1 września 2015

96. Skaza Anubisa

         - Ten smok był stary.
         Siedziałam na swoim wysokim krześle w sali tronowej i obgryzałam paznokcie, nawet nie próbując ukryć zaniepokojenia, które całkowicie zawładnęło moją mimiką, a Czarny Pan pieścił długimi, białymi palcami smukłą dłoń wykonanego z alabastru Horusa; dopiero wrócił ze swej dalekiej podróży, o której jak zwykle nie powiedział ani słowa, choć byłam pewna, że w niedalekiej przyszłości nie omieszka o niej wspomnieć. Zdawał się całkowicie nie przejmować moimi niepokojami, ba, mogłam nawet powiedzieć, iż wyglądał na zadowolonego.
- Doprawdy chciałbym cię zrozumieć, ale obawiam się, że im głębiej wejdę w twój sposób myślenia, tym bardziej się w nim zagmatwam. Gdybyś mogła…
         Teraz byłam nie tylko przerażona, ale i poirytowana jego głupkowatym zachowaniem; czasami po prostu nie potrafił się powstrzymać przed struganiem ważniaka, a ja nie miałam już do niego siły. I to był właśnie jeden z tych dni.
- Zabiłam starego smoka, a oni mają mnie teraz za swoją bohaterkę! – przerwałam mu, odrywając dłoń od ust; byłam coraz bardziej roztrzęsiona. – Teraz zapewne oczekują, że powalę resztę klanu jednym machnięciem miecza! Ach, gdybyś słyszał, co oni krzyczeli… Smocza Królowa! A wiesz, jak obwołali mój miecz? Abydkhyt*… Heather mi powiedziała, co to znaczy…
         Moje słowa nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia; Voldemort nadal badał naturalnych rozmiarów posąg, jakby ten zawierał rozwiązania dręczących go od lat problemów, a jego odpowiedź była krótka i beznamiętna:
- Skoro twój lud na to liczy, będziesz musiała te oczekiwania spełnić, nie ma innej rady.
         Westchnęłam głośno i ukryłam twarz w dłoniach, jakby ten gest miał mi pomóc w rozwiązaniu nadchodzących kłopotów. Miałam mętlik w głowie, mogłam nawet powiedzieć, że zawiodłam się rozmową z Czarnym Panem, gdyż byłam prawie pewna jego rady. Widziałam błysk podziwu w jego oczach, lecz to była jedyna rzecz, którą mogłam od niego w tej chwili dostać. Choć umysł wciąż miałam wypełniony smokami, starałam się słuchać, jak opowiada o Rookwoodzie i o Departamencie Tajemnic, lecz to były tylko jego sprawy. Jego plany i jego życie. Nie miał na barkach krzyża pod postacią setek niewinnych ludzi, którzy… na najświętszego Anubisa… kochali mnie. Oni naprawdę byli w stanie ujrzeć we mnie królową, wystarczył jedynie drobiazg pod tytułem ocalenie, a ich serca całkowicie się odmieniły. Choć brzydziła mnie ich krew, i ja zrozumiałam, co to oznacza mieć poddanych. Nie niewolników (którymi w istocie byli), ale ludzi, którzy czują i naprawdę postrzegają. Nareszcie pojęłam, co naprawdę znaczy władać – nie było to do końca kompatybilne z zasiadaniem na tronie i noszeniem korony na skroniach; oznaczało właśnie współistnienie z tymi, którymi miałam rządzić. Nie miałam zielonego pojęcia, co powinnam zrobić w sprawie Płachtoskrzydłych. Ta sprawa stała się dla mnie nagle priorytetem – nie była ważna Zivit, nie był ważny Czarny Pan, nawet zapomniałam o swym synu, bo to poddani błyszczeli teraz na pierwszym planie.
         Czarny Pan wykorzystał moment, kiedy milczałam, zatopiona we własnych myślach (bo na miano planów nie mogły jeszcze zasłużyć). Odwrócił się od Horusa z tym samym niezgłębionym, godnym posągu wyrazem twarzy, lecz zdradzała go sylwetka. Przez te wszystkie spędzone u jego boku lata nareszcie nauczyłam się zwracać uwagę na te drobne niuanse, które były niemożliwe do dostrzeżenia przez śmierciożerców i innych bliskich mu ludzi. Byliśmy ze sobą po prostu scaleni.
- Uznałem, że najwyższy czas, abyś poznała całą prawdę. Do końca. – Jego słowa prawiły, że poczułam, jak paraliżuje mnie strach. Jaka znowu prawda, do jasnej cholery? – Już ci powiedziałem, że nie doceniłem twojej siostry. Przyznaję, że nigdy nie spodziewałem się po niej tak odważnych czynów…
Moje myśli w ułamek sekundy zmieniły swój tor; smoki i mieszkańcy Kemmhyt ulecieli w niebyt, a ja widziałam jedynie Lorda Voldemorta. Przyglądałam mu się szeroko otwartymi oczami, na powrót maltretując swoje paznokcie. Dlaczego znów wszystko kręci się dookoła Zivit? Czyż nie zamknęłam jej w świątyni, aby świat już nigdy o niej nie myślał? O czym Czarny Pan zapomniał mi powiedzieć? I dlaczego postanowił wyznać mi to dopiero teraz? Czyżby uznał, że walka ze smokiem jakoś mnie zmieniła? Wiedziałam, że za moment wspaniałomyślnie mnie oświeci, lecz każda sekunda trwała wiecznie, a on pieprzył coś o straszliwych czynach, o które nigdy nie podejrzewał mojej siostry. Dla mnie wystarczającym przewinieniem było pożądanie, którym obdarzyła Kemmhyt i Czarnego Pana.
- Co to takiego? – zapytałam z naciskiem.
Spodziewałam się, że usłyszę najgorsze, i wcale się nie myliłam; przypuszczałam jednak, że będzie to dotyczyło jedynie Lorda Voldemorta.
- Jakby to powiedzieć… Zabiła swego męża. – Niezwykła niefrasobliwość w jego głosie poraziła moje zmysły.
Z początku nie docierało do mnie, co mówił, a w uszach nieustannie brzmiały mi te trzy obce słowa: zabiła swego męża. ZABIŁA. NATHIRA. Na najświętszego boga Anubisa… Nie, nie ona… Ja! Ja go zabiłam. Jej rękami. To ja przyczyniłam się do jego śmierci, przymuszając Zivit do małżeństwa, którego od początku nie chciała. Nie mogło mi się to pomieścić w głowie… A przecież byłam u Nathira kilka dni przed jego śmiercią! I niczego… naprawdę niczego nie zauważyłam! Zivit grała taką oddaną żonę, taką troskliwą… A później była tak przekonująco zrozpaczoną wdową, że udało jej się przekonać do tego nawet mnie. Jak przez mgłę słyszałam, jak Voldemort nazywa ją trucicielką… Tak! To przecież takie proste, och, jakże banalne! Przecież nikt nie będzie podejrzewał biednej Zivit, która musi opiekować się chorym mężem… A ta choroba… To przecież nieistotne, bo na Nathira i tak wydano już wyrok śmierci. Dla niego nie miało być uzdrowienia, bo tak zadecydowała Zivit. Nie mogłam uwierzyć, że łączyły nas więzy krwi. To była zupełnie obca mi osoba, dopiero teraz to spostrzegłam. Zdecydowałam. Przestała być moją siostrą w chwili, kiedy pierwszy raz dosypała mężowi trucizny do herbaty; teraz łączył nas jedynie wygląd. Mogłam jej przebaczyć brudne zamiary przejęcia Kemmhyt, a nawet próbę uwiedzenia Czarnego Pana, ale nie Nathira. Odebrała mi człowieka, który był mi podporą przez te wszystkie samotne lata.
- Ta kobieta nie jest już moją siostrą – wycedziłam przez zaciśnięte do bólu zęby. – Nie jest mi w niczym podobna.
Rzekłam. Ale pełne złośliwego blasku ślepia Lorda Voldemorta mówiły coś innego. Ich żar powtarzał – nie, Dżahmes, jesteście dokładnie takie same. Ja jednak nie pamiętałam niczego, co miałoby mnie do niej upodobnić. Nie mogłam pamiętać, gdyż zupełnie nic się nie wydarzyło. Moje sumienie było czyste, a dłonie - nieskalane.

         Wściekłość uwolniła się dopiero po jakimś czasie. Coś we mnie puściło, a ja poczułam, jak moje wnętrzności zalewa fala gorącego, piekącego szkarłatem gniewu. W tej chwili nie byłam już sobą. Nie do końca wiedziałam, co się ze mną działo; cała moja droga do świątyni Ozyrysa była jednym wielkim przebłyskiem. Kiedy zbiegałam po schodach wiodących na podłużny placyk przed zamkiem, czułam na sobie palące spojrzenie Czarnego Pana , ale teraz byłam w całości jedynie gniewem, który tylko czekał na erupcję. Eksplozja zbliżała się wielkimi krokami tak, jak ja zbliżałam się do świątyni. Była zamknięta na cztery spusty, a o tej porze absolutnie nikt nie miał do niej wstępu. Ich niedoczekanie…
         Wywarzyłam ogromne dwuskrzydłowe drzwi za pomocą jednego zaklęcia. Nie było teraz czasu na zachwycanie się pięknem wnętrza. Wpadłam do środka jak burza, ścierając ze ścian wszystkie modlitewne wiersze – dla mojej dłoni nie miał żadnego znaczenia fakt, iż są one wyryte w kamiennej ścianie. Towarzyszył mi piach i ogień – pierwszy splótł z ziaren grube bicze, które owinęły się dookoła każdego uciekającego kapłana i dziewicy, a drugi w okamgnieniu strawił oblekające posągi aksamity. Oczy wypełnił mi czarny dym, przez który nie sposób było się przebić, a płomienie całkowicie wymknęły mi się spod kontroli i pognały w głąb świątyni, nie zważając na święte oblicze boskiego Ozyrysa, które natychmiast zostało pochłonięte. Ale ja już tego nie widziałam, bo strzelałam oczami za Zivit, której nie sposób było odróżnić od tuzina pozostałych kapłanek. Te same peruki, te same szaty, te same malowidła na ciele. Kobiece wrzaski całkowicie wypełniły mi uszy, otoczyły i zapędziły w kozi róg, przez co ryknęłam na całe gardło, a piaskowe bicze strzeliły bezgłośnie, rozdzieliły się i wystrzeliły z jeszcze większą siłą w stronę kapłanek, jakby te młode dziewczęta były mi w jakiś sposób przeciwne.
Gdzieś pomiędzy jednym i drugim płomieniem mignął mi kawałek bladej skóry.
Skoczyłam w tamtym kierunku, a ogień liznął moje nagie ramiona, jednak emocje całkowicie oddzieliły mnie od bólu. Zostałam ze swoją wściekłością sam na sam, reszta świata się nie liczyła.
- Crucio!
Trafiłam.
W chórze dziewczęcych krzyków jeden przebijał się najwyraźniej. I był to wrzask Zivit. Padła na zawaloną gruzem posadzkę, a jej ciało wygięło się wdzięcznie w łuk, wstrząsane impulsami, które nachodziły ją falami. Drżała jak w gorączce, a umalowana twarz zdawała się zapadać; peruka zleciała jej z głowy, ukazując łysą czaszkę pokrytą zaledwie kilkudniową szczeciną.
W tej chwili była tylko moja. Łączyła nas niewidzialna lina, po której biegły strumienie mocy wstrząsające moim ramieniem. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio Cruciatus uwolnił we mnie tyle przyjemności. Moja wściekłość była jak trucizna, którą Zivit poiła Nathira, a ja myślałam: czuj, że konasz, moja słodka, przyswój to cierpienie, bo teraz tylko to będziesz czuła.
I nagle zadziałał ten impuls.
Cofnęłam zaklęcie, a różdżka szarpnęła lekko w mojej dłoni, kiedy niewyzwolona energia wróciła do mego ciała. Szybkim ruchem ręki otarłam twarz, podczas gdy Zivit dygotała pośród jęków i oszalałych spojrzeń mieszkańców świątyni. Ale nie był to koniec atrakcji, które przygotowałam na dziś dla ukochanej siostry. Chwyciłam ją za ramię i bez większych problemów poderwałam ją w górę, aby ta stanęła na własnych nogach – kolana miała jak z galarety, a delikatna, śnieżnobiała szata podarła się w wielu miejscach, ukazując sekretne miejsca. Jedna pierś wyskoczyła jej na zewnątrz, a skórę na plecach miała w strzępach, lecz te obrażenia nie wzbudziły we mnie ani krzty litości. Opuściłam świątynię, wlekąc za sobą Zivit, a z sąsiednich domostw i kaplic wylegli nieśmiało na ulicę czarodzieje i czarownicy; nie byłam do końca pewna, czy z łóżek wywiódł ich pożar, czy może wrzaski kobiet. Choć wciąż wrzał we mnie nieposkromiony gniew, umysł miałam czysty i jasny. Odrzuciłam od siebie siostrę, a ta poleciała do przodu i potknęła się o te swoje wiotkie nogi, rozbijając sobie boleśnie kolana; choć było ciemno, błysnęły mi ślady krwi na alabastrowo białej płycie. Jeszcze jedno machnięcie różdżką, a piasek na powrót skręcił się w bicz, który okręcił się dookoła szyi Zivit i teraz ciągnął dziewczynę w stronę zamku. Ranną, spłakaną, upokorzoną. W niczym nie była mi podobna. Więcej wartały te podrzędne dziwki z obrzeży Kemmhyt niż siostra. Morderczyni Nathira. Było mi wstyd przed tymi wszystkimi ludźmi, że musieli oglądać upadek Zivit, lecz nie mogłam sobie pozwolić na obłudę. Nawet się nie odwróciłam. Nie mogłabym spojrzeć na te wykrzywione w grymasach niedowierzania twarze.
         Wrota zamknęły się za nami i otoczyła nas niemalże idealna cisza. Choć znaczna część zamku z całą pewnością już dawno nie spała, nikt nie ośmielił się zejść na dół, żeby zobaczyć, co dalej stanie się z siostrą królowej, ale ja doskonale wiedziałam, że o świcie wszyscy będą już znać los Zivit Lock-Nah. Zawlokłam ją do Sali Tronowej, nie zwarzając na jęki boleści, które wydawała, kiedy piaskowe sznury ciągnęły ją brutalnie po schodach, o które obiła sobie chyba wszystkie możliwe kości. Tutaj miał odbyć się jej proces, choć byłam przekonana, że na niego nie zasługuje.
         Czarny Pan siedział na swoim wysokim złoconym krześle, podpierając się nonszalancko o lewy podłokietnik, a wyglądał na całkowicie znudzonego, jakby oczekiwał na jakieś nudne przedstawienie. Nawet się nie wyprostował, kiedy wpadłam do komnaty, lecz jego oczy rozbłysły w ciepłym półmroku na widok poobijanej Zivit. Chwyciłam za wolny koniec czarodziejskiego bicza, pociągnęłam lekko, a piasek natychmiast rozsypał się po podłodze.
- Myślałaś, że się nie dowiem?! – ryknęłam jej w twarz, a ona zatrzepotała powiekami, jakbym chlusnęła jej w oczy jadem.
- Mój Boże… Dżahmes… co jest…?
Nie zdążyła zadać pytania, bo moja ręka z nieprzyjemnym hukiem zderzyła się z jej policzkiem. Uderzyłam zbyt mocno, bo poczułam pieczenie po wewnętrznej stronie dłoni, ale w tym momencie żadne sygnały z ciała do mnie nie docierały. Zapragnęłam przełamać siostrę na pół, chwycić pazurami za ten łysy łeb i urwać, bo to w nim zrodził się nikczemny plan zgładzenia Nathira. Nie potrafiłam osądzić, co napawało mnie większą odrazą — jej serce, które pokochało Czarnego Pana, czy może mózg, który stworzył tę całą farsę. Pohamowałam jednak wściekłość, gdyż nie mogła być w tej sytuacji dobrym doradcą. Złapałam czarownicę za ramię i zawlekłam w stronę podwyższenia, na którym znajdowały się dwa trony. Przeciągnęłam ją między dwoma rzędami kolumn i odrzuciłam od siebie tak, że Zivit wylądowała na pustym krześle. Uderzyła plecami w malowane oparcie, wydając z siebie stłumiony okrzyk, ale nie miała nawet sekundy, aby dość do siebie po tym gwałtownym spotkaniu z majestatem, bo znów ją dopadłam, chwytając jej twarz jedną dłonią.
- Możesz być pewna, że nienawidzę samej siebie tak samo, jak nienawidzę ciebie, bo dałam ci się zwieść – wysyczałam. W jej oczach błysnęły łzy, ale moje serce było na nie odporne. – Otrułaś Nathira, jakby był twoją własnością, a wszystko po to, żeby się na mnie odegrać. Nawet nie przyszło ci do głowy, że on najmniej zawinił w naszych sporach!
Jeszcze jeden bolesny policzek, ale tym razem moja dłoń nie odniosła żadnych obrażeń. Zivit przewróciła oczami na Czarnego Pana, ale on jedynie przyglądał się temu z całkowicie letnim zainteresowaniem, jakby przysłuchiwał się jałowej gadaninie przy kremowym piwie. Patrzył, jakbym była uczennicą, a on mistrzem, który nareszcie zezwolił mi na samodzielne działanie. A ja zamierzałam wycisnąć z niego jak najwięcej.
- Nie rozumiesz… ja nie myślałam…
- Och, myślałaś! – przerwałam jej, a gorąco na moment mnie zamroczyło. – Wszystko zaplanowałaś, podawałaś mu truciznę i w swoim wyrachowaniu patrzyłaś, jak umiera! W potwornych męczarniach! Po co to zrobiłaś? Tego chciałaś? TEGO? - Chwyciłam ją za gardło i przycisnęłam do fotela, a oczy wylazły jej na wierzch. – Powiedz mi, jak ci się teraz zasiada na tronie? Czujesz się potężna?
Przez cały mój monolog bełkotała coś gorączkowo, ale nie zdołała się przebić przez siłę mojego głosu, dopiero kiedy na chwilę umilkłam, aby złapać oddech, wykrzyknęła:
- Daj mi powiedzieć! Daj mi powiedzieć!!!
Cofnęłam rękę i postąpiłam o krok do tyłu, wpatrując się w siostrę z taką intensywnością, że w innym wypadku spopieliłby ją żar mego spojrzenia, ale nie teraz, kiedy od tej rozmowy zależało jej być albo nie być w Kemmhyt. Przez moment miałam ochotę spoliczkować ją po raz trzeci, ale naszła mnie silna ochota posłuchania tego, co chciała mi powiedzieć. Opuściłam ręce i, wciąż ciężko dysząc, zachęciłam ją:
- Dobrze, Zivit… Z wielką chęcią wysłucham tego, co masz mi do powiedzenia.
Minęła chwila, zanim czarownica doszła do siebie. Jej pierś falowała szybko i niespokojnie, kiedy ocierała brudną od sadzy, krwi i łez twarz, a dłonie trzęsły się jej tak, że z pewnością nie byłaby w stanie utrzymać różdżki. Poderwała się też z krzesła, jakby palił ją w siedzenie – doskonale, dokładnie tak od dzisiaj powinna reagować na choćby samą myśl o tronie Kemmhyt.
- Ja przyznaję… przyznaję, że otrułam Nathira… Nie mogłam już go znieść… nie mogłam znieść tego, jak przychodził do mnie w nocy, dotykał… - Twarz jej stężała, a policzki pod rozmazanym makijażem poczerwieniały. – A po wszystkim mówił, jak mnie kocha… Te słowa były jak… jak jad. Musiałam się od niego uwolnić, a nie widziałam innego wyjścia… Dżahmes, ja tak bardzo nie chciałam go zabijać… - Ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała żałośnie, łykając łzy. – Przysięgam, że nie zrobiłabym tego, gdybyś mnie nie przymusiła do tego małżeństwa… Ja nie jestem zła…
Dosyć było tej spowiedzi. Wykrzywiona w groteskowym grymasie twarz Zivit wywoływała we mnie jedynie obrzydzenie, a słowa, które miały być tarczą, stały się mieczem, który utnie jej głowę. Nie było w niej ani odrobiny skruchy, mało tego, całą sytuację obróciła tak, aby to moja wina pozostała na wierzchu. Nie chciałam już tego słuchać. Machnęłam energicznie różdżką, a zaklęcie uciszające odebrało jej mowę. Było tysiące innych sposobów na rozwiązanie tej sprawy, a ona wybrała najprostszy — morderstwo.
- Nie ma w Kemmhyt miejsca dla trucicielek – oświadczyłam. – Powinnaś stanąć przed sądem, a następnie zostałabyś powieszona, ale znaj łaskę swej królowej. Opuścisz królestwo, a twoja noga już nigdy tutaj nie postanie. Rzekłam.
Ogłuchłam na błagania Zivit. Została odprawiona tak, jak stała – bez ciepłego odzienia, boso, w podartej szacie i ze świeżymi szramami na całym ciele, ale to i tak dość, bo zasługiwała na to, aby kat wyprowadził ją nagą na szafot i tam zakończył jej żywot, który była winna Nathirowi. Sama postanowiła wymierzyć sprawiedliwość, więc ta powinna dotknąć i ją, ale jeszcze nic straconego. Udałam się z nią przed zamek, a później poszybowałam w stronę wysokiego muru, ciągnąc ją za sobą jak wielką szmacianą kukłę, ale nie leciałyśmy daleko. Wylądowałam na szczycie owalnego filara, a Zivit przycupnęła tuż obok mnie, chwiejąc się i dygocząc, lecz nie groził jej upadek, gdyż ściskałam mocno kawałek jej szaty na plecach. Przed sobą miałam rozległy, czarny pas pustyni; gdzieś tam aż roiło się do smoków, które tylko czekały na spotkanie z którymś z mieszkańców Kemmhyt. Miałam nadzieję, że tym nieszczęśnikiem będzie właśnie moja siostra. Urywane błagania o ostatnią szansę utonęły w gwarze, który panował przy świątyni Ozyrysa, którą wciąż usiłowano oczyścić z czarodziejskich płomieni. Ja i Zivit byłyśmy jedynymi świadkami jej wygnania – pchnęłam ją, a ona gruchnęłaby z całej siły o piach, gdyby nie moje zaklęcie – ostatnia łaskawość, której mogła ode mnie oczekiwać. Odwróciła zalaną obrzydliwymi łzami twarz w moją stronę, nie wierząc w to, co się właśnie wydarzyło, ale ja czułam na ten widok jedynie lód.
- Powodzenia. Przyda ci się, kiedy przyjdzie ci żyć pośród tych wszystkich potworów – rzuciłam jej na pożegnanie.
Moja twarz nie straciła niczego z zaciętości, nawet wtedy, gdy Zivit spojrzała na mnie po raz ostatni. Nie było to pokorne, łzawe spojrzenie, którym mogła mieć nadzieję jeszcze coś dla siebie ugrać, nie. Oczy miała silne i błyszczące, a wargi wykrzywił jej okropny grymas, jakby chciała mi nim powiedzieć: jeszcze zobaczysz, droga siostro, jeszcze się przekonasz.
Ale ja już się przekonałam. Zivit nareszcie ukazała mi swoje prawdziwe oblicze, nie miałam co do tego najmniejszych wątpliwości. Odchodziła w kierunku ciemności, nienawidząc mnie z całego serca, ale moje sumienie milczało. Była słabym ogniwem, które zniszczyłoby łańcuch tworzący Kemmhyt. Przegnałam ją nie tylko w ramach kary za zabójstwo, ale przede wszystkim dla dobra królestwa, poddanych i przede wszystkim swego syna. Nie mogłam pozwolić, aby dorastał przy kobiecie, która dopuściła się tak obrzydliwej zbrodni. 
Powróciłam do zamku, ugasiwszy pożar, który uprzednio sama wywołałam. Wystarczył piach, który - jak kołdra - okrył zabawiające się w komnatach płomienie. Ale tym razem nie byłam już ich bohaterką. Wręcz przeciwnie, czarodzieje i czarownice uciekali przed moim spojrzeniem, ale ja również na nich nie patrzyłam; uczyniłam swoje, po czym odwróciłam się i ruszyłam w stronę pałacu, gdzie czekał na mnie Czarny Pan. Wydawało mi się, że ta noc ciągnie się przez wiele miesięcy, a wiadomość o prawdziwym powodzie śmierci Nathira już przedawniła się w moim sercu. Wygnanie Zivit zadziałało na złamane serce jak najprzedniejszy eliksir leczniczy. Zasłużyła sobie na wszystko, co najgorsze, ponieważ musiałam przez nią cierpieć. To była uczciwa wymiana.
Zastałam Lorda Voldemorta siedzącego na swoim dawnym miejscu w Sali Tronowej. Wyglądał tak, jakby zupełnie nic się nie zmieniło; miał na twarzy nawet ten sam znudzony wyraz twarzy, a rękę podpierał na łokietniku w identyczny sposób, tylko w oczach tańczyły jakieś swawolne iskierki, kiedy rzekł cicho i jakby pochlebczo:  
- Doprawdy okrutne masz serce.

*

         Nie omyliłam się, kiedy założyłam, że z samego ranka cały pałac będzie aż huczał od plotek dotyczących Zivit. Można nawet powiedzieć, że nie doceniłam dworzan, gdyż okazało się, że już przy śniadaniu wpadły mi do uszu strzępy niedorzecznych historii, jakobym zawlokła siostrę do podziemnego wybiegu, gdzie przetrzymywałam smoczą królową, i rzuciłam jej Zivit na pożarcie. Nadal byłam nieco spięta po wydarzeniach poprzedniej nocy, ale w tej chwili nie mogłam po prostu powstrzymać uśmiechu, który dosłownie walczył z powagą, aby wkraść się na sekundę na moje usta.
         Teraz, kiedy Zivit nareszcie odeszła, przypuszczałam, że moje zmartwienia się skończą, ale w sercu narodził się nowy niepokój związany ze świątynią Ozyrysa. Wszak zdewastowałam ją w gorącym przypływie wściekłości, nie myśląc o skutkach swego czynu, a one mogły być straszliwe – choć mnie samej nie groził gniew mściwego Ozyrysa, mógł on odwrócić się przeciwko Silasowi. Przebłaganie było jedynym rozwiązaniem. Z czasem zdałam sobie sprawę, że moja decyzja nie była zbyt logiczna, lecz na początku byłam niemal pewna, iż jedynie Anubis mógł wyżebrać u Ostatecznego Sędziego łaskę dla mnie; byłam przecież jego kapłanką, zatem Najświętszy Szakal nie mógł odmówić mi pomocy. Po prostu nie mógł. Nie dopuszczałam do siebie tej wiadomości.
         Czarny Pan oczywiście uznał moje lęki za szczyt nonsensu. Był zadowolony z nieobecności Zivit i chyba wcale się nie przejął jej wiadomym losem na pustyni pomiędzy gadzimi gniazdami, ba, byłam prawie pewna, że Voldemort w pewien sposób… przytakiwał takiemu rozwiązaniu. Jednak nie mogłam mu się dziwić, gdyż wraz z odejściem mojej siostry zniknęły też po części i jego problemy. Zauważyłam, że bardzo szybko stał się na powrót na swój sposób czuły, chcąc zapewne odkupić swoje winy, lecz ja miałam w tej chwili na głowie dylematy natury religijnej, których nie sposób było odłożyć na później. Dlatego dwa dni po wygnaniu Zivit wezwałam Heather na całkowicie prywatną rozmowę. Pożar, który wywołałam w świątyni, diametralnie zmienił podejście mieszkańców zamku do swojej królowej, więc ów niepokój nie mógł oczywiście ominąć mojej ulubionej kapłanki. Zjawiła się punktualnie w drzwiach mojej komnaty, lecz nie potrafiła ukryć zakłopotania, topiąc tym samym moją sympatię do niej. Przypuszczałam, że jest rozsądniejsza.
- Usiądź – zaoferowałam, odwracając się od podłużnego zwierciadła stojącego w kącie. – Czy moje ciało wróciło już do formy po narodzinach księcia, hmm? Jak uważasz?
Kobieta nie śmiała odpowiedzieć, ale wcale mnie to nie zdziwiło. Przysłoniłam nagie ciało szlafrokiem i przeszłam przez komnatę, nie szczędząc Heather uśmiechu.
- Zhańbiłam święte oblicze Ozyrysa. – Westchnęłam. Nie zamierzałam owijać w bawełnę, ponieważ zależało mi na jak najszybszym rozwiązaniu tej sprawy. – Na początku myślałam o przebłaganiu, ale… Ale nie sądzę, aby to było dobre rozwiązanie. Wielki bóg Anubis jako pan łączony z ocaleniem Ozyrysa mógłby… Pomyślałam, że uzyskałby u niego w moim imieniu łaskę. Co o tym sądzisz?
Heather wyglądała na szczerze zaskoczoną moim pytaniem. Nie byłam do końca pewna, ale wydawało mi się, że dostrzegłam na jej twarzy jakiś jasny cień zazdrości. Pierwszy raz wyczułam, że jest mi nieprzechylna.
- Królowa wie, że rytuał połączenia…
- Zespolenie duszy z mocami Anubisa, a nawet i z samym Anubisem – przerwałam jej, prostując się jak wąż szykujący się do skoku. – Tak. Uważasz, że jest to jakieś rozwiązanie?
- Nie wiem, moja pani. – Wyglądała tak, jakby naprawdę nie chciała tego powiedzieć. – Ale to jest modlitwa na najwyższym poziomie, nie każda kapłanka jest w stanie to przeżyć…
Choć Heather mówiła to całkiem przekonująco, nie wzbudziła tym we mnie ani krzty lęku. Byłam przekonana, że chcę w tym uczestniczyć, aby boski Anubis wypełnił mnie sobą, że to już jest ten czas. Bezpieczeństwo mojego syna i przebłaganie Ozyrysa były warte takiego poświęcenia.
- Kiedy mogę zacząć? – zapytałam.
- Jutro.

         Oczy Silasa wciąż były niebieskie, ale wiedziałam, że to rychło się zmieni. Nie widziałam w nim podobieństwa ani do siebie, ani do Czarnego Pana, ani do żadnego innego członka mojej rodziny, ale tylko dlatego, że wciąż był maleńkim dzieckiem, a przecież każde dziecko jest niemal identyczne. Cieszył mnie delikatnie ciemniejszy kolor jego skóry, a kiedy jej się przyglądałam, przypominały mi się czasy, kiedy byłam niemal zmuszana przez matkę do unikania słońca, które neutralizowało zaklęcie i ujawniało moją prawdziwą karnację. Do dziś miałam żal do matki, że potrafiła nawet ingerować w mój wygląd, aby ukryć swoje kłamstwo.
         Zawiadomiono mnie, że specjalnie na moją prośbę dziś wieczorem odbędzie się rytuał połączenia. Z niezdrowego podniecenia Heather wywnioskowałam, że jest to przedsięwzięcie bardzo ważne i chyba niezbyt często odprawiane; mimo że sama byłam kapłanką, nigdy nie brałam w nim udziału, gdyż opiekunem faraonów i władców był nie Anubis, a Horus. Nadszedł jednak czas, aby zmienić panujące zwyczaje. Zespolenie z Anubisem stało się teraz moim celem, a żadne prawo – boskie czy ludzkie – nie mogło mi tego zabronić.
         Oddałam syna czatującej pod ścianą mamce; Basima była najstarszą córką Heather, a karmienie następcy tronu okazało się ogromną łaską, która spłynęła na całą jej rodzinę. Od teraz wszystkie starsze dzieci kapłanki Anubisa usługiwały mi i Czarnemu Panu przy śniadaniach, a synów czekała wspaniała kariera. Oczywiście największa szczęśliwość spłynęła na Basimę, gdyż samo obcowanie z księciem było nagrodą samą w sobie. Młoda dziewczyna nadawała się na opiekunkę, choć sama była przeciętnej urody i inteligencji. Nie znała angielskiego i częściej milczała, aniżeli się odzywała, choć ja sama często ją zagadywałam. Nie odziedziczyła urody po matce, która, choć nieco już podstarzała, nadal była jedną z piękniejszych kobiet w pałacu. Basima była wysoka i przysadzista, ogoloną głowę skrywała pod krótką peruką, która tylko uwydatniała okrągłą twarz. Oczy miała wąskie i ciemne jak każda pochodząca z Kemmhyt Egipcjanka, nos duży i mięsisty (przypuszczałam, że jej ojcem musiał być jeden z wielu ciemnoskórych mężczyzn mieszkających w zamku), a szerokie usta z wydatną górną wargą były prawdziwym klejnotem – jedyna jej cecha, która naprawdę mi się podobała. Mimo jej wielu wad byłam zadowolona z opieki, którą sprawowała nad Silasem. Miała duże piersi, w których nigdy nie miało braknąć mleka dla mego syna, aczkolwiek na wszelki wypadek pojono ją eliksirami wzmacniającymi jego produkcję, a przyjemne usposobienie uspokajało księcia, który był prawdziwym diabłem. Choć nie widziałam w swoim życiu zbyt wiele dzieci, on był żywym wulkanem energii. Czarny Pan się nie mylił, kiedy orzekł, że wyczuwa w nim wielką moc.
         Heather powiodła mnie do podziemi, gdzie znajdowała się specjalnie zbudowana do owej ceremonii kaplica. Trochę to trwało, zanim pokonałyśmy ponad tuzin krętych korytarzy i sekretnych przejść za kamiennymi ścianami, ale kiedy dotarłyśmy na miejsce, nie potrzebowałam zapewnienia Heather, aby wiedzieć, że to tu. Wszystkie pomieszczenia znajdujące się pod ziemią były raczej niewielkie i posiadały niskie sklepienia, ale to była zupełnie inne. Okrągła, przypominająca amfiteatr sala była zbudowana ze złotawego alabastru, a zagłębienie w ziemi musiało mieć jakieś dwadzieścia lub więcej stóp. Kiedy zeszłyśmy na sam dół, poderwałam głowę, a moim oczom ukazał się nierówny, prawie czarny sufit wykuty w litej skale, na którym lśniły imitujące gwiazdy plamy – nie byłam w stanie powiedzieć, co to było, ale stawiałam na jakiś fosforyzujący eliksir.
Okrągły plac, na który wystąpiłyśmy, był prawie całkiem pusty, nie licząc zmurowanego w ścianę posągu Anubisa. Jego siedząca na złotym tronie sylwetka miała ponad dziesięć stóp wysokości, a porażającą pierś obwieszono drogocennymi naszyjnikami, które musiały liczyć sobie co najmniej trzy tysiąclecia. Spostrzegłam też dwa rubiny wielkości kurzych jajek, które w znany mi sposób wprawiono w miejsce oczodołów. Spłynęła na mnie siła jego majestatu, a ja poczułam, jak nawet najmniejsze włoski na moim ciele stają dęba; natychmiast odwróciłam wzrok.
- Dziś będziesz tylko patrzeć, moja pani – wyszeptała Heather; ona również wyglądała na równie serwilistyczną, co ja.
Pozwoliłam jej się zaprowadzić za znajdującą się na szczycie schodów kotarę otaczającą całą komnatę; okazało się, że ma ona skrywać składzik z koszami pełnymi suszonych kwiatów, skrzynie z jakimś złotym proszkiem oraz inne cuda, o których zastosowaniu nie miałam zielonego pojęcia. Przyklękłam przy grubej zasłonie i spoglądałam przez wąską szparkę, jak Heather powoli przygotowuje się do ceremonii. Wezwała jedno z ogromnych pudeł, a ono pokornie sfrunęło ze szczytu schodów i odwróciło do góry dnem, wysypując na okrągłą scenę ów podejrzany piach, który do złudzenia przypominał proszek Fiuu. Jeszcze jedno machnięcie różdżką, a u stóp posągu Anubisa zapłonęło ognisko. Patrzyłam właśnie, jak Heather zrzuca szaty, kiedy przy wejściu nagle zrobiło się tłoczno. Nikt nie śmiał odezwać się ani słowem, lecz podniecenie szumiące w ciałach mężczyzn i kobiet było wręcz dosłyszalne. Choć znajdowałam się dość daleko, bez problemu dostrzegłam, że czarodzieje i czarownice były w różnym wieku – zdecydowanie przeważali młodzi, mniej więcej dwudziesto i trzydziestoletni kapłani, ale moje oko wypatrzyło także staruszkę, która nie mogła mieć mniej niż osiemdziesiąt lat. Od chwili przybycia nikt nie wydał z siebie nawet najcichszego odgłosu; wszyscy jak jeden mąż rozebrali się się do naga (z przerażeniem spostrzegłam, że owa staruszka ma zaskakująco jędrne ciało, a ogromne piersi nie zwisają jej do kolan), porozumiewając się ze sobą jedynie spojrzeniami. Czterdziestokilkuletni mężczyzna ustawił na najniższym stopniu ogromny bęben; w momencie, gdy jedna z młodszych dziewcząt zaczęła wsypywać do ognia jakieś suszone, różowawe rośliny, czarodziej zaś począł uderzać pałką w membranę w szybkim, regularnym rytmie. Heather dobrze zrobiła, prowadząc mnie na sam szczyt komnaty, gdyż z tej wysokości miałam idealny ogląd na ceremonię. Nadzy czarodzieje skupili się przy ognisku, wdychając szybko i intensywnie mocne białe opary powstałe z płonących w ogniu kwiatów. Nikt tu nie wstydził się swego ciała, lecz to akurat mnie nie zaskoczyło, gdyż nagość w Kemmhyt była na porządku dziennym.
Kapłani odsunęli się od ogniska. Teraz już cała scena była skąpana w szaroróżowym dymie, co dodatkowo musiało wzmocnić ich podniecenie; całkowicie odpłynęli, mając w głowie jedynie najświętszego boga Anubisa. Głos bębna nie ustawał. Ustawili się jeden obok drugiego przed posągiem, drepcząc niespokojnie w miejscu, a za ich plecami pojawił się jakiś czarodziej w średnim wieku – również był nagi, a ciągnął za sobą małego szakala. Z trudem dostrzegłam, że ktoś związał mu pysk jakimś fioletowym kawałkiem szmaty lub chusty, aby powstrzymać go przed skomleniem i warczeniem. Poczułam boleść w sercu, ponieważ przypomniał mi się niespodziewanie Nathir. Choć nie znałam dokładnie przebiegu rytuały, już wiedziałam, że nie skończy się on najlepiej dla tego dzikiego psa. I wcale się nie myliłam.
W dłoni czarodzieja pojawił się nagle długi zakrzywiony nóż przypominający nieco sierp, lecz cały był zrobiony ze srebra. Zadrżałam, kiedy spostrzegłam, jak rozcina zwierzęciu brzuch i klatkę piersiową; krew siknęła obficie na boki, a szakal wydał z siebie stłumiony jęk, usiłując wyrwać się z mocnego uścisku mężczyzny. Poczułam, jak drobne włoski na karku stają mi dęba; byłam na siebie zła za ten ludzki, słaby odruch, zwłaszcza że byłam świadkiem gorszych scen. Choćby egzekucja smoka w Kemmhyt… Ja starałam się opanować żal i obrzydzenie, podczas gdy wszyscy uczestnicy ceremonii stłoczyli się dookoła szarpiącego się zwierzęcia i włożyli dłonie w otwór, który powstał przez cięcie czarodzieja; krew obficie zalała złoty proszek, a pies drgnął jeszcze kilkakrotnie i zamarł w błyskawicznie nadchodzącym wiecznym śnie. Serce zabiło mi mocniej w piersiach, zebrało mi się też na wymioty, ale wytrwale patrzyłam, jak nadzy ludzie smarują się entuzjastycznie krwią, podając sobie jakiś czerwony, parujący jeszcze życiem organ – z niepokojem przyłożyłam dłoń do własnego serca, jakbym chciała ochronić je przed wyrwaniem. Czułam też w jego okolicy nieprzyjemne łaskotanie. Po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że wyłączyłam się na ten pulsujący rytm bębna, mimo że czarodziej wcale niedelikatnie walił w rozciągniętą kozią skórę. Przez ułamek sekundy obudziła się we mnie stara Victoria Hortus, która chciała stąd natychmiast uciec, lecz królowa nie dała się stłumić – natychmiast przegnała ją niewidzialnym mieczem, tłumacząc, że przecież to wszystko dla syna. Dla Silasa, który nie mógł zacząć życia z balastem gniewu Ozyrysa na swoich barkach. Miałam jednak nadzieję, że dalsza część ceremonii będzie wyglądać mniej krwawo (byłam wdzięczna temu wielkiemu mężczyźnie za to, że wyniósł ciało szakala ze świątyni).
         I znów się nie omyliłam; nie było już rytualnych tortur, jedynie dziwaczne, paralityczne tańce – kapłanki i kapłani wyglądali komicznie z tymi posmarowanymi krwią twarzami, piersiami i przyrodzeniami, podskakując i potrząsając głowami, a wszystko to w narastający rytm bębnów. Było jednak w tym absurdzie coś, co wywoływało niepokój; w tej chwili do mnie doszło, dlaczego Heather była tak zaniepokojona, kiedy mówiła o Połączeniu. Z początku myślałam, że to jedynie modlitwy, które albo dotrą, albo nie dotrą do bogów, lecz w końcu coś się zaczęło dziać… Może nie było to namacalne i całkiem widoczne (podejrzany dym z ogniska wypełnił już prawie całą komnatę), ale zaczęłam czuć jakąś obecność. Obecność… jakby to powiedzieć… czegoś. Jakiejś ciemnej mocy, lecz ta magia nie była wcale nieprzychylna, wręcz przeciwnie. Powietrze prawie pulsowało jej elektrycznym zainteresowaniem, a krążyła pomiędzy nagimi ludzkimi ciałami jak sęp poszukujący ofiary, jednak czyniła to z tak zawrotną szybkością, że wydawało mi się, jakoby migała niewidzialnym światłem. A oni tańczyli i tańczyli, obijając się o siebie; męskie przyrodzenia śmiesznie podskakiwały, a kobiece piersi kołysały się na wszystkie strony. W końcu pierwsza czarownica upadła na ziemię, trąc głową po posadzce. Nie minęła chwila, a reszta poszła w jej ślady – jedni przyciskali czoła do podłogi, inni posypywali sobie głowy złotym prochem, a jeden mężczyzna przeszedł ich pozostałych, tarzając się po tym pomieszanym z krwią piasku. Najwyraźniej bardzo mu zależało, aby Anubis to na niego zwrócił uwagę. Albo po prostu całkowicie stracił nad sobą kontrolę? Oni wszyscy utracili zmysły, wyglądali jak nie z tego świata. Jakby ich dusze opuściły ciała i pociągały za sznurki, bawiąc się tymi bezwolnymi kukłami, a wszystko w idealnym milczeniu.
         Nie byłam w stanie powiedzieć, ile minęło minut od zarżnięcia psa, ponieważ rytuał był tak emocjonujący, że straciłam poczucie nie tylko czasu, ale i własnego ciała. Byłam w ciężkim szoku, a to co się teraz działo miało do mnie dotrzeć dopiero później. Moje przerażenie pogłębił nagły ostry okrzyk, który wydała, jak się potem okazało, owa starsza kobieta o nienaturalnie ładnych piersiach. Padła na plecy, a jej ciało dostało jakiegoś ataku – przewalała oczami jak w niezwykle bolesnej agonii, a kończyny zginały się pod takimi kątami, jakby czarownica była całkowicie pozbawiona kości. Wystarczył moment, aby z oczu, ust i nosa trysnęła krew (dostrzegłam też coś czerwonego przy uszach); po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że pocę się okropnie pod peruką i zaciskam palce na krawędzi kurtyny. Mimo że czułam przychylną energię ciemnej mocy, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jego ona dobra jedynie dla wszystkich, których ona nie dotyczy, a staruszka musi w tej chwili znosić niesamowite katusze. Pokraśniała na pomarszczonej twarzy, a krew trysnęła jej z warg wąską, gorącą strużką, ale nikt ze zgromadzonych tu czarowników nie skoczył jej na ratunek. Każdy był zajęty własnym tańcem i własną euforią wynikającą z otoczenia słodkiej mocy boga Anubisa, wydawało mi się, że nawet nie słyszeli wrzasków opętanej czarami wiedźmy. Wykrzykiwała jedno słowo: towarzysze.
Przełknęłam ślinę, ale poczułam ostry ból w gardle, gdyż w ustach całkowicie mi zaschło. Ciemne wibracje były wręcz wyczuwalne, mogłam nawet powiedzieć, że widziałam drżenie powietrza, które było przesiąknięte boską mocą. Przenikała przez całą komnatę, nawet ja czułam jej wpływ na sobie, lecz był do jedynie blady strzęp cienia tego, co kotłowało się na okrągłym placu na samym dole świątyni. Przepływała przez tańczące ciała, dzięki czemu te podrygiwały jeszcze intensywniej, jakby to właśnie ta magia nimi kierowała. Jakby to ona pociągała za sznurki przyczepione do kończyn wielkich nagich marionetek.
         I nagle wszystko się skończyło. Urwało się gwałtownie, moc rozbiegła się we wszystkie strony, a jakiś niewidoczny, jaskrawy strumień energii wyrwał się z ciała staruszki. Byłam tym wszystkim zbyt zaabsorbowana, za bardzo pobudzona. Samo oglądanie tego było dla mnie jak niezaspokojona potrzeba seksualna, chciałam nie tylko na to patrzeć, ale i wziąć w tym udział. Sama myśl o tym, że mogłabym mieć w sobie oddech Anubisa sprawiła, że zadrżałam za kotarą, a włosy zjeżyły mi się na karku.
         Musiało minąć trochę czasu, aby uczestnicy rytuału doszli do siebie. Choć los staruszki opętanej przez Anubisa był mi całkowicie obojętny, lecz z drugiej strony drżałam o nią, obawiałam się, że mogła już się po tym nie obudzić, ale nie, dwaj nadzy mężczyźni pomogli jej się podnieść i łaskawie podprowadzili do najniższego stopnia, aby mogła na nim usiąść i ostrożnie włożyć przez głowę lnianą szatę. Inne kobiety również w pośpiechu zbierały swoje suknie z podłogi, jakby nagle poczuły się zawstydzone swoim stanem, choć jeszcze kilka minut temu, kiedy tańczyły, dalekie były tak pruderyjne. Chciałam już wyjść, lecz Heather wcześniej ostro wyraziła swoje zdanie, że muszę przez cały czas zostać w ukryciu, ponieważ na takie rytuały nie wolno spraszać widzów. Domyślałam się, jak ci ludzie musieliby być zestresowani, gdyby mieli świadomość, że obserwuje ich królowa. Dlatego nie bez poirytowania odczekałam, aż wszyscy opuszczą świątynię, po czym wyskoczyłam zza kurtyny. Głowa ciążyła mi od nadmiaru pytań, nie mogłam myśleć o niczym innym, jak tylko Anubis, rytuał, szakal i Silas, a wszystko to przeplatało się jaskrawymi wizjami Nathira.
- Doszło to Połączenia! – zawołałam cicho, podczas gdy Heather usuwała różdżką ślady krwi na pierwszych schodkach.
- Tak – przyznała. Ta wiadomość nie zrobiła na niej aż takiego wrażenia. – Zazwyczaj dochodzi. Od kiedy mamy Raszidę, przeważnie tak się dzieje. Anubis upodobał sobie ją już dawno temu, ale ona… jakby to powiedzieć… opierała się. Dopiero sześć lat temu postanowiła do nas dołączyć, a ON od razu w nią wstąpił. Nie wybrał już po tym żadnej innej kapłanki ani kapłana, co jest dziwne, bo on… no… jest raczej kapryśny. Pragnie posmakować wielu ciał.
Wciąż byłam w szoku, a jej słowa tylko umocniły we mnie ten nieprzyjemny stan pustki. Heather wprawiła mnie w zaskoczenie swoją rozległą wiedzą, która mogła wynikać jedynie z doświadczenia. Choć nigdy z nią o tym nie rozmawiałam, zaczęłam przypuszczać, że pierwszy raz wzięła udział w rytuale zespolenia jeszcze jako nastolatka, ba, albo i wcześniej!
- To niesamowite… Mówisz o nim jak o mężczyźnie – wyszeptałam zdrętwiałymi wargami.
Kapłanka usuwała teraz złocisty proch, a robiła to z taką dokładnością, jakby za chwilę miała tu się odbyć kolejna ceremonia. Wyglądała tak, jakby naprawdę nie chciała w tym momencie reagować na moje rozemocjonowanie i urywane zaczepki, ale nie miała przecież wyboru, gdyż byłam jej królową.
- Jest bogiem, ale naturę ma dokładnie taką samą. – W jej głosie zabrzmiała z trudem ukrywana gorycz, którą usiłowała nadrobić mocnym spojrzeniem posłanym wykutemu w skale Anubisowi, ale ten siedział na swoim tronie tajemniczy i milczący, kpiąc swoim spokojem ze słów Heather. – Potrafi uszczęśliwić do szaleństwa, ale jest to okupione długim cierpieniem.
Natychmiast pojęłam, co miała na myśli.
- Połączył się kiedyś z tobą, tak?
- Miałam dwanaście lat. Zostałam tu zesłana wbrew swojej woli, a on od razu mnie wybrał, choć nie do końca pojmowałam, na czym to wszystko ma polegać. Nie znałam wtedy ani cielesnego pożądania, ani tak straszliwej mocy, jakiej doświadczyłam, kiedy Inpw we mnie wniknął. Otworzyły mi się oczy, zobaczyłam rzeczy straszne, ale i cudowne, byłam cała napełniona jego magią… Mimo że odczuwałam wtedy straszny ból, byłam spokojna, bo wiedziałam, że w jego ramionach jestem bezpieczna. Ale w końcu mnie opuścił i już nigdy więcej we mnie nie wstąpił. Mogę teraz jedynie doświadczać tej słabej imitacji jego mocy, kiedy wchodzi w ciało innej…
Pozwoliłam jej mówić. Słuchałam, na Anubisa, jeszcze nigdy tak nikogo nie słuchałam, wyłapując łapczywie każde słowo, które ukształtowało jej wargi. Opowieść ta natychmiast wpłynęła na moją wyobraźnię, a w głowie narodziło się kolejne istotne pytanie, które mogło zmienić dosłownie wszystko. Poczułam, jak wnętrzności wykręcają mi się ze zdenerwowania, bo tak bardzo chciałam usłyszeć odpowiedź… Jakąkolwiek odpowiedź.
- Czy można jakoś… korzystać z tej mocy? Mówisz, że wnika w ciało z całą swoją magią, a wiem, że wszystko kręci się dookoła ciemności. Nie wiem, na ile to możliwe, ale… widziałam, jak się materializuje. Jakby… przenikała przez was, przypominając trochę ducha… Ciężko mi to opisać – wydusiłam z siebie, gestykulując żywiołowo, ale nawet te poczynania nie ułatwiły mi zmaterializowania wszystkich swoich myśli.
Heather jednak nie miała problemu ze zrozumieniem tych słów, jakby doskonale wiedziała, o czym mówię. Musiała wiedzieć! W końcu sama przeżyła to na własnej skórze, pal licho, że było to osiemnaście lat temu. Ważne, że w ogóle miało miejsce. A ja zapragnęłam natychmiast w to wstąpić. Musiałam, nie było takiej możliwości, aby mi odmówiono. Słowa, towarzyszyły mi tu jedynie słowa, a ja chciałam to poczuć, przekonać się na własnej skórze, co oznacza zostać przenikniętą przez najbardziej nieokiełznanego z bogów. Opowieści kapłanki nie odstraszyły mnie ani na chwilę.
- Nie wiem, moja pani, to potęga, której ludzki umysł nie jest w stanie pojąć.

*

         Znów zatonęłam w starożytnych księgach, zapominając o całym świecie. Nic już nie miało dla mnie znaczenia, tylko ten jeden temat. Ta jedna myśl. Szczerze wątpiłam, aby księgi zaspokoiły moją ciekawość, która w zasadzie nie była jedynie samym pragnieniem poskromienia żarłoczności mego umysłu, lecz raczej czymś, czemu przyświecała idea. Przez długie lata patrzyłam z podziwem najpierw na Toma Riddle’a, potem na Lorda Voldemorta, marząc o tych wszystkich niepotrzebnych rzeczach i sprawach, choć gdzieś z tyłu głowy miałam myśl – znaleźć nareszcie coś, co mogłoby uczynić mnie niezależną wobec jego potęgi i planów. A okiełznanie ciemnych czarów wypływających prosto z boskości Anubisa… To byłoby czymś wielkim. I pożądanym, och tak, jeszcze nigdy nie pragnęłam czegoś tak bardzo, jak tego. Ale… Zaraz? Czego chciałam? No właśnie… Tego musiałam się dowiedzieć.
         Boskość Anubisa wychwalano w wielu papirusach pochodzących jeszcze z czasów Starego Państwa, lecz nie było tam nic godnego mojej uwagi. Zupełnie. Nic. Nie powiem, że byłam zawiedziona, gdyż spodziewałam się takiego końca moich poszukiwań, choć tak naprawdę te jeszcze się nie rozpoczęły. Teksty modlitewne wychodziły mi już bokiem, a opisy klątw i zaklęć wysyłanych w niebo pod adresem Mistrza Mumifikacji straciły na znaczeniu. Pragnęłam jednego – czegokolwiek o magii pochodzącej od Anubisa, a nie o jego świętości i wspaniałomyślności. O tym wszystkim wiedziałam już od dawna. Cholera. Powinnam zgłębić zaklęcia umysły, lecz teraz nie było już na to czasu. Najłatwiej byłoby zwrócić się z tym do Czarnego Pana, on bez trudu odnalazłby pożądane książki (o ile takowe istniały), ale ja nie chciałam niczyjej pomocy. Pragnęłam coś nareszcie zrobić samodzielnie, na bogów pod sklepieniem Nut, po prawie trzydziestu pięciu latach życia na tej ziemi musiałam nareszcie zacząć polegać tylko na sobie. I tylko w sobie dopatrywać źródła rozwiązania moich problemów. Dlatego, akceptując wszystkie swoje merytoryczne braki, zadecydowałam, że nie opuszczę biblioteki, dopóki czegoś nie znajdę.
         I trzymałam się swego postanowienia.
         Piłam eliksiry, które miały regenerować moje siły i odpędzać senność, jadałam w samotności nad książkami, choć wiedziałam, że wnoszenie wszelakiego prowiantu do biblioteki było grzechem. Żartowałam w myślach, że nawet sam Toth poczułby się oburzony, gdyby ujrzał okruszki na stronach tysiącletniego tomu. Mimo że nadal tkwiłam w punkcie wyjścia, stawałam się coraz bardziej zapalczywa, ignorując wcześniejsze niepowodzenia. Wymazałam z głowy nawet smoki i Silasa. Nie musiałam brać udziału w rytuale zespolenia, aby Anubis mnie opętał.
         Po jakimś czasie – domyślałam się, że dość długim – przyszedł do mnie Czarny Pan. Choć wiedziałam, że z biblioteki i tak nie korzystano zbyt często, zamknęłam ją na cztery spusty, aby absolutnie nikt nie ważył się mi przeszkadzać. Oczywiście dla Lorda Voldemorta moje śmieszne zaklęcia nie były żadną przeszkodą, pokonał je z dziecinną łatwością i wszedł do środka, szeleszcząc nonszalancko połami swej czarnej szaty. Mogłam założyć się o wszystkie księgi w mojej bibliotece, że czynił tak specjalnie, abym usłyszała go już spod głównego wejścia, gdyż on sam potrafił poruszać się całkowicie bezszelestnie. Tym razem jednak pozwolił sobie na tę czysto ludzką przypadłość i dał się zlokalizować. Przeszedł wzdłuż zawalonego stosem ksiąg i rozwiniętych rolek papirusów biurka, ale ja nie zaszczyciłam go nawet przelotnym spojrzeniem. Wciąż nie wybaczyłam mu śmiałych poczynań z Zivit, choć być może był to zaledwie krótki flirt; istotne, że miał on miejsce.
- To czwarty dzień, kiedy stąd nie wychodzisz – przemówił, po czym przyciągnął sobie krzesło i usiadł po drugiej stronie biurka. 
Choć normalnie każdy inny człowiek zostałby natychmiast przysłonięty przez wysoki stos czekających na przejrzenie ksiąg, on był tak wysoki, że bez problemu mógł mnie w tej pozycji obserwować.
- Drzwi były zamknięte. Nie jesteś tu mile widziany – mruknęłam znad wyjątkowo źle zachowanego zwoju pergaminu – tak, jak reszta mieszkańców tego domu. Skoro już musisz tu być, oszczędź mi swoich złośliwości, dobrze?
Nic na to nie odpowiedział, jakby milcząco zgodził się z moją prośbą, lecz nie mógł długo usiedzieć na miejscu. Najwyraźniej wpatrywanie się w szczyt mojej peruki nie było aż tak interesujące, jak się spodziewał, bo kątem oka dostrzegłam, jak się rozgląda, zapewne bawiąc się zwyczajowo różdżką. Chciałam się skupić, lecz jego obecność skutecznie mnie rozpraszała.
- Ontologiczne dociekania starożytnych, Magia Malefica Corinthi, Filozoficzne orzekania o ciemnych mocach w mitologii… No, no, czyżbyś zainteresowała się magią z dziedzin tych „niedozwolonych”? – zapytał, biorąc do rąk wymienione tytuły. Miałam ochotę cisnąć w niego pierwszą lepszą księgą za ten śmiech. – Widzę, że traktujesz poważnie smocze zamiary wobec Kemmhyt, tylko szukasz w niewłaściwych książkach…
- Bo nie szukam niczego na smoki – mruknęłam.
Stwierdziłam, że w tych notatkach niczego mądrego już raczej nie znajdę, więc stuknęłam różdżką w pergamin, a on zwinął się wdzięcznie i odleciał posłusznie z powrotem na swoje dawne miejsce na półce. Sięgnęłam po kolejne dzieło o zachęcającym tytule Czy Ciemni Bogowie naprawdę byli tacy źli?, rozłożyłam przed sobą i otworzyłam na pierwszej stronie, licząc na jakiś spis treści, lecz okazało się, że znowu muszę kartkować. Voldemort natomiast uniósł nieistniejące brwi i przekrzywił lekko głowę, najwyraźniej świetnie się bawiąc, rozmyślając o planach, które sobie „wydumałam” pod tą wielką peruką.
- Liczę zatem, że mnie oświecisz.
- Nie sądzę, byś musiał wiedzieć – odparłam sucho.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której Czarny Pan przyswajał moją odmowę. Wydał z siebie krótki, szorstki dźwięk, który zwykle imitował śmiech i zapytał, unosząc się lekko na swoim krześle:
- Ty? Ty nie sądzisz? A co…?
- A co? – Uniosłam głowę i posłałam mu spojrzenie na tyle beznamiętne, na jakie było mnie w tej chwili stać, a stać mnie było na wiele. – Masz do mnie jakąś sprawę? Czy tak po prostu postanowiłeś chwilę się nade mną popastwić?
Wiedziałam, że to spojrzenie, ten wyraz twarzy i przede wszystkim te słowa w ustach innej osoby byłyby równoznaczne z wyrokiem śmierci, ja jednak doskonale wiedziałam, na ile i w jakim momencie mogę sobie pozwolić. Spędziłam u jego boku już tyle lat i niejednokrotnie wyrywały mi się o wiele gorsze słowa i o wiele bezczelniej wypowiedziane. Już dawno skończył się czas, kiedy mógł mną pomiatać, jak tylko chciał, ale on najwyraźniej jeszcze nie przyswoił tej zmiany.
Wykrzywił się wściekle, a oczy rozbłysły intensywną czerwienią, lecz nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Byłam bez snu, jak doskonale to zauważył, już cztery dni, a eliksiry nie dawały takiego samego efektu jak oddanie się w objęcia Morfeusza, więc było mi naprawdę wszystko jedno, czy ugodzę w jego napompowane ego, czy też nie. Patrzyłam na niego tym samym zmęczonym, obojętnym wzrokiem, aż zerwał się ze złością z krzesła i ruszył w kierunku wyjścia, wciskając swe drogocenne drewienko do kieszeni. Uśmiechnęłam się w duchu, bo nie pomyliłam się, kiedy pomyślałam o zabawie różdżką. Trzasnęły drzwi, a w bibliotece znów zapanowała martwa cisza. Znowu miałam spokój. Pozbyłam się natrętnego owada, którego potrzebowałam zawsze, tylko nie w tym momencie. Myśl o Voldemorcie jak o brzęczącej musze wywołało mój kolejny uśmiech i poprawiło nieco humor, co pozwoliło mi z jeszcze większym zapałem zabrać się do pracy.
         Szczęście dopisało mi dopiero piątego dnia. Poszukiwaniom towarzyszyły mi mieszane uczucia, bardzo przypominając wagę – war aż rozsadzała mnie energia, kiedy wertowałam opasłe dzieła, później znowu wszystkie moce opuszczały moje ciało, a ja musiałam zrobić sobie krótką przerwę, by napić się wina lub przekąsić coś nieinwazyjnego. Ale nareszcie natknęłam się na coś godnego uwagi, a potrzebowałam na to prawie pięciu dni. Calusieńkich. Cholernych. Pięciu. Dni. Wydawało mi się, że znam już chyba wszystkie tytuły ksiąg, które mają coś wspólnego z naszymi wierzeniami, byłam wypompowana, ale w momencie, gdy moim oczom ukazał się rozdział dziewiętnasty w zaskakująco grubym tomie zatytułowanym na złoto Historia opętań, poczułam zaskakujący przypływ energii. Co prawda księga pochodziła zaledwie sprzed trzech stuleci, a należała zdecydowanie do grona tych „czarniejszych”, lecz nie przypuszczałam, że rytuał zespolenia będzie zakwalifikowany do grona tych obrządków, które mają jakiś związek z szatanem jako takim, a już na pewno z czymś niepożądanym przez przeciętnego czarodzieja. Rozdział był w całości poświęcony ceremoniom wywodzącym się ze Starożytnego Egiptu, dlatego opisano tam nie tylko Połączenie, ale i wiele innych interesujących rytuałów. Wiedziałam, że kiedyś jeszcze wrócę do tej książki, kiedy tylko rzucił mi się w oczy stosunek z krokodylem. Ale teraz nie było czasu na szperanie za ciekawostkami. Czytając, zauważyłam sceptycyzm autora, który chyba nie był fanem Anubisa ani nawet Egiptu, który kilkakrotnie określił Połączenie mianem zabobonnej zabawy mającej na celu jedynie zaspokojenie pragnienia krwi opętanego czarną magią Anubisa – tu autor mnie zadziwił, traktując poważnie nasze wierzenia – który ofiaruje w zamian część tej ciemnej mocy. Nie dowiedziałam się z tego akapitu niczego nowego, gdyż o wniknięciu w ciało powiedziała mi Heather. Ja potrzebowałam odpowiedzi na pytanie: czy możliwe jest kierowanie otrzymaną mocą? Czy częste łączenie się z Anubisem potrafi zwiększyć poziom magii w naczyniu, którym był czarodziej? Nie podobał mi się ten tekst, którego równie dobrze mogłam w ogóle nie znaleźć, aczkolwiek spodobało mi się jedno określenie, którym autor nazywał ludzi bratających się w tak intymny sposób z Inpw – Skaza Anubisa. Czyżby faktycznie ten rytuał zostawiał w człowieku jakiś trwały ślad? Musiałam się przekonać, a przecież nie miałam nic do stracenia; nie wierzyłam, aby moją dusze mogło spotkać coś gorszego niż rozerwanie.

         Wynurzyłam się z biblioteki jak demon ze swojej pieczary. Po pięciu dniach bez choćby grama snu byłam wykończona i z pewnością zataczałabym się jak pijana, gdybym nie miała w sobie tyle samozaparcia. Wiedziałam, że postąpiłam nieodpowiedzialnie, usuwając się w cień na prawie tydzień, przez cały czas miałam tę świadomość, ale czułam, że nie mogłam uczynić inaczej. Zdawałam sobie też sprawę z tego, że Czarny Pan od zawsze traktował Kemmhyt z pewną beztroską, lecz, koniec końców, zawsze mogłam na niego liczyć. Kiedy było już blisko rozwiązania, a ja odizolowałam się na ten czas od świata polityki, rytuałów, budownictwa i bitew, wziął na siebie dyrygowanie tymi wszystkimi urzędasami, których szczerze nie znosiłam. A on radził sobie z nimi tak znakomicie, że śmiało mógłby mnie zastąpić na tronie. Był stworzony do dzierżenia władzy.
         Miałam dużo do zrobienia, jednak pierwsze skrzypce zagrały typowo ludzkie potrzeby. Mój umysł wiele utracił na świeżości, gdyż eliksiry uzupełniające sen dodatkowo mieszały mi w głowie i otumaniały zmysły, dlatego pierwszym i najważniejszym miejscem była sypialnia. Zanim jednak udałam się na spoczynek, zajrzałam na chwilę do Silasa; nie widziałam go wszak od wielu dni, co nie było dla mnie czymś naturalnym, gdyż wcześniej potrafiłam spędzać z nim sporą część dnia (o ile było to oczywiście możliwe). Wzięłam księcia od Basimy – akurat spał. Pachniał wszystkimi czarodziejskimi wonnościami i kadzidełkami, które miały mu zapewnić spokój i przychylność bogów, oddalając tym samym złe moce. Pięć dni rozłąki sprawiły, że spostrzegłam, jak bardzo urósł, choć, na łaskawą Bastet, to było zaledwie pięć dni!
- Jak się sprawował? – zapytałam szeptem, nie odrywając wzroku od syna; spostrzegłam, jak uroczo wypełniły mu się policzki.
- To najsłodszy chłopiec w całym Egipcie – odpowiedziała cicho dziewczyna. – Nie widziałam w życiu tak wyjątkowego dziecka.
Inne piastunki pokiwały gorliwie głowami, ale nie śmiały się odezwać. Patrzyły tylko tymi swoimi wielkimi, ciemnymi oczami na księcia, jakby naprawdę wierzyły, że trzymam w ramionach promyk zesłany od Ra.
- Nie mogłaś widzieć zbyt wielu dzieci, prawda? – zapytałam, pijąc do jej młodego wieku. Zaśmiałam się pod nosem; nie miałam niczego złego na myśli, ale Basima bardzo się zmieszała, więc dodałam nieco bardziej pogodnie: - Myślę, że niedługo będzie można od czasu do czasu wychodzić z nim do ogrodu wewnątrz zamku, ale nie na długo i nie na słońce.
Oddałam jej dziecko i jeszcze przez moment patrzyłam, jak utula go w kołysce, po czym od razu skierowałam swe kroki w stronę swoich komnat. Bez słowa minęłam strażników pilnujących pustej sypialni, jednym machnięciem ręki otworzyłam ciężkie drzwi i wsunęłam się do środka. Dopiero w momencie, gdy zrzuciłam szaty i wpełzłam pod chłodną kołdrę, moje ciało zdało sobie sprawę z tego, jak bardzo jest zmęczone. Choć słońce daleko jeszcze miało do horyzontu, mój umysł natychmiast się wyłączył.

         Kiedy się ocknęłam, wciąż byłam jeszcze trochę rozkojarzona, a dookoła mnie panował mrok. Czy to możliwe, żebym spała zaledwie kilka godzin? A może mój odpoczynek przeciągnął się do całej doby? Nie, niemożliwe… Senność jeszcze nie do końca mnie opuściła.
         Rozejrzałam się po komnacie i spostrzegłam tuż obok leżącą na wznak postać. Nie trzeba być geniuszem, żeby rozpoznać w tej zdeformowanej, nienaturalnie bladej twarzy oblicze Lorda Voldemorta. Oczy miał zamknięte, a minę jak zwykle taką samą – cień skurwysyńskiego półuśmieszku. Miał tupet, że wślizgnął się do mojego łóżka, do tego był bez wątpienia nagi. Tak, właśnie tak było. Jego szata leżała ciśnięta gdzieś w połowie drogi między drzwiami a posłaniem. Przytknęłam palec wskazujący do warg i poczęłam maltretować zębami świeżo odrośnięty paznokieć; byłam rozdarta między palącą wściekłością o sprawę z Zivit a powrotem do normalności. Już pomijałam kwestię naszego życia łóżkowego, gdyż mogłabym temu poświęcić zdecydowanie więcej czasu niż chwila rozmyślań przy obgryzaniu paznokci. Cholera. Ostatnio chyba za bardzo przeżywałam niektóre sprawy.
Odstawiłam dłoń od ust i podciągnęłam kolana aż pod brodę, oplatając na wszelki wypadek ramionami przyciśnięte do ud łydki, aby pohamować jakoś pokusę dalszego znęcania się nad paznokciami. Nasza erotyka ograniczała się ostatnio jedynie do złośliwości, co w pewnym sensie chyba na niego działało, lecz we mnie wbudowało co najwyżej dodatkowy niepokój. Miałam dość irytacji i, choć już dawno pogodziłam się z jego zawziętością i drażliwością, a na uszczypliwości odpowiadałam automatycznie, nie musząc zastanawiać się nad kolejnymi ripostami, które po prostu opuszczały moje usta w sposób całkowicie naturalny, zapragnęłam nareszcie spokoju. Nasze życie było i tak wyjątkowo naszpikowane przeżyciami i zdarzeniami, abym mogła cieszyć się z tych męczących szarpanin. Ktoś musiał odpuścić, a wydawało się oczywiste, że nie będzie to Voldemort. To do niego zawsze należało ostatnie słowo, nie znosił sprzeciwu, chyba że w kwestiach fizycznych. Ooo tak, przysłowiowe łóżko było jedynym miejscem, gdzie odmowa potrafiła rozpętać najprawdziwsze piekło.
         A on zupełnie tak, jakby usłyszał, że moje myśli dotyczą jego! Poruszył się nieznacznie i uniósł powieki, a oczy rozjarzyły się jak te wielkie rubiny w oczodołach Anubisa. Uniósł się na łokciu, podpierając policzek na dłoni; jego twarz była jak zwykle niezgłębiona, kiedy zapytał:
- I co, znalazłaś to, czego chciałaś?
- Nie.
Nie odważyłam się na nic więcej, bo chyba bym nie zniosła jeszcze bardziej triumfalnego uśmieszku; i tak już szykował kolejną złośliwość, nie mogło być inaczej. On miał ripostę na każde moje stwierdzenie, wiedziałam, że gdyby tylko chciał, mógłby prowadzić ze mną ten słowny flirt w nieskończoność. Ale nie, tej nocy był dla mnie wyjątkowo łaskawy – nie powiedział na temat moich nieudanych poszukiwań ani słowa, za to poinformował mnie o czymś innym.
- Spałaś prawie dwie doby – mruknął, gładząc długim białym palcem swoje wąskie wargi. – Uciekło ci sporo życia, moja droga…
- Czymże to jest w obliczu wieczności – przerwałam mu drwiąco melodyjnym głosem, zdając sobie sprawę z tego, że go prowokuję.
Ale Lord Voldemort nie odpowiedział na zaczepkę. Kąciki jego ust jedynie wzniosły się lekko ku górze, a w oczach zaigrały te znajome światełka, które oznaczały ni mniej, ni więcej to, że szykował coś znacznie większego.
- A propos wieczności, skoro o niej wspomniałaś… - zawiesił na chwilę głos, dobierając ostrożnie słowa, lecz wątpiłam, by robił to z myślą o mnie. Raczej chciał zabrzmieć wiarygodnie. I zabrzmiał. – Abym mógł cię poślubić, miałaś urodzić mi syna. Dotrzymałaś warunków umowy, Kemmhyt ma następcę tronu, a ja zyskałem… ach, swego naśladowcę zatem nie widzę przeszkód, aby dopełnić…
Urwał, kiedy usłyszał mój krótki, ostry śmiech. Uniósł się na łokciu, przygotowując się do ataku jak wąż, a światło wypełniło po brzegi jego oczy, nadając im ten niepokojący wyraz, którego zawsze starałam się unikać. Ale nie dziś. Od dnia narodzin Silasa poczułam się pewniej, częściej też pozwalałam sobie na drobne uszczypliwości wobec Czarnego Pana, a jego gniew nie działał już na mnie tak, jak kiedyś. Nauczyłam się żyć z jego ekspansywnością, a znoszenie tych jego spojrzeń i syków weszło mi w krew.
- Co? – warknął, a ja poczułam, że już się w nim gotuje.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – odpowiedziałam spokojnie, starając się patrzeć mu w oczy jak najbardziej neutralnie, gdyż wiedziałam, że moje kolejne słowa wystarczą, aby zbudził się w nim gniew. – Kiedyś wydawało mi się, że to naprawdę, jak mówisz, dopełniłoby mego szczęścia, spełnienia w roli kobiety jako tako stereotypowej… Ale podczas twojej nieobecności zauważyłam, że mogę zrobić też coś całkiem sama, a obawiam się, że małżeństwo mogłoby zaprzepaścić pewne…
Zanim się spostrzegłam, on był już przy mnie, a wytrącona z równowagi magia hulała dookoła niego jak burza piaskowa, której nie sposób było powstrzymać, a jedyną ucieczką przed nią były czary, lecz czym była moja moc w porównaniu do tego, czym on dysponował. Złamałby mnie jak pióro, gdyby tylko miał taką ochotę, a wyglądał teraz tak, jakby był od tej chęci zaledwie o krok.
- No co? Co mogłabyś zaprzepaścić?! – syknął mi prosto w twarz, łapiąc jedną ręką za gardło, a drugą strącił mi z głowy perukę, odsłaniając naturalne, rozczochrane włosy. Jego oczy zmieniły się w szparki, kiedy kontynuował: - Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nagle chcesz zacząć działać na własną rękę? Pamiętaj, komu zawdzięczasz to, że jesteś tym, kim jesteś. Beze mnie dalej dawałabyś się tłuc Hortusowi…
- Tak, a teraz daję się tłuc tobie…
Zacisnął żelazny uścisk na mojej szyi, aż naprawdę poczułam ból. Jego twarz diametralnie się zmieniła; zniknęła pionowa zmarszczka między bezwłosymi brwiami, a wargi uniosły się w bezwstydnie szyderczym uśmieszku, lecz zęby wciąż miał obnażone.
- Dobrze wiedziałaś, za kim idziesz. Bo chyba nie przypuszczałaś, że się zmienię, co? Nie podejrzewam cię o taką naiwność, Dżahmes. – Jego głos był jadem w najczystszej postaci. – Skoro nie chcesz za mnie wyjść, to znakomicie, pójdę na pustynię i odszukam Zivit… o ile jeszcze nie zeżarły ją smoki… A potem twoja ukochana siostra sprowadzi się z powrotem do zamku, zasiądzie na tronie, da mi synów. Bo w końcu co za różnica, przecież jesteście niemal identyczne. Nie szkodzi, że jest szalona, porządne rżnięcie z pewnością by…
Choć wciąż trzymał mnie za gardło, nie zawahałam się ani chwili. Wystarczył ułamek sekundy, aby na jego policzku odbiła się moja dłoń, czemu zawtórowało płytkie echo. I jeszcze jedna sekunda, a on wbijał długie paznokcie w moje gardło, natomiast drugą ręką chwycił mnie za włosy tuż przy cebulkach. Odchylił mi głowę tak, że mogłam patrzeć jedynie w sufit; nieokiełznana furia biła od niego nieprzyjemnymi paraliżującymi falami, ale nie bałam się go ani trochę. Wiedziałam, że nie zrobi mi krzywdy, choćbym zrównała jego ego z poziomem piekła. Mógł się wściekać, szarpać mnie za włosy, ale nigdy nie ośmielił się posunąć o krok dalej. Nigdy.
- Nie igraj sobie ze mną, wiedźmo, bo możesz tego gorzko pożałować. Tytuły, pochodzenie i to twoje „fiku miku” z piaskiem mogą robić wrażenie na każdym, ale nie na mnie. – Cofnął gwałtownie ręce. – A moją żoną i tak zostaniesz. To postanowione.
Nie było z nim dalszej dyskusji. Odwrócił się na drugi bok (po raz ostatni błysnęły gniewnie dwa rubiny w jego oczodołach) i energicznie szarpnął kołdrę, a ja prawie zleciałam z łóżka. Przez moment leżałam spokojnie i zerkałam na Czarnego Pana, ale ile można wpatrywać się w plecy? Co prawda były to bardzo kształtne plecy – jasne, bez najmniejszej skazy, z wyraźnie zarysowanym kręgosłupem przypominającym sznur pereł – lecz w tej chwili byłam zirytowana jego wypowiedzianymi w gniewie słowami, więc absolutnie żaden kawałek jego ciała nie był w stanie rozmrozić mego serca. No, może poza jednym.

         Następnego ranka wstałam dość wcześnie, ale jego już nie było. Nie byłam zdziwiona tym odkryciem, mało tego, zdziwiłabym się, gdyby Voldemort spędził resztę nocy w moim łóżku. Przypuszczałam, że krótko po tym, jak zasnęłam, ubrał szatę i wyleciał w noc prosto przez okno. Ja natomiast nie pozostałam mu dłużna; po śniadaniu zjedzonym jak zwykle w towarzystwie szepczących i dygających dworzan, natychmiast udałam się do komnat Silasa (zahaczając po drodze o najbliższą łaźnię). Słońce było już wysoko na niebie, kiedy piastunki przygotowały go do jego pierwszej poważnej podróży, bo miał być to lot do Londynu. Trochę się obawiałam, jak zniesie to zaledwie miesięczne niemowlę, ale odpowiednie zaklęcia, czary i klątwy były wystarczającą ochroną dla jego delikatnego ciałka. Przez moment kusiło mnie, aby dosiąść smoczej królowej, lecz nikt nie był do końca pewien, jak ów gad się zachowa, więc musiałam się zadowolić dywanem. Rozłożyłam go na małym placu przed głównym wejściem do zamku i (z Silasem szczelnie przywiązanym do piersi chustami) wzniosłam się w powietrze. Starałam się prowadzić go tak płynnie, jak się tylko dało, i zwolniłam też do minimalnej prędkości, aby książę nie odczuł zbytniej zmiany, lecz moje zmartwienia okazały się całkowicie niepotrzebne, bo mały usnął, kiedy przelatywaliśmy nad Kairem. I był tak spokojny aż do samiuteńkiego Londynu, który powitał nas tradycyjnie ulewnym deszczem.
         Matka była bardzo zaskoczona moją wizytą. Od dnia ich wyjazdu z Kemmhyt nie miałam z nimi żadnego kontaktu. Ani jednej sowy, ani jednej wiadomości przez pośredników. Nic. Zaczynałam nawet podejrzewać, że Zivit jakimś cudem uszła cało ze szponów grasujących po pustyni bestii i wróciła do swego ukochanego Londynu, stąd ta cała zmiana w rodzicach, ale nie. Earth powitała mnie tak samo ciepło, jak zwykle, i przyjęła Silasa z takim wyrazem twarzy, jakbym podawała jej Świętego Graala.
- Urósł – stwierdziła, nie odrywając wzroku od twarzy wnuka, który teraz lustrował ją wielkimi, błyszczącymi oczami. Wyglądał na bardzo zaskoczonego, czemu nie mogłam się dziwić, bo babcię widział dopiero drugi raz. – Taki z niego śliczny chłopczyk, a myślałam, że po takim ojcu…
Urwała i zarumieniła się gwałtownie. Czułam, że za nic w świecie nie chciała teraz na mnie spojrzeć, ale ja wspaniałomyślnie powstrzymałam się od komentarza. Wszak moja matka miała słuszne obawy, gdyż nie było pewności, czy ciemność Czarnego Pana nie przesiąknie też przez jego syna.
Usiadłyśmy w salonie (Earth z Silasem w ramionach), a milczący skrzat domowy przyniósł nam herbatę. Przez chwilę obserwowałam, jak czarownica zabawia księcia, robiąc głupie miny i kwiląc do niego tak, jak robią to prawdziwe matki, ale on szybko się tym znudził, wyciągnął pulchne łapki i, zanim któraś z nas zdążyła odpowiednio zareagować, już chwytał zwisające kosmyki włosów swojej babki, aby w najlepsze targać za nie i pluć z radości. Rozczulił nas ten widok, a ja poczułam, jak serce zalewa mi przyjemne ciepło; nareszcie choć przez krótki moment Silas mógł być zwykłym dzieckiem, a nie musztrowanym od rana do wieczora księciem. Wydawało mi się, że matka już zapomniała, jakie zwyczaje panowały na dworze, ale nie mogłam jej się dziwić, przecież spędziła tam zaledwie kilka lat, które nic nie znaczyły w perspektywie jej późniejszego życia.
- Okłamałam cię. – Te słowa całkiem niespodziewanie opuściły moje usta, nawet ja sama byłam zaskoczona swoją bezpośredniością. – Wtedy, kiedy pytałaś o Zivit. Ona chciała zniszczyć wszystko, co mam. Chciała strącić mnie z tronu i odebrać Kemmhyt. Próbowała oczarować Czarnego Pana, ale jego trudno jest omotać, sama wiesz… Nie mogłam na to pozwolić.
Już dawno nie mówiłam tak szczerze, jak w tym momencie. Być może dawno nieużywany angielski pozwolił mi jedynie na konkrety, a może po prostu chciałam jak najszybciej to z siebie wyrzucić? Uśmiech zniknął z twarzy matki tak szybko, jak się pojawił, ale pogoda ducha opuściła i mnie. Przez moment patrzyłyśmy sobie w oczy; oczekiwałam, że coś powie, jakoś to skomentuje, ale, na łaskawego Anubisa, nie chciałam, by o coś jeszcze pytała. Żadnych pytań! A ona oczywiście zapytała:
- Co z nią teraz?
Jeszcze jedno intensywne spojrzenie.
- Wygnałam ją.
Earth spuściła wzrok na Silasa, który leżał znudzony przy jej piersi i poruszał się niespokojnie, jakby zamiarował wyskoczyć z becika i zająć się czymś bardziej interesującym niż przyglądanie się praktycznie obcej kobiecie i słuchaniem słów, których nie rozumiał. Zrobił się niespokojny, co mogło oznaczać jedynie to, że był głodny. Bez głębszego zastanowienia wezwałam skrzata i poprosiłam o podgrzanie mleka w szklanej butelce, którą mu podałam. Byłam przygotowana na wszystko.
- Dlaczego nie dasz mu piersi? – zapytała Earth, kiedy Silas ssał już spokojnie ciepłe mleko, wodząc zamglonymi oczami po mojej twarzy.
- Nie mam pokarmu. Silasem codziennie opiekuje się mamka – odparłam.
Naprawdę nie chciałam jej tłumaczyć wszystkich procedur, choć poznałam, że matce bardzo się to nie spodobało. Poczułam się dotknięta, gdyż ona przecież musiała doskonale to znać. Zachowała się jak hipokrytka. Mimo że dopiero przyleciałam, już miałam ochotę wracać tam, gdzie nikt nie miał prawa patrzeć na mnie w ten sposób, jak patrzyła teraz Earth.
- Przecież jesteście siostrami. Mogłabyś przebaczyć… dać ostatnią szansę…
- Nie – przerwałam jej może zbyt ostro, niż planowałam. – Ja takich czynów nie przebaczam. Mogła mieć wszystko, uwierz mi, przychyliłabym jej nieba, gdyby tylko poprosiła, ale ona sięgnęła po coś, co do niej nie należy.
Żar w moim głosie był trochę zbyt parzący, ale nie dbałam o to. Tak mnie korciło, żeby powiedzieć jej, jaką żmiję hodowała wraz z ojcem na własnej piersi, taką miałam chętkę opowiedzieć matce, jak okrutna była Zivit wobec swego męża, ale wiedziałam, że pękłoby jej serce. Postanowiłam oszczędzić jej tej przykrej prawdy. I nie było to spowodowane martwą lojalnością wobec siostry, nie. Poprzysięgłam sobie, że ta kobieta niczego już ode mnie nie dostanie.
Earth westchnęła ciężko, jakby z rozgoryczeniem, a ja pomyślałam, że choć ta suka fizycznie zniknęła z mojego życia, nadal na nie wpływa, możliwe, że już zza grobu. Miałam gorącą nadzieję, że tak właśnie było.
- Zmienił cię – rzekła. – Nawet nie widzisz, jak on cię bardzo zmienił.
- Nie, mamo. On tylko pomógł mi wydobyć z siebie to, co chciałaś wraz z Hortusem ze mnie wyplenić. – Spojrzałyśmy po sobie w tak znaczący sposób, jak chyba jeszcze nigdy dotąd. Dałabym głowę, że w oczach matki pojawił się oskarżający cień. – Pójdę już, mam obowiązki…
Wstałam. Earth również poderwała się z kanapy, przewracając przy okazji filiżankę z zimną herbatą.
- Przyszło mi do głowy… że może…
- Też o tym myślałam. Ale nie jestem jeszcze na to gotowa. Do widzenia.

*

         Kiedy wróciłam do Egiptu, żałowałam, że nie odwiedziłam Nathira, choć matce powiedziałam, że jeszcze nie byłabym w stanie tego uczynić. I po części była to prawda, gdyż chyba nie mogłabym mu spojrzeć w twarz po tym, do czego sama doprowadziłam, choć był on tak samo martwy, jak grobowiec, w którym teraz się rozkładał. Miałam ogromne wyrzuty sumienia. To ja zachęciłam do go małżeństwa z Zivit, ja go o to poprosiłam, myśląc tylko o swojej wygodzie. Przypuszczałam, że kiedy dostanie młodszą siostrę, kiedyś naprawdę ją pokocha, ba, nawet tłumaczyłam się sama przed sobą, jakoby to małżeństwo miało uratować mu życie, gdyż obawiałam się, że było tylko kwestią czasu, aż Czarny Pan postara się o „wypadek”. Ale nie wierzyłam we własne kłamstwa, ponieważ ten ślub miał służyć jedynie mojej własnej wygodzie. Przez moment myślałam nawet, że chwyciłam wszystkich bogów za nogi, ponieważ Zivit przestała spotykać się z Lucjuszem, uczyniła wszystko zgodnie z moją wolą, a Nathir przestał mi zagrażać. Ten stan nie potrwał jednak zbyt długo, a Seth zesłał na mnie słuszną zemstę. Czasami wydawało mi się, że to jemu powinnam służyć, a nie Anubisowi, gdyż na łaskę tego drugiego nie zasługiwałam. Byłam tak samo potępiona, jak zabójca Ozyrysa.
         Stało się. Silas miał już dokładnie miesiąc, a ja nie miałam pojęcia, gdzie ten czas tak szybko uciekł. Wydawało mi się, że zaledwie wczoraj nosiłam go jeszcze pod sercem, a dziś mógł obyć się bez chroniących go przed słońcem eliksirów. Był już prawie dorosłym kawalerem, co Czarny Pan bardzo często podkreślał. Wiedziałam, że z niecierpliwością czekał, aż jego syn będzie na tyle duży, aby móc zacząć się szkolić. Voldemort miał już wobec niego wiele planów, które zacznie wcielać w życie lada dzień.
         Miał też plany wobec mnie. Nie kłamał, kiedy wtedy w nocy postanowił, że stanie ze mną przed najświętszym obliczem Izydy. Byłam zaskoczona, że tak mu spieszno do żeniaczki, lecz wiedziałam, jakie korzyści miał wynieść ze ślubu ze mną. Choć był potężnym i budzącym grozę czarownikiem, żaden z mieszkańców Kemmhyt nie przyjął go w królestwie jako swojego. Nikt nie ośmielił się mu sprzeciwić, a ja podejrzewałam, że miał tu większą władzę ode mnie, lecz dla dworzan był obcy. Nie miał co szukać wśród nich swoich popleczników, a jako mój prawny małżonek otrzymałby nie tylko tytuł króla, ale i realną władzę w Kemmhyt, z którą mógłby uczynić, co mu się żywnie podobało. Nigdy ze mną o tym nie rozmawiał, ale jego plany zahaczały o moje małe imperium, choć sam Voldemort wyrażał się o nim z taką niefrasobliwością.

         Wkroczył do jadalni w środku kolacji. Wszyscy usługujący mi czarodzieje natychmiast poderwali się z miejsc, a ja dopiero wtedy zwróciłam uwagę na to, jak ogromnym cieszy się tu poważaniem.
- Jutro o tej porze będziesz już moją żoną – oświadczył, siadając naprzeciwko mnie przy niskim stole, a gruba murzynka już biegła, aby nalać mu wina. – Wszystko jest już przygotowane.
Uniosłam wysoko umalowane brwi; po prostu nie mogłam powstrzymać tego złośliwego wyrazu, który mocno związał się z moją twarzą, ale Lord Voldemort w żaden sposób tego nie skomentował. Ja za to pozwoliłam sobie na małą uwagę:
- Zaprzątałeś sobie głowę czymś tak błahym? Wielki Lord Voldemort organizujący wesele? Chyba umrę ze śmiechu…
Mimo że ja głośno się z tego naśmiewałam, nikt inny nie pozwolił sobie nawet na cień uśmiechu. Natomiast Czarny Pan spojrzał na mnie bez choćby szczypty poirytowania znad krawędzi kielicha. Był dziś w umiarkowanie dobrym humorze, więc mógł pozwolić mi na śmielsze komentarze.
- Gdyby to ode mnie zależało, ożeniłbym się z tobą tu i teraz. Bez tych wszystkich śmiesznych przebieranek, kadzidełek i zabobonnych rytuałów – rzekł kąśliwie i włożył do ust kawałek pieczonej kaczki. Jedzenie palcami nie dziwiło tutaj nikogo, nawet samego Czarnego Pana. – Od tego mamy tu administrację. Mogłabyś docenić moje poświęcenie, a zważywszy na to, że mam na głowie sprawy, o których nawet nie mieściłoby ci się pod tą śmieszną peruką, powinnaś nawet być mi wdzięczna.
Spojrzałam na niego spode łba, ale pobłażliwy uśmieszek sam cisnął mi się na usta. Ja również byłam dziś w dobrym nastroju, więc te sarkastyczne zaczepki Voldemorta wyjątkowo mnie bawiły.
- Czyli nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia, tak?
- Cieszy mnie, że się rozumiemy.
Pokręciłam tylko z łaskawością głową i powróciłam do swojej kaczki. Zwrócił dziś moją uwagę na potencjalnie mało istotną rzecz, lecz sprawiła mi ona dodatkową przyjemność. Spostrzegłam, że moja ojczysta mowa naprawdę weszła mu w krew, najprawdopodobniej nawet nie zdawał sobie sprawy, jak płynnie władał tym starożytnym językiem, choć lata temu, kiedy usiłowałam go tego nauczyć, tak bardzo był przeciwny. Uśmiechnęłam się do siebie na tę starą wizję, co oczywiście nie uszło uwadze Czarnego Pana. Posłał mi intensywne, pytające spojrzenie pomiędzy dwoma łykami wina, a ja odpowiedziałam krótko:
- Nic, tylko wspominam.

         Lord Voldemort miał rację. Następnego ranka wszyscy już wiedzieli, że ich królowa i nieformalny władca mają zostać sobie poślubieni u podziemnego majestatu bogini Izydy. Podejrzewałam, że nie będzie to wyglądało tak, jak podczas ślubu Nathira i Zivit, ba, nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazić Czarnego Pana w roli męża, mogłam nawet powiedzieć, że ta wizja wywoływała we mnie pewne zakłopotanie, ale on sam najwyraźniej nie miał z tym problemu. Zorganizowano to zupełnie inaczej, a wszystko było sprzeczne z tradycją, lecz postanowiłam nie ingerować. Była to wszak jedynie formalność, która miała dać Voldemortowi prawa do tronu, Kemmhyt i jego mieszkańców.
         Był z nami jedynie najwyższy kapłan. Prorok, gdyż tak właśnie go tytułowano, zmówił wszystkie potrzebne modlitwy, podczas gdy ja klęczałam przed posągiem dobrotliwej Isis z miną całkowicie nabożną (Czarny Pan miał z tym pewien problem; nie mieściło mu się w głowie, jak można ukorzyć się przed rzeźbą). Nie było tańców, zabobonnych rytuałów i tych wszystkich cudacznych przebieranek, które Voldemort zdążył wyśmiać wczoraj przy kolacji, ale byli bogowie. Tak. Ich nie mógł się pozbyć nawet on sam, gdyż byli ponadczasowi, nienamacalni i nadzwyczajni. Kapłan okadził nasze głowy (Czarny Pan zacisnął wargi), a później włożył na nasze palce pierścienie – starałam się nie patrzeć na Voldemorta, gdyż byłam prawie pewna, że nie mogłabym opanować śmiechu. I tak oto zostaliśmy sobie poślubieni. Nic nieznacząca dla czarnoksiężnika ceremonia rozwiązała to, co przez lata gryzło jego samego i mieszkańców Kemmhyt. A teraz i oni mieli swego pełnoprawnego króla, i on miał władzę. A ja… cóż. We mnie zupełnie nic się nie zmieniło.
         Później było już tylko łatwiej. U drzwi wejściowych ustawiono dwa niskie trony, a u stóp szerokich białych schodów zgromadzili się absolutnie wszyscy mieszkańcy Kemmhyt, nie wyłączając niewolników, którzy od czasu smoczego wtargnięcia patrzyli na mnie znacznie przychylniej. Przypuszczałam, że nawet oni zaakceptują nowego króla, choć był głównym powodem ich zniewolenia. Pokonanie gada, który zagrażał ich rodzinie wystarczył, aby naprawdę ujrzeli we mnie boginię – ścięłam łeb bestii, o której słyszeli jedynie z dziecięcych bajeczek i starożytnych legend. Świat magii stanął przed nimi otworem, lecz oni mogli jedynie patrzeć. Podziwiać i pracować na moją chwałę.
         Mój wspaniały Anubisie, przemówił do nich. Przemówił w ich ojczystym języku, jakby naprawdę w końcu poczuł się obywatelem Kemmhyt. Jakby był Egipcjaninem. A mówił z pasją, lecz nie było w tym cienia irytacji czy groźby, wlewał prosto do ich serc zaprawiony jadem miód, który tylko dobrze smakował, ale miał na celu zabić. Obiecywał. Nie żałował swego czaru, którym przecież musiał sowicie napoić wszystkich i każdego z osobna zapewnieniami, a oni wierzyli. Obserwowałam go kątem oka i nie mogłam wyjść z podziwu, kiedy sobie uświadomiłam, że nie używał żadnych czarów; jedyną magią były jego słowa. I nawet ja dałabym się nabrać, mimo że doskonale go znałam i wiedziałam, do czego był zdolny. Tą jedną krótką mową uczynił coś, czego mi nie udało się przez te wszystkie lata angażowania się w sprawy Kemmhyt. Byłam jednocześnie zrozpaczona i dumna, bo wiedziałam, że Voldemort (mimo że jego słowa były najczystszym kłamstwem) może naprawdę uczynić dla nas przez przypadek coś dobrego.
         Wiwaty, oklaski i łzy kobiet towarzyszyły końcu wystąpienia Czarnego Pana. Był już ich, to nie budziło najmniejszych wątpliwości. Rozkazał rozdać wszystkim alkohol – piwo i wino – czym jeszcze bardziej zaskarbił sobie ich przychylność. Nawet ja nie wymyśliłabym tego lepiej. Wzniesiono toast za nowego władcę, wspaniałą Smoczą Królową i za najcudowniejsze dziecko w całym państwie, a złota tarcza boskiego Ra chyliła się już ku zachodowi. Pijatyka, tańce, a następnie i najprawdziwsze orgie miały trwać całą noc pod sklepieniem milczącej Nut. Przyzwoliłam na to, mogłam nawet powiedzieć, że byłam zadowolona, gdyż szczęśliwy lud określał radość królowej.
- Zakochali się w tobie, kiedy tylko zabrałeś głos – powiedziałam, wychyliwszy się nieco w jego stronę. – Zlituj się, Horusie, jeśli staniesz się im bliższy niż ja.
Nie mogłam przestać się uśmiechać, a aprobujące spojrzenie Czarnego Pana tylko umocniło we mnie poczucie szczęścia. Odcięłam się od muzyki, hałasów i pijackiego gwaru, a widziałam przed sobą jedynie te dwie płonące gwiazdy, który zaczęły czarować i mnie.
- Znowu miałem rację. – On również wychylił się w moją stronę; w jednej ręce dzierżył miedziany puchar z winem, drugą zaś wyciągnął w stronę mojej twarzy, igrając złośliwie z kosmykami mej peruki. – Mimo mojego oczywistego uroku i daleko sięgających umiejętności niszczenia ludzi za jej pomocą, nigdy nie chciałem dla ciebie źle. A chyba przyznasz, że przychylne spojrzenie tej okropnej tłuszczy może być tylko kluczem do sukcesu. Oni pragną rozwoju, a ja mogę im to dać, w zamian oczekując jedynie wszystkiego.
Kąciki jego ust również powędrowały nieco ku górze – nie potrzebował wyraźnego grymasu, abym poznała, że był zadowolony. Śmiał się oczami, choć dostrzegłam w nich jeszcze jedną iskierkę. Było to coś podłego i niepokojącego, jakby Voldemort już układał w głowie plan dotyczący Kemmhyt. W pewnym sensie oszukał mnie; zagarnął moje królestwo w sposób tak przypadkowy i naturalny, że wydało mi się to niemożliwe. A najstraszniejsze było właśnie to, że całkowicie się na to godziłam.
- Mam rozumieć, że Kemmhyt to dopiero początek? – zapytałam.
Wiedziałam, że coś w tym musiało być, lecz zastanawiałam się, na ile udało mi się rozgryźć jego zamiary. Ale on tylko pokręcił głową, mówiąc:
- Dość już. Nie czas na to. Czas, aby mąż odebrał to, co mu przysługuje.
Nie miałam już siły, żeby się przed nim bronić, a i on wydawał się całkowicie nie przejmować tym, co mogłam sobie myśleć. Sięgnął z tą swoją doskonale znaną mi posesywnością po moją twarz, a sekundę później już całował mnie tak namiętnie, jak tylko on potrafił. Nikt na całym świecie, tylko on. Poczułam smak wina i pożądania, którym aż gorzał, lecz doskonale to maskował.
         Nawet nie zauważyłam, kiedy znaleźliśmy się w mojej sypialni. W naszej. Teraz już w naszej sypialni. Nie wiedziałam, czy po prostu przenieśliśmy się tu w jakiś magiczny sposób, czy może on wymazał mi z pamięci ten krótki kawałek życia pocałunkiem, ale w tej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia w obliczu tego, co miało się za chwilę zdarzyć. Zacisnął palce na cieniutkim materiale po dwóch stronach mojego dekoltu i pociągnął, a tkanina rozstąpiła się przed nim, jakby była utkana z powietrza. Dłonie miał przyjemnie chłodne, kiedy penetrował nimi każdy kawałeczek mego ciała, zahaczając drażniąco o te co nazbyt intymniejsze części. Wargi natomiast miał gorące; odbierał mi oddech często i intensywnie, dusząc jeszcze bardziej naporem jego magii, która nareszcie wystąpiła z ciała i owionęła dosłownie cały pokój. Nie wiedziałam, czy on czuł jakąś moc uwalniającą się ze mnie, ale chyba tak, bo chłonął wszystko, co moje, każdym zmysłem, lecz najaktywniejszy był rzecz jasna dotyk. Wodził dłońmi we wcale niedelikatny sposób, ale on nigdy nie był za bardzo czuły. Nie widziałam już niczego; musiałam zamknąć oczy, aby nie rozlecieć się pod wpływem jego żaru. W jednej chwili wymazał mi z głowy wszelkie myśli, słowa, komentarze, złośliwości, dosłownie wszystko, co przeszkodziłoby mi w odczuwaniu go. Nie byłam świadoma chwili, kiedy we mnie wszedł, ale zdecydowanie to poczułam, ba, zdałam sobie sprawę, że jego ciało było równie spragnione tej intymności, co moje, że on również pędził w tym samym kierunku, co ja, lecz zdawał się o wiele bardziej skupiony. Świat się dla mnie w tej chwili zatrzymał, nie było już Nathira, smoków, Anubisa, Zivit, niczego. Geb i Nut zamienili się miejscami tak, że nie wiedziałam już, gdzie jest góra, a gdzie dół, a oboje pogrążyliśmy się w gorących objęciach Tefnut i Szu, którzy wyostrzyli tylko nasze intensywne poczynania. Mogłam krzyczeć… oboje mogliśmy krzyczeć, gdyż wszyscy inni zabawiali się teraz pod bystrym okiem Totha, oddając się dokładnie tej samej przyjemności, co my, z tą jedną różnicą, że nami kierował Seth.

~*~

         Nie powiem, sporo dziś tego. I nawet zmieściłam się w terminie. xD Odetchnęłam z ulgą — post na blogu przyjmuje dwadzieścia sześć stron. No, tak jeszcze się w tym opowiadaniu nie rozpisałam, a boję się, bo tego rozdziału jeszcze nie betowałam. Nie wiem, od czego to zależy, ale przy poprawianiu każdego odcinka muszę dopisać minimum cztery strony. Ja nie wiem, skąd się te słowa biorą. Ale erotyk tutaj trochę zmordowałam, więc już się domyślam, gdzie w przyszłości ulokuję te cztery dodatkowe strony. We wrześniu możecie się spodziewać jeszcze jednego rozdziału (niestety tylko jednego, gdyż muszę skończyć miniaturkę i wrzucić rozdział na SCP), a później… później się zobaczy, trzeci rok studiów to już chyba nie takie hop siup, a zaliczanie egzaminów w pierwszych terminach bardzo mi się podoba, tak samo, jak wolne ferie/wakacje, więc sami rozumiecie.

* W encyklopedii powstały dwa nowe wpisy: Abydkhyt i rytuał zespolenia. 

8 komentarzy:

  1. ~Eweline
    4 września 2015 o 14:53

    Jestem trochę rozdrażniona, że rozdział nie w terminie, ale przynajmniej jest długi.
    W tym rozdziale dzieje się tyle, że nie wiem, za co się zabrać, ale powiem ci, że bardzo mi się podobał.

    Podobało mi się wszystko, od sprawy z Zivit, aż po niezależną Dżahmes.
    Tak! Bardzo nie lubię, kiedy dziewczyna w opowiadaniach z Voldemortem jest taką pierdółką, która na wszystko się zgadza. Oczywiście, nie powinna być bardziej niezależna niż sam Voldemort, ale tutaj jest właśnie to idelane. Takie droczenie się, brak większego strachu, ale jednak nie przekraczanie pewnych absurdalnych granic.
    (Mam na myśl coś w stylu upokarzania Voldemorta przed jego poddanymi, co jest kompletnie do kitu i nie ma sensu, bo on by sobie na to nie pozwolił, nie ważne, kto by to był)

    Oczywiście ślub też świetny, tak samo jak ostatnia scena, ale mam wrażenie, że wszystkie sprawy związane z tym, że Tomowi nie podoba się niezależność Dżahmes nie zostały jeszcze rozwiązane. :D

    Trochę chaotyczny komentarz, musisz mi wybaczyć :D
    Weny,
    Eweline

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 października 2015 o 12:54
      Mało tego, Dżahmes… W zasadzie jeszcze Victoria była właśnie taką pierdółką. Ba, nawet bardziej niż w większości opowiadań. Dlatego (mimo że jestem bardzo krytycznie nastawiona do swoich opowiadań i bohaterów) podoba mi się ta zmiana. Przy betowaniu jeszcze bardziej podkreślę jej młodzieńczą pierdołowatość, bo lubię duże kontrasty.
      Upokarzanie Voldemorta przed jego ludźmi musiałoby się skończyć śmiercią. Ba, nigdy by coś takiego nie miało miejsca, a jeśli już, to Voldek byłby wtedy niekanoniczny do granic możliwości. Owszem, zmieniajmy charaktery bohaterów, ale niech te zmiany będą raczej lekkim podkolorowaniem prawdziwej osobowości.

      Usuń
  2. ~Lauren
    4 września 2015 o 15:58

    Cześć.
    Chciałam cię poinformować, że zostałaś nominowana do Libster Award. Tutaj, w nominacji z czerwca 2015 roku: http://iskierka-milosci.blogspot.com/p/libster-award.html
    Pozdrawiam :)
    Lauren
    P.S. Za chwilę przeczytam cały rozdział. I skomentuję. W kościach czuję, że mi się bardzo spodoba.

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Lauren
    5 września 2015 o 00:06

    Idziesz na trzeci rok, a ja na pierwszy, więc zrozumiem cię bardziej, kiedy sama będę to przeżywać.
    26 stron! Podziwiam Cię, kobieto :D
    Erotyk przydałoby się trochę poprawić. Kiedy ja poprawiam swoje opowiadanie to dodaję trochę więcej. Ale według rad Stephena Kinga powinnam przy poprawkach zmniejszyć o 10% rozdział.
    Śmiałam się, kiedy czytałam scenę ślubu. Widzę, że Voldek jest zwolennikiem ślubu cywilnego tak jak ja.
    Silas rośnie jak na drożdżach. Tylko brakuje mu rodzeństwa. Gdyby to ode mnie zależało Voldemort miałby nie tylko Silasa, ale i pięcioraczki.
    Coś mi mówi, że wygnanie Zivit skończy się źle dla Dżachmes. Wydaje mi się, że Zivit jest gotowa przyłączyć się do Zakonu Feniksa. A wtedy będzie źle, nawet bardzo źle.
    Przy fragmencie z wspominającą Dżachmes o stosunku Toma do Egiptu przypomniała mi się scena, kiedy to Tom stwierdził, że wiara Egipcjan to głupota i dostał w twarz od wtedy jeszcze Victorii. Albo jak uczył się języka. Nie wychodziło mu i trzeba było użyć eliksiru. A ponoć taki zdolny xD
    A tak na marginesie, to Dżachmes i Voldemort kłócą się jak stare, dobre małżeństwo. Szkoda, że go nie zrzuciła z tego łóżka :D
    Życzę dużo weny i czekam niecierpliwie na kolejny rozdział.
    Pozdrawiam
    Lauren

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 października 2015 o 13:00
      Pierwszy rok to dla studenta (takiego, któremu zależy) jak niespodziewany skok do głębokiego jeziora. Niby nic, bo w sumie gimbaza, liceum… więc studia to pewnie coś podobnego, tylko trochę trudniej, ale to naprawdę duży szok. Z jednej strony spora swoboda, ale z drugiej – przedsmak dorosłości. Ale jak się to przetrwa, później można wyciągnąć ze studiowania nawet jakieś drobne przyjemności. xD
      Tak, też słyszałam, że dobre betowanie to raczej redukowanie, a nie dopisywanie, ale to się chyba nie sprawdzi w moim przypadku, bo ja zazwyczaj wiele rzeczy pomijam, żeby jak najszybciej dodać rozdział, a później muszę to dopisywać. Oczywiście nie pomijam fabuły, nie. Raczej jakieś opisy, które chciałabym dodać, ale zazwyczaj na szybko tylko o nich wspominam, a podczas poprawiania – dopisuję. Co nie znaczy, że nie wywalam masy niepotrzebnych zdań. Tak, moim błędem jest to, że nie czytam tego, co napisałam, zanim to opublikuję, ale przy takiej ilości blogów po prostu się nie da. Publikuję rozdział na DLR, a już w kolejce czeka albo miniaturka, albo SCP, albo jeszcze coś…

      Usuń
  4. ~Klaudia15
    6 września 2015 o 11:54

    Długością rozdziału zrekonpensowałaś czas oczekiwania na niego :)
    Zivit nie jest mi w ogóle szkoda. Została to na co zasłużyła. Wydaje mi sie jednak, że jeszcze kiedyś sie pojawi aby znowu namieszać.
    Scena ślubu mi sie podobała i scena erotyczna rownież, chociaz pisałaś lepsze.
    Ja zupełnie nie potrafię pisać tego typu scen. W moim wykonaniu sceny erotyczne sa żałosne XD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ~Klaudia15
      6 września 2015 o 11:57

      *dostała
      Jak sie pisze na szybko i to na telefonie to zawsze trafiają mi sie głupie błędy.

      Usuń
    2. 1 października 2015 o 13:01
      Tak, powiem bez bicia, że Zivit jeszcze się pojawi. I będzie miała dużo do powiedzenia, chociaż tak naprawdę pierwsza część opowiadania już się kończy. Jeśli chodzi o szkielet fabuły z HP, to nie zmieniam ani słowa. Dumbledore zginie i będzie bitwa. A co po bitwie… To już będzie w drugiej części. xD

      Usuń