- Ten smok był stary.
Siedziałam na swoim
wysokim krześle w sali tronowej i obgryzałam paznokcie, nawet nie próbując
ukryć zaniepokojenia, które całkowicie zawładnęło moją mimiką, a Czarny Pan
pieścił długimi, białymi palcami smukłą dłoń wykonanego z alabastru Horusa; dopiero
wrócił ze swej dalekiej podróży, o której jak zwykle nie powiedział ani słowa,
choć byłam pewna, że w niedalekiej przyszłości nie omieszka o niej wspomnieć. Zdawał
się całkowicie nie przejmować moimi niepokojami, ba, mogłam nawet powiedzieć, iż
wyglądał na zadowolonego.
- Doprawdy chciałbym cię
zrozumieć, ale obawiam się, że im głębiej wejdę w twój sposób myślenia, tym
bardziej się w nim zagmatwam. Gdybyś mogła…
Teraz byłam nie tylko
przerażona, ale i poirytowana jego głupkowatym zachowaniem; czasami po prostu
nie potrafił się powstrzymać przed struganiem ważniaka, a ja nie miałam już do
niego siły. I to był właśnie jeden z tych dni.
- Zabiłam starego smoka, a oni
mają mnie teraz za swoją bohaterkę! – przerwałam mu, odrywając dłoń od ust;
byłam coraz bardziej roztrzęsiona. – Teraz
zapewne oczekują, że powalę resztę klanu jednym machnięciem miecza! Ach, gdybyś
słyszał, co oni krzyczeli… Smocza Królowa! A wiesz, jak obwołali mój miecz? Abydkhyt*…
Heather mi powiedziała, co to znaczy…
Moje słowa nie zrobiły
na nim najmniejszego wrażenia; Voldemort nadal badał naturalnych rozmiarów
posąg, jakby ten zawierał rozwiązania dręczących go od lat problemów, a jego
odpowiedź była krótka i beznamiętna:
- Skoro twój lud na to liczy, będziesz musiała te oczekiwania spełnić,
nie ma innej rady.
Westchnęłam głośno i
ukryłam twarz w dłoniach, jakby ten gest miał mi pomóc w rozwiązaniu
nadchodzących kłopotów. Miałam mętlik w głowie, mogłam nawet powiedzieć, że
zawiodłam się rozmową z Czarnym Panem, gdyż byłam prawie pewna jego rady.
Widziałam błysk podziwu w jego oczach, lecz to była jedyna rzecz, którą mogłam
od niego w tej chwili dostać. Choć umysł wciąż miałam wypełniony smokami,
starałam się słuchać, jak opowiada o Rookwoodzie i o Departamencie Tajemnic, lecz
to były tylko jego sprawy. Jego plany i jego życie. Nie miał na barkach krzyża
pod postacią setek niewinnych ludzi, którzy… na najświętszego Anubisa… kochali mnie. Oni naprawdę byli w stanie
ujrzeć we mnie królową, wystarczył jedynie drobiazg pod tytułem ocalenie, a ich serca całkowicie się
odmieniły. Choć brzydziła mnie ich krew, i ja zrozumiałam, co to oznacza mieć
poddanych. Nie niewolników (którymi w istocie byli), ale ludzi, którzy czują i
naprawdę postrzegają. Nareszcie pojęłam, co naprawdę znaczy władać – nie było
to do końca kompatybilne z zasiadaniem na tronie i noszeniem korony na
skroniach; oznaczało właśnie współistnienie z tymi, którymi miałam rządzić. Nie
miałam zielonego pojęcia, co powinnam zrobić w sprawie Płachtoskrzydłych. Ta
sprawa stała się dla mnie nagle priorytetem – nie była ważna Zivit, nie był
ważny Czarny Pan, nawet zapomniałam o swym synu, bo to poddani błyszczeli teraz
na pierwszym planie.
Czarny Pan wykorzystał
moment, kiedy milczałam, zatopiona we własnych myślach (bo na miano planów nie
mogły jeszcze zasłużyć). Odwrócił się od Horusa z tym samym niezgłębionym,
godnym posągu wyrazem twarzy, lecz zdradzała go sylwetka. Przez te wszystkie
spędzone u jego boku lata nareszcie nauczyłam się zwracać uwagę na te drobne
niuanse, które były niemożliwe do dostrzeżenia przez śmierciożerców i innych
bliskich mu ludzi. Byliśmy ze sobą po prostu scaleni.
- Uznałem, że najwyższy czas,
abyś poznała całą prawdę. Do końca. – Jego słowa prawiły, że poczułam, jak
paraliżuje mnie strach. Jaka znowu prawda, do jasnej cholery? – Już ci powiedziałem, że nie doceniłem twojej
siostry. Przyznaję, że nigdy nie spodziewałem się po niej tak odważnych czynów…
Moje myśli w ułamek sekundy zmieniły swój tor; smoki i mieszkańcy
Kemmhyt ulecieli w niebyt, a ja widziałam jedynie Lorda Voldemorta.
Przyglądałam mu się szeroko otwartymi oczami, na powrót maltretując swoje
paznokcie. Dlaczego znów wszystko kręci się dookoła Zivit? Czyż nie zamknęłam
jej w świątyni, aby świat już nigdy o niej nie myślał? O czym Czarny Pan
zapomniał mi powiedzieć? I dlaczego postanowił wyznać mi to dopiero teraz?
Czyżby uznał, że walka ze smokiem jakoś mnie zmieniła? Wiedziałam, że za moment
wspaniałomyślnie mnie oświeci, lecz każda sekunda trwała wiecznie, a on
pieprzył coś o straszliwych czynach, o które nigdy nie podejrzewał mojej
siostry. Dla mnie wystarczającym przewinieniem było pożądanie, którym obdarzyła
Kemmhyt i Czarnego Pana.
- Co to takiego? – zapytałam
z naciskiem.
Spodziewałam się, że usłyszę najgorsze, i wcale się nie myliłam;
przypuszczałam jednak, że będzie to dotyczyło jedynie Lorda Voldemorta.
- Jakby to powiedzieć… Zabiła
swego męża. – Niezwykła niefrasobliwość w jego głosie poraziła moje zmysły.
Z początku nie docierało do mnie, co mówił, a w uszach nieustannie
brzmiały mi te trzy obce słowa: zabiła
swego męża. ZABIŁA. NATHIRA. Na najświętszego boga Anubisa… Nie, nie ona…
Ja! Ja go zabiłam. Jej rękami. To ja przyczyniłam się do jego śmierci,
przymuszając Zivit do małżeństwa, którego od początku nie chciała. Nie mogło mi
się to pomieścić w głowie… A przecież byłam u Nathira kilka dni przed jego
śmiercią! I niczego… naprawdę niczego
nie zauważyłam! Zivit grała taką oddaną żonę, taką troskliwą… A później była
tak przekonująco zrozpaczoną wdową, że udało jej się przekonać do tego nawet
mnie. Jak przez mgłę słyszałam, jak Voldemort nazywa ją trucicielką… Tak! To
przecież takie proste, och, jakże banalne! Przecież nikt nie będzie podejrzewał
biednej Zivit, która musi opiekować się chorym
mężem… A ta choroba… To przecież nieistotne, bo na Nathira i tak wydano już
wyrok śmierci. Dla niego nie miało być uzdrowienia, bo tak zadecydowała Zivit.
Nie mogłam uwierzyć, że łączyły nas więzy krwi. To była zupełnie obca mi osoba,
dopiero teraz to spostrzegłam. Zdecydowałam. Przestała być moją siostrą w
chwili, kiedy pierwszy raz dosypała mężowi trucizny do herbaty; teraz łączył
nas jedynie wygląd. Mogłam jej przebaczyć brudne zamiary przejęcia Kemmhyt, a
nawet próbę uwiedzenia Czarnego Pana, ale nie Nathira. Odebrała mi człowieka, który
był mi podporą przez te wszystkie samotne lata.
- Ta kobieta nie jest już moją
siostrą – wycedziłam przez zaciśnięte do bólu zęby. – Nie jest mi w niczym podobna.
Rzekłam. Ale pełne złośliwego blasku ślepia Lorda Voldemorta mówiły
coś innego. Ich żar powtarzał – nie, Dżahmes, jesteście dokładnie takie same.
Ja jednak nie pamiętałam niczego, co miałoby mnie do niej upodobnić. Nie mogłam
pamiętać, gdyż zupełnie nic się nie wydarzyło. Moje sumienie było czyste, a
dłonie - nieskalane.
Wściekłość uwolniła się
dopiero po jakimś czasie. Coś we mnie puściło, a ja poczułam, jak moje
wnętrzności zalewa fala gorącego, piekącego szkarłatem gniewu. W tej chwili nie
byłam już sobą. Nie do końca wiedziałam, co się ze mną działo; cała moja droga
do świątyni Ozyrysa była jednym wielkim przebłyskiem. Kiedy zbiegałam po
schodach wiodących na podłużny placyk przed zamkiem, czułam na sobie palące
spojrzenie Czarnego Pana , ale teraz byłam w całości jedynie gniewem, który
tylko czekał na erupcję. Eksplozja zbliżała się wielkimi krokami tak, jak ja
zbliżałam się do świątyni. Była zamknięta na cztery spusty, a o tej porze
absolutnie nikt nie miał do niej wstępu. Ich
niedoczekanie…
Wywarzyłam ogromne
dwuskrzydłowe drzwi za pomocą jednego zaklęcia. Nie było teraz czasu na zachwycanie
się pięknem wnętrza. Wpadłam do środka jak burza, ścierając ze ścian wszystkie
modlitewne wiersze – dla mojej dłoni nie miał żadnego znaczenia fakt, iż są one
wyryte w kamiennej ścianie. Towarzyszył mi piach i ogień – pierwszy splótł z
ziaren grube bicze, które owinęły się dookoła każdego uciekającego kapłana i
dziewicy, a drugi w okamgnieniu strawił oblekające posągi aksamity. Oczy
wypełnił mi czarny dym, przez który nie sposób było się przebić, a płomienie
całkowicie wymknęły mi się spod kontroli i pognały w głąb świątyni, nie
zważając na święte oblicze boskiego Ozyrysa, które natychmiast zostało
pochłonięte. Ale ja już tego nie widziałam, bo strzelałam oczami za Zivit,
której nie sposób było odróżnić od tuzina pozostałych kapłanek. Te same peruki,
te same szaty, te same malowidła na ciele. Kobiece wrzaski całkowicie wypełniły
mi uszy, otoczyły i zapędziły w kozi róg, przez co ryknęłam na całe gardło, a
piaskowe bicze strzeliły bezgłośnie, rozdzieliły się i wystrzeliły z jeszcze
większą siłą w stronę kapłanek, jakby te młode dziewczęta były mi w jakiś
sposób przeciwne.
Gdzieś pomiędzy
jednym i drugim płomieniem mignął mi kawałek bladej skóry.
Skoczyłam w tamtym kierunku, a ogień liznął moje nagie ramiona, jednak
emocje całkowicie oddzieliły mnie od bólu. Zostałam ze swoją wściekłością sam
na sam, reszta świata się nie liczyła.
- Crucio!
Trafiłam.
W chórze dziewczęcych krzyków jeden przebijał się najwyraźniej. I był
to wrzask Zivit. Padła na zawaloną gruzem posadzkę, a jej ciało wygięło się
wdzięcznie w łuk, wstrząsane impulsami, które nachodziły ją falami. Drżała jak
w gorączce, a umalowana twarz zdawała się zapadać; peruka zleciała jej z głowy,
ukazując łysą czaszkę pokrytą zaledwie kilkudniową szczeciną.
W tej chwili była tylko moja. Łączyła nas niewidzialna lina, po której
biegły strumienie mocy wstrząsające moim ramieniem. Nie potrafiłam sobie
przypomnieć, kiedy ostatnio Cruciatus uwolnił we mnie tyle przyjemności. Moja
wściekłość była jak trucizna, którą Zivit poiła Nathira, a ja myślałam: czuj,
że konasz, moja słodka, przyswój to cierpienie, bo teraz tylko to będziesz
czuła.
I nagle zadziałał
ten impuls.
Cofnęłam zaklęcie, a różdżka szarpnęła lekko w mojej dłoni, kiedy
niewyzwolona energia wróciła do mego ciała. Szybkim ruchem ręki otarłam twarz,
podczas gdy Zivit dygotała pośród jęków i oszalałych spojrzeń mieszkańców
świątyni. Ale nie był to koniec atrakcji, które przygotowałam na dziś dla
ukochanej siostry. Chwyciłam ją za ramię i bez większych problemów poderwałam
ją w górę, aby ta stanęła na własnych nogach – kolana miała jak z galarety, a
delikatna, śnieżnobiała szata podarła się w wielu miejscach, ukazując sekretne
miejsca. Jedna pierś wyskoczyła jej na zewnątrz, a skórę na plecach miała w
strzępach, lecz te obrażenia nie wzbudziły we mnie ani krzty litości. Opuściłam
świątynię, wlekąc za sobą Zivit, a z sąsiednich domostw i kaplic wylegli
nieśmiało na ulicę czarodzieje i czarownicy; nie byłam do końca pewna, czy z
łóżek wywiódł ich pożar, czy może wrzaski kobiet. Choć wciąż wrzał we mnie
nieposkromiony gniew, umysł miałam czysty i jasny. Odrzuciłam od siebie
siostrę, a ta poleciała do przodu i potknęła się o te swoje wiotkie nogi,
rozbijając sobie boleśnie kolana; choć było ciemno, błysnęły mi ślady krwi na
alabastrowo białej płycie. Jeszcze jedno machnięcie różdżką, a piasek na powrót
skręcił się w bicz, który okręcił się dookoła szyi Zivit i teraz ciągnął
dziewczynę w stronę zamku. Ranną, spłakaną, upokorzoną. W niczym nie była mi
podobna. Więcej wartały te podrzędne dziwki z obrzeży Kemmhyt niż siostra.
Morderczyni Nathira. Było mi wstyd przed tymi wszystkimi ludźmi, że musieli
oglądać upadek Zivit, lecz nie mogłam sobie pozwolić na obłudę. Nawet się nie
odwróciłam. Nie mogłabym spojrzeć na te wykrzywione w grymasach niedowierzania twarze.
Wrota zamknęły się za
nami i otoczyła nas niemalże idealna cisza. Choć znaczna część zamku z całą
pewnością już dawno nie spała, nikt nie ośmielił się zejść na dół, żeby
zobaczyć, co dalej stanie się z siostrą królowej, ale ja doskonale wiedziałam,
że o świcie wszyscy będą już znać los Zivit Lock-Nah. Zawlokłam ją do Sali
Tronowej, nie zwarzając na jęki boleści, które wydawała, kiedy piaskowe sznury
ciągnęły ją brutalnie po schodach, o które obiła sobie chyba wszystkie możliwe
kości. Tutaj miał odbyć się jej proces, choć byłam przekonana, że na niego nie
zasługuje.
Czarny Pan siedział na
swoim wysokim złoconym krześle, podpierając się nonszalancko o lewy
podłokietnik, a wyglądał na całkowicie znudzonego, jakby oczekiwał na jakieś
nudne przedstawienie. Nawet się nie wyprostował, kiedy wpadłam do komnaty, lecz
jego oczy rozbłysły w ciepłym półmroku na widok poobijanej Zivit. Chwyciłam za
wolny koniec czarodziejskiego bicza, pociągnęłam lekko, a piasek natychmiast
rozsypał się po podłodze.
- Myślałaś, że się nie dowiem?!
– ryknęłam jej w twarz, a ona zatrzepotała powiekami, jakbym chlusnęła jej w
oczy jadem.
- Mój Boże… Dżahmes… co jest…?
Nie zdążyła zadać pytania, bo moja ręka z nieprzyjemnym hukiem
zderzyła się z jej policzkiem. Uderzyłam zbyt mocno, bo poczułam pieczenie po
wewnętrznej stronie dłoni, ale w tym momencie żadne sygnały z ciała do mnie nie
docierały. Zapragnęłam przełamać siostrę na pół, chwycić pazurami za ten łysy
łeb i urwać, bo to w nim zrodził się nikczemny plan zgładzenia Nathira. Nie
potrafiłam osądzić, co napawało mnie większą odrazą — jej serce, które
pokochało Czarnego Pana, czy może mózg, który stworzył tę całą farsę.
Pohamowałam jednak wściekłość, gdyż nie mogła być w tej sytuacji dobrym
doradcą. Złapałam czarownicę za ramię i zawlekłam w stronę podwyższenia, na
którym znajdowały się dwa trony. Przeciągnęłam ją między dwoma rzędami kolumn i
odrzuciłam od siebie tak, że Zivit wylądowała na pustym krześle. Uderzyła
plecami w malowane oparcie, wydając z siebie stłumiony okrzyk, ale nie miała
nawet sekundy, aby dość do siebie po tym gwałtownym spotkaniu z majestatem, bo
znów ją dopadłam, chwytając jej twarz jedną dłonią.
- Możesz być pewna, że
nienawidzę samej siebie tak samo, jak nienawidzę ciebie, bo dałam ci się zwieść
– wysyczałam. W jej oczach błysnęły łzy, ale moje serce było na nie odporne. – Otrułaś Nathira, jakby był twoją własnością,
a wszystko po to, żeby się na mnie odegrać. Nawet nie przyszło ci do głowy, że
on najmniej zawinił w naszych sporach!
Jeszcze jeden bolesny policzek, ale tym razem moja dłoń nie odniosła
żadnych obrażeń. Zivit przewróciła oczami na Czarnego Pana, ale on jedynie
przyglądał się temu z całkowicie letnim zainteresowaniem, jakby przysłuchiwał
się jałowej gadaninie przy kremowym piwie. Patrzył, jakbym była uczennicą, a on
mistrzem, który nareszcie zezwolił mi na samodzielne działanie. A ja
zamierzałam wycisnąć z niego jak najwięcej.
- Nie rozumiesz… ja nie myślałam…
- Och, myślałaś! –
przerwałam jej, a gorąco na moment mnie zamroczyło. – Wszystko zaplanowałaś, podawałaś mu truciznę i w swoim wyrachowaniu
patrzyłaś, jak umiera! W potwornych męczarniach! Po co to zrobiłaś? Tego
chciałaś? TEGO? - Chwyciłam ją za gardło i przycisnęłam do fotela, a oczy
wylazły jej na wierzch. – Powiedz mi, jak ci się teraz zasiada na tronie?
Czujesz się potężna?
Przez cały mój monolog bełkotała coś gorączkowo, ale nie zdołała się
przebić przez siłę mojego głosu, dopiero kiedy na chwilę umilkłam, aby złapać
oddech, wykrzyknęła:
- Daj mi powiedzieć! Daj mi
powiedzieć!!!
Cofnęłam rękę i postąpiłam o krok do tyłu, wpatrując się w siostrę z
taką intensywnością, że w innym wypadku spopieliłby ją żar mego spojrzenia, ale
nie teraz, kiedy od tej rozmowy zależało jej być albo nie być w Kemmhyt. Przez
moment miałam ochotę spoliczkować ją po raz trzeci, ale naszła mnie silna
ochota posłuchania tego, co chciała mi powiedzieć. Opuściłam ręce i, wciąż
ciężko dysząc, zachęciłam ją:
- Dobrze, Zivit… Z wielką chęcią
wysłucham tego, co masz mi do powiedzenia.
Minęła chwila, zanim czarownica doszła do siebie. Jej pierś falowała
szybko i niespokojnie, kiedy ocierała brudną od sadzy, krwi i łez twarz, a
dłonie trzęsły się jej tak, że z pewnością nie byłaby w stanie utrzymać
różdżki. Poderwała się też z krzesła, jakby palił ją w siedzenie – doskonale,
dokładnie tak od dzisiaj powinna reagować na choćby samą myśl o tronie Kemmhyt.
- Ja przyznaję… przyznaję, że otrułam Nathira… Nie mogłam już go
znieść… nie mogłam znieść tego, jak przychodził do mnie w nocy, dotykał… -
Twarz jej stężała, a policzki pod rozmazanym makijażem poczerwieniały. – A po
wszystkim mówił, jak mnie kocha… Te słowa były jak… jak jad. Musiałam się od niego uwolnić, a nie widziałam innego wyjścia…
Dżahmes, ja tak bardzo nie chciałam go zabijać… - Ukryła twarz w dłoniach i
zaszlochała żałośnie, łykając łzy. – Przysięgam, że nie zrobiłabym tego, gdybyś
mnie nie przymusiła do tego małżeństwa… Ja nie jestem zła…
Dosyć było tej spowiedzi. Wykrzywiona w groteskowym grymasie twarz
Zivit wywoływała we mnie jedynie obrzydzenie, a słowa, które miały być tarczą,
stały się mieczem, który utnie jej głowę. Nie było w niej ani odrobiny skruchy,
mało tego, całą sytuację obróciła tak, aby to moja wina pozostała na wierzchu.
Nie chciałam już tego słuchać. Machnęłam energicznie różdżką, a zaklęcie
uciszające odebrało jej mowę. Było tysiące innych sposobów na rozwiązanie tej
sprawy, a ona wybrała najprostszy — morderstwo.
- Nie ma w Kemmhyt miejsca dla
trucicielek – oświadczyłam. – Powinnaś
stanąć przed sądem, a następnie zostałabyś powieszona, ale znaj łaskę swej
królowej. Opuścisz królestwo, a twoja noga już nigdy tutaj nie postanie.
Rzekłam.
Ogłuchłam na błagania Zivit. Została odprawiona tak, jak stała – bez
ciepłego odzienia, boso, w podartej szacie i ze świeżymi szramami na całym
ciele, ale to i tak dość, bo zasługiwała na to, aby kat wyprowadził ją nagą na
szafot i tam zakończył jej żywot, który była winna Nathirowi. Sama postanowiła
wymierzyć sprawiedliwość, więc ta powinna dotknąć i ją, ale jeszcze nic
straconego. Udałam się z nią przed zamek, a później poszybowałam w stronę
wysokiego muru, ciągnąc ją za sobą jak wielką szmacianą kukłę, ale nie
leciałyśmy daleko. Wylądowałam na szczycie owalnego filara, a Zivit przycupnęła
tuż obok mnie, chwiejąc się i dygocząc, lecz nie groził jej upadek, gdyż
ściskałam mocno kawałek jej szaty na plecach. Przed sobą miałam rozległy,
czarny pas pustyni; gdzieś tam aż roiło się do smoków, które tylko czekały na
spotkanie z którymś z mieszkańców Kemmhyt. Miałam nadzieję, że tym
nieszczęśnikiem będzie właśnie moja siostra. Urywane błagania o ostatnią szansę
utonęły w gwarze, który panował przy świątyni Ozyrysa, którą wciąż usiłowano
oczyścić z czarodziejskich płomieni. Ja i Zivit byłyśmy jedynymi świadkami jej
wygnania – pchnęłam ją, a ona gruchnęłaby z całej siły o piach, gdyby nie moje
zaklęcie – ostatnia łaskawość, której mogła ode mnie oczekiwać. Odwróciła
zalaną obrzydliwymi łzami twarz w moją stronę, nie wierząc w to, co się właśnie
wydarzyło, ale ja czułam na ten widok jedynie lód.
- Powodzenia. Przyda ci się,
kiedy przyjdzie ci żyć pośród tych wszystkich potworów – rzuciłam jej na
pożegnanie.
Moja twarz nie straciła niczego z zaciętości, nawet wtedy, gdy Zivit
spojrzała na mnie po raz ostatni. Nie było to pokorne, łzawe spojrzenie, którym
mogła mieć nadzieję jeszcze coś dla siebie ugrać, nie. Oczy miała silne i
błyszczące, a wargi wykrzywił jej okropny grymas, jakby chciała mi nim
powiedzieć: jeszcze zobaczysz, droga
siostro, jeszcze się przekonasz.
Ale ja już się przekonałam. Zivit nareszcie ukazała mi swoje prawdziwe
oblicze, nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości. Odchodziła w kierunku
ciemności, nienawidząc mnie z całego serca, ale moje sumienie milczało. Była
słabym ogniwem, które zniszczyłoby łańcuch tworzący Kemmhyt. Przegnałam ją nie
tylko w ramach kary za zabójstwo, ale przede wszystkim dla dobra królestwa,
poddanych i przede wszystkim swego syna. Nie mogłam pozwolić, aby dorastał przy
kobiecie, która dopuściła się tak obrzydliwej zbrodni.
Powróciłam do zamku, ugasiwszy pożar, który uprzednio sama wywołałam.
Wystarczył piach, który - jak kołdra - okrył zabawiające się w komnatach
płomienie. Ale tym razem nie byłam już ich bohaterką. Wręcz przeciwnie,
czarodzieje i czarownice uciekali przed moim spojrzeniem, ale ja również na
nich nie patrzyłam; uczyniłam swoje, po czym odwróciłam się i ruszyłam w stronę
pałacu, gdzie czekał na mnie Czarny Pan. Wydawało mi się, że ta noc ciągnie się
przez wiele miesięcy, a wiadomość o prawdziwym powodzie śmierci Nathira już
przedawniła się w moim sercu. Wygnanie Zivit zadziałało na złamane serce jak
najprzedniejszy eliksir leczniczy. Zasłużyła sobie na wszystko, co najgorsze,
ponieważ musiałam przez nią cierpieć. To była uczciwa wymiana.
Zastałam Lorda Voldemorta siedzącego na swoim dawnym miejscu w Sali
Tronowej. Wyglądał tak, jakby zupełnie nic się nie zmieniło; miał na twarzy
nawet ten sam znudzony wyraz twarzy, a rękę podpierał na łokietniku w
identyczny sposób, tylko w oczach tańczyły jakieś swawolne iskierki, kiedy
rzekł cicho i jakby pochlebczo:
- Doprawdy okrutne masz serce.
*
Nie omyliłam się, kiedy
założyłam, że z samego ranka cały pałac będzie aż huczał od plotek dotyczących
Zivit. Można nawet powiedzieć, że nie doceniłam dworzan, gdyż okazało się, że
już przy śniadaniu wpadły mi do uszu strzępy niedorzecznych historii, jakobym
zawlokła siostrę do podziemnego wybiegu, gdzie przetrzymywałam smoczą królową,
i rzuciłam jej Zivit na pożarcie. Nadal byłam nieco spięta po wydarzeniach
poprzedniej nocy, ale w tej chwili nie mogłam po prostu powstrzymać uśmiechu,
który dosłownie walczył z powagą, aby wkraść się na sekundę na moje usta.
Teraz, kiedy Zivit
nareszcie odeszła, przypuszczałam, że moje zmartwienia się skończą, ale w sercu
narodził się nowy niepokój związany ze świątynią Ozyrysa. Wszak zdewastowałam
ją w gorącym przypływie wściekłości, nie myśląc o skutkach swego czynu, a one mogły
być straszliwe – choć mnie samej nie groził gniew mściwego Ozyrysa, mógł on
odwrócić się przeciwko Silasowi. Przebłaganie było jedynym rozwiązaniem. Z
czasem zdałam sobie sprawę, że moja decyzja nie była zbyt logiczna, lecz na
początku byłam niemal pewna, iż jedynie Anubis mógł wyżebrać u Ostatecznego
Sędziego łaskę dla mnie; byłam przecież jego kapłanką, zatem Najświętszy Szakal
nie mógł odmówić mi pomocy. Po prostu nie mógł. Nie dopuszczałam do siebie tej
wiadomości.
Czarny Pan oczywiście
uznał moje lęki za szczyt nonsensu. Był zadowolony z nieobecności Zivit i chyba
wcale się nie przejął jej wiadomym losem na pustyni pomiędzy gadzimi gniazdami,
ba, byłam prawie pewna, że Voldemort w pewien sposób… przytakiwał takiemu
rozwiązaniu. Jednak nie mogłam mu się dziwić, gdyż wraz z odejściem mojej
siostry zniknęły też po części i jego problemy. Zauważyłam, że bardzo szybko
stał się na powrót na swój sposób czuły, chcąc zapewne odkupić swoje winy, lecz
ja miałam w tej chwili na głowie dylematy natury religijnej, których nie sposób
było odłożyć na później. Dlatego dwa dni po wygnaniu Zivit wezwałam Heather na
całkowicie prywatną rozmowę. Pożar,
który wywołałam w świątyni, diametralnie zmienił podejście mieszkańców zamku do
swojej królowej, więc ów niepokój nie mógł oczywiście ominąć mojej ulubionej
kapłanki. Zjawiła się punktualnie w drzwiach mojej komnaty, lecz nie potrafiła
ukryć zakłopotania, topiąc tym samym moją sympatię do niej. Przypuszczałam, że
jest rozsądniejsza.
- Usiądź – zaoferowałam,
odwracając się od podłużnego zwierciadła stojącego w kącie. – Czy moje ciało wróciło już do formy po
narodzinach księcia, hmm? Jak uważasz?
Kobieta nie śmiała odpowiedzieć, ale wcale mnie to nie zdziwiło.
Przysłoniłam nagie ciało szlafrokiem i przeszłam przez komnatę, nie szczędząc
Heather uśmiechu.
- Zhańbiłam święte oblicze
Ozyrysa. – Westchnęłam. Nie zamierzałam owijać w bawełnę, ponieważ zależało
mi na jak najszybszym rozwiązaniu tej sprawy. – Na początku myślałam o przebłaganiu, ale… Ale nie sądzę, aby to było
dobre rozwiązanie. Wielki bóg Anubis jako pan łączony z ocaleniem Ozyrysa
mógłby… Pomyślałam, że uzyskałby u niego w moim imieniu łaskę. Co o tym
sądzisz?
Heather wyglądała na szczerze zaskoczoną moim pytaniem. Nie byłam do
końca pewna, ale wydawało mi się, że dostrzegłam na jej twarzy jakiś jasny cień
zazdrości. Pierwszy raz wyczułam, że jest mi nieprzechylna.
- Królowa wie, że rytuał
połączenia…
- Zespolenie duszy z mocami
Anubisa, a nawet i z samym Anubisem – przerwałam jej, prostując się jak wąż
szykujący się do skoku. – Tak. Uważasz,
że jest to jakieś rozwiązanie?
- Nie wiem, moja pani. –
Wyglądała tak, jakby naprawdę nie chciała tego powiedzieć. – Ale to jest modlitwa na najwyższym poziomie,
nie każda kapłanka jest w stanie to przeżyć…
Choć Heather mówiła to całkiem przekonująco, nie wzbudziła tym we mnie
ani krzty lęku. Byłam przekonana, że chcę w tym uczestniczyć, aby boski Anubis
wypełnił mnie sobą, że to już jest ten czas. Bezpieczeństwo mojego syna i
przebłaganie Ozyrysa były warte takiego poświęcenia.
- Kiedy mogę zacząć? –
zapytałam.
- Jutro.
Oczy Silasa wciąż były
niebieskie, ale wiedziałam, że to rychło się zmieni. Nie widziałam w nim
podobieństwa ani do siebie, ani do Czarnego Pana, ani do żadnego innego członka
mojej rodziny, ale tylko dlatego, że wciąż był maleńkim dzieckiem, a przecież
każde dziecko jest niemal identyczne. Cieszył mnie delikatnie ciemniejszy kolor
jego skóry, a kiedy jej się przyglądałam, przypominały mi się czasy, kiedy
byłam niemal zmuszana przez matkę do unikania słońca, które neutralizowało
zaklęcie i ujawniało moją prawdziwą karnację. Do dziś miałam żal do matki, że
potrafiła nawet ingerować w mój wygląd, aby ukryć swoje kłamstwo.
Zawiadomiono mnie, że
specjalnie na moją prośbę dziś wieczorem odbędzie się rytuał połączenia. Z
niezdrowego podniecenia Heather wywnioskowałam, że jest to przedsięwzięcie
bardzo ważne i chyba niezbyt często odprawiane; mimo że sama byłam kapłanką,
nigdy nie brałam w nim udziału, gdyż opiekunem faraonów i władców był nie
Anubis, a Horus. Nadszedł jednak czas, aby zmienić panujące zwyczaje.
Zespolenie z Anubisem stało się teraz moim celem, a żadne prawo – boskie czy
ludzkie – nie mogło mi tego zabronić.
Oddałam syna czatującej
pod ścianą mamce; Basima była najstarszą córką Heather, a karmienie następcy
tronu okazało się ogromną łaską, która spłynęła na całą jej rodzinę. Od teraz
wszystkie starsze dzieci kapłanki Anubisa usługiwały mi i Czarnemu Panu przy
śniadaniach, a synów czekała wspaniała kariera. Oczywiście największa
szczęśliwość spłynęła na Basimę, gdyż samo obcowanie z księciem było nagrodą
samą w sobie. Młoda dziewczyna nadawała się na opiekunkę, choć sama była
przeciętnej urody i inteligencji. Nie znała angielskiego i częściej milczała,
aniżeli się odzywała, choć ja sama często ją zagadywałam. Nie odziedziczyła
urody po matce, która, choć nieco już podstarzała, nadal była jedną z
piękniejszych kobiet w pałacu. Basima była wysoka i przysadzista, ogoloną głowę
skrywała pod krótką peruką, która tylko uwydatniała okrągłą twarz. Oczy miała
wąskie i ciemne jak każda pochodząca z Kemmhyt Egipcjanka, nos duży i mięsisty
(przypuszczałam, że jej ojcem musiał być jeden z wielu ciemnoskórych mężczyzn
mieszkających w zamku), a szerokie usta z wydatną górną wargą były prawdziwym
klejnotem – jedyna jej cecha, która naprawdę mi się podobała. Mimo jej wielu
wad byłam zadowolona z opieki, którą sprawowała nad Silasem. Miała duże piersi,
w których nigdy nie miało braknąć mleka dla mego syna, aczkolwiek na wszelki
wypadek pojono ją eliksirami wzmacniającymi jego produkcję, a przyjemne
usposobienie uspokajało księcia, który był prawdziwym diabłem. Choć nie
widziałam w swoim życiu zbyt wiele dzieci, on był żywym wulkanem energii.
Czarny Pan się nie mylił, kiedy orzekł, że wyczuwa w nim wielką moc.
Heather powiodła mnie do
podziemi, gdzie znajdowała się specjalnie zbudowana do owej ceremonii kaplica.
Trochę to trwało, zanim pokonałyśmy ponad tuzin krętych korytarzy i sekretnych
przejść za kamiennymi ścianami, ale kiedy dotarłyśmy na miejsce, nie
potrzebowałam zapewnienia Heather, aby wiedzieć, że to tu. Wszystkie
pomieszczenia znajdujące się pod ziemią były raczej niewielkie i posiadały
niskie sklepienia, ale to była zupełnie inne. Okrągła, przypominająca amfiteatr
sala była zbudowana ze złotawego alabastru, a zagłębienie w ziemi musiało mieć
jakieś dwadzieścia lub więcej stóp. Kiedy zeszłyśmy na sam dół, poderwałam
głowę, a moim oczom ukazał się nierówny, prawie czarny sufit wykuty w litej
skale, na którym lśniły imitujące gwiazdy plamy – nie byłam w stanie
powiedzieć, co to było, ale stawiałam na jakiś fosforyzujący eliksir.
Okrągły plac, na który wystąpiłyśmy, był prawie całkiem pusty, nie
licząc zmurowanego w ścianę posągu Anubisa. Jego siedząca na złotym tronie
sylwetka miała ponad dziesięć stóp wysokości, a porażającą pierś obwieszono
drogocennymi naszyjnikami, które musiały liczyć sobie co najmniej trzy
tysiąclecia. Spostrzegłam też dwa rubiny wielkości kurzych jajek, które w znany
mi sposób wprawiono w miejsce oczodołów. Spłynęła na mnie siła jego majestatu,
a ja poczułam, jak nawet najmniejsze włoski na moim ciele stają dęba;
natychmiast odwróciłam wzrok.
- Dziś będziesz tylko patrzeć,
moja pani – wyszeptała Heather; ona również wyglądała na równie serwilistyczną,
co ja.
Pozwoliłam jej się zaprowadzić za znajdującą się na szczycie schodów
kotarę otaczającą całą komnatę; okazało się, że ma ona skrywać składzik z
koszami pełnymi suszonych kwiatów, skrzynie z jakimś złotym proszkiem oraz inne
cuda, o których zastosowaniu nie miałam zielonego pojęcia. Przyklękłam przy
grubej zasłonie i spoglądałam przez wąską szparkę, jak Heather powoli
przygotowuje się do ceremonii. Wezwała jedno z ogromnych pudeł, a ono pokornie
sfrunęło ze szczytu schodów i odwróciło do góry dnem, wysypując na okrągłą
scenę ów podejrzany piach, który do złudzenia przypominał proszek Fiuu. Jeszcze
jedno machnięcie różdżką, a u stóp posągu Anubisa zapłonęło ognisko. Patrzyłam
właśnie, jak Heather zrzuca szaty, kiedy przy wejściu nagle zrobiło się
tłoczno. Nikt nie śmiał odezwać się ani słowem, lecz podniecenie szumiące w
ciałach mężczyzn i kobiet było wręcz dosłyszalne. Choć znajdowałam się dość
daleko, bez problemu dostrzegłam, że czarodzieje i czarownice były w różnym
wieku – zdecydowanie przeważali młodzi, mniej więcej dwudziesto i
trzydziestoletni kapłani, ale moje oko wypatrzyło także staruszkę, która nie
mogła mieć mniej niż osiemdziesiąt lat. Od chwili przybycia nikt nie wydał z
siebie nawet najcichszego odgłosu; wszyscy jak jeden mąż rozebrali się się do
naga (z przerażeniem spostrzegłam, że owa staruszka ma zaskakująco jędrne
ciało, a ogromne piersi nie zwisają jej do kolan), porozumiewając się ze sobą
jedynie spojrzeniami. Czterdziestokilkuletni mężczyzna ustawił na najniższym
stopniu ogromny bęben; w momencie, gdy jedna z młodszych dziewcząt zaczęła
wsypywać do ognia jakieś suszone, różowawe rośliny, czarodziej zaś począł
uderzać pałką w membranę w szybkim, regularnym rytmie. Heather dobrze zrobiła,
prowadząc mnie na sam szczyt komnaty, gdyż z tej wysokości miałam idealny ogląd
na ceremonię. Nadzy czarodzieje skupili się przy ognisku, wdychając szybko i
intensywnie mocne białe opary powstałe z płonących w ogniu kwiatów. Nikt tu nie
wstydził się swego ciała, lecz to akurat mnie nie zaskoczyło, gdyż nagość w
Kemmhyt była na porządku dziennym.
Kapłani odsunęli się od ogniska. Teraz już cała scena była skąpana w
szaroróżowym dymie, co dodatkowo musiało wzmocnić ich podniecenie; całkowicie
odpłynęli, mając w głowie jedynie najświętszego boga Anubisa. Głos bębna nie
ustawał. Ustawili się jeden obok drugiego przed posągiem, drepcząc niespokojnie
w miejscu, a za ich plecami pojawił się jakiś czarodziej w średnim wieku –
również był nagi, a ciągnął za sobą małego szakala. Z trudem dostrzegłam, że
ktoś związał mu pysk jakimś fioletowym kawałkiem szmaty lub chusty, aby
powstrzymać go przed skomleniem i warczeniem. Poczułam boleść w sercu, ponieważ
przypomniał mi się niespodziewanie Nathir. Choć nie znałam dokładnie przebiegu
rytuały, już wiedziałam, że nie skończy się on najlepiej dla tego dzikiego psa.
I wcale się nie myliłam.
W dłoni czarodzieja pojawił się nagle długi zakrzywiony nóż
przypominający nieco sierp, lecz cały był zrobiony ze srebra. Zadrżałam, kiedy
spostrzegłam, jak rozcina zwierzęciu brzuch i klatkę piersiową; krew siknęła
obficie na boki, a szakal wydał z siebie stłumiony jęk, usiłując wyrwać się z
mocnego uścisku mężczyzny. Poczułam, jak drobne włoski na karku stają mi dęba;
byłam na siebie zła za ten ludzki, słaby odruch, zwłaszcza że byłam świadkiem
gorszych scen. Choćby egzekucja smoka w Kemmhyt… Ja starałam się opanować żal i
obrzydzenie, podczas gdy wszyscy uczestnicy ceremonii stłoczyli się dookoła
szarpiącego się zwierzęcia i włożyli dłonie w otwór, który powstał przez cięcie
czarodzieja; krew obficie zalała złoty proszek, a pies drgnął jeszcze
kilkakrotnie i zamarł w błyskawicznie nadchodzącym wiecznym śnie. Serce zabiło
mi mocniej w piersiach, zebrało mi się też na wymioty, ale wytrwale patrzyłam,
jak nadzy ludzie smarują się entuzjastycznie krwią, podając sobie jakiś
czerwony, parujący jeszcze życiem organ – z niepokojem przyłożyłam dłoń do
własnego serca, jakbym chciała ochronić je przed wyrwaniem. Czułam też w jego
okolicy nieprzyjemne łaskotanie. Po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że
wyłączyłam się na ten pulsujący rytm bębna, mimo że czarodziej wcale
niedelikatnie walił w rozciągniętą kozią skórę. Przez ułamek sekundy obudziła
się we mnie stara Victoria Hortus, która chciała stąd natychmiast uciec, lecz
królowa nie dała się stłumić – natychmiast przegnała ją niewidzialnym mieczem,
tłumacząc, że przecież to wszystko dla syna. Dla Silasa, który nie mógł zacząć
życia z balastem gniewu Ozyrysa na swoich barkach. Miałam jednak nadzieję, że
dalsza część ceremonii będzie wyglądać mniej krwawo (byłam wdzięczna temu
wielkiemu mężczyźnie za to, że wyniósł ciało szakala ze świątyni).
I znów się nie omyliłam;
nie było już rytualnych tortur, jedynie dziwaczne, paralityczne tańce – kapłanki
i kapłani wyglądali komicznie z tymi posmarowanymi krwią twarzami, piersiami i
przyrodzeniami, podskakując i potrząsając głowami, a wszystko to w narastający
rytm bębnów. Było jednak w tym absurdzie coś, co wywoływało niepokój; w tej
chwili do mnie doszło, dlaczego Heather była tak zaniepokojona, kiedy mówiła o
Połączeniu. Z początku myślałam, że to jedynie modlitwy, które albo dotrą, albo
nie dotrą do bogów, lecz w końcu coś się zaczęło dziać… Może nie było to
namacalne i całkiem widoczne (podejrzany dym z ogniska wypełnił już prawie całą
komnatę), ale zaczęłam czuć jakąś obecność. Obecność… jakby to powiedzieć…
czegoś. Jakiejś ciemnej mocy, lecz ta magia nie była wcale nieprzychylna, wręcz
przeciwnie. Powietrze prawie pulsowało jej elektrycznym zainteresowaniem, a
krążyła pomiędzy nagimi ludzkimi ciałami jak sęp poszukujący ofiary, jednak
czyniła to z tak zawrotną szybkością, że wydawało mi się, jakoby migała
niewidzialnym światłem. A oni tańczyli i tańczyli, obijając się o siebie;
męskie przyrodzenia śmiesznie podskakiwały, a kobiece piersi kołysały się na
wszystkie strony. W końcu pierwsza czarownica upadła na ziemię, trąc głową po
posadzce. Nie minęła chwila, a reszta poszła w jej ślady – jedni przyciskali
czoła do podłogi, inni posypywali sobie głowy złotym prochem, a jeden mężczyzna
przeszedł ich pozostałych, tarzając się po tym pomieszanym z krwią piasku.
Najwyraźniej bardzo mu zależało, aby Anubis to na niego zwrócił uwagę. Albo po
prostu całkowicie stracił nad sobą kontrolę? Oni wszyscy utracili zmysły,
wyglądali jak nie z tego świata. Jakby ich dusze opuściły ciała i pociągały za
sznurki, bawiąc się tymi bezwolnymi kukłami, a wszystko w idealnym milczeniu.
Nie byłam w stanie
powiedzieć, ile minęło minut od zarżnięcia psa, ponieważ rytuał był tak
emocjonujący, że straciłam poczucie nie tylko czasu, ale i własnego ciała.
Byłam w ciężkim szoku, a to co się teraz działo miało do mnie dotrzeć dopiero
później. Moje przerażenie pogłębił nagły ostry okrzyk, który wydała, jak się
potem okazało, owa starsza kobieta o nienaturalnie ładnych piersiach. Padła na
plecy, a jej ciało dostało jakiegoś ataku – przewalała oczami jak w niezwykle
bolesnej agonii, a kończyny zginały się pod takimi kątami, jakby czarownica
była całkowicie pozbawiona kości. Wystarczył moment, aby z oczu, ust i nosa
trysnęła krew (dostrzegłam też coś czerwonego przy uszach); po chwili zdałam
sobie sprawę z tego, że pocę się okropnie pod peruką i zaciskam palce na
krawędzi kurtyny. Mimo że czułam przychylną energię ciemnej mocy, nie mogłam
pozbyć się wrażenia, że jego ona dobra jedynie dla wszystkich, których ona nie
dotyczy, a staruszka musi w tej chwili znosić niesamowite katusze. Pokraśniała
na pomarszczonej twarzy, a krew trysnęła jej z warg wąską, gorącą strużką, ale
nikt ze zgromadzonych tu czarowników nie skoczył jej na ratunek. Każdy był
zajęty własnym tańcem i własną euforią wynikającą z otoczenia słodkiej mocy
boga Anubisa, wydawało mi się, że nawet nie słyszeli wrzasków opętanej czarami
wiedźmy. Wykrzykiwała jedno słowo: towarzysze.
Przełknęłam ślinę, ale poczułam ostry ból w gardle, gdyż w ustach
całkowicie mi zaschło. Ciemne wibracje były wręcz wyczuwalne, mogłam nawet
powiedzieć, że widziałam drżenie powietrza, które było przesiąknięte boską
mocą. Przenikała przez całą komnatę, nawet ja czułam jej wpływ na sobie, lecz
był do jedynie blady strzęp cienia tego, co kotłowało się na okrągłym placu na
samym dole świątyni. Przepływała przez tańczące ciała, dzięki czemu te
podrygiwały jeszcze intensywniej, jakby to właśnie ta magia nimi kierowała.
Jakby to ona pociągała za sznurki przyczepione do kończyn wielkich nagich
marionetek.
I nagle wszystko się
skończyło. Urwało się gwałtownie, moc rozbiegła się we wszystkie strony, a
jakiś niewidoczny, jaskrawy strumień energii wyrwał się z ciała staruszki.
Byłam tym wszystkim zbyt zaabsorbowana, za bardzo pobudzona. Samo oglądanie
tego było dla mnie jak niezaspokojona potrzeba seksualna, chciałam nie tylko na
to patrzeć, ale i wziąć w tym udział. Sama myśl o tym, że mogłabym mieć w sobie
oddech Anubisa sprawiła, że zadrżałam za kotarą, a włosy zjeżyły mi się na
karku.
Musiało minąć trochę
czasu, aby uczestnicy rytuału doszli do siebie. Choć los staruszki opętanej
przez Anubisa był mi całkowicie obojętny, lecz z drugiej strony drżałam o nią,
obawiałam się, że mogła już się po tym nie obudzić, ale nie, dwaj nadzy
mężczyźni pomogli jej się podnieść i łaskawie podprowadzili do najniższego
stopnia, aby mogła na nim usiąść i ostrożnie włożyć przez głowę lnianą szatę.
Inne kobiety również w pośpiechu zbierały swoje suknie z podłogi, jakby nagle
poczuły się zawstydzone swoim stanem, choć jeszcze kilka minut temu, kiedy
tańczyły, dalekie były tak pruderyjne. Chciałam już wyjść, lecz Heather
wcześniej ostro wyraziła swoje zdanie, że muszę przez cały czas zostać w
ukryciu, ponieważ na takie rytuały nie wolno spraszać widzów. Domyślałam się,
jak ci ludzie musieliby być zestresowani, gdyby mieli świadomość, że obserwuje
ich królowa. Dlatego nie bez poirytowania odczekałam, aż wszyscy opuszczą
świątynię, po czym wyskoczyłam zza kurtyny. Głowa ciążyła mi od nadmiaru pytań,
nie mogłam myśleć o niczym innym, jak tylko Anubis, rytuał, szakal i Silas, a
wszystko to przeplatało się jaskrawymi wizjami Nathira.
- Doszło to Połączenia! –
zawołałam cicho, podczas gdy Heather usuwała różdżką ślady krwi na pierwszych
schodkach.
- Tak – przyznała. Ta
wiadomość nie zrobiła na niej aż takiego wrażenia. – Zazwyczaj dochodzi. Od kiedy mamy Raszidę, przeważnie tak się dzieje.
Anubis upodobał sobie ją już dawno temu, ale ona… jakby to powiedzieć… opierała
się. Dopiero sześć lat temu postanowiła do nas dołączyć, a ON od razu w nią
wstąpił. Nie wybrał już po tym żadnej innej kapłanki ani kapłana, co jest
dziwne, bo on… no… jest raczej kapryśny. Pragnie posmakować wielu ciał.
Wciąż byłam w szoku, a jej słowa tylko umocniły we mnie ten
nieprzyjemny stan pustki. Heather wprawiła mnie w zaskoczenie swoją rozległą
wiedzą, która mogła wynikać jedynie z doświadczenia. Choć nigdy z nią o tym nie
rozmawiałam, zaczęłam przypuszczać, że pierwszy raz wzięła udział w rytuale
zespolenia jeszcze jako nastolatka, ba, albo i wcześniej!
- To niesamowite… Mówisz o nim
jak o mężczyźnie – wyszeptałam zdrętwiałymi wargami.
Kapłanka usuwała teraz złocisty proch, a robiła to z taką
dokładnością, jakby za chwilę miała tu się odbyć kolejna ceremonia. Wyglądała
tak, jakby naprawdę nie chciała w tym momencie reagować na moje
rozemocjonowanie i urywane zaczepki, ale nie miała przecież wyboru, gdyż byłam
jej królową.
- Jest bogiem, ale naturę ma
dokładnie taką samą. – W jej głosie zabrzmiała z trudem ukrywana gorycz,
którą usiłowała nadrobić mocnym spojrzeniem posłanym wykutemu w skale
Anubisowi, ale ten siedział na swoim tronie tajemniczy i milczący, kpiąc swoim
spokojem ze słów Heather. – Potrafi
uszczęśliwić do szaleństwa, ale jest to okupione długim cierpieniem.
Natychmiast pojęłam, co miała na myśli.
- Połączył się kiedyś z tobą,
tak?
- Miałam dwanaście lat. Zostałam
tu zesłana wbrew swojej woli, a on od razu mnie wybrał, choć nie do końca
pojmowałam, na czym to wszystko ma polegać. Nie znałam wtedy ani cielesnego
pożądania, ani tak straszliwej mocy, jakiej doświadczyłam, kiedy Inpw we mnie
wniknął. Otworzyły mi się oczy, zobaczyłam rzeczy straszne, ale i cudowne,
byłam cała napełniona jego magią… Mimo że odczuwałam wtedy straszny ból, byłam
spokojna, bo wiedziałam, że w jego ramionach jestem bezpieczna. Ale w końcu
mnie opuścił i już nigdy więcej we mnie nie wstąpił. Mogę teraz jedynie
doświadczać tej słabej imitacji jego mocy, kiedy wchodzi w ciało innej…
Pozwoliłam jej mówić. Słuchałam, na Anubisa, jeszcze nigdy tak nikogo
nie słuchałam, wyłapując łapczywie każde słowo, które ukształtowało jej wargi. Opowieść
ta natychmiast wpłynęła na moją wyobraźnię, a w głowie narodziło się kolejne
istotne pytanie, które mogło zmienić dosłownie wszystko. Poczułam, jak
wnętrzności wykręcają mi się ze zdenerwowania, bo tak bardzo chciałam usłyszeć
odpowiedź… Jakąkolwiek odpowiedź.
- Czy można jakoś… korzystać z
tej mocy? Mówisz, że wnika w ciało z całą swoją magią, a wiem, że wszystko
kręci się dookoła ciemności. Nie wiem, na ile to możliwe, ale… widziałam, jak
się materializuje. Jakby… przenikała przez was, przypominając trochę ducha…
Ciężko mi to opisać – wydusiłam z siebie, gestykulując żywiołowo, ale nawet
te poczynania nie ułatwiły mi zmaterializowania wszystkich swoich myśli.
Heather jednak nie miała problemu ze zrozumieniem tych słów, jakby
doskonale wiedziała, o czym mówię. Musiała wiedzieć! W końcu sama przeżyła to
na własnej skórze, pal licho, że było to osiemnaście lat temu. Ważne, że w
ogóle miało miejsce. A ja zapragnęłam natychmiast w to wstąpić. Musiałam, nie
było takiej możliwości, aby mi odmówiono. Słowa, towarzyszyły mi tu jedynie
słowa, a ja chciałam to poczuć, przekonać się na własnej skórze, co oznacza
zostać przenikniętą przez najbardziej nieokiełznanego z bogów. Opowieści
kapłanki nie odstraszyły mnie ani na chwilę.
- Nie wiem, moja pani, to
potęga, której ludzki umysł nie jest w stanie pojąć.
*
Znów zatonęłam w
starożytnych księgach, zapominając o całym świecie. Nic już nie miało dla mnie
znaczenia, tylko ten jeden temat. Ta jedna myśl. Szczerze wątpiłam, aby księgi
zaspokoiły moją ciekawość, która w zasadzie nie była jedynie samym pragnieniem poskromienia żarłoczności
mego umysłu, lecz raczej czymś, czemu przyświecała idea. Przez długie lata
patrzyłam z podziwem najpierw na Toma Riddle’a, potem na Lorda Voldemorta,
marząc o tych wszystkich niepotrzebnych rzeczach i sprawach, choć gdzieś z tyłu
głowy miałam myśl – znaleźć nareszcie coś, co mogłoby uczynić mnie niezależną
wobec jego potęgi i planów. A okiełznanie ciemnych czarów wypływających prosto
z boskości Anubisa… To byłoby czymś wielkim. I pożądanym, och tak, jeszcze
nigdy nie pragnęłam czegoś tak bardzo, jak tego. Ale… Zaraz? Czego chciałam? No
właśnie… Tego musiałam się dowiedzieć.
Boskość Anubisa
wychwalano w wielu papirusach pochodzących jeszcze z czasów Starego Państwa,
lecz nie było tam nic godnego mojej uwagi. Zupełnie. Nic. Nie powiem, że byłam
zawiedziona, gdyż spodziewałam się takiego końca moich poszukiwań, choć tak
naprawdę te jeszcze się nie rozpoczęły. Teksty modlitewne wychodziły mi już
bokiem, a opisy klątw i zaklęć wysyłanych w niebo pod adresem Mistrza
Mumifikacji straciły na znaczeniu. Pragnęłam jednego – czegokolwiek o magii
pochodzącej od Anubisa, a nie o jego świętości i wspaniałomyślności. O tym
wszystkim wiedziałam już od dawna. Cholera.
Powinnam zgłębić zaklęcia umysły, lecz teraz nie było już na to czasu.
Najłatwiej byłoby zwrócić się z tym do Czarnego Pana, on bez trudu odnalazłby
pożądane książki (o ile takowe istniały), ale ja nie chciałam niczyjej pomocy.
Pragnęłam coś nareszcie zrobić samodzielnie, na bogów pod sklepieniem Nut, po
prawie trzydziestu pięciu latach życia na tej ziemi musiałam nareszcie zacząć polegać
tylko na sobie. I tylko w sobie dopatrywać źródła rozwiązania moich problemów.
Dlatego, akceptując wszystkie swoje merytoryczne braki, zadecydowałam, że nie
opuszczę biblioteki, dopóki czegoś nie znajdę.
I trzymałam się swego
postanowienia.
Piłam eliksiry, które
miały regenerować moje siły i odpędzać senność, jadałam w samotności nad
książkami, choć wiedziałam, że wnoszenie wszelakiego prowiantu do biblioteki
było grzechem. Żartowałam w myślach, że nawet sam Toth poczułby się oburzony,
gdyby ujrzał okruszki na stronach tysiącletniego tomu. Mimo że nadal tkwiłam w
punkcie wyjścia, stawałam się coraz bardziej zapalczywa, ignorując wcześniejsze
niepowodzenia. Wymazałam z głowy nawet smoki i Silasa. Nie musiałam brać
udziału w rytuale zespolenia, aby Anubis mnie opętał.
Po jakimś czasie –
domyślałam się, że dość długim – przyszedł do mnie Czarny Pan. Choć wiedziałam,
że z biblioteki i tak nie korzystano zbyt często, zamknęłam ją na cztery
spusty, aby absolutnie nikt nie ważył się mi przeszkadzać. Oczywiście dla Lorda
Voldemorta moje śmieszne zaklęcia nie były żadną przeszkodą, pokonał je z
dziecinną łatwością i wszedł do środka, szeleszcząc nonszalancko połami swej
czarnej szaty. Mogłam założyć się o wszystkie księgi w mojej bibliotece, że
czynił tak specjalnie, abym usłyszała go już spod głównego wejścia, gdyż on sam
potrafił poruszać się całkowicie bezszelestnie. Tym razem jednak pozwolił sobie
na tę czysto ludzką przypadłość i dał się zlokalizować. Przeszedł wzdłuż
zawalonego stosem ksiąg i rozwiniętych rolek papirusów biurka, ale ja nie
zaszczyciłam go nawet przelotnym spojrzeniem. Wciąż nie wybaczyłam mu śmiałych
poczynań z Zivit, choć być może był
to zaledwie krótki flirt; istotne, że miał on miejsce.
- To czwarty dzień, kiedy stąd
nie wychodzisz – przemówił, po czym przyciągnął sobie krzesło i usiadł po
drugiej stronie biurka.
Choć normalnie każdy inny człowiek zostałby natychmiast przysłonięty
przez wysoki stos czekających na przejrzenie ksiąg, on był tak wysoki, że bez
problemu mógł mnie w tej pozycji obserwować.
- Drzwi były zamknięte. Nie
jesteś tu mile widziany – mruknęłam znad wyjątkowo źle zachowanego zwoju
pergaminu – tak, jak reszta mieszkańców
tego domu. Skoro już musisz tu być, oszczędź mi swoich złośliwości, dobrze?
Nic na to nie odpowiedział, jakby milcząco zgodził się z moją prośbą,
lecz nie mógł długo usiedzieć na miejscu. Najwyraźniej wpatrywanie się w szczyt
mojej peruki nie było aż tak interesujące, jak się spodziewał, bo kątem oka
dostrzegłam, jak się rozgląda, zapewne bawiąc się zwyczajowo różdżką. Chciałam
się skupić, lecz jego obecność skutecznie mnie rozpraszała.
- Ontologiczne dociekania
starożytnych, Magia Malefica Corinthi, Filozoficzne orzekania o ciemnych mocach
w mitologii… No, no, czyżbyś zainteresowała się magią z dziedzin tych
„niedozwolonych”? – zapytał, biorąc do rąk wymienione tytuły. Miałam ochotę
cisnąć w niego pierwszą lepszą księgą za ten śmiech. – Widzę, że traktujesz poważnie smocze zamiary wobec Kemmhyt, tylko
szukasz w niewłaściwych książkach…
- Bo nie szukam niczego na smoki
– mruknęłam.
Stwierdziłam, że w tych notatkach niczego mądrego już raczej nie
znajdę, więc stuknęłam różdżką w pergamin, a on zwinął się wdzięcznie i
odleciał posłusznie z powrotem na swoje dawne miejsce na półce. Sięgnęłam po
kolejne dzieło o zachęcającym tytule Czy
Ciemni Bogowie naprawdę byli tacy źli?, rozłożyłam przed sobą i otworzyłam
na pierwszej stronie, licząc na jakiś spis treści, lecz okazało się, że znowu
muszę kartkować. Voldemort natomiast uniósł nieistniejące brwi i przekrzywił
lekko głowę, najwyraźniej świetnie się bawiąc, rozmyślając o planach, które
sobie „wydumałam” pod tą wielką peruką.
- Liczę zatem, że mnie
oświecisz.
- Nie sądzę, byś musiał wiedzieć
– odparłam sucho.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której Czarny Pan przyswajał moją
odmowę. Wydał z siebie krótki, szorstki dźwięk, który zwykle imitował śmiech i
zapytał, unosząc się lekko na swoim krześle:
- Ty? Ty nie sądzisz? A co…?
- A co? – Uniosłam głowę i
posłałam mu spojrzenie na tyle beznamiętne, na jakie było mnie w tej chwili
stać, a stać mnie było na wiele. – Masz
do mnie jakąś sprawę? Czy tak po prostu postanowiłeś chwilę się nade mną
popastwić?
Wiedziałam, że to spojrzenie, ten wyraz twarzy i przede wszystkim te
słowa w ustach innej osoby byłyby równoznaczne z wyrokiem śmierci, ja jednak
doskonale wiedziałam, na ile i w jakim momencie mogę sobie pozwolić. Spędziłam
u jego boku już tyle lat i niejednokrotnie wyrywały mi się o wiele gorsze słowa
i o wiele bezczelniej wypowiedziane. Już dawno skończył się czas, kiedy mógł
mną pomiatać, jak tylko chciał, ale on najwyraźniej jeszcze nie przyswoił tej
zmiany.
Wykrzywił się wściekle, a oczy rozbłysły intensywną czerwienią, lecz
nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Byłam bez snu, jak doskonale to
zauważył, już cztery dni, a eliksiry nie dawały takiego samego efektu jak
oddanie się w objęcia Morfeusza, więc było mi naprawdę wszystko jedno, czy
ugodzę w jego napompowane ego, czy też nie. Patrzyłam na niego tym samym
zmęczonym, obojętnym wzrokiem, aż zerwał się ze złością z krzesła i ruszył w
kierunku wyjścia, wciskając swe drogocenne drewienko do kieszeni. Uśmiechnęłam
się w duchu, bo nie pomyliłam się, kiedy pomyślałam o zabawie różdżką. Trzasnęły
drzwi, a w bibliotece znów zapanowała martwa cisza. Znowu miałam spokój.
Pozbyłam się natrętnego owada, którego potrzebowałam zawsze, tylko nie w tym
momencie. Myśl o Voldemorcie jak o brzęczącej musze wywołało mój kolejny
uśmiech i poprawiło nieco humor, co pozwoliło mi z jeszcze większym zapałem
zabrać się do pracy.
Szczęście dopisało mi
dopiero piątego dnia. Poszukiwaniom towarzyszyły mi mieszane uczucia, bardzo
przypominając wagę – war aż rozsadzała mnie energia, kiedy wertowałam opasłe
dzieła, później znowu wszystkie moce opuszczały moje ciało, a ja musiałam
zrobić sobie krótką przerwę, by napić się wina lub przekąsić coś
nieinwazyjnego. Ale nareszcie natknęłam się na coś godnego uwagi, a
potrzebowałam na to prawie pięciu dni. Calusieńkich. Cholernych. Pięciu. Dni.
Wydawało mi się, że znam już chyba wszystkie tytuły ksiąg, które mają coś
wspólnego z naszymi wierzeniami, byłam wypompowana, ale w momencie, gdy moim
oczom ukazał się rozdział dziewiętnasty w zaskakująco grubym tomie
zatytułowanym na złoto Historia opętań,
poczułam zaskakujący przypływ energii. Co prawda księga pochodziła zaledwie
sprzed trzech stuleci, a należała zdecydowanie do grona tych „czarniejszych”,
lecz nie przypuszczałam, że rytuał zespolenia będzie zakwalifikowany do grona
tych obrządków, które mają jakiś związek z szatanem jako takim, a już na pewno
z czymś niepożądanym przez przeciętnego czarodzieja. Rozdział był w całości
poświęcony ceremoniom wywodzącym się ze Starożytnego Egiptu, dlatego opisano
tam nie tylko Połączenie, ale i wiele innych interesujących rytuałów. Wiedziałam,
że kiedyś jeszcze wrócę do tej książki, kiedy tylko rzucił mi się w oczy
stosunek z krokodylem. Ale teraz nie było czasu na szperanie za ciekawostkami.
Czytając, zauważyłam sceptycyzm autora, który chyba nie był fanem Anubisa ani
nawet Egiptu, który kilkakrotnie określił Połączenie mianem zabobonnej zabawy
mającej na celu jedynie zaspokojenie pragnienia krwi opętanego czarną magią
Anubisa – tu autor mnie zadziwił, traktując poważnie nasze wierzenia – który
ofiaruje w zamian część tej ciemnej mocy. Nie dowiedziałam się z tego akapitu
niczego nowego, gdyż o wniknięciu w ciało powiedziała mi Heather. Ja
potrzebowałam odpowiedzi na pytanie: czy możliwe jest kierowanie otrzymaną
mocą? Czy częste łączenie się z Anubisem potrafi zwiększyć poziom magii w
naczyniu, którym był czarodziej? Nie podobał mi się ten tekst, którego równie
dobrze mogłam w ogóle nie znaleźć, aczkolwiek spodobało mi się jedno
określenie, którym autor nazywał ludzi bratających się w tak intymny sposób z
Inpw – Skaza Anubisa. Czyżby faktycznie ten rytuał zostawiał w człowieku jakiś
trwały ślad? Musiałam się przekonać, a przecież nie miałam nic do stracenia;
nie wierzyłam, aby moją dusze mogło spotkać coś gorszego niż rozerwanie.
Wynurzyłam się z
biblioteki jak demon ze swojej pieczary. Po pięciu dniach bez choćby grama snu
byłam wykończona i z pewnością zataczałabym się jak pijana, gdybym nie miała w
sobie tyle samozaparcia. Wiedziałam, że postąpiłam nieodpowiedzialnie, usuwając
się w cień na prawie tydzień, przez cały czas miałam tę świadomość, ale czułam,
że nie mogłam uczynić inaczej. Zdawałam sobie też sprawę z tego, że Czarny Pan
od zawsze traktował Kemmhyt z pewną beztroską, lecz, koniec końców, zawsze
mogłam na niego liczyć. Kiedy było już blisko rozwiązania, a ja odizolowałam
się na ten czas od świata polityki, rytuałów, budownictwa i bitew, wziął na
siebie dyrygowanie tymi wszystkimi urzędasami, których szczerze nie znosiłam. A
on radził sobie z nimi tak znakomicie, że śmiało mógłby mnie zastąpić na
tronie. Był stworzony do dzierżenia władzy.
Miałam dużo do
zrobienia, jednak pierwsze skrzypce zagrały typowo ludzkie potrzeby. Mój umysł
wiele utracił na świeżości, gdyż eliksiry uzupełniające sen dodatkowo mieszały
mi w głowie i otumaniały zmysły, dlatego pierwszym i najważniejszym miejscem
była sypialnia. Zanim jednak udałam się na spoczynek, zajrzałam na chwilę do
Silasa; nie widziałam go wszak od wielu dni, co nie było dla mnie czymś
naturalnym, gdyż wcześniej potrafiłam spędzać z nim sporą część dnia (o ile
było to oczywiście możliwe). Wzięłam księcia od Basimy – akurat spał. Pachniał
wszystkimi czarodziejskimi wonnościami i kadzidełkami, które miały mu zapewnić
spokój i przychylność bogów, oddalając tym samym złe moce. Pięć dni rozłąki
sprawiły, że spostrzegłam, jak bardzo urósł, choć, na łaskawą Bastet, to było zaledwie pięć dni!
- Jak się sprawował? –
zapytałam szeptem, nie odrywając wzroku od syna; spostrzegłam, jak uroczo
wypełniły mu się policzki.
- To najsłodszy chłopiec w całym
Egipcie – odpowiedziała cicho dziewczyna. – Nie widziałam w życiu tak wyjątkowego dziecka.
Inne piastunki pokiwały gorliwie głowami, ale nie śmiały się odezwać.
Patrzyły tylko tymi swoimi wielkimi, ciemnymi oczami na księcia, jakby naprawdę
wierzyły, że trzymam w ramionach promyk zesłany od Ra.
- Nie mogłaś widzieć zbyt wielu
dzieci, prawda? – zapytałam, pijąc do jej młodego wieku. Zaśmiałam się pod
nosem; nie miałam niczego złego na myśli, ale Basima bardzo się zmieszała, więc
dodałam nieco bardziej pogodnie: - Myślę,
że niedługo będzie można od czasu do czasu wychodzić z nim do ogrodu wewnątrz
zamku, ale nie na długo i nie na słońce.
Oddałam jej dziecko i jeszcze przez moment patrzyłam, jak utula go w
kołysce, po czym od razu skierowałam swe kroki w stronę swoich komnat. Bez
słowa minęłam strażników pilnujących pustej sypialni, jednym machnięciem ręki
otworzyłam ciężkie drzwi i wsunęłam się do środka. Dopiero w momencie, gdy
zrzuciłam szaty i wpełzłam pod chłodną kołdrę, moje ciało zdało sobie sprawę z
tego, jak bardzo jest zmęczone. Choć słońce daleko jeszcze miało do horyzontu,
mój umysł natychmiast się wyłączył.
Kiedy się ocknęłam,
wciąż byłam jeszcze trochę rozkojarzona, a dookoła mnie panował mrok. Czy to
możliwe, żebym spała zaledwie kilka godzin? A może mój odpoczynek przeciągnął
się do całej doby? Nie, niemożliwe… Senność jeszcze nie do końca mnie opuściła.
Rozejrzałam się po
komnacie i spostrzegłam tuż obok leżącą na wznak postać. Nie trzeba być
geniuszem, żeby rozpoznać w tej zdeformowanej, nienaturalnie bladej twarzy
oblicze Lorda Voldemorta. Oczy miał zamknięte, a minę jak zwykle taką samą –
cień skurwysyńskiego półuśmieszku. Miał tupet, że wślizgnął się do mojego
łóżka, do tego był bez wątpienia nagi. Tak,
właśnie tak było. Jego szata leżała ciśnięta gdzieś w połowie drogi między
drzwiami a posłaniem. Przytknęłam palec wskazujący do warg i poczęłam
maltretować zębami świeżo odrośnięty paznokieć; byłam rozdarta między palącą
wściekłością o sprawę z Zivit a powrotem do normalności. Już pomijałam kwestię
naszego życia łóżkowego, gdyż mogłabym temu poświęcić zdecydowanie więcej czasu
niż chwila rozmyślań przy obgryzaniu paznokci. Cholera. Ostatnio chyba za bardzo przeżywałam niektóre sprawy.
Odstawiłam dłoń od ust i podciągnęłam kolana aż pod brodę, oplatając
na wszelki wypadek ramionami przyciśnięte do ud łydki, aby pohamować jakoś
pokusę dalszego znęcania się nad paznokciami. Nasza erotyka ograniczała się
ostatnio jedynie do złośliwości, co w pewnym sensie chyba na niego działało,
lecz we mnie wbudowało co najwyżej dodatkowy niepokój. Miałam dość irytacji i,
choć już dawno pogodziłam się z jego zawziętością i drażliwością, a na
uszczypliwości odpowiadałam automatycznie, nie musząc zastanawiać się nad
kolejnymi ripostami, które po prostu opuszczały moje usta w sposób całkowicie
naturalny, zapragnęłam nareszcie spokoju. Nasze życie było i tak wyjątkowo
naszpikowane przeżyciami i zdarzeniami, abym mogła cieszyć się z tych męczących
szarpanin. Ktoś musiał odpuścić, a wydawało się oczywiste, że nie będzie to
Voldemort. To do niego zawsze należało ostatnie słowo, nie znosił sprzeciwu,
chyba że w kwestiach fizycznych. Ooo tak, przysłowiowe łóżko było jedynym
miejscem, gdzie odmowa potrafiła rozpętać najprawdziwsze piekło.
A on zupełnie tak, jakby
usłyszał, że moje myśli dotyczą jego! Poruszył się nieznacznie i uniósł
powieki, a oczy rozjarzyły się jak te wielkie rubiny w oczodołach Anubisa. Uniósł
się na łokciu, podpierając policzek na dłoni; jego twarz była jak zwykle
niezgłębiona, kiedy zapytał:
- I co, znalazłaś to, czego
chciałaś?
- Nie.
Nie odważyłam się na nic więcej, bo chyba bym nie zniosła jeszcze
bardziej triumfalnego uśmieszku; i tak już szykował kolejną złośliwość, nie
mogło być inaczej. On miał ripostę na każde moje stwierdzenie, wiedziałam, że
gdyby tylko chciał, mógłby prowadzić ze mną ten słowny flirt w nieskończoność.
Ale nie, tej nocy był dla mnie wyjątkowo łaskawy – nie powiedział na temat
moich nieudanych poszukiwań ani słowa, za to poinformował mnie o czymś innym.
- Spałaś prawie dwie doby –
mruknął, gładząc długim białym palcem swoje wąskie wargi. – Uciekło ci sporo życia, moja droga…
- Czymże to jest w obliczu
wieczności – przerwałam mu drwiąco melodyjnym głosem, zdając sobie sprawę z
tego, że go prowokuję.
Ale Lord Voldemort nie odpowiedział na zaczepkę. Kąciki jego ust jedynie
wzniosły się lekko ku górze, a w oczach zaigrały te znajome światełka, które
oznaczały ni mniej, ni więcej to, że szykował coś znacznie większego.
- A propos wieczności, skoro o
niej wspomniałaś… - zawiesił na chwilę głos, dobierając ostrożnie słowa, lecz
wątpiłam, by robił to z myślą o mnie. Raczej chciał zabrzmieć wiarygodnie. I
zabrzmiał. – Abym mógł cię poślubić,
miałaś urodzić mi syna. Dotrzymałaś warunków umowy, Kemmhyt ma następcę tronu,
a ja zyskałem… ach, swego naśladowcę zatem nie widzę przeszkód, aby dopełnić…
Urwał, kiedy usłyszał mój krótki, ostry śmiech. Uniósł się na łokciu,
przygotowując się do ataku jak wąż, a światło wypełniło po brzegi jego oczy,
nadając im ten niepokojący wyraz, którego zawsze starałam się unikać. Ale nie
dziś. Od dnia narodzin Silasa poczułam się pewniej, częściej też pozwalałam
sobie na drobne uszczypliwości wobec Czarnego Pana, a jego gniew nie działał
już na mnie tak, jak kiedyś. Nauczyłam się żyć z jego ekspansywnością, a
znoszenie tych jego spojrzeń i syków weszło mi w krew.
- Co? – warknął, a ja
poczułam, że już się w nim gotuje.
- Nie sądzę, żeby to był dobry
pomysł – odpowiedziałam spokojnie, starając się patrzeć mu w oczy jak
najbardziej neutralnie, gdyż wiedziałam, że moje kolejne słowa wystarczą, aby
zbudził się w nim gniew. – Kiedyś
wydawało mi się, że to naprawdę, jak mówisz, dopełniłoby mego szczęścia,
spełnienia w roli kobiety jako tako stereotypowej… Ale podczas twojej
nieobecności zauważyłam, że mogę zrobić też coś całkiem sama, a obawiam się, że
małżeństwo mogłoby zaprzepaścić pewne…
Zanim się spostrzegłam, on był już przy mnie, a wytrącona z równowagi
magia hulała dookoła niego jak burza piaskowa, której nie sposób było
powstrzymać, a jedyną ucieczką przed nią były czary, lecz czym była moja moc w porównaniu
do tego, czym on dysponował. Złamałby mnie jak pióro, gdyby tylko miał taką
ochotę, a wyglądał teraz tak, jakby był od tej chęci zaledwie o krok.
- No co? Co mogłabyś
zaprzepaścić?! – syknął mi prosto w twarz, łapiąc jedną ręką za gardło, a
drugą strącił mi z głowy perukę, odsłaniając naturalne, rozczochrane włosy. Jego
oczy zmieniły się w szparki, kiedy kontynuował: - Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nagle chcesz zacząć działać na
własną rękę? Pamiętaj, komu zawdzięczasz to, że jesteś tym, kim jesteś. Beze
mnie dalej dawałabyś się tłuc Hortusowi…
- Tak, a teraz daję się tłuc
tobie…
Zacisnął żelazny uścisk na mojej szyi, aż naprawdę poczułam ból. Jego
twarz diametralnie się zmieniła; zniknęła pionowa zmarszczka między bezwłosymi
brwiami, a wargi uniosły się w bezwstydnie szyderczym uśmieszku, lecz zęby
wciąż miał obnażone.
- Dobrze wiedziałaś, za kim
idziesz. Bo chyba nie przypuszczałaś, że się zmienię, co? Nie podejrzewam cię o
taką naiwność, Dżahmes. – Jego głos był jadem w najczystszej postaci. – Skoro nie chcesz za mnie wyjść, to
znakomicie, pójdę na pustynię i odszukam Zivit… o ile jeszcze nie zeżarły ją
smoki… A potem twoja ukochana siostra sprowadzi się z powrotem do zamku,
zasiądzie na tronie, da mi synów. Bo w końcu co za różnica, przecież jesteście
niemal identyczne. Nie szkodzi, że jest szalona, porządne rżnięcie z pewnością
by…
Choć wciąż trzymał mnie za gardło, nie zawahałam się ani chwili.
Wystarczył ułamek sekundy, aby na jego policzku odbiła się moja dłoń, czemu
zawtórowało płytkie echo. I jeszcze jedna sekunda, a on wbijał długie paznokcie
w moje gardło, natomiast drugą ręką chwycił mnie za włosy tuż przy cebulkach.
Odchylił mi głowę tak, że mogłam patrzeć jedynie w sufit; nieokiełznana furia
biła od niego nieprzyjemnymi paraliżującymi falami, ale nie bałam się go ani
trochę. Wiedziałam, że nie zrobi mi krzywdy, choćbym zrównała jego ego z
poziomem piekła. Mógł się wściekać, szarpać mnie za włosy, ale nigdy nie
ośmielił się posunąć o krok dalej. Nigdy.
- Nie igraj sobie ze mną,
wiedźmo, bo możesz tego gorzko pożałować. Tytuły, pochodzenie i to twoje „fiku
miku” z piaskiem mogą robić wrażenie na każdym, ale nie na mnie. – Cofnął
gwałtownie ręce. – A moją żoną i tak
zostaniesz. To postanowione.
Nie było z nim dalszej dyskusji. Odwrócił się na drugi bok (po raz
ostatni błysnęły gniewnie dwa rubiny w jego oczodołach) i energicznie szarpnął
kołdrę, a ja prawie zleciałam z łóżka. Przez moment leżałam spokojnie i zerkałam
na Czarnego Pana, ale ile można wpatrywać się w plecy? Co prawda były to bardzo
kształtne plecy – jasne, bez najmniejszej skazy, z wyraźnie zarysowanym
kręgosłupem przypominającym sznur pereł – lecz w tej chwili byłam zirytowana
jego wypowiedzianymi w gniewie słowami, więc absolutnie żaden kawałek jego
ciała nie był w stanie rozmrozić mego serca. No, może poza jednym.
Następnego ranka wstałam
dość wcześnie, ale jego już nie było. Nie byłam zdziwiona tym odkryciem, mało
tego, zdziwiłabym się, gdyby Voldemort spędził resztę nocy w moim łóżku.
Przypuszczałam, że krótko po tym, jak zasnęłam, ubrał szatę i wyleciał w noc
prosto przez okno. Ja natomiast nie pozostałam mu dłużna; po śniadaniu
zjedzonym jak zwykle w towarzystwie szepczących i dygających dworzan,
natychmiast udałam się do komnat Silasa (zahaczając po drodze o najbliższą
łaźnię). Słońce było już wysoko na niebie, kiedy piastunki przygotowały go do
jego pierwszej poważnej podróży, bo miał być to lot do Londynu. Trochę się
obawiałam, jak zniesie to zaledwie miesięczne niemowlę, ale odpowiednie
zaklęcia, czary i klątwy były wystarczającą ochroną dla jego delikatnego
ciałka. Przez moment kusiło mnie, aby dosiąść smoczej królowej, lecz nikt nie
był do końca pewien, jak ów gad się zachowa, więc musiałam się zadowolić dywanem.
Rozłożyłam go na małym placu przed głównym wejściem do zamku i (z Silasem
szczelnie przywiązanym do piersi chustami) wzniosłam się w powietrze. Starałam
się prowadzić go tak płynnie, jak się tylko dało, i zwolniłam też do minimalnej
prędkości, aby książę nie odczuł zbytniej zmiany, lecz moje zmartwienia okazały
się całkowicie niepotrzebne, bo mały usnął, kiedy przelatywaliśmy nad Kairem. I
był tak spokojny aż do samiuteńkiego Londynu, który powitał nas tradycyjnie
ulewnym deszczem.
Matka była bardzo
zaskoczona moją wizytą. Od dnia ich wyjazdu z Kemmhyt nie miałam z nimi żadnego
kontaktu. Ani jednej sowy, ani jednej wiadomości przez pośredników. Nic.
Zaczynałam nawet podejrzewać, że Zivit jakimś cudem uszła cało ze szponów
grasujących po pustyni bestii i wróciła do swego ukochanego Londynu, stąd ta cała
zmiana w rodzicach, ale nie. Earth powitała mnie tak samo ciepło, jak zwykle, i
przyjęła Silasa z takim wyrazem twarzy, jakbym podawała jej Świętego Graala.
- Urósł – stwierdziła, nie odrywając wzroku od twarzy wnuka, który
teraz lustrował ją wielkimi, błyszczącymi oczami. Wyglądał na bardzo
zaskoczonego, czemu nie mogłam się dziwić, bo babcię widział dopiero drugi raz.
– Taki z niego śliczny chłopczyk, a myślałam, że po takim ojcu…
Urwała i zarumieniła się gwałtownie. Czułam, że za nic w świecie nie
chciała teraz na mnie spojrzeć, ale ja wspaniałomyślnie powstrzymałam się od
komentarza. Wszak moja matka miała słuszne obawy, gdyż nie było pewności, czy
ciemność Czarnego Pana nie przesiąknie też przez jego syna.
Usiadłyśmy w salonie (Earth z Silasem w ramionach), a milczący skrzat
domowy przyniósł nam herbatę. Przez chwilę obserwowałam, jak czarownica zabawia
księcia, robiąc głupie miny i kwiląc do niego tak, jak robią to prawdziwe
matki, ale on szybko się tym znudził, wyciągnął pulchne łapki i, zanim któraś z
nas zdążyła odpowiednio zareagować, już chwytał zwisające kosmyki włosów swojej
babki, aby w najlepsze targać za nie i pluć z radości. Rozczulił nas ten widok,
a ja poczułam, jak serce zalewa mi przyjemne ciepło; nareszcie choć przez
krótki moment Silas mógł być zwykłym dzieckiem, a nie musztrowanym od rana do
wieczora księciem. Wydawało mi się, że matka już zapomniała, jakie zwyczaje
panowały na dworze, ale nie mogłam jej się dziwić, przecież spędziła tam
zaledwie kilka lat, które nic nie znaczyły w perspektywie jej późniejszego
życia.
- Okłamałam cię. – Te słowa całkiem niespodziewanie opuściły moje
usta, nawet ja sama byłam zaskoczona swoją bezpośredniością. – Wtedy, kiedy
pytałaś o Zivit. Ona chciała zniszczyć wszystko, co mam. Chciała strącić mnie z
tronu i odebrać Kemmhyt. Próbowała oczarować Czarnego Pana, ale jego trudno
jest omotać, sama wiesz… Nie mogłam na to pozwolić.
Już dawno nie mówiłam tak szczerze, jak w tym momencie. Być może dawno
nieużywany angielski pozwolił mi jedynie na konkrety, a może po prostu chciałam
jak najszybciej to z siebie wyrzucić? Uśmiech zniknął z twarzy matki tak
szybko, jak się pojawił, ale pogoda ducha opuściła i mnie. Przez moment
patrzyłyśmy sobie w oczy; oczekiwałam, że coś powie, jakoś to skomentuje, ale,
na łaskawego Anubisa, nie chciałam, by o coś jeszcze pytała. Żadnych pytań! A
ona oczywiście zapytała:
- Co z nią teraz?
Jeszcze jedno intensywne spojrzenie.
- Wygnałam ją.
Earth spuściła wzrok na Silasa, który leżał znudzony przy jej piersi i
poruszał się niespokojnie, jakby zamiarował wyskoczyć z becika i zająć się
czymś bardziej interesującym niż przyglądanie się praktycznie obcej kobiecie i
słuchaniem słów, których nie rozumiał. Zrobił się niespokojny, co mogło
oznaczać jedynie to, że był głodny. Bez głębszego zastanowienia wezwałam
skrzata i poprosiłam o podgrzanie mleka w szklanej butelce, którą mu podałam.
Byłam przygotowana na wszystko.
- Dlaczego nie dasz mu piersi? – zapytała Earth, kiedy Silas ssał już
spokojnie ciepłe mleko, wodząc zamglonymi oczami po mojej twarzy.
- Nie mam pokarmu. Silasem codziennie opiekuje się mamka – odparłam.
Naprawdę nie chciałam jej tłumaczyć wszystkich procedur, choć
poznałam, że matce bardzo się to nie spodobało. Poczułam się dotknięta, gdyż
ona przecież musiała doskonale to znać. Zachowała się jak hipokrytka. Mimo że
dopiero przyleciałam, już miałam ochotę wracać tam, gdzie nikt nie miał prawa
patrzeć na mnie w ten sposób, jak patrzyła teraz Earth.
- Przecież jesteście siostrami. Mogłabyś przebaczyć… dać ostatnią
szansę…
- Nie – przerwałam jej może zbyt ostro, niż planowałam. – Ja takich
czynów nie przebaczam. Mogła mieć wszystko, uwierz mi, przychyliłabym jej
nieba, gdyby tylko poprosiła, ale ona sięgnęła po coś, co do niej nie należy.
Żar w moim głosie był trochę zbyt parzący, ale nie dbałam o to. Tak
mnie korciło, żeby powiedzieć jej, jaką żmiję hodowała wraz z ojcem na własnej
piersi, taką miałam chętkę opowiedzieć matce, jak okrutna była Zivit wobec
swego męża, ale wiedziałam, że pękłoby jej serce. Postanowiłam oszczędzić jej
tej przykrej prawdy. I nie było to spowodowane martwą lojalnością wobec
siostry, nie. Poprzysięgłam sobie, że ta kobieta niczego już ode mnie nie
dostanie.
Earth westchnęła ciężko, jakby z rozgoryczeniem, a ja pomyślałam, że
choć ta suka fizycznie zniknęła z
mojego życia, nadal na nie wpływa, możliwe, że już zza grobu. Miałam gorącą
nadzieję, że tak właśnie było.
- Zmienił cię – rzekła. – Nawet nie widzisz, jak on cię bardzo
zmienił.
- Nie, mamo. On tylko pomógł mi wydobyć z siebie to, co chciałaś wraz
z Hortusem ze mnie wyplenić. – Spojrzałyśmy po sobie w tak znaczący sposób, jak
chyba jeszcze nigdy dotąd. Dałabym głowę, że w oczach matki pojawił się
oskarżający cień. – Pójdę już, mam obowiązki…
Wstałam. Earth również poderwała się z kanapy, przewracając przy
okazji filiżankę z zimną herbatą.
- Przyszło mi do głowy… że może…
- Też o tym myślałam. Ale nie jestem jeszcze na to gotowa. Do
widzenia.
*
Kiedy wróciłam do
Egiptu, żałowałam, że nie odwiedziłam Nathira, choć matce powiedziałam, że
jeszcze nie byłabym w stanie tego uczynić. I po części była to prawda, gdyż
chyba nie mogłabym mu spojrzeć w twarz po tym, do czego sama doprowadziłam,
choć był on tak samo martwy, jak grobowiec, w którym teraz się rozkładał.
Miałam ogromne wyrzuty sumienia. To ja zachęciłam do go małżeństwa z Zivit, ja
go o to poprosiłam, myśląc tylko o swojej wygodzie. Przypuszczałam, że kiedy
dostanie młodszą siostrę, kiedyś naprawdę ją pokocha, ba, nawet tłumaczyłam się
sama przed sobą, jakoby to małżeństwo miało uratować mu życie, gdyż obawiałam
się, że było tylko kwestią czasu, aż Czarny Pan postara się o „wypadek”. Ale
nie wierzyłam we własne kłamstwa, ponieważ ten ślub miał służyć jedynie mojej
własnej wygodzie. Przez moment myślałam nawet, że chwyciłam wszystkich bogów za
nogi, ponieważ Zivit przestała spotykać się z Lucjuszem, uczyniła wszystko
zgodnie z moją wolą, a Nathir przestał mi zagrażać. Ten stan nie potrwał jednak
zbyt długo, a Seth zesłał na mnie słuszną zemstę. Czasami wydawało mi się, że
to jemu powinnam służyć, a nie Anubisowi, gdyż na łaskę tego drugiego nie
zasługiwałam. Byłam tak samo potępiona, jak zabójca Ozyrysa.
Stało się. Silas miał
już dokładnie miesiąc, a ja nie miałam pojęcia, gdzie ten czas tak szybko
uciekł. Wydawało mi się, że zaledwie wczoraj nosiłam go jeszcze pod sercem, a
dziś mógł obyć się bez chroniących go przed słońcem eliksirów. Był już prawie
dorosłym kawalerem, co Czarny Pan bardzo często podkreślał. Wiedziałam, że z
niecierpliwością czekał, aż jego syn będzie na tyle duży, aby móc zacząć się
szkolić. Voldemort miał już wobec niego wiele planów, które zacznie wcielać w
życie lada dzień.
Miał też plany wobec
mnie. Nie kłamał, kiedy wtedy w nocy postanowił, że stanie ze mną przed
najświętszym obliczem Izydy. Byłam zaskoczona, że tak mu spieszno do żeniaczki,
lecz wiedziałam, jakie korzyści miał wynieść ze ślubu ze mną. Choć był potężnym
i budzącym grozę czarownikiem, żaden z mieszkańców Kemmhyt nie przyjął go w
królestwie jako swojego. Nikt nie ośmielił się mu sprzeciwić, a ja
podejrzewałam, że miał tu większą władzę ode mnie, lecz dla dworzan był obcy.
Nie miał co szukać wśród nich swoich popleczników, a jako mój prawny małżonek
otrzymałby nie tylko tytuł króla, ale i realną władzę w Kemmhyt, z którą mógłby
uczynić, co mu się żywnie podobało. Nigdy ze mną o tym nie rozmawiał, ale jego
plany zahaczały o moje małe imperium, choć sam Voldemort wyrażał się o nim z
taką niefrasobliwością.
Wkroczył do jadalni w
środku kolacji. Wszyscy usługujący mi czarodzieje natychmiast poderwali się z
miejsc, a ja dopiero wtedy zwróciłam uwagę na to, jak ogromnym cieszy się tu
poważaniem.
- Jutro o tej porze będziesz już
moją żoną – oświadczył, siadając naprzeciwko mnie przy niskim stole, a
gruba murzynka już biegła, aby nalać mu wina. – Wszystko jest już przygotowane.
Uniosłam wysoko umalowane brwi; po prostu nie mogłam powstrzymać tego
złośliwego wyrazu, który mocno związał się z moją twarzą, ale Lord Voldemort w
żaden sposób tego nie skomentował. Ja za to pozwoliłam sobie na małą uwagę:
- Zaprzątałeś sobie głowę czymś
tak błahym? Wielki Lord Voldemort organizujący wesele? Chyba umrę ze śmiechu…
Mimo że ja głośno się z tego naśmiewałam, nikt inny nie pozwolił sobie
nawet na cień uśmiechu. Natomiast Czarny Pan spojrzał na mnie bez choćby
szczypty poirytowania znad krawędzi kielicha. Był dziś w umiarkowanie dobrym
humorze, więc mógł pozwolić mi na śmielsze komentarze.
- Gdyby to ode mnie zależało,
ożeniłbym się z tobą tu i teraz. Bez tych wszystkich śmiesznych przebieranek,
kadzidełek i zabobonnych rytuałów – rzekł kąśliwie i włożył do ust kawałek
pieczonej kaczki. Jedzenie palcami nie dziwiło tutaj nikogo, nawet samego
Czarnego Pana. – Od tego mamy tu
administrację. Mogłabyś docenić moje poświęcenie, a zważywszy na to, że mam na
głowie sprawy, o których nawet nie mieściłoby ci się pod tą śmieszną peruką,
powinnaś nawet być mi wdzięczna.
Spojrzałam na niego spode łba, ale pobłażliwy uśmieszek sam cisnął mi
się na usta. Ja również byłam dziś w dobrym nastroju, więc te sarkastyczne
zaczepki Voldemorta wyjątkowo mnie bawiły.
- Czyli nie mam w tej sprawie
nic do powiedzenia, tak?
- Cieszy mnie, że się rozumiemy.
Pokręciłam tylko z łaskawością głową i powróciłam do swojej kaczki.
Zwrócił dziś moją uwagę na potencjalnie mało istotną rzecz, lecz sprawiła mi
ona dodatkową przyjemność. Spostrzegłam, że moja ojczysta mowa naprawdę weszła
mu w krew, najprawdopodobniej nawet nie zdawał sobie sprawy, jak płynnie władał
tym starożytnym językiem, choć lata temu, kiedy usiłowałam go tego nauczyć, tak
bardzo był przeciwny. Uśmiechnęłam się do siebie na tę starą wizję, co
oczywiście nie uszło uwadze Czarnego Pana. Posłał mi intensywne, pytające
spojrzenie pomiędzy dwoma łykami wina, a ja odpowiedziałam krótko:
- Nic, tylko wspominam.
Lord Voldemort miał
rację. Następnego ranka wszyscy już wiedzieli, że ich królowa i nieformalny
władca mają zostać sobie poślubieni u podziemnego majestatu bogini Izydy. Podejrzewałam,
że nie będzie to wyglądało tak, jak podczas ślubu Nathira i Zivit, ba, nigdy
nie potrafiłam sobie wyobrazić Czarnego Pana w roli męża, mogłam nawet
powiedzieć, że ta wizja wywoływała we mnie pewne zakłopotanie, ale on sam
najwyraźniej nie miał z tym problemu. Zorganizowano to zupełnie inaczej, a
wszystko było sprzeczne z tradycją, lecz postanowiłam nie ingerować. Była to
wszak jedynie formalność, która miała dać Voldemortowi prawa do tronu, Kemmhyt
i jego mieszkańców.
Był z nami jedynie
najwyższy kapłan. Prorok, gdyż tak właśnie go tytułowano, zmówił wszystkie
potrzebne modlitwy, podczas gdy ja klęczałam przed posągiem dobrotliwej Isis z
miną całkowicie nabożną (Czarny Pan miał z tym pewien problem; nie mieściło mu
się w głowie, jak można ukorzyć się przed rzeźbą). Nie było tańców, zabobonnych
rytuałów i tych wszystkich cudacznych przebieranek, które Voldemort zdążył
wyśmiać wczoraj przy kolacji, ale byli bogowie. Tak. Ich nie mógł się pozbyć
nawet on sam, gdyż byli ponadczasowi, nienamacalni i nadzwyczajni. Kapłan
okadził nasze głowy (Czarny Pan zacisnął wargi), a później włożył na nasze
palce pierścienie – starałam się nie patrzeć na Voldemorta, gdyż byłam prawie
pewna, że nie mogłabym opanować śmiechu. I tak oto zostaliśmy sobie poślubieni.
Nic nieznacząca dla czarnoksiężnika ceremonia rozwiązała to, co przez lata
gryzło jego samego i mieszkańców Kemmhyt. A teraz i oni mieli swego
pełnoprawnego króla, i on miał władzę. A ja… cóż. We mnie zupełnie nic się nie
zmieniło.
Później było już tylko
łatwiej. U drzwi wejściowych ustawiono dwa niskie trony, a u stóp szerokich
białych schodów zgromadzili się absolutnie wszyscy mieszkańcy Kemmhyt, nie
wyłączając niewolników, którzy od czasu smoczego wtargnięcia patrzyli na mnie
znacznie przychylniej. Przypuszczałam, że nawet oni zaakceptują nowego króla,
choć był głównym powodem ich zniewolenia. Pokonanie gada, który zagrażał ich
rodzinie wystarczył, aby naprawdę ujrzeli we mnie boginię – ścięłam łeb bestii,
o której słyszeli jedynie z dziecięcych bajeczek i starożytnych legend. Świat
magii stanął przed nimi otworem, lecz oni mogli jedynie patrzeć. Podziwiać i
pracować na moją chwałę.
Mój wspaniały Anubisie,
przemówił do nich. Przemówił w ich ojczystym języku, jakby naprawdę w końcu
poczuł się obywatelem Kemmhyt. Jakby był Egipcjaninem. A mówił z pasją, lecz
nie było w tym cienia irytacji czy groźby, wlewał prosto do ich serc zaprawiony
jadem miód, który tylko dobrze smakował, ale miał na celu zabić. Obiecywał. Nie
żałował swego czaru, którym przecież musiał sowicie napoić wszystkich i każdego
z osobna zapewnieniami, a oni wierzyli. Obserwowałam go kątem oka i nie mogłam
wyjść z podziwu, kiedy sobie uświadomiłam, że nie używał żadnych czarów; jedyną
magią były jego słowa. I nawet ja dałabym się nabrać, mimo że doskonale go
znałam i wiedziałam, do czego był zdolny. Tą jedną krótką mową uczynił coś,
czego mi nie udało się przez te wszystkie lata angażowania się w sprawy
Kemmhyt. Byłam jednocześnie zrozpaczona i dumna, bo wiedziałam, że Voldemort
(mimo że jego słowa były najczystszym kłamstwem) może naprawdę uczynić dla nas
przez przypadek coś dobrego.
Wiwaty, oklaski i łzy
kobiet towarzyszyły końcu wystąpienia Czarnego Pana. Był już ich, to nie
budziło najmniejszych wątpliwości. Rozkazał rozdać wszystkim alkohol – piwo i
wino – czym jeszcze bardziej zaskarbił sobie ich przychylność. Nawet ja nie
wymyśliłabym tego lepiej. Wzniesiono toast za nowego władcę, wspaniałą Smoczą Królową i za najcudowniejsze
dziecko w całym państwie, a złota tarcza boskiego Ra chyliła się już ku
zachodowi. Pijatyka, tańce, a następnie i najprawdziwsze orgie miały trwać całą
noc pod sklepieniem milczącej Nut. Przyzwoliłam na to, mogłam nawet powiedzieć,
że byłam zadowolona, gdyż szczęśliwy lud określał radość królowej.
- Zakochali się w tobie, kiedy
tylko zabrałeś głos – powiedziałam, wychyliwszy się nieco w jego stronę. – Zlituj się, Horusie, jeśli staniesz się im
bliższy niż ja.
Nie mogłam przestać się uśmiechać, a aprobujące spojrzenie Czarnego
Pana tylko umocniło we mnie poczucie szczęścia. Odcięłam się od muzyki, hałasów
i pijackiego gwaru, a widziałam przed sobą jedynie te dwie płonące gwiazdy,
który zaczęły czarować i mnie.
- Znowu miałem rację. – On
również wychylił się w moją stronę; w jednej ręce dzierżył miedziany puchar z
winem, drugą zaś wyciągnął w stronę mojej twarzy, igrając złośliwie z kosmykami
mej peruki. – Mimo mojego oczywistego
uroku i daleko sięgających umiejętności niszczenia ludzi za jej pomocą, nigdy
nie chciałem dla ciebie źle. A chyba przyznasz, że przychylne spojrzenie tej
okropnej tłuszczy może być tylko kluczem do sukcesu. Oni pragną rozwoju, a ja
mogę im to dać, w zamian oczekując jedynie wszystkiego.
Kąciki jego ust również powędrowały nieco ku górze – nie potrzebował
wyraźnego grymasu, abym poznała, że był zadowolony. Śmiał się oczami, choć
dostrzegłam w nich jeszcze jedną iskierkę. Było to coś podłego i niepokojącego,
jakby Voldemort już układał w głowie plan dotyczący Kemmhyt. W pewnym sensie
oszukał mnie; zagarnął moje królestwo w sposób tak przypadkowy i naturalny, że
wydało mi się to niemożliwe. A najstraszniejsze było właśnie to, że całkowicie
się na to godziłam.
- Mam rozumieć, że Kemmhyt to
dopiero początek? – zapytałam.
Wiedziałam, że coś w tym musiało być, lecz zastanawiałam się, na ile
udało mi się rozgryźć jego zamiary. Ale on tylko pokręcił głową, mówiąc:
- Dość już. Nie czas na to.
Czas, aby mąż odebrał to, co mu przysługuje.
Nie miałam już siły, żeby się przed nim bronić, a i on wydawał się
całkowicie nie przejmować tym, co mogłam sobie myśleć. Sięgnął z tą swoją
doskonale znaną mi posesywnością po moją twarz, a sekundę później już całował
mnie tak namiętnie, jak tylko on potrafił. Nikt na całym świecie, tylko on.
Poczułam smak wina i pożądania, którym aż gorzał, lecz doskonale to maskował.
Nawet nie zauważyłam,
kiedy znaleźliśmy się w mojej sypialni. W
naszej. Teraz już w naszej sypialni. Nie wiedziałam, czy po prostu
przenieśliśmy się tu w jakiś magiczny sposób, czy może on wymazał mi z pamięci
ten krótki kawałek życia pocałunkiem, ale w tej chwili nie miało to
najmniejszego znaczenia w obliczu tego, co miało się za chwilę zdarzyć. Zacisnął
palce na cieniutkim materiale po dwóch stronach mojego dekoltu i pociągnął, a
tkanina rozstąpiła się przed nim, jakby była utkana z powietrza. Dłonie miał
przyjemnie chłodne, kiedy penetrował nimi każdy kawałeczek mego ciała,
zahaczając drażniąco o te co nazbyt intymniejsze części. Wargi natomiast miał
gorące; odbierał mi oddech często i intensywnie, dusząc jeszcze bardziej
naporem jego magii, która nareszcie wystąpiła z ciała i owionęła dosłownie cały
pokój. Nie wiedziałam, czy on czuł jakąś moc uwalniającą się ze mnie, ale chyba
tak, bo chłonął wszystko, co moje, każdym zmysłem, lecz najaktywniejszy był
rzecz jasna dotyk. Wodził dłońmi we wcale niedelikatny sposób, ale on nigdy nie
był za bardzo czuły. Nie widziałam już niczego; musiałam zamknąć oczy, aby nie
rozlecieć się pod wpływem jego żaru. W jednej chwili wymazał mi z głowy
wszelkie myśli, słowa, komentarze, złośliwości, dosłownie wszystko, co
przeszkodziłoby mi w odczuwaniu go. Nie byłam świadoma chwili, kiedy we mnie
wszedł, ale zdecydowanie to poczułam, ba, zdałam sobie sprawę, że jego ciało
było równie spragnione tej intymności, co moje, że on również pędził w tym
samym kierunku, co ja, lecz zdawał się o wiele bardziej skupiony. Świat się dla
mnie w tej chwili zatrzymał, nie było już Nathira, smoków, Anubisa, Zivit,
niczego. Geb i Nut zamienili się miejscami tak, że nie wiedziałam już, gdzie
jest góra, a gdzie dół, a oboje pogrążyliśmy się w gorących objęciach Tefnut i
Szu, którzy wyostrzyli tylko nasze intensywne poczynania. Mogłam krzyczeć… oboje mogliśmy krzyczeć, gdyż wszyscy
inni zabawiali się teraz pod bystrym okiem Totha, oddając się dokładnie tej
samej przyjemności, co my, z tą jedną różnicą, że nami kierował Seth.
~*~
Nie powiem, sporo dziś
tego. I nawet zmieściłam się w terminie. xD Odetchnęłam z ulgą — post na blogu
przyjmuje dwadzieścia sześć stron. No, tak jeszcze się w tym opowiadaniu nie
rozpisałam, a boję się, bo tego rozdziału jeszcze nie betowałam. Nie wiem, od
czego to zależy, ale przy poprawianiu każdego odcinka muszę dopisać minimum
cztery strony. Ja nie wiem, skąd się te słowa biorą. Ale erotyk tutaj trochę
zmordowałam, więc już się domyślam, gdzie w przyszłości ulokuję te cztery
dodatkowe strony. We wrześniu możecie się spodziewać jeszcze jednego rozdziału
(niestety tylko jednego, gdyż muszę skończyć miniaturkę i wrzucić rozdział na
SCP), a później… później się zobaczy, trzeci rok studiów to już chyba nie takie
hop siup, a zaliczanie egzaminów w pierwszych terminach bardzo mi się podoba,
tak samo, jak wolne ferie/wakacje, więc sami rozumiecie.
* W encyklopedii powstały dwa nowe wpisy: Abydkhyt i rytuał
zespolenia.
~Eweline
OdpowiedzUsuń4 września 2015 o 14:53
Jestem trochę rozdrażniona, że rozdział nie w terminie, ale przynajmniej jest długi.
W tym rozdziale dzieje się tyle, że nie wiem, za co się zabrać, ale powiem ci, że bardzo mi się podobał.
Podobało mi się wszystko, od sprawy z Zivit, aż po niezależną Dżahmes.
Tak! Bardzo nie lubię, kiedy dziewczyna w opowiadaniach z Voldemortem jest taką pierdółką, która na wszystko się zgadza. Oczywiście, nie powinna być bardziej niezależna niż sam Voldemort, ale tutaj jest właśnie to idelane. Takie droczenie się, brak większego strachu, ale jednak nie przekraczanie pewnych absurdalnych granic.
(Mam na myśl coś w stylu upokarzania Voldemorta przed jego poddanymi, co jest kompletnie do kitu i nie ma sensu, bo on by sobie na to nie pozwolił, nie ważne, kto by to był)
Oczywiście ślub też świetny, tak samo jak ostatnia scena, ale mam wrażenie, że wszystkie sprawy związane z tym, że Tomowi nie podoba się niezależność Dżahmes nie zostały jeszcze rozwiązane. :D
Trochę chaotyczny komentarz, musisz mi wybaczyć :D
Weny,
Eweline
1 października 2015 o 12:54
UsuńMało tego, Dżahmes… W zasadzie jeszcze Victoria była właśnie taką pierdółką. Ba, nawet bardziej niż w większości opowiadań. Dlatego (mimo że jestem bardzo krytycznie nastawiona do swoich opowiadań i bohaterów) podoba mi się ta zmiana. Przy betowaniu jeszcze bardziej podkreślę jej młodzieńczą pierdołowatość, bo lubię duże kontrasty.
Upokarzanie Voldemorta przed jego ludźmi musiałoby się skończyć śmiercią. Ba, nigdy by coś takiego nie miało miejsca, a jeśli już, to Voldek byłby wtedy niekanoniczny do granic możliwości. Owszem, zmieniajmy charaktery bohaterów, ale niech te zmiany będą raczej lekkim podkolorowaniem prawdziwej osobowości.
~Lauren
OdpowiedzUsuń4 września 2015 o 15:58
Cześć.
Chciałam cię poinformować, że zostałaś nominowana do Libster Award. Tutaj, w nominacji z czerwca 2015 roku: http://iskierka-milosci.blogspot.com/p/libster-award.html
Pozdrawiam :)
Lauren
P.S. Za chwilę przeczytam cały rozdział. I skomentuję. W kościach czuję, że mi się bardzo spodoba.
~Lauren
OdpowiedzUsuń5 września 2015 o 00:06
Idziesz na trzeci rok, a ja na pierwszy, więc zrozumiem cię bardziej, kiedy sama będę to przeżywać.
26 stron! Podziwiam Cię, kobieto :D
Erotyk przydałoby się trochę poprawić. Kiedy ja poprawiam swoje opowiadanie to dodaję trochę więcej. Ale według rad Stephena Kinga powinnam przy poprawkach zmniejszyć o 10% rozdział.
Śmiałam się, kiedy czytałam scenę ślubu. Widzę, że Voldek jest zwolennikiem ślubu cywilnego tak jak ja.
Silas rośnie jak na drożdżach. Tylko brakuje mu rodzeństwa. Gdyby to ode mnie zależało Voldemort miałby nie tylko Silasa, ale i pięcioraczki.
Coś mi mówi, że wygnanie Zivit skończy się źle dla Dżachmes. Wydaje mi się, że Zivit jest gotowa przyłączyć się do Zakonu Feniksa. A wtedy będzie źle, nawet bardzo źle.
Przy fragmencie z wspominającą Dżachmes o stosunku Toma do Egiptu przypomniała mi się scena, kiedy to Tom stwierdził, że wiara Egipcjan to głupota i dostał w twarz od wtedy jeszcze Victorii. Albo jak uczył się języka. Nie wychodziło mu i trzeba było użyć eliksiru. A ponoć taki zdolny xD
A tak na marginesie, to Dżachmes i Voldemort kłócą się jak stare, dobre małżeństwo. Szkoda, że go nie zrzuciła z tego łóżka :D
Życzę dużo weny i czekam niecierpliwie na kolejny rozdział.
Pozdrawiam
Lauren
1 października 2015 o 13:00
UsuńPierwszy rok to dla studenta (takiego, któremu zależy) jak niespodziewany skok do głębokiego jeziora. Niby nic, bo w sumie gimbaza, liceum… więc studia to pewnie coś podobnego, tylko trochę trudniej, ale to naprawdę duży szok. Z jednej strony spora swoboda, ale z drugiej – przedsmak dorosłości. Ale jak się to przetrwa, później można wyciągnąć ze studiowania nawet jakieś drobne przyjemności. xD
Tak, też słyszałam, że dobre betowanie to raczej redukowanie, a nie dopisywanie, ale to się chyba nie sprawdzi w moim przypadku, bo ja zazwyczaj wiele rzeczy pomijam, żeby jak najszybciej dodać rozdział, a później muszę to dopisywać. Oczywiście nie pomijam fabuły, nie. Raczej jakieś opisy, które chciałabym dodać, ale zazwyczaj na szybko tylko o nich wspominam, a podczas poprawiania – dopisuję. Co nie znaczy, że nie wywalam masy niepotrzebnych zdań. Tak, moim błędem jest to, że nie czytam tego, co napisałam, zanim to opublikuję, ale przy takiej ilości blogów po prostu się nie da. Publikuję rozdział na DLR, a już w kolejce czeka albo miniaturka, albo SCP, albo jeszcze coś…
~Klaudia15
OdpowiedzUsuń6 września 2015 o 11:54
Długością rozdziału zrekonpensowałaś czas oczekiwania na niego :)
Zivit nie jest mi w ogóle szkoda. Została to na co zasłużyła. Wydaje mi sie jednak, że jeszcze kiedyś sie pojawi aby znowu namieszać.
Scena ślubu mi sie podobała i scena erotyczna rownież, chociaz pisałaś lepsze.
Ja zupełnie nie potrafię pisać tego typu scen. W moim wykonaniu sceny erotyczne sa żałosne XD
~Klaudia15
Usuń6 września 2015 o 11:57
*dostała
Jak sie pisze na szybko i to na telefonie to zawsze trafiają mi sie głupie błędy.
1 października 2015 o 13:01
UsuńTak, powiem bez bicia, że Zivit jeszcze się pojawi. I będzie miała dużo do powiedzenia, chociaż tak naprawdę pierwsza część opowiadania już się kończy. Jeśli chodzi o szkielet fabuły z HP, to nie zmieniam ani słowa. Dumbledore zginie i będzie bitwa. A co po bitwie… To już będzie w drugiej części. xD