mu jak dwa ciemne opale, okolone długimi, ciemnymi rzęsami i nie czaiło się w nich nic, co wróżyłoby dobre zakończenie tego wieczora. 

Był zdecydowanie zbyt przystojny jak na jej kuzyna, a może myślała tak tylko dlatego, że odzwyczaiła się od jego obecności. 

Albo potrzebowała w swoim łóżku kogoś, kto by ją obchodził. 

- Nie wątpię, ale miałam już męża - zbyła go, opierając się o jeden z filarów łóżka i krzyżując ręce na piersiach. 

- To jakaś przeszkoda? - zapytał zdziwiony, unosząc łagodnie brwi. - Rim jest już zaręczona. W przyszłym roku wesele, jedyne, na co czeka, to aż żałoba dobiegnie końca. Ma trójkę małych dzieci i była szczęśliwa z moim ojcem. O ile dobrze pamiętam i jakkolwiek szanuję Nathira, tego nie można było o was powiedzieć. Nawet Dżahmes to wie. A tobie byłoby do twarzy z dziećmi. 

Pokręciła głową, czując, jak jej uśmiech zaczął powoli kwaśnieć. Zaczynało jej świtać, w jakim kierunku zmierzała ta rozmowa, ale postanowiła dać Hurijowi rozwinąć skrzydła. 

- Nie wiem, czy to dobry powód do zakładania rodziny - odparła wymijająco. 

- Musisz dawać dobry przykład. 

Nie cofnęła się, gdy znalazł się już bardzo blisko. Uderzyło ją nienaturalne ciepło i zmysłowa woń piżmowych perfum, którymi zawsze pachniał. 

- Czy to jakieś wyścigi? - zapytała, a głos wbrew jej woli przycichł nieco, kiedy poczuła dotyk jego bioder tuż przy swoich. 

- Nie udawaj - żachnął się i zniżył głos do szeptu. - Dobrze wiesz, że nic się jeszcze nie skończyło. Co prawda mam już synów… 

- I co - przerwała mu, śmiejąc się, choć maleńki węzeł w żołądku przynajmniej trzykrotnie się powiększył. - Oferujesz mi jednego z nich? Yusufa? Bo obawiam się, że zanim Isma’il i Ali staną się na tyle dorośli, ostatnie, co będę miała w głowie, to małżeństwo. 

Postąpił krok naprzód, odcinając Zivit ostatnią drogę ucieczki, z której i tak nie zamierzała skorzystać. Poczuła ostrą krawędź drewnianej kolumny wbijającej jej się w plecy, kiedy naparł na nią. Cieniutki jedwab, z którego uszyta była jej szata, była żadną ochroną przed silnym uściskiem i szczupłymi, sprężystymi ramionami. Przyjemny ucisk w podbrzuszu pojawił się dokładnie wraz z długimi palcami, które chciwie wpiły się w talię, bezwstydnie zsuwając się niżej na biodra. 

A potem jeszcze niżej. 

- Ich matka mogłaby mieć coś przeciwko, a Yusuf, jak słyszałaś, ma już swoją kandydatkę - wyszeptał gorąco w jej ucho. - Myślałem o starszym Lock-Nahu. Mogłabyś powrócić do swojego nazwiska, przypuszczam, że kiedy nasz pierwszy syn stanie się Strażnikiem Tajemnicy, ludzie szybciej przywykną. W końcu Silas Lock-Nah czy inny Lock-Nah… Szybko się przyzwyczają. 

Nie była zaskoczona, a jednak poczuła się tak, jak gdyby Hurij właśnie zepchnął ją ze szczytu schodów. Zignorowała dreszcz biegnący od nadwrażliwej skóry pod uchem i rozlewający się po całym ciele, dłonią odsunęła od swojej twarzy twarz kuzyna, wciąż zaciskając palce na ostro zakończonym podbródku. 

- Nie jestem zainteresowana posadą drugiej żony - oświadczyła. - A nawet jeśli jakimś cudem przekonałbyś Amal do wycofania się z tego małżeństwa, to nic ci nie da. Jesteśmy kuzynami, pamiętasz? Naśmiewałam się z ciebie, jak płakałeś, jadąc pierwszy raz do Kadirleylekler. 

Czarne brwi zafalowały kpiąco na wysokim czole. 

- Skoro faraonowie mogli poślubiać swoje siostry, to kuzyni są dla siebie prawie jak obcy - odparł kpiąco. - A ty przecież pochodzisz od faraonów. 

Ignorując palce Zivit zaciśnięte mocno na swoim podbródku, bez trudu przełamał resztki oporu, który ostatkiem sił próbowała budować, zanurzył dłoń w jej włosach i przyciągnął do siebie, powodując kolejną falę ekscytujących, niepożądanych dreszczy. Czuła się jak pijana, choć nie wzięła dziś do ust ani kropli wina. 

- Jeżeli miałabym kiedykolwiek zgodzić się na małżeństwo, byłoby to małżeństwo z miłości - powiedziała, z trudem utrzymując wzrok na jego oczach. Za to z tej odległości dobrze widziała mięsiste wargi - mięsiste i nieco rozchylone, odsłaniające ładne, białe zęby. - A między nami nic nie ma, przykro mi. 

- Mhm - zamruczał. - Wielka szkoda. 

Łapczywie pochwycił jej usta, ale nie napotkał już żadnej przeszkody. Zivit odpowiedziała na jego pocałunek zupełnie poza własną kontrolą, a kiedy pojawił się jeden słaby, ostrzegawczy impuls, było już za późno. Ręce Hurija paliły żywym ogniem, były wszędzie tam, gdzie nie powinno ich być, ale pozwoliła im na to, sama podsycając w nim pragnienia, których nie mogła zaspokoić jego świętoszkowata żona. 

Z trudem przerwała pocałunek i choć dyszała, oddech miała ciężki, w głowie jej wirowało. - No dobrze, tak czysto hipotetycznie: co bym z tego miała? - zapytała. 

Powieki Hurija zatrzepotały, odsłaniając zamglone pożądaniem oczy. 

- Dobrze byś na tym wyszła - odparł krótko. - Mam dużo złota. 

- Ja też. 

Odsunął się lekko, gdy położyła mu obie dłonie na piersi. Czuła, jak serce dobijało się od środka - miarowo i ciężko, jak gdyby ktoś tłukł o żebra wielkim młotem. 

- Nie aż tyle. A razem mielibyśmy dużo więcej - rzekł. - Dużo więcej, niż Kemmhyt potrzebuje. 

Przyjemne napięcie opadło nieco, zwłaszcza gdy ciemne oczy Hurija pierwszy raz tego wieczora nabrały tak poważnego wyrazu, tworząc złowieszczą mieszankę w połączeniu z zadziornym uśmieszkiem. 

- Skąd wiesz, że w Kemmhyt potrzeba złota? - spytała. 

Brwi zadrgały nisko nad powiekami. 

- Każde państwo potrzebuje złota. 

- Ale uważasz, że Kemmhyt wyjątkowo bardziej. 

- Powiedz - wyszeptał, ponownie zbliżając twarz do jej twarzy - nie chciałabyś takiej władzy? Nikt nie wyrzuciłby cię z twojego własnego domu, wręcz przeciwnie. To ty miałabyś tę moc. 

- Podły wąż z ciebie - syknęła, a Hurij zaśmiał się zimno. 

- A ty masz dziwną słabość do wężów. 

Tym razem to ona go pocałowała. Mocno, namiętnie, aż poczuła, jak ręce Hurija zaczęły wczepiać się w jej plecy, pieścić ramiona i pośladki, jak gdyby cienka granica z pomarańczowego jedwabiu nie istniała. Przez jeden krótki moment miała ochotę zapomnieć o wszystkim i dać zerwać z siebie szatę… w sumie nie musiałaby czekać, sama mogła to zrobić, ale oderwała się od niego i wyminęła kolumnę, zostawiając sobie za plecami dużo miejsca. 

- Pomyślę - powiedziała z kokieteryjnym uśmieszkiem, ale Hurijowi było już wszystko jedno. Jego twarz płonęła pożądaniem. - A teraz ciesz się pobytem w Arismad-Arismad. Prawie wszystkie pokoje są do twojej dyspozycji. 

Ominęła basen i bez pośpiechu ruszyła ku wyjściu, lecz nie dosłyszała za sobą kroków kuzyna. 

- Prawie wszystkie? - zapytał zaskakująco trzeźwym głosem, a gdy zerknęła na niego przez ramię, spostrzegła, że wszelkie ślady podniecenia zniknęły z jego twarzy. Jedynie oczy gorzały jeszcze, przysłonięte po części wyrazistymi, czarnymi pasmami brwi. - Ćwicz oklumencję, kuzynko. 

Roześmiała się zupełnie szczerze, a jej śmiech poniósł się po skąpo umeblowanych wnętrzach. 

- Ktoś ostatnio powiedział mi dokładnie to samo - odrzekła i pomachała mu wolno na pożegnanie. Hurij odmachał, śledząc każdy jej ruch, dopóki nie zniknęła za drzwiami. 

Była zadowolona z tego, jak się to skończyło, a jednak w drodze do własnej sypialni towarzyszyło głęboko w sercu towarzyszyło jej delikatne i ostre niczym szpileczka ukłucie żalu. 

Miała nadzieję, że jednak ją zatrzyma. 


*


Znoszenie Hurija okazało się łatwiejsze, niż się spodziewałam, ale tylko dlatego, że nie widywałam go tak często, jak zapowiadał. Po odwiedzinach u Zivit całkowicie przeniósł się do Arismad-Arismad, a w pałacu zjawiał się tylko wtedy, gdy chciał zobaczyć Jasminę i chłopców. Ludzie Snofru, których kapłan Horusa dostarczył do pałacu w celu obserwowania mojego kuzyna, okazali się bezużyteczni. 

W każdym razie zawsze wtedy, kiedy przebywał w Arismad-Arismad. A przebywał tam zaskakująco często jak na człowieka mającego w mieście masę interesów. 

- Nieprzypadkowa kwatera - mruknął Faris, kiedy go o tym powiadomiłam. - Wie, że Zivit zatrudnia minimalną ilość pracowników, a pod skrzata trudno się podszyć. 

- Może eliksir wielosokowy? - zaproponowałam. Tylko to przychodziło mi do głowy. - Jeden ze śmierciożerców był szpiegiem w Hogwarcie, podszywał się pod nauczyciela przez cały rok. 

Kapłan potarł z namysłem palcami podbródek. 

- Barty Crouch, tak, pamiętam. Nie, eliksir jest łatwy do rozgryzienia. Zwłaszcza w tych czasach… Nie, myślę, że najlepszy będzie animag. Najlepiej jakiś niewielki, trudny do zauważenia. 

- A ty oczywiście znasz kogoś takiego. 

Uśmiech, z jakim na mnie spojrzał, rozkruszył część głazu, który pojawił się na moim sercu wraz z przyjazdem Hurija. 

- Oczywiście. 

W takich chwilach zapominałam o dziwnych sekretach Farisa w Banhie. Choć pomysł z animagiem wydawał się w teorii tak prosty, jak eliksir wielosokowy, okazywał się na tyle trudny, że nie dziwiłam się Czarnemu Panu, że nie miał w swojej armii szeregu animagów. Choć z całą pewnością kiedyś przemknęło mu to przez myśl. Znalezienie kogoś, kto był na tyle wykwalifikowany i uparty, by przejść cały proces, lojalny i szczęśliwie potrafił zmienić się w muchę albo stworzenie, które nie przyciągało uwagi, zdawało się graniczyć z cudem. A jednak Faris znał kogoś takiego. 

Albo chciał, bym wierzyła, że znał. W końcu który animag chciałby się chwalić, że jest muchą? 

Mimo wszystko nie wtajemniczyłam Zivit w zamiar zainstalowania w jej domu owej wyjątkowej muchy. Z chłodnym zainteresowaniem słuchałam tego, co siostra miała mi do powiedzenia na temat pobytu Hurija w Arismad-Arismad, a miała niewiele poza tym, co sama zasugerowałam i co w zasadzie potwierdziła. I choć naprawdę bardzo chciałam bardziej się w to zaangażować, im bliżej lipca, tym gorzej się czułam. Nie opuszczałam komnat bez zaklęć maskujących, które chroniły wszystkich wokół przed widokiem brązowych plam na moim ciele i siniejących palców. Szczęśliwie nie widziałam Snape’a od początku czerwca - byłam pewna, że nawet pomimo licznych zaklęć zwodzących byłby w stanie dostrzec niebieskawy odcień białek moich oczu. 

Spodziewałam się, że przełomowy dzień dla Kemmhyt nastanie dopiero na przełomie pierwszego i drugiego tygodnia lipca, lecz uprzedziła go przełomowa dla świata noc z trzydziestego czerwca na pierwszego lipca. 

Zbudziły mnie odgłosy bieganiny i nerwowe szepty dzieci, a ja pierwsze, o czym pomyślałam, to Hurij. Hurij nie czekał i postanowił mi je odebrać. Zerwałam się i wciąż na wpół śpiąca zaczęłam szukać różdżki, lecz w momencie, kiedy ją pochwyciłam i część lamp zapłonęła, okazało się, że w moim pokoju nikogo nie było, nikt nie próbował mnie zamordować, a odgłosy dobiegające z korytarza nie były odgłosami dzieci wyrywanymi przemocą z własnych łóżek. 

Przypominały raczej hałasy przed salą egzaminacyjną, przy czym egzamin zdawały ledwo cztery osoby. 

Wyszłam śmiało na korytarz - opatulona długim szlafrokiem i z różdżką w pogotowiu, lecz w pierwszej chwili nie spostrzegłam nikogo, choć faktycznie z głębi piętra dało się słyszeć głośny, pośpieszny tupot ciężkich butów i nerwowe rozmowy. Z lodowatą trwogą w sercu ruszyłam cicho wzdłuż ściany - mrok na korytarzu rozpraszały pojedyncze lampy. Żadnego strażnika ani skrzata domowego, tylko ta dobiegająca z mroku pełna dzikiego podniecenia krzątanina. 

Dziecięce hałasy, które ucichły w momencie, gdy koniec mojej różdżki wyjrzał za próg komnaty, obudziły się na nowo, a zza najbardziej ocienionej kolumny wypadły cztery cienie, pędząc ku mnie ile sił w nogach. Jasir, Nabil, Samir i Jasmin - wszyscy w nocnych strojach - byli zupełnie rozbudzeni. Cali się trzęśli, a Jasir i Nabil, którzy mieli już własne różdżki, celowali nimi w kierunku, z którego dobiegały męskie głosy, lecz żadne nie drżało ze strachu. Wyglądali na bardzo podekscytowanych. 

- Dlaczego nie jesteście w łóżkach? - zapytałam najstarszego z chłopców, siląc się na spokój, któremu przeczyła różdżka w mojej dłoni. Natychmiast ją opuściłam. 

- Śmierciożercy są w królewskiej części - wyszeptał Nabil głosem napiętym z emocji, a Jasmin dodała: 

- Widzieliśmy maski! I szaty! Wszyscy mają różdżki! Będzie jakaś bitwa? 

- Web - rzuciłam w eter i prawie natychmiast na korytarzu zmaterializowała się skrzatka. - Przypilnujesz dzieci, dopóki nie wrócę. Gdyby coś się działo, zabierzesz ich do Balah Albahr do Quasima. I wypuścisz Królową. 

Nie zważając na ich niezadowolone miny i błysk strachu w oczach Web, wzięłam Jasmin i Samira za ręce i zaprowadziłam z powrotem do okrągłej komnaty z dwiema parami drzwi na dwóch przeciwległych ścianach w korytarzu prowadzącym do pokojów Silasa i Tota. Wracając do własnych komnat, nie pamiętam, kiedy w trakcie ostatnich tygodni byłam w stanie poruszać się z taką prędkością. Nie pamiętałam również, kiedy ostatnio sama ubrałam się w takim tempie, a hałasy w głębi korytarza narastały. Dopiero gdy dotarłam do westybulu, spostrzegłam nieliczne oczy spoglądające przez szpary w drzwiach oraz tuzin niespokojnych skrzatów domowych, które usiłowały przegonić intruzów. W skąpanym w ciepłym półmroku holu roiło się od śmierciożerców. Niektórzy zamaskowani i zakapturzeni, kilku wciąż w prywatnych ubraniach zapinali naprędce czarne szaty, ale wszyscy dzierżyli różdżki w dłoniach, podnieceni do granic możliwości. Atmosfera, jaka tu panowała, przypominała tę na moment przed rytuałem zespolenia, dopiero w momencie, kiedy rozkazałam skrzatom się wycofać, zamieszanie ustało. 

- Ty. - Wskazałam palcem na opasłego, zupełnie łysego mężczyznę o spuchniętej twarzy basseta. Minęła dłuższa chwila, nim rozpoznałam w nim Goyle’a. - Co to wszystko ma znaczyć? 

Przekrwione, podkrążone oczka śmierciożercy omiotły armię skrzatów domowych, które ustawiły się przede mną w równym rzędzie i przebierały nerwowo nogami, zaciskając kościste piąstki. 

- W Hogwarcie była bitwa - wychrypiał przepalonym głosem. - Podobno zdemaskowali Snape’a. 

Nie spodziewałam się bolesnego skurczu żołądka na tę wieść. 

- To są królewskie komnaty - oznajmiłam z chłodną wyniosłością. - Poczekacie na swojego pana przed nimi. 

Skinęłam lekko różdżką, a drzwi wyjściowe rozwarły się z jękiem zawiasów, ale nie czekałam, aż śmierciożercy opuszczą hol. Z jednakową energią, napędzana surrealistycznym lękiem o Snape’a, udałam się prosto do komnat Czarnego Pana. 

Ach, przecież nie lubię go aż tak bardzo, syknęłam do siebie w myślach. 

Nie, to nie miało swojego źródła w sympatii. Przypominało raczej mieszankę litości i wdzięczności - czegoś po dwakroć gorszego od zwykłego lubienia. Nie chciałam się nad nim litować ani tym bardziej być mu za coś wdzięczna. 

Voldemorta zastałam wpół drogi - w kompletnym stroju i z różdżką niezmiennie przyklejoną do ręki szedł szybko, prawie niedosłyszalnie, łopocząc czarną peleryną. Na mój widok zwolnił kroku, a lodowata stanowczość malująca się na jego twarzy spełzła na moment, robiąc miejsce zaskoczeniu. 

- Co to za zamieszanie? - spytałam. Pretensja, z jaką zamierzałam to zrobić, uciekła gdzieś w momencie, kiedy tylko otworzyłam usta. - Czy to prawda, że w Hogwarcie doszło do bitwy? 

Zatrzymał się i spojrzał na mnie z żarem w oczach. Żarem, który przerażał. Z gulą w gardle również przystanęłam, serce waliło mi w piersi jak oszalałe, jak gdyby w oczekiwaniu na wyrok. 

- Dumbledore nie żyje - odrzekł z zaskakującym spokojem, ale twarz płonęła mu jak gwiazda w tym ciemnym, prawie pozbawionym świec korytarzu. 

Mieszanka szoku, podekscytowania, niepewności i dzikiego szczęścia eksplodowała we mnie jak nieudany eliksir w kotle nad buzującym ogniskiem. W pierwszym odruchu wyrwało mi się “Nie!”, ale tłum śmierciożerców w naszej prywatnej części zamku, nieobecność Snape’a, powietrze gęste od podniecenia i dzikiej nienawiści… Wszystkie elementy doskonale pasowały do komunikatu Albus Dumbledore nie żyje

- Wybieracie się do Malfoy Manor. - Potrzebowałam chwili, by ta oczywistość na mnie spłynęła. - Muszę to usłyszeć. 

Przez sekundę byłam pewna, że mnie zatrzyma, że nakaże mi wrócić do swojej komnaty, ale wargi drgnęły mu w pobłażliwym uśmiechu i w następnej chwili już pędziliśmy schodami do podziemi w kierunku szafki zniknięć. 

Serce waliło mi jak młotem. Z każdą sekundą słowa Voldemorta stawały się coraz bardziej jasne. Realne. Dumbledore nie żył. Mógł nie żyć. To było oczywiste od samego początku - to musiało się tak dla niego skończyć. Nikt, kogo Czarny Pan zapragnie zgładzić, nie przeżyje dzięki nadziei i miłosierdziu.

Dumbledore nie żyje. 

Wiedziałam, że do tego dojdzie, a jednak czułam, że wraz z jego śmiercią nadszedł przełom. Maskotka brytyjskich wichrzycieli - Harry Potter - stracił jedyną siłę, która mogła realnie ochronić go przed Voldemortem. 

Westybul był zupełnie pusty, zniknął też wszelki ślad po rozwścieczonych skrzatach domowych, ale hałas wcale nie zmalał. Śmierciożercy czekali na nas piętro niżej w okolicy wejścia prowadzącego do tajnych korytarzy wewnątrz zamkowych ścian, które od czasu regularnych wizyt przyjaciół z Anglii przestały być takie tajne. 

Gdyby nie liczne lampy rozświetlające hol, sala wejściowa w Malfoy Manor mogłaby tej nocy nawiedzać niejedno dziecko podczas snu. Kiedy wraz z orszakiem śmierciożerców dołączyliśmy do mieszkańców domu, w pomieszczeniu zaroiło się od ubranych na czarno postaci. W tej chwili ponura komnata przypominała jakiś przerażający zlot czcicieli jakiegoś demonicznego, starożytnego bóstwa, a atmosfera panująca w Malfoy Manor świadczyła o tym, że owo bóstwo domagało się ofiary. 

Garstka oczekujących nas kobiet i mężczyzn w pierwszej chwili zdębiała, gdy jako jedyna odziana w złoto-purpurowe szaty, wkroczyłam do holu, otoczona czernią śmierciożerczych peleryn. Blade policzki Narcyzy Malfoy zrobiły się szare jak stary pergamin, twarz jej siostry stężała, Glizdogon zgarbił się jeszcze bardziej, jak gdyby oni wszyscy bardziej przywykli do widoku Voldemorta i był im on przez to bardziej przewidywalny - o ironio. 

Czarny Pan ruszył śmiało w kierunku jednych z wielu drzwi - otwartych, jakby oczekujących na jego przybycie, a wszyscy podążyliśmy za nim. Szybki rzut oka na oczekujących w Malfoy Manor śmierciożerców dał mi do zrozumienia, że uczestników bitwy nie było wśród nas. 

- Bellatriks, ty tutaj? - zagadnęłam ją, zatrzymując się w przejściu do wielkiego, wysoko sklepionego salonu. - Spodziewałam się, że będziesz walczyć za swojego pana. 

Ramiona jej zesztywniały. Ona też - jak wielu innych śmierciożerców - musiała zostać dopiero co wyciągnięta z łóżka. Przeraźliwie blada, nieco opuchnięta twarz lśniła jak wypolerowana do nagości czaszka, przez co cienie otaczające jej oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze. Uniosła głowę i odpowiedziała na mój złośliwy uśmiech kwaśnym, uśmiechopodobnym grymasem. 

- Taki był plan Dracona - oznajmiła krótko. - Widocznie uznał, że poradzi sobie bez mojej pomocy. I poradził, jak widać. 

- Ach, tak, słyszałam, że z wiekiem traci się werwę. Swoją drogą, gratuluję twojej siostrzenicy dobrego małżeństwa. Wieści o tych zaręczynach dotarły do samego Egiptu. Musicie być dumni, mam nadzieję, że Nimfadora niebawem powita na świecie wielu synów - odparłam z jadowitą słodyczą, spoglądając z ukosa na jej siostrę; szare policzki Narcyzy pokryła mgiełka bladego różu. - W końcu dzieci to przyszłość każdego narodu. Draco dostanie wielu kuzynów, których będzie mógł wyprowadzać na spacery. 

Przez grupę śmierciożerców, którzy nas mijali, przetoczyły się szydercze rechoty, które nabrały na sile, gdy Lestrange dała po sobie poznać, że to ją ubodło. Nieprzyjemne napięcie związane z oczekiwaniem na moment zelżało, ale kiedy tylko wkroczyłam do salonu, widok poruszonych mężczyzn i kobiet zajmujących miejsca przy nieskończenie długim, wypolerowanym stole sprawił, że znów ścisnęło mnie w dołku. Voldemort siedział już u szczytu stołu, odwrócony plecami do kominka, w którym - mimo pełni lata na zewnątrz - buzował olbrzymi ogień. Zajęłam krzesło po prawej stronie Voldemorta, to po lewej wciąż pozostawało puste, choć na większości siedzieli już ci śmierciożercy, którym udało się uniknąć Azkabanu. 

Oparłam się wygodnie i założyłam sobie ręce na szczycie brzucha, wodząc oczami po ponurym, ociekającym bogactwem wnętrzu. Voldemort oczekiwał, sztywno wyprostowany. W długich palcach przetaczał różdżkę, śledząc wzrokiem jej powolne ruchy. 

- Tapety chyba jednak nie są pod kolor pawi - mruknęłam, spoglądając na ściany. 

Wszystkie obrazy zostały stąd usunięte, ale wyraźne, aksamitne oliwkowo-czarne pasy niwelowały wrażenie pustki. Podobnie olbrzymi żyrandol, w którym tkwiły dawno wypalone ogarki. 

- Niebawem będzie miał okazję zmienić wystrój - odparł bez większego zainteresowania, bo ostatni śmierciożercy pozajmowali swoje miejsca, a po drugiej stronie stołu rozległo się szuranie. 

Grupka, która stanęła w drzwiach, przyniosła ze sobą silny zapach potu i spalenizny. Cała siódemka wyglądała tak, jakby samodzielnie stoczyła walkę z całym biurem aurorów. Wystraszony Draco Malfoy - nadal w szkolnej szacie - starał się jak najmniej wystawać zza Alecto Carrow, co nie było trudne, bo wysoka, otyła czarownica z rozwichrzonymi włosami zajmowała prawie tyle samo miejsca, co jej brzuchaty brat Amycus. Twarz i dłonie miał spryskane zaschniętą krwią, choć przy Yaxleyu mógł uchodzić za wzór schludności. Szata Corbana była w strzępach, pokryta grubą warstwą czegoś, co przypominało pył po eksplozji budynku. Rowle i Gibbon - obaj uwalani błotem, z mokrymi od potu włosami dyszeli ciężko, jak gdyby dopiero co przebiegli maraton, a na czele tej doborowej grupy stał Snape - najbardziej spokojny i schludny ze wszystkich, w czarnej, prywatnej szacie poza drobną raną na policzku nie odniósł większych uszkodzeń. 

Po sekundzie głuchej ciszy rozległy się ogłuszające gwizdy, wiwaty, oklaski, tupanie i szuranie krzesłami. Nawet pomimo swoich pięciu minut sławy i uwielbienia twarz Snape’a nie przybrała ani trochę cieplejszego wyrazu. Skąpy uśmieszek i sztywne kiwnięcie głową to wszystko, na co sobie pozwolił - w odróżnieniu od Yaxleya, Gibbona i Carrowów, nie kipiących tak bardzo radością, jak dumą i podłą satysfakcją. Amycus ryknął śmiechem, uderzając wielkimi łapami o kolana, a Gibbon ruszył w stronę oferowanego krzesła jak prawdziwy gwiazdor. Jedynie młody Malfoy przemknął jak najszybciej i zgarbiony usiadł daleko od szczytu stołu, nieszczęśliwie wciąż przewyższając swoją matkę prawie o głowę. Jego rozczochrana, płowa czupryna jaśniała w półmroku jak duch. 

Kiedy Snape zajął swoje miejsce, a owacje ucichły, Czarny Pan powstał. Jako jedyny jeszcze przez chwilę łaskawie go oklaskiwał, nie odwracając od niego wzroku i byłam pewna, że uśmiech, którym go teraz obdarzył, miał być najbardziej aprobującym, ojcowskim uśmiechem, na jaki Voldemorta było stać. 

- Mój najwierniejszy sługa - rzekł, gdy sala zupełnie umilkła. - Jako jeden z nielicznych dokonałeś tego, co zobowiązałeś się dokonać. 

- Przyrzekam ci, zostaniesz wynagrodzony przez Kemmhyt za zemstę dokonaną na tym, który dowodził grupą terrorystów i porywaczy ich królowej - dodałam, uśmiechając się do niego. 

Snape ukłonił się porządnie i usiadł, kiedy jego pan zajął swoje miejsce, a wzrok czerwonych oczu na nowo objął wszystkich zgromadzonych, zatrzymując się na dłużej na tych, którzy wzięli udział w bitwie. 

- Draco - wysyczał zwodniczo serdecznie - może ty zechcesz nam przedstawić, jak doszło do tej niespodziewanej bitwy? 

Wszystkie głowy odwróciły się jak na komendę, a w sali zapadła tak głucha cisza, że słychać było jedynie szum ognia w kominku. Twarz młodzieńca utraciła resztkę kolorów, jaka na niej pozostała. 

- N-no więc… - wydukał po długiej pełnej napięcia chwili. - Rz-rzuciłem na pracownicę Trzech Mioteł Imperiusa. Zobaczyła, że D-Dumbledore opuścił szkołę, żeby się czegoś napić, więc wyczarowaliśmy Mroczny Znak, żeby ściągnąć go z powrotem… kiedy naprawiłem szafkę zniknięć, żeby ich… to znaczy, skontaktowałem się z Greybackiem i on pojawił się z kilkoma… 

Urwał, a biała, wilgotna twarz gwałtownie przybrała barwę dojrzałego pomidora. Bellatriks wykorzystała ten krótki moment ciszy, by wtrącić swoje. 

- Mówiłam ci, że mogłeś zwrócić się do mnie - powiedziała z wyrzutem. Jako jedyna nie okazywała krztyny zdenerwowania i siedziała wygodnie rozwalona na swoim krześle, wychylona do przodu tak, że jej obfity biust zawisł nisko nad blatem. - Moglibyśmy wyrżnąć więcej, może nawet udałoby się nam porwać Pottera, a tak… Przepadło. 

- Cierpliwości, Bellatriks - odezwał się Voldemort, unosząc wielką białą rękę. - Na Pottera przyjdzie czas. Teraz niech chłopak mówi. 

Draco wcale nie wyglądał na podniesionego na duchu, wręcz przeciwnie, na jego mieniącej się szczurowatej twarzy pojawił się nawet rodzaj ulgi, kiedy Lestrange zaczęła mówić. 

- Więc… no… Dumbledore wrócił, był jakiś taki… nie wiem… udało mi się go zatrzymać, ale potem… - Przełknął z taką miną, jakby w gardle uwierało go coś wielkiego i kolczastego. Wzrok miał wbity pionowo w blat. - Potem Snape… 

- Zabiłem go - wtrącił niespodziewanie, zdejmując z barków chłopaka ciężar, którego wyraźnie nie był już w stanie udźwignąć. - Faktycznie natknęliśmy się po drodze na Pottera, ale do akcji wkroczył Zakon. Uznałem, że nie będziemy ryzykować. 

Ale Voldemort nie przeniósł wzroku na Snape’a. Wciąż wpatrywał się w młodego Malfoya, gładząc się długim palcem po podbródku, jak gdyby rozwiązywał bardzo ciekawy rebus. Napięcie w salonie wydawało się wręcz fizycznie wyczuwalne. 

- Czy Dumbledore powiedział coś, zanim go zabiłeś? 

- Błagał o życie. Nic więcej. Ciało strąciłem z Wieży Astronomicznej. 

Właśnie to pragnął usłyszeć. Nieistniejące brwi powędrowały do góry, przymknął powieki jak na dźwięk ukochanej muzyki i westchnął przeciągle, nie odrywając wzroku od chłopaka. Przypomniałam sobie, dlaczego unikałam tych spotkań. Nie znosiłam tego teatru. Tam wszystko było grą uprzejmości, podszytą przerażeniem i wiecznym napięciem. Każdy przy tym stole - być może wyłączając Bellatriks - drżał ze strachu, nie mając pojęcia, który z uśmiechów ich pana był faktycznie uśmiechem, a który zwiastował… no właśnie. Co zwiastował? Karę? Tortury? Ból? Śmierć? 

- Aaach - wyszeptał, lecz jego głos pozostawał doskonale słyszalny. - Wielki Albus Dumbledore ginie, błagając o życie. - I co teraz? To było twoje zadanie, Draco. Miałeś zająć miejsce swego ojca i w ten sposób wynagrodzić mi utratę przepowiedni. 

Nie spodziewałam się, że w tym salonie mogło zrobić się jeszcze ciszej. Wydawało się, że nawet ogień w kominku zamilkł, przerażony tym, co zaraz mogło się wydarzyć. Nikt już nie patrzył na Dracona, każdy wpatrywał się gdzieś w przestrzeń jak nieprzygotowani uczniowie w momencie odpytywania przed tablicą. Kogo miał wskazać nauczyciel? A może zrobi niezapowiedzianą klasówkę i nikt nie zda? 

Draco milczał, ale Czarny Pan nie oczekiwał odpowiedzi. 

- Ale kim bym był, gdybym oczekiwał od siedemnastolatka tego, czego wielu z was nie mogło mi dać - kontynuował, patrząc kolejno na każdą napiętą twarz. Wyprostował się i klasnął cicho w dłonie, ale to wystarczyło, by większość przy stole wzdrygnęła się. Nawet ja poczułam, jak serce zabiło mi mocniej gdzieś w okolicy przełyku. - Na koniec dnia rezultat jest ten sam: Dumbledore nie żyje. Teraz musimy się zastanowić, co dalej. 

Popatrzył na Snape’a, który jako jedyny tej nocy miał taryfę ulgową i doskonale o tym wiedział, bo odpowiedział w ten swój opanowany, charakterystyczny sposób: 

- Myślę, że to jest najlepszy moment, żeby przejąć kontrolę nad ministerstwem i zaraz potem nad szkołą. Kiedy Zakon i ci w ministerstwie, którzy im pomagają, pozbierają się po śmierci Dumbledore’a, my będziemy już mieć swoich ludzi zainstalowanych na ważnych stanowiskach. 

Voldemort pokiwał głową. 

- Znakomicie, Severusie. Myślę, że kwestię kandydatury na stanowisko dyrektora Hogwartu mamy z głowy - odparł, uśmiechając się do niego w ten sam jadowicie uprzejmy sposób, w jaki patrzył na Dracona. - Czy ktoś ma jakiś pomysł, jak przejąć ministerstwo? Może ty, Yaxley? Jesteś dziś wyjątkowo cichy jak na to, czego dokonałeś w szkole. 

Mężczyzna drgnął na dźwięk swego nazwiska. 

- Zaczarować Scrimgeoura? - rzucił, patrząc po sąsiadach. 

- Jak na moje to będzie trochę podejrzane, że tak nagle po śmierci Dumbledore’a zmienia poglądy - wtrącił Gibbon, ośmielony sugestią Yaxleya. - Tu by trzeba było kogoś nowego. Nowego ministra, a starego się pozbyć. 

- A morderstwo nie będzie podejrzane? - zapytał z drugiego końca stołu Rowle. 

- A kto mówi o morderstwie? - spytał Gibbon, rozkładając ręce. - Oficjalnie mógłby, proszę ja ciebie… zrezygnować? Zachorować? Coś się wymyśli, kto będzie miał uwierzyć, uwierzy, a kto będzie wiedział… wiadomo. 

Rozmawiali tak jeszcze bardzo, bardzo długo, począwszy od przejęcia ministerstwa, przez kontrolę szkoły, aż dotarli do porwania Harry’ego Pottera. Obserwowałam ich wszystkich - zakłamanych, interesownych lawirantów - z maskami na twarzach, choć przecież maski śmierciożerców spoczywały przed nimi jak talerze podczas bożonarodzeniowej wieczerzy. Wiele z tych twarzy - starszych, zmienionych przez czas i życiowe doświadczenia - wciąż pamiętałam z czasów szkolnych. Rowle - ten sam, który grał w szkolnej drużynie quidditcha - uniknął Azkabanu, powołując się jak wielu na Imperiusa. Wilkes… Ten sam Wilkes, któremu odradzałam zrywanie się z transmutacji, na którą później oboje się nie dostaliśmy… Uciekł za granicę w dzień, kiedy plotki o Dolinie Godryka potwierdził Prorok Codzienny. A jednak wciąż siedzieli przy tym stole razem z Bellatriks, która - bez względu na nasze zaszłości - do końca się nas nie wyparła i przypłaciła to wieloma latami pod władzą dementorów. 

Mimo że sama obracałam się w Kemmhyt wśród zdrajców, nie potrafiłam zrozumieć Voldemorta. Ten rodzaj zdrady był dla mnie nie do przebaczenia. 

Zaczynało świtać, kiedy wszystkie bieżące sprawy zostały omówione, a Czarny Pan wstał i wszyscy na nowo umilkli. 

- Nie ma czasu na sen - oświadczył, wodząc wzrokiem po wpatrujących się w niego z uwielbieniem twarzach. - Zakon Feniksa prawdopodobnie pochowa dziś swego przywódcę i zacznie przygotowywać odwet, a my musimy być zawsze na krok przed nimi. Ale nie martwcie się, wczorajszy sukces zostanie uczczony otwarciem azkabańskich bram. Niebawem udam się do więzienia, by dać naszym przyjaciołom wolność. 

Oklaski i okrzyki radości ponownie wypełniły pokój, a ja byłam pewna, że ten dom przez cały swój żywot nie usłyszał takiego szczęścia i takich emocji, jak podczas tej jednej nocy. 

Na pałacowych korytarzach pojawiłam się niecałą godzinę później - zmęczona, ale szczęśliwa. Wiedziałam, że nie będzie mi dane wrócić do łóżka, w końcu o obecności śmierciożerców w części królewskiej wiedział już cały zamek. Skierowałam więc swoje kroki prosto do gabinetu, gdzie - zupełnie bez zaskoczenia - zastałam Farisa rozmawiającego cicho z portretem Dżahmes-Meritamon. 

- Po pałacu rozeszły się dziwne plotki… 

- Dumbledore nie żyje - przerwałam mu i natychmiast usiadłam ciężko za biurkiem. Teraz, kiedy emocje opadły, nieprzespana noc i wiele godzin w bezruchu na niezbyt wygodnym krześle były odczuwalne jak wymagający trening z mieczem. Na czczo i bez dostępu do toalety. - Doszło do bitwy, którą zapoczątkował syn jednego ze śmierciożerców. Wielka Brytania przechodzi właśnie ciężki czas… 

- Ku uciesze przyjaciół Czarnego Pana - dokończył za mnie. 

- Tak. 

W gabinecie zapadła cisza, ale nie taka, jak w Malfoy Manor. To był ten rodzaj ciszy, podczas której można było przymknąć oczy, odchylić się wygodnie w fotelu i wdychać powietrze głęboko przez nos, rozkoszując się świętym spokojem po długim dniu w pracy. Nawet to ciche dzwonienie w uszach po godzinach słuchania rozmów mogło uchodzić za odprężające. 

W końcu usłyszałam ciężkie westchnienie. 

- Musisz mi wybaczyć, że mącę ci chwilę szczęścia. Dowiedziałem się, że Hurij proponował Zivit małżeństwo. 

Otworzyłam oczy. Kapłan wciąż stał bokiem do portretu, spoglądając na mnie z dziwnym wyrazem zatroskania skumulowanym jak zwykle w małej zmarszczce między jasnymi brwiami. 

Ja również westchnęłam. 

- Twój animag dobrze się spisał - odparłam z obojętnością, wprawiając go w jeszcze większe zakłopotanie. 

- Przyjmujesz to z takim spokojem? 

- W końcu to dość kusząca propozycja, musimy dać się Zivit zastanowić - powiedziałam, przyglądając mu się z lekko przekrzywioną głową. - Najwyraźniej potrzebuje trochę czasu, żeby się zastanowić, czy bardziej opłaca się kłamać, czy wyznać prawdę. Jak by ona nie była. 


~*~


Tak, jak obiecywałam, to jest ostatni rozdział do grudnia. Nadal będę pisała, ale do końca mojego comiesięcznego wyzwania zostało mi jeszcze jakieś 5,5k słów, nie zmieszczę w tym całego rozdziału, a chciałabym skupić się jeszcze na dokładnym rozwinięciu zaplanowanych wydarzeń, bo w listopadzie czeka mnie pisarski armagedon. Zatem cały listopad napierdzielam kolejne rozdziały, które pewnie będę publikować w grudniu, choć może zrobię wyjątek na rocznicę bloga? :) To by była prawdopodobnie ostatnia rocznica obchodzona podczas pisania pierwszej części tego opka, więc jeśli wyrobię się z rozdziałem, to nawet jeśli jakościowo byłby słabszy niż aktualne, to może wrzucę? I tak i tak publikuję niezbetowane rozdziały, więc może to jest jakiś pomysł.