Rozejrzałam
się dookoła, kiedy tylko otworzyłam oczy. Znajdowałam się w sypialni na wielkim
łóżku. Czułam się taka… pusta. Jakbym była już tylko zwykłą skorupą, wydrążonym
w środku drewnem lub czymś podobnym. Byłam w zbyt dużym szoku, aby okazać
jakieś emocje. U wezgłowia siedziała Heather. Wyglądała na przerażoną, ale i
niesamowicie zasmuconą. Łzy lśniły jej na ciemnych, gładkich policzkach.
- Tak się bałam o panienkę… Długo była
pani nieprzytomna. Wszystko w porządku? Zaraz przyniosę trochę wody – odezwała
się. Jej głos drżał.
- Nie trzeba. Wezwij Rudolfa – rozkazałam
jej poważnym tonem. Heather skinęła głową, wstała i szybkim krokiem wyszła z
mojej sypialni. Po wyrazie jej wielkich, czystych oczu poznała, że powinnam
szlochać i panikować. Nie chciałam jej już widzieć. Musiałam porozmawiać z
Rudolfem. Musiałam. To on przybył do
mnie z tragiczną nowiną i to on musiał wyjaśnić mi wszystko od początku do
końca. Był mi to winien.
Heather przyprowadziła Lestrange’a jakieś
dwie minuty później. Jego kamienna, pusta twarz bez wyrazu wyglądała jak maska.
Usiadłam u wysokiego wezgłowia i kazałam kapłance wyjść. Gdy to uczyniła,
natychmiast zwróciłam się do Śmierciożercy:
- Jak to się stało? Opowiedz mi o
wszystkim.
- Widzi pani, w domu Potterów miały
miejsce takie czary, o jakich ani mnie, ani pani się nie śniło – rzekł. – Nie
wiadomo dokładnie, co się tak zdarzyło. Ale ludzie mówią, że dom do połowy
został rozwalony, Potterowie martwi… Jedynie dziecko przeżyło. Nie wiadomo, co
się z nim stało. A Czarny Pan… zniknął. Nikt nie ma pojęcia, gdzie się udał i
czy w ogóle żyje. Jest jeszcze jedna sprawa. Pojmano Syriusza Blacka. Czy
wiadomo pani coś na temat tego, że popierał Czarnego Pana?
- Nie. Z tej szkolnej grupy jedynie
Glizdogon był po naszej stronie. Z tego, co wiem, rodzina Blacka skrycie nas
popierała, ale Syriusz został wyklęty przez matkę, należał też do Zakonu
Feniksa.
Rudolf na krótki moment zamilkł i spuścił
wzrok. Najwyraźniej zmieszała go moja dogłębna wiedza na temat jednego z
Huncwotów. Wyglądał na zaniepokojonego i taki naprawdę był. Jak my wszyscy.
Teraz, bez Lorda Voldemorta, wszyscy będziemy mieć problemy.
- Ale wychodzi na to, że Glizdogon
zdradził Czarnego Pana. Mugole, którzy przeżyli zamach Blacka potwierdzili to –
dodał. – Nie wiem, co zrobimy. Czarny Pan zniknął. Co mamy robić? Czekać?
Rozejść się?
- Jak to rozejść się? Lord Voldemort był dla was wszystkich bardzo
wyrozumiały. Dlaczego chcecie go tak łatwo porzucić? Szukajcie go! Wyjdź! Nie
chcę teraz nikogo widzieć!
Rudolfus czym prędzej wycofał się z
komnaty i zatrzasnął za sobą drzwi. Teraz już nie mogłam dłużej w sobie tego
tłumić. Poczułam się całkowicie samotna. Zwinęłam się w kłębek i ukryłam twarz
w poduszkach, aby stłumić odgłos płaczu.
Leżałam tak i leżałam przez bardzo długi
czas. Sama nawet nie wiem, ile to było godzin. Moje myśli skierowane były w
stronę jednej osoby. Czarny Pan nie mógł zginąć. Przecież poczułabym to. Między
nami była niezwykła więź. Łzy nie chciały przestać wypływać z moich
przekrwionych, piekących oczu. Odetchnęłam kilkakrotnie i przeciągnęłam się.
Byłam zmęczona, ale wiedziałam, że nie będę mogła zasnąć. Dlatego obróciłam się
na drugi bok i utkwiłam wzrok w ścianie. Nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić.
*
I
tak mi mijały dni. Spędzałam praktycznie cały czas w sypialni, leżąc na łóżku i
nie myśląc o niczym. Mimo że dużo spałam, wciąż czułam się wykończona. Ten
wewnętrzny, psychiczny niepokój był nie do zniesienia. Na samym początku
odwiedziła mnie Zivit. Była przerażona tym wszystkim, co się stało. Nie tylko
samym zniknięciem Lorda Voldemorta, ale i upadku tak potężnego imperium, które
stworzył. Dla mnie za to miało to drugorzędne znaczenie. Obecność siostry przez
ten czas był dla mnie zbawienny, choć ona sama chyba nie zdawała sobie sprawę z
tego, że niektóre jej słowa bardzo mnie raniły.
- Tak
mi przykro… Nigdy bym nie pomyślała, że Czarny Pan mógłby kiedykolwiek umrzeć…
- powiedziała zaraz na wstępie, nawet nie przekroczywszy progu domu. Te słowa
wytrąciły mnie z równowagi. Sama nie wiedziałam, dlaczego tak się zachowywałam.
Przecież Zivit była moją siostrą, przybyła, aby mnie pocieszyć. A ja
nakrzyczałam na nią ze łzami w oczach:
- Dlaczego
mówisz o nim tak, jakby był już martwy? On żyje, tylko wy wszyscy rozpuszczacie
fałszywe plotki!
Zivit była przerażona moim wybuchem, ale
nie skomentowała tego. Zapewne uznała, że jako osoba dotknięta ogromną tragedią
mam prawo zachowywać się tak niestabilnie.
Została ze mną aż do wiosny 1982 roku.
Być może bała się, że mogłabym coś sobie zrobić. Szczerze mówiąc, to myślałam o
tym. Ale nie chciałam martwić siostry, więc starałam się zachowywać w miarę
normalnie. Dopiero, gdy wyjechała, poczułam jak naprawdę jestem samotna. Coraz
częściej myślałam, że horkruksy, na których opierał się cały plan Voldemorta,
nie zadziałały. Co musiało oznaczać, że mój również był niesprawny. Z jednej
strony naprawdę często tak sądziłam, lecz z drugiej wciąż gdzieś w środku
wierzyłam w nieomylność Czarnego Pana. Tylko to utrzymywało mnie jeszcze przy
życiu i zmuszało nieustannie dzień po dniu do istnienia. Egzystowałam – to
jedyne, co mogłam powiedzieć o moim życiu. Sam fakt, iż zachowywałam się tak
spokojnie w obliczu zaginięcia Voldemorta przerażał mnie. Bywały dni, podczas
których całkowicie traciłam nadzieję. Ale i przychodziły też takie, gdy ją
odzyskiwałam. Wtedy opuszczałam wygodne komnaty mojego egipskiego pałacu i
szukałam go rozpaczliwie w przeróżnych miejscach na ziemi. Wszędzie, gdzie
mogła podziać się jego zbłąkana, udręczona dusza. Ale to wszystko było tak
chaotyczne…
*
Był
rok 1984. Trzy lata minęły już od morderstwa Potterów. Przeróżne plotki
rozchodziły się w świecie czarodziejów na temat ich syna, Harry’ego. Dobrze
wiedziałam, dlaczego nikt się tutaj nie zapuszczał. Egipt, a zwłaszcza pustynie
były wciąż, nie tylko dla miejscowych, ale i dla zagranicznych czarodziejów
miejscem, gdzie swoją siedzibę miało zło i siły nieczyste. No i poza tym fakt,
że Czarny Pan zniknął, nie znaczył wcale, że czarownicy odzyskali pełnię spokoju.
Wciąż ujawniali się coraz to nowi, autentyczni Śmierciożercy, którzy próbowali
walczyć. Ale ministerstwo łapało ich i umieszczało w Azkabanie. Bez procesu.
Bellatriks i jej grupę spotkał taki sam los. Ja nie brałam udziału w tej
zabawie. Po pierwsze była to czysta głupota, a po drugie… wciąż czułam zbyt
wyraźnie ból. Czarny Pan nie chciałby, żebym się narażała. Nie tak. Tęsknota za
nim wypełniała każdą moją samotną noc. Dodatkowo tak dawno nie widziałam
rodziców i Zivit… Czułam się jak w jakimś równoległym wszechświecie, który nie
toleruje mojej obecności. Pragnęłam któregoś dnia położyć się spać i już się
nie obudzić. By ta męka już się skończyła. Byłam jednak zbyt tchórzliwa, aby
sama to zakończyć.
Dla
zabicia czasu podczas bezsennych nocy opuszczałam pałac i znikałam. Spacerując
po pustyni nigdy nie natknęłam się na żadnego człowieka czy też inną żywą
istotę, dlatego widok ciemnego, wysokiego kształtu majaczącego w oddali
zaskoczył mnie. Zatrzymałam się, wytężając wzrok i czekając, aż do mnie podejdzie.
Sylwetka szybko rosła, coraz bardziej przypominając swoim kształtem mężczyznę.
Nigdy wcześniej go nie widziałam, więc szybko wyciągnęłam różdżkę, której
koniec natychmiast zapłonął. Wiedziałam już, że jeśli jest mugolem, zginie.
Jedynie z czarodziejem podejmę konwersację.
- Kim jesteś? – zapytałam po angielsku
donośnym głosem. – I co robisz na tej ziemi?
- Spokojnie. Możesz opuścić różdżkę –
rzekł. Zdziwiło mnie, że znał mój ojczysty język. – Zmierzam do Kairu, nie
lubię magicznych środków transportu. Jestem Nathir Qutajbah*.
Nic nie odpowiedziałam, tylko przyjrzałam
mu się z bliska. Na głowie miał błękitny turban z lśniącymi paciorkami, na
plecach wisiała mu przewieszona przez lewe ramię płócienna, wielka torba, a on
sam ubrany był w ciemnoniebieską szatę. Jako Arab skórę miał ciemną, oczy
czarne, pałające w słabym świetle mojej różdżki, ładne rysy twarzy i ciemne,
dodające grozy jego twarzy brwi. Musiał mieć około trzydziestu dwóch,
trzydziestu czterech lat.
- Niemalże codziennie spaceruję po
pustyni i jakoś nigdy nikogo nie spotkałam. Mieszkam tu od lat – odparłam. – W
ogóle jestem pełna podziwu dla ciebie, że się mnie nie lękasz. Przecież
mogłabym zabić cię bez chwili zawahania.
- Tak, wiem o tym – brzmiała odpowiedź.
Zdziwił mnie jego nienaturalny wręcz spokój, który, co zaskakujące, nie był
wcale udawany. Harmonia biła od niego jakąś magiczną aurą; pomyślałam sobie, że
jest zupełnym przeciwieństwem Voldemorta, zawsze bardzo nerwowego, gwałtownego,
targanego ogromnymi namiętnościami i pasjami. – Żyję tu od urodzenia, kiedy
tylko zwlekli się tu Śmierciożercy, wiedziałem już, co będzie się działo. Ale
nie myślałem, że pewnej zimnej nocy spotkam na pustyni Dżahmes-Meritamon. Ja
wiem, że nic mi nie zrobisz. Po zniknięciu Czarnego Pana jesteś tak zagubiona,
że nie wiesz, co ze sobą zrobić. Nie potrafisz nawet zebrać Śmierciożerców, aby
reaktywować armię.
Te słowa mocno podniosły mi ciśnienie. On
drwił sobie ze mnie otwarcie, nic sobie z tego nie robiąc! Poczułam gwałtowne
gorąco, krew pulsującą mi w skroniach. Od bardzo wielu dni pośród tego całego
otępienia i apatii nie poczułam tak silnej emocji. Aż różdżka zawibrowała w
mojej zaciśniętej dłoni, gotowa do ataku. Tęskniła za jakimś mocniejszym
działaniem, tak samo jak ja. Nie wahałam się ani chwili. Skoro Nathir był tak
święcie przekonany, że nie byłam w stanie mu nic zrobić, to dlaczego miałabym
mu tego nie udowodnić? Zapragnęłam usunąć z jego duszy ten chorobliwy spokój.
Moja różdżka płynnie zatoczyła w powietrzu koło, a piasek dookoła nas zawirował
z głośnym, wietrznym szumem. Zaskoczony Arab uniósł się w powietrze, machając
rozpaczliwie rękami i nogami.
- Tak? Uważasz, że jestem całkowicie
bezbronna? – zawołałam, kiedy piasek przylegał do jego ciała, że wyglądał tak,
jakby znajdował się w brązowym, chrapowatym kokonie. Sama stworzyłam czym
prędzej burzę piaskową, która powiodła nas do mojego pałacu. Lubiłam ten środek
transportu. I mimo że był dość niepraktyczny, to o wiele przyjemniejszy od
teleportacji czy proszku Fiuu. Za to latanie na dywanie zajmowało zbyt dużo
czasu. W domu byłam już kilkanaście sekund później. Arab upadł na alabastrową,
twardą podłogę, wciąż spętany piaskowymi linami. Teraz w jego oczach zamiast
spokoju gościł strach. Uśmiechnęłam się z satysfakcją i uniosłam rękę, a piasek
opadł na posadzkę. Nathir stanął na drżących nogach, rozglądając się dookoła z
przerażeniem. Chyba zorientował się, że utracił swą maskę spokojnego,
cynicznego drania, bo wyprostował się z przesadną wyniosłością i rzekł:
- To twój dom, tak? Zaiste, piękny.
Uniosłam brwi i uśmiechnęłam się z pełną
pogardą.
- Dziękuję bardzo, też tak uważam. A
teraz – klasnęłam w dłonie – czas, abyś poczuł się jak prawdziwy więzień.
Pojawili się dwaj mocno opaleni,
muskularni kapłani Anubisa, chwycili Nathira pod ramiona i zawlekli do lochów.
Nie chciałam oglądać tego, jak wtrącają go do celi. Nie był jak wszyscy inni
więźniowie. Zdawał się być bardzo inteligentny i z pewnością wykształcony,
jeśli faktycznie wychował się w Egipcie, fakt, iż znał angielski był dużym
wyczynem w naszych czasach. Był interesujący, a ja postanowiłam wykorzystać to
w moim nudnym życiu.
Udałam się do swojej komnaty, aby udać
się na spoczynek. Gdy weszłam do sypialni, zastałam tam Midnight’a leżącego z
dostojną gracją na łóżku pośród satynowej, alabastrowo białej pościeli.
- Widzę, że raczyłeś odwiedzić moje
skromne progi – odezwałam się, kłaniając mu się z przesadną powagą i skruchą.
Kot przyglądał mi się z chłodnym opanowaniem. Zieleń jego oczu lśniła w bladym
świetle pachnących wrzosami świec. Położyłam się na puchatych poduszkach i
pogładziłam kota po gładkiej, miękkiej sierści na grzbiecie. Bardzo chciałam,
żeby od czasu do czasu do mnie przemówił. Wtedy poczułabym się bardziej
związana z tym światem. Zdałam sobie, że dotychczas dryfowałam.
*
Następnego
ranka zeszłam do lochów, aby zobaczyć, jak czuje się mój więzień. Kiedy
zajrzałam do jego celi, zastałam go śpiącego w kącie pod ścianą, nakrytego
postrzępionym, ciemnozielonym kocem. Wyciągnęłam różdżkę i zabębniłam nią
głośno o kraty. Nathir wzdrygnął się gwałtownie i wstał.
- Cóż. Chyba spokorniałeś przez tę noc,
hmm? – zapytałam, uderzając lekko różdżką o kolejne żelazne kraty celi. – Czyli
teraz możemy spokojnie porozmawiać?
- Możemy. Kiedy mnie wypuścisz?
- Niebawem, niebawem – odparłam i
przykucnęłam przy drzwiach.
Moją uwagę przykuło małe, ciemne
pudełeczko z wygrawerowanym, złotym skarabeuszem na wieczku. Wisiało na jego
szyi razem z innymi złotymi i srebrnymi medalionami, a ja zwróciłam na niego
uwagę, ponieważ już go kiedyś gdzieś widziałam. Na stronach jednej z tysiąca
przeczytanych przeze mnie książek.
- Co tam masz na szyi? – spytałam cicho,
wskazując palcem na medalion. Nathir zdjął małe pudełeczko i wyciągnął je w
moją stronę, abym mogła je zobaczyć w bladym, zimnym świetle różdżki. Tak,
teraz już poznałam ów przedmiot.
- To klucz…? – mruknęłam, a moje oczy
zwęziły się automatycznie.
- Tak. Klucz do Zaginionego Miasta –
rzekł Qutajbah i szybko schował go do wewnętrznej kieszeni szaty. Teraz to on
się uśmiechnął. – Znalazłem go przez zupełny przypadek. Setki poszukiwaczy
skarbów, podróżników i egiptologów poszukiwało go od bardzo wielu lat. A ja…
zwykły, prosty Egipcjanin odnalazłem ten skarb.
Szaleństwo, które pojawiło się na jego
twarzy wypełniło mnie trwogą. Bez słowa otworzyłam różdżką żelazne drzwi celi
Nathira.
- Jesteś wolny. Możesz zostać w mojej
posiadłości. Brakuje mi tu towarzystwa osoby, z którą mogę porozmawiać i która
nie traktuje mnie jak boginię – powiedziałam mu. – Zwróć się do kapłanki
Heather, wskaże ci twoje komnaty.
Odwróciłam się na pięcie i szybkim
krokiem opuściłam zimne, ciemne lochy. Musiałam coś zrobić, aby przechwycić
klucz. Nareszcie miałam jakieś zajęcie. To było proste, ale nie mogłam stracić
zaufania Egipcjanina.
Opadłam na swój kamienny fotel w sali
tronowej, myśląc usilnie. Klątwa Imperius była dobrym pomysłem, ale nie mogłam
go kontrolować wiecznie. Powinnam użyć czegoś innego. Może jakiś eliksir? Ale
to działało podobnie. On musiał na zawsze zapomnieć, że kiedykolwiek posiadał
ten klucz. Zaklęcie Obliviate było zbyt mocne. Mogłabym uszkodzić mu pamięć na
stałe. Ale… zaraz. Zaklęcie Confundus. Dzięki temu mogłam oszukać go w łatwi i
lekki sposób. Tak. To był dobry plan.
~*~
Przerwę
majową postanowiłam wykorzystać na nadrabianie zaległości, mianowicie w
pisaniu, zdjęciach i w nauce. Mam jeszcze tydzień, więc na innych blogach coś
się jeszcze pojawi. Dedykacja dla Sheirany
:*
* Pod gwiazdką znajduje się link do
bohaterów.
Areti
OdpowiedzUsuń8 maja 2012 o 12:43
Nie mogła się już doczekać :D Rozdział bardzo mi się podoba. Szkoda, że jeszcze zostało 10 lat bez Riddla. Fajnie by było, gdyby Dżahmes znalazła w tym Zginionym Mieście coś co pomoże Riddlowi. A i jeszcze jedno nie lubię tego Nathira.Pozdrawiam.
8 maja 2012 o 20:22
UsuńNie martw się, te wszystkie lata zlecą szybko, no i oczywiście będą jeszcze te lata, kiedy Harry chodzi już do szkoły, więc będę bardziej trzymała się fabuły HP, być może dodam też jakiś rozdział z perspektywy Voldemorta-ducha xD
~olka
OdpowiedzUsuń12 maja 2012 o 12:03
Dżahnes przynajmniej będzie miała z kim porozmawiać.
12 maja 2012 o 19:10
UsuńUważam, że nie tylko o samą rozmowę będzie mu chodziło.
~Sheirana
OdpowiedzUsuń13 maja 2012 o 00:00
Ciekawa jestem, co wyniknie z tej znajomości xD. Sorry, że dopiero teraz komentuję, ale miałam ostatnio trochę roboty.Oo, i dziękuję za dedykację xD.
13 maja 2012 o 16:12
UsuńWiadomo, co będę chciała zrobić xD ;>