Jeszcze nigdy nie czułam się tak rozbita,
nawet przed ślubem, a teraz na domiar złego Nicolas opuścił skrzydło szpitalne
i z jeszcze większym zapałem wrócił do swojej ulubionej
rozrywki — terroryzowania uczniów. Obawiałam się, że szlamy z
młodszych roczników szybko przestaną mu wystarczać, więc Victoria Hortus na
nowo zagości na jego liście, dlatego starałam się trzymać swojej grupy na tyle,
na ile mogłam, nie ryzykując zbyt częstego przebywania z Tomem. I tak widywałam
go na każdych zajęciach i w bibliotece, a łamiąca serce plotka Gaby wciąż nie
wywietrzała mi z głowy. Tym bardziej, że Riddle wprowadził do naszego
towarzystwa Black, tę dziwaczkę z makijażem à la Śmierć i fryzurą inspirowaną
chochołem. I co z tego, że od kiedy do nas przystała, odkryła zastosowanie
szczotki i przestała mazać oczy czarnym atramentem? Kłóciła się z chłopakami,
szukała zaczepki i bez przerwy żuła gumę, ordynarnie z niej strzelając, kiedy
ktoś miał czelność reprezentować inne zdanie. Raz przyłapałam ją na obcinaniu
wąsów kotu Ivy. W tej smarkuli nie było krztyny kobiecości, ale najwyraźniej
Tom dopatrzył się w niej czegoś wartościowego, bo Bellatriks nie odstępowała go
na krok, a jemu wyraźnie to schlebiało. Już nie szalałam z zazdrości jak przy
Margaret. Tym razem poczułam się realnie zagrożona — wiedziałam, że
Rowle to tylko ładna twarz i błyskotliwy umysł, wykruszy się jeszcze przed
ukończeniem szkoły. Natomiast Black miała to wszystko i więcej. Nie chciałam
tego widzieć, ale biło od niej to samo, co od Riddle’a. Znacznie słabsze, lecz
pochodzące z tego samego źródła. Widziałam w niej to, czego Tom oczekiwał ode
mnie, a teraz, kiedy miał to gotowe na wyciągnięcie ręki, nie potrzebował
zmieniać wraka, którym się stałam.
Dlatego przestałam walczyć i zbratałam
się z tym, do kogo było mi najbliżej. Teraz, kiedy niemal bez przerwy
przesiadywałam z Nottem, nie czułam presji, by bez efektów ślęczeć nad
książkami. Zaakceptowanie przeciętnych wyników przy jego ocenach stało się
znacznie prostsze niż przy samych wybitnych
Toma. Choć Teodor nie podzielał mojego zainteresowania filozofią i wciąż
obawiałam się przed nim otworzyć, czas z nim spędzony okazał się znacznie bardziej
radosny. Po morzu wylanych łez popołudnia w towarzystwie Notta wydawały się dwa
razy lżejsze.
— Jak one to
robią — mruknęłam, obserwując Ivy Taciturn, która siedziała w fotelu
przed kominkiem i ze znudzoną miną piłowała długie paznokcie; na stoliku obok
powykładała cały arsenał lakierów, pilniczków, wacików, fiolek i
cążków. — Używają jakiegoś zaklęcia czy co… zresztą co mi po
zaklęciu, zawsze będę miała takie obgryzione kołki…
Właśnie dobiegała końca długo oczekiwana
druga sobota lutego, a salon był po brzegi wypełniony zmarzniętymi, padniętymi
Ślizgonami; prawie wszyscy postanowili obchodzić Dzień Zakochanych w Hogsmeade,
ale nikt nie przewidział gwałtownej śnieżycy, która wydłużyła świętowanie o
ponad półtoragodzinną drogę powrotną przez zaspy. I ja skusiłam się na
wycieczkę do Trzech Mioteł na kufel kremowego piwa, czego pożałowałam zaraz po
wejściu do baru, gdy niebo zasnuły ołowiane chmury, a zaraz potem wioska
doświadczyła istnego Armagedonu. Nadzieje na wcześniejszą wiosnę zniknęły pod
dwiema stopami śniegu.
— Kiedy byłem młodszy, miałem tak… z
sześć lat… też obgryzałem paznokcie — powiedział Nott, wciąż
pochylony nad wypracowaniem dla Slughorna. — Siostra mnie oduczyła.
Malowała mi te paznokcie i ten przymus obżerania jakoś zniknął. Zaraz…
Wyprostował się i zaczął się rozglądać;
kiedy zauważył Ivy, rzucił pióro na pergamin i od razu do niej pobiegł.
Obserwując kątem oka, jak żywo gestykulował, wyraźnie próbując nakłonić ją do
czegoś, sięgnęłam po różdżkę i usunęłam ogromną, granatową plamę atramentu,
która pojawiła się na nabazgranym wstępie. Po chwili Nott wrócił, bardzo z
siebie zadowolony, trzymając w garści pędzelek, a w drugiej szklany pojemniczek
po kremie.
— Zwariowałeś? Przecież takie
ogryzki będą wyglądać jeszcze gorzej — prychnęłam, kiedy zanurzył
wąską kępkę włosków w krwiście czerwonym lakierze.
— Nie wybrzydzaj, Taciturn ma tylko
takie. Wyciągaj łapy. No już, bo to pierwsza i ostatnia sytuacja, kiedy robię
coś tak babskiego.
Nadal nie byłam przekonana, ale
posłusznie podsunęłam mu dłonie i rozczapierzyłam palce. Nie mogłam przestać
chichotać, kiedy pochylił się i z wytkniętym między zębami językiem malował
paznokieć po paznokciu, jakby odmierzał składniki do piekielnie niebezpiecznego
eliksiru. Po chwili wyobraziłam sobie Toma w identycznej sytuacji; najpierw
zaczęłam śmiać się jeszcze bardziej, ale szybko — zupełnie bez
powodu — zrobiło mi się przykro i natychmiast umilkłam. Nie widziałam
go przez prawie cały dzień. Jako jedyny z naszej grupy nie wybrał się do
Hogsmeade, najprawdopodobniej poszedł kontemplować swoją samotność; bardzo
chciałam się łudzić, że wolał wykorzystać jedno z niewielu wolnych od
Bellatriks popołudnie. Nie wiedziałam, co gorzej bym
zniosła — świadomość, że wolał jej towarzystwo, czy kolejną schadzkę
z Davies. Choć sama go odprawiłam, serce krwawiło mi na samą myśl.
— Gotowe! — Nott wyglądał
na zachwyconego swoim dziełem, choć moim paznokciom daleko było do perfekcyjnie
pomalowanych szponów innych dziewcząt. — Teraz trzeba wysuszyć…
— Nie! — wrzasnęłam i
natychmiast zabrałam ręce, choć Teodor nie zdążył jeszcze wyciągnąć
różdżki. — To znaczy… nie, lepiej niech same wyschną. Dzisiaj
podpaliłeś sobie buty, lepiej nie ryzykować.
Chłopak zaczerwienił się gwałtownie, ale
i parsknął krótkim śmiechem.
— Racja. To teraz będziesz bezbronna
przez jakieś… no, długo. To jedyny moment, kiedy niezdarność dziewczyn można
jakoś logicznie wytłumaczyć.
— Tak? Przekonamy się, jak to wyschnie,
a teraz podrap mnie po czole, o, tutaj. Nie tu, wyżej. Jeszcze wyżej,
powinieneś wiedzieć, jak wygląda czoło, masz na swoim bardzo ładną hodowlę.
Uwielbiałam się z nim droczyć. I choć
było to całkowicie dziecinne, na co z Tomem nigdy bym się nie odważyła, pierwszy
raz od długiego czasu czułam się naprawdę beztrosko. W takich chwilach zapominałam
o dziecku i o tym, jak umarło. Starałam się nie unikać reszty grupy, to przy
Teodorze udawałam najmniej. Robiło mi się słabo na samą myśl, że ktoś mógłby dowiedzieć
się o Katy.
Do tej pory nie przeżyłam boleśnie
śmierci bliskiej osoby i spodziewałam się, że okres żałoby okaże się nie do
zniesienia, jednak z każdym tygodniem i calem topniejącego śniegu dni wydawały
się bardziej beztroskie i tylko w nocy przyłapywałam się — coraz
rzadziej, niż się spodziewałam — na ocieraniu pojedynczych łez.
Okazało się, że po tym wszystkim istniało jednak jakieś życie. Nienawiść do
Nicka nie zmieniła mojego żalu do Toma — kiedy emocje opadły,
musiałam w końcu przyznać, że Riddle nie był Bogiem, ale zbyt szybko przeszedł
do porządku dziennego, jakby w naszej stracie odeszła wyłącznie moja cząstka. Przeżywanie
kartkówek, rozgrywek quidditcha i zbliżającego się kursu teleportacji nie
wydawałoby się już tak bardzo nie na miejscu, gdyby chociaż raz zapytał, jak
sobie radziłam. Co prawda nieznośny marazm zniknął wraz z pojawieniem się
słońca i roztopów, pozostała ogromna pustka koślawo wypełniana przez Notta i
ogrom niedopowiedzeń, kiedy próbowałam zrozumieć postępowanie grupy. Widziałam
po twarzach niektórych, że nie tylko ja cierpiałam przez pojawienie się nowego
pupilka naszego lidera. Nikt nie śmiał podważać jego decyzji, choć miny
Traversa, Yaxleya i Wilkesa czasami mówiły aż zbyt wiele, podczas gdy Riddle
zdawał się doskonale bawić, obserwując z cienia ten teatrzyk przepychanek. Bellatriks
szybko wyczuła swoją pozycję i pewne pobłażanie, z jakim Tom podchodził do jej
kontrowersyjnych, feministycznych tez. Chłopcy nie mogli się powstrzymać i
prawie zawsze wchodzili z nią w dyskusje, wyraźnie stawiając sobie za punkt
honoru utrzeć nosa tej pyskatej, bezczelnej smarkuli. Ja wymownie milczałam.
Choć tak naprawdę byliśmy tylko garstką szkolnych przyjaciół, nie mogłam oprzeć
się wrażeniu, że moja pozycja wyglądała gorzej niż Tomasza Boleyna po 1536
roku.
Ukojenie znalazłam w błotnistych
ścieżkach otaczających cieplarnię. Biegałam tamtędy każdego ranka i wieczorem
po kolacji, jeśli akurat nie padało; codziennie obserwowałam, jak natura powoli
budziła się do życia po topornej, ciężkiej zimie, choć zerkanie w okolice
jeziora wciąż było jednoznaczne z wizją łazienki tonącej we krwi. Mimo że tamte
wspomnienia na zawsze pozostaną jednakowo wyraziste, wiedziałam, że teraz to już tylko kwestia
czasu. Za kilka miesięcy wszystko wróci do normy i ból zniknie, lecz o ile
byłoby to łatwiejsze, gdybym miała z kim go dzielić.
Musiałam przyznać, że i ja zaczęłam
wyczekiwać marca. Miotlarskie ekscytacje nie udzielały mi się jak reszcie
szkoły, ale coraz częściej myślałam o lekcjach teleportacji. Wcześniej
traktowałam to jak kolejny przedmiot bliźniaczo podobny do nauki zaklęć
niewerbalnych, który oznaczał udrękę i niekończące się pasmo wstydu, lecz perspektywa
przemieszczania się w każdy zakątek świata, jaki tylko mi się zamarzy,
wyglądała równie zachęcająco, co oklumencja. Nie zapomniałam o niej. Powróciłam
do regularnego oczyszczania umysłu przed snem, choć nie sądziłam, by to do
czegokolwiek zmierzało. Podetknięte przez Toma lektury przybliżyły mi jedynie
wschodnie metody relaksacji, które w warunkach szkolnych były nie do wykonania,
a część praktyczna… do niej potrzebowałam nauczyciela, lecz nie śmiałam prosić
Riddle’a o wznowienie lekcji. Zwłaszcza że miałam sporo własnych zajęć. Środowe
kółko z eliksirów na nowo mnie wciągnęło. Oswoiłam się z myślą, że po
otrzymaniu dyplomu profesor Slughorn weźmie mnie pod swoje skrzydła i nareszcie
zostanę kimś. W tej kwestii po cichu zgadzałam się z Bellatriks: obecny czarodziejski
świat — wzorem mugolskiego — potrzebował więcej światłych
kobiet.
O tej porze zwykle żałowałam, że
dormitorium Ślizgonów nie znajdowało się w jakiejś wieży; wiosna przyszła w tym
roku wyjątkowo wcześnie. Pomimo srogiego porywu zimy już tydzień później zaginęły
wszelkie ślady po śniegu, a co rano słońce na chabrowym niebie świeciło tak
ślicznie, że nie chciało się wychodzić z Wielkiej Sali. Nauczyłam się wstawać
jeszcze przed dźwiękiem budzika Margaret i bezszelestnie przemykać przez
uśpione dormitorium, żeby na wciąż jeszcze mroźnym powietrzu cieszyć się
wschodzącym słońcem rodzącego się przedwiośnia, a wieczorem, kiedy wszyscy
powoli kierowali się na kolację, ubrana w gruby sweter wybierałam się na
codzienną rundkę pomiędzy szklarniami. Dbanie o figurę przywróciło mi namiastkę
kontroli, którą utraciłam wraz ze śmiercią Katy. I choć przez bite dwa tygodnie
nie opuściłam ani jednego dnia treningu, w ostatni piątek lutego wieczorna
zaprawa wyfrunęła mi z głowy pod wpływem widoku znajomej, wytartej na plecach
szaty. Zafalowała tuż przy ścianie, jakby jej właściciel właśnie się wymykał;
zupełnie straciłam nad sobą kontrolę, kiedy jak piorun raziło mnie wspomnienie
Gaby i plotki, którą przyniosła. Wściekła do granic możliwości, wystrzeliłam
jak z procy w stronę korytarza prowadzącego do gabinetu Mistrza Eliksirów.
Wrzasnąć? Złapać za ramię i zatrzymać? Śledzić i pozwolić wydarzeniom się
rozwijać? Złość tak mnie ogłuszyła, że słyszałam jedynie szum i bicie własnego
serca gdzieś w okolicy uszu, kiedy rozeźlona prawie biegłam za oddalającym się
Riddle’em. Bolesny uścisk w żołądku, którego doświadczyłam zaraz po wyjściu z
dormitorium, wyparował niewiadomo gdzie.
— Mało ci? — zawołałam
zadziwiająco dźwięcznym, spokojnym głosem, choć w środku cała się trzęsłam.
Przystanął i natychmiast się odwrócił;
zagotowało się we mnie, kiedy zobaczyłam jego twarz — chłodną, nieporuszoną,
prawie bez wyrazu, jakby wszystkiego się spodziewał. Wszystko ukartował. Dupek.
— Możesz
powtórzyć? — zapytał irytująco uprzejmie.
Ułamek sekundy i już przy nim
byłam — identycznie zaślepiona, rozwścieczona i wojownicza jak po jednej
z lekcji oklumencji, kiedy spotkałam Nicka. Ale tym razem było inaczej. Tom nie
krzyczał i nie wyklinał jak Rowdy, stał spokojny i zrelaksowany, drażniąc samą
swoją obecnością; popchnęłam go z całej siły, ale tylko odbiłam się od jego
ramienia.
— Ile to jeszcze potrwa? Jak długo
będziesz… grał sobie na moich… najpierw ta kurwa Davies — wyrzucałam
z siebie, raz po raz okładając Riddle’a pięściami, ale furia nie ustępowała. — Teraz
werbujesz wariatkę… wariatkę Black…!
Ponownie go szturchnęłam i to był o jeden
raz za dużo, bo lodowaty spokój zmienił się w gniew — prawie
zobaczyłam, jak zapłonął ogniem na jego twarzy, kiedy sekundę później Riddle spętał
mi ręce jedną dłonią, a drugą pchnął na ścianę, tak że odbiłam się od niej ze
zduszonym okrzykiem i zamilkłam, zamroczona tępym bólem w klatce piersiowej.
Tymczasem ręka Toma uderzyła mocno o kamień, tak że poczułam na policzku
podmuch tego plaśnięcia.
— No, no, gdzie się podziała ta
ułożona dama? Czy dobrze wychowane panienki używają takiego
języka? — Zacmokał karcąco. — Davies zrobiła mi dobrze,
wielkie rzeczy — wysyczał; jego twarz znalazła się tak blisko mojej,
że widziałam nienaturalnie zwężone źrenice. Paląca aura, która zwykle w takich
chwilach go otaczała, już mnie nie dotykała; to ja znalazłam się w jej wnętrzu
i pomimo gorzkich słów pragnęłam jak najszybciej się z niej wydostać, ale
tamten wciąż ściskał mnie mocno za nadgarstki. — Sama kazałaś mi się
odpierdolić, a teraz masz pretensję, że szukam pocieszenia gdzie indziej? Nawet
sobie nie wyobrażasz — przyłożył rękę do piersi i wykrzywił się
groteskowo — jak cierpiałem.
— Przestań odwracać kota
ogonem! — Choć dłonie wciąż miałam skrępowane, natarłam na niego
całym ciałem, ale już dużo spokojniej i mechanicznie. — Nienawidzę
cię, puść mnie!
— Lekko rzucasz ciężkie
słowa. — Wściekłość tak szybko, jak wykwitła na jego twarzy, równie
prędko z niej spełzła. Co więcej, uśmiechnął się pogardliwie, z pełnym triumfem
połyskującym w oczach. — Możesz być pewna, że bardzo mi schlebia, jak
jesteś zazdrosna, ale o Slughorna chyba nie musisz.
Wolną ręką wysunął z kieszeni szaty
wąski, pergaminowy rulonik, strzepnął go i machnął przed oczami; mignęły mi
wypunktowane pozycje z Działu Ksiąg Zakazanych, które chciał wypożyczyć.
Poczułam gorący rumieniec wstydu na policzkach, ale wściekłość nie ustąpiła,
wręcz przeciwnie. Prawda, z którą się zderzyłam, jeszcze ją podsyciła.
— Nie w tym
rzecz! — Szarpnęłam się jeszcze mocniej i dopiero wtedy odsunął
dłonie; potarłam pobielałe miejsca, na których zaciskał palce, rozjuszona jak
jeszcze nigdy dotąd. Zniżyłam głos i zaczęłam go przedrzeźniać: — Wybaczysz mi, jeśli zabiję Rowdy’ego? Wybaczysz? A jak zabiję twojego tatę? I
twojego brata? I co? I Rowdy nadal żyje, świetnie się ma, tyle znaczą twoje
słowa! Gdzie byłeś, kiedy walczyłam, żeby nie oszaleć… żeby nie pójść i… i się nie
utopić…? Nic nie potrafisz zrobić, tylko gadasz i nakręcasz Gaby Taciturn… i
czekasz, aż do ciebie podejdę, ty tchórzu…
W kompletnym zaślepieniu znów go
szturchnęłam, tym razem w oba ramiona. Znów doskoczył do mnie w zaślepieniu, lecz
teraz zapalnikiem było to, co powiedziałam. Wyrzucałam z siebie wszystkie
duszone przez tygodnie myśli, których nie śmiałam wyznać przed nikim, nawet
przed nim, gdybym nie zapomniała się w tym gorącym zacietrzewieniu. Nie
widziałam niczego, kipiałam w złości, ale nie Riddle. On stał cały spięty, ziejący
lodowatą furią, a energia, która z niego biła, na długi moment zaparła mi dech.
Podsunął mi palec niemal pod nos.
— Jeszcze raz mnie uderzysz, a
pożałujesz — wycedził nadzwyczaj spokojnie, choć jego oczy ciskały
gromy.
— Tak? I co mi
zrobisz? — Popchnęłam go chyba setny raz tego
wieczora. — Co? No co zrobisz? Zbijesz mnie jak Rowdy?! Odpowiadaj! CO. MI. ZROBISZ?!
— Dzieciaki, dzieciaki, hola!
Opuściłam ręce i Tom też; dopiero teraz
zdałam sobie sprawę, że ściskał mnie za kark wraz z garścią włosów. Dłonie
paliły mnie od ciągłego okładania Ślizgona, policzki pulsowały, całą twarz
miałam spoconą, a fryzurę w nieładzie: kosmyki powymykały się z ciasnego kucyka
i pewnie wisiały byle jak, rozwichrzone we wszystkie strony. Musiałam cała
płonąć, podobnie jak Riddle — mocno zaróżowiony, lekko rozczochrany i
cały pognieciony. Oboje nadal lekko drżeliśmy. W potwornym zakłopotaniu nie
potrafiłam doszukać się srogości na obliczu profesora, kiedy powoli wyłaniał
się zza zakrętu; dopiero w momencie, gdy się zbliżył, spostrzegłam uprzejmy,
pytający uśmiech wydymający jego wielkie, rude wąsy.
— Tom, nie wiem, czym wyprowadziłeś
koleżankę z równowagi, ale na twoim miejscu drugi raz bym tego nie
robił — zachichotał, mrugając do niego łobuzersko, po czym dodał
nieco poważniejszym tonem: — Panno Hortus, będzie pani musiała
przeprosić pana Riddle’a. Też mam czasem ochotę zdzielić po łbie starego… no, mniejsza
o to… ale przemoc nie jest sposobem na rozwiązywanie konfliktów.
— Tak,
oczywiście — bąknęłam, spoglądając zamglonym wzrokiem na swoje
stopy. — Przepraszam.
— No — ucieszył się, po
czym skinął na chłopaka. — A ty z czym do mnie przychodzisz? Kolejna?
Masz ci los, Tom, to już druga w tym miesiącu. Wziąłeś sobie za punkt honoru
przeczytać cały Dział Ksiąg Zakazanych przed owutemami?
Riddle tylko uśmiechnął się grzecznie i trochę
przygładził potargane włosy, kiedy nauczyciel odwrócił się, żeby otworzyć
drzwi.
— Zaczekaj tu
chwilę — mruknął Tom, po czym zniknął za profesorem w jego gabinecie.
Przykucnęłam pod ścianą i wcisnęłam twarz
w dłonie — nadal potwornie piekła. Miałam ochotę natychmiast wrócić
do dormitorium albo zaszyć się w toalecie Marty; drżałam na myśl o dalszej
rozmowie, a spotkanie Slughorna w drodze na kolację zapowiadało ciąg dalszy
męczarni. Chciałam spalić się ze wstydu. Z jednej strony dziękowałam Bogu, że
nie natknął się na nas ktoś inny (coś zabolało mnie na myśl o Dumbledorze), bo
prawdopodobnie skończyłoby się na ujemnych punktach, a szkolna sowa właśnie
dźwigałaby list do ojca, opisujący karygodne zachowanie jego córki. Z drugiej
natomiast wizja zniszczonej opinii u ulubionego nauczyciela rzucała ponury cień
na moją przyszłość. A co, jeśli Slughorn po chwili zastanowienia wyjdzie i
powie, że nie może wziąć na seminarium takiego niewychowanego dziewuszyska?
Czekałam na nich z mieszaniną strachu i złości zaledwie kilka minut, choć czas
ciągnął się niemiłosiernie. Tamten jak zwykle ze wszystkiego się wywinął.
Siedział sobie teraz przy biurku, dyskretnie wygładzając szatę, a profesor tańczył,
jak mu zagrał. Za chwilę pojawią się w progu, jeden przekabacony, drugi z
podpisanym pisemkiem dla pani Mortemore…
Zerwałam się na równe nogi, słysząc
zbliżające się kroki.
— Panie profesorze, ja naprawdę
chciałam bardzo…
— Nie trzeba, drogie dziecko, nie
trzeba, Tom mi wszystko wyjaśnił. A teraz szybko na kolację, wpadłem tylko po to
dla profesora Dippeta… obchodzi dzisiaj urodziny i liczę, że to dwustuletnie
wino skrzatów pomoże w… eee… pozytywnym rozpatrzeniu prośby o taki mały urlopik
w maju… wygrałem w karty pobyt w sanatorium w Sète i głupio by było, gdyby się
zmarnował… no nic, nic, pośpieszmy się, już pewnie wszyscy jedzą.
Pod tajnym przejściem do dormitorium
skłamałam, że o czymś zapomniałam; nauczyciel nie zaprzątał sobie tym głowy,
tylko pobiegł do Wielkiej Sali, ale Tom zatrzymał się tuż przede mną; cofnęłam
się o krok, aby zwiększyć dystans.
— Nie szedłeś do
Slughorna — powiedziałam cicho, patrząc na Riddle’a podejrzliwie. — Nie
wiedziałeś, że tu przyjdzie.
— Wiedziałem. Wiedziałem, kiedy
Dippet ma urodziny. I że Slughorn zapomniał o prezencie… choć to drugie raczej
przewidziałem. — Uśmiechnął się szelmowsko, ale tylko zmroziłam go
niechętnym spojrzeniem. — Przyznaję: chciałem ci zrobić na złość.
Doceń to, rzadko kiedy jestem tak szczery.
Otworzyłam usta w niemym okrzyku
oburzenia, ale bardzo szybko je zamknęłam, podczas gdy Riddle nawet nie
próbował zetrzeć z gęby tego parszywego wyrazu samozadowolenia. Znałam go
prawie sześć lat, a on potrafił mnie tak bezczelnie zaskoczyć. Miałam wrażenie,
że dopiero teraz, kiedy poróżnił nas ciąg pewnych wydarzeń, odkrywałam jego
prawdziwą naturę. Albo raczej ledwo ją musnęłam.
Tymczasem on ciągnął dalej:
— A teraz, kiedy nareszcie przestałaś
się na mnie dąsać, możemy przedyskutować kontynuację naszych lekcji oklumencji.
Pamiętasz, pomimo twojej ostatniej samowolki mam ci coś do pokazania. Właściwie
to dwie rzeczy, jedną być może całkiem niedługo, a drugą jak będziesz grzeczna.
— Trzymaj ręce przy
sobie — warknęłam nieprzyjaźnie, kiedy wykonał kilka kroków w moją
stronę; choć czułam, że powoli (głównie pod wpływem ciekawości) znów zaczynałam
ulegać jego obietnicom, nadal pamiętałam o bezczelnej grze, którą
prowadził. — Gdzie i kiedy?
Tom udał zamyślonego, mimo że odpowiedź
miał od dawna gotową:
— Jutro po meczu? W naszej klasie?
Wciąż mogłam co najwyżej łypnąć na niego
spode łba.
— Jak sobie życzysz.
Już miałam odejść — nie na
kolację i nie na trening, raczej by znaleźć się jak najdalej od
Riddle’a — kiedy znów mnie zatrzymał, zachodząc delikatnie drogę.
Wciąż subtelnie się uśmiechał, a ślady po dawnej szarpaninie zostawił pod
gabinetem profesora Slughorna, lecz zaniepokoiłam się bardziej niż wtedy, gdy
na siebie krzyczeliśmy.
— Ach, jeszcze
jedno! — zawołał cicho, łagodnie, pochylając się na tyle, by zrównać
się ze mną twarzą. — I skup się, bo to bardzo ważne. Nie nazywaj mnie
nigdy tchórzem. Zrozumiałaś? Nigdy.
Po czym szturchnął mnie lekko, prawie
niewyczuwalnie.
*
Bezchmurne niebo, suche błonia, łagodne
promienie słońca okalające cały teren szkolny, ciepły, prawie wiosenny
wiaterek — wymarzona pogoda, by usiąść na wolnym powietrzu w ostatni
weekend lutego i pooglądać mecz, pokibicować. Ja jednak wolałam trzymać się z
daleka od mioteł, starcia Ślizgonów z Krukonami i przede wszystkim trybun; jako
jedna z niewielu (i chyba jedyna z własnej woli) wybrałam bezpieczną przystań
biblioteki. Zajęłam miejsce przy oknie, tak, że mogłam patrolować ścieżkę,
którą kibice podążali w stronę boiska. Jak na przeciętną szóstoklasistkę
przystało, sterta nietkniętych wypracowań, którą dostaliśmy na sobotę i
niedzielę, nie zmniejszyła się ani trochę. Bardzo denerwowałam się przed lekcją
z Tomem i liczyłam, że jeśli poćwiczę zaklęcia niewerbalne, z oklumencją
pójdzie mi trochę lepiej. Pani Mortemore krążyła pomiędzy regałami jak
przerośnięty kruk, pilnując ciszy wśród całej trójki uczniów, którzy
postanowili spędzić to urocze przedpołudnie w jej królestwie. Nie mogłam
narzekać na brak warunków do nauki, jednak czarowanie bez wypowiedzenia
formułki na głos wciąż szło mi jak krew z nosa — w odróżnieniu od
kilku uczniów z Tomem na czele, którzy śmigali zaklęciami niewerbalnymi na
każdej lekcji. Choć nie byłam niechlubnym wyjątkiem, który wciąż miał z tym
kłopot, czułam się przy nich jak pierwszoroczniak. Jednym razem piórnik bez
trudu frunął pod sufit, innym zaś leżał obrażony na ławce, choć pociłam się nad
głupim, niemym Wingardium Leviosa
przez bite pół godziny. Zauważyłam, że sukces w dużej mierze zależał od dobrego
snu i porządnego posiłku, ale przecież nie mogłam biegać do toalety po każdych
ćwiczeniach, żeby zwymiotować. Powrót do udawania, że się zjadło, okazał się
znacznie łatwiejszy. Tym razem udało mi się lewitować własną torbę zaledwie
raz, więc — znużona niepowodzeniami — szybko porzuciłam
plan nauki i z podbródkiem opartym na rękach obserwowałam ten kawałeczek
stadionu, który widać było z okna biblioteki. Z takiej odległości ani nie
widziałam graczy, ani nie słyszałam kibiców; poczułam się trochę wyobcowana,
stercząc samotnie w szkole, choć tak naprawdę pierwszy raz nikt nie ciągnął
mnie na siłę na sam szczyt trybun i nie oczekiwał, że będę się dobrze bawić,
jednocześnie powstrzymując mdłości. Nigdy nie wychodziłam na balkon na
najwyższym piętrze naszego dworu, nie siedziałam na miotle; ojciec wykorzystał
swoje znajomości i pierwszy i ostatni raz zrobił coś tylko dla
mnie — poprosił profesora Dippeta, by zwolnił jego córkę z
uczestnictwa w lekcjach latania. Czułam, że teraz znów coś traciłam, dlatego
poprzysięgłam sobie, że opanuję sztukę teleportacji. Bo skoro nie to i nie
miotły, to co innego? Smoki? Hipogryfy? Latające dywany? Nie, po prostu nie
wyobrażałam sobie siebie w powietrzu.
Jednak zanim mogłam zacząć się martwić
tym, czy uda mi się powtórzyć sukces Sokarisa, który rok wcześniej już pod
koniec pierwszych zajęć apotował się w środku własnej poręczy, czekała mnie
pierwsza fala realnego stresu związanego z innymi ćwiczeniami. W rogu okna
dostrzegłam rosnący tłumek, który wylał się na błonia i powoli zmierzał ku
szkole — a więc koniec. Z minuty na minutę hałas za szybą stawał się
coraz wyraźniejszy, a niewyraźne, czarne kształty zaczęły rozdzielać się na
mniejsze grupki, kiedy uczniowie pojawili się pod biblioteką. Coś nieprzyjemnie
podskoczyło mi w żołądku na widok większej gromady, która niosła muskularnego
chłopaka w barwach Ślizgonów i skandowała głośno jego nazwisko; ryża czupryna
Nicolasa powiewała na wietrze, kiedy tamten ryczał coś, wymachując pięściami
nad głową. Czyli zwycięstwo.
Nic dziwnego, tyle trenowali…
Co, teraz żałujesz, że pogoniłaś taką partię? Byłabyś żoną zwycięzcy,
aj, taka strata, taka strata…
— Już prędzej zagrałabym za niego w
tym meczu — prychnęłam, natychmiast ściągając na siebie natarczywy
wzrok pani Mortemore.
Ale nawet na nią nie spojrzałam, bo na
ścieżce pojawiło się skupisko znajomych twarzy: Tom na czele, biegnąca po jego
prawicy Bellatriks, po lewej stronie Travers i niezadowolona Margaret, a za
nimi cała reszta — wyraźnie zadowolona i dumna z wygranej Ślizgonów.
Natychmiast poderwałam się z krzesła, pozbierałam swoje rzeczy i szybkim
krokiem opuściłam bibliotekę. Przez całą drogę do lochów przekonywałam siebie,
że wcale nie zależało mi na lekcji oklumencji. Nie miałam najmniejszej ochoty,
by Riddle znów grzebał w myślach, które wolałam przed nim ukryć, choć wciąż
idiotycznie łudziłam się, że być może widok mojego cierpienia wszystko zmieni.
Nie, nie jego, ale chociaż to, do czego zabrnęła nasza przyjaźń.
Dopiero w połowie głównych schodów
natknęłam się na pierwsze grupki uczniów, a strzępy rozmów, kiedy przeciskałam
się przez tłum zawiedzionych Krukonów, utwierdził mnie w tym, do czego doszłam
już w bibliotece — Ślizgoni rozgromili przeciwników, a celny strzał
pałkarza w ostatniej chwili powstrzymał szukającego Ravenclawu przed złapaniem
złotego znicza.
Widok znajomych okolic mrocznego, zawilgoconego
korytarza nieopodal gabinetu profesora Slughorna natychmiast ściągnął widma
wczorajszych wydarzeń i wprawił mnie tym samym w nieco bojowy nastrój. Gdy
zatrzymałam się pod umówioną klasą, na wszelki wypadek zajrzałam do środka.
Pusto. Mogłam z czystym sumieniem oprzeć się o zmurszałą ścianę i skrzyżować
ręce na piersiach; choć czułam, że nie skuliłabym się na widok czerwonych
błysków w oczach Toma, ogarnęła mnie trwoga na samą myśl o ujrzeniu go tu
poirytowanego i zniecierpliwionego.
W tym samym czasie gdzieś w oddali na tle
stłumionego tętentu nad lochami rozbrzmiały wyraźnie męskie kroki.
— Spóźniłeś
się — zagadnęłam zjadliwie, unosząc brwi.
— Nie, to ty przyszłaś zbyt wcześnie. — Minął
mnie i wszedł do środka. Chwilę później w klasie rozbłysło pomarańczowe światło
pochodni. — Pewnie słyszałaś, że…
— Że wygraliśmy. Obiło mi się o
uszy.
— Tak. Dzięki twojemu mężowi.
„Niedoszłemu”.
Stał odwrócony plecami, powoli rozpinając
sznur guzików; nie musiałam widzieć jego twarzy, żeby przed oczami stanął mi
wyraz pogardy, który ostatnio tak często gościł na tym anielskim obliczu.
Riddle zdjął wierzchnią część i powiesił na oparciu jedynego krzesła; wyglądało
na to, że znów zamierzał udowodnić, na co go stać.
— Mam nadzieję, że widząc go, za
bardzo nie cierpiałeś. Możemy zaczynać.
Bez słowa skinął głową i nawet nie uniósł
różdżki, kiedy niespodziewanie zalała mnie fala obrazów z całego
poranka — tak dokładnych i nasyconych, że zdążyłam tylko w bólu
złapać się za głowę. W niczym to nie pomogło. Magicznie zwielokrotniony
śniadaniowy harmider, przenikliwy, wibrujący śmiech Gaby Taciturn kilka miejsc
dalej, wirujące zbliżenia na fragmenty twarzy każdego w promieniu kilkudziesięciu
stóp. Sowia poczta brzmiała jak wichura, trzepoty setek skrzydeł nakładały się
na siebie falami, aż zlały się w jeden magicznie zwielokrotniony szum; do tego
widok nieba — nieprawdopodobny, jadowicie niebieski, skontrastowany z
szarobrązową, ptasią chmarą chciał wypalić mi oczy. Miałam wrażenie, że moja
czaszka za chwilę eksploduje, ale strumień obrazów nie ustawał. Rozmowy uczniów
podążających w stronę boiska — potężne jak seria wybuchów, osaczające
ze wszystkich stron, jakbym znalazła się w środku tłumu. I wtedy zdałam sobie
sprawę, że to nie moje wspomnienia. Riddle właśnie wkładał mi do głowy to, co
sam widział — każdy szczegół drewnianych stopni, kiedy piął się po
schodach na trybunę, szelest łopoczących na wietrze płaszczy, a na koniec podskakujące,
oślepiające iluminacje, kiedy znalazł się na jej szczycie.
Ocknęłam się skulona na podłodze. Po
przenikliwym pulsowaniu w skroniach nie było śladu, w zamian za to trzęsłam się
jak osika i nijak nie potrafiłam tego zatrzymać. Potrzebowałam dłuższej chwili,
żeby namierzyć Toma. Stał nieopodal drzwi, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała i
przyglądał mi się bez cienia emocji; pomarańczowy blask pochodni oświetlający
tylko połowę twarzy zniekształcił ją i teraz, kiedy tkwiła w tym nieludzkim
bezruchu, przywodziła na myśl jakąś demoniczną maskę.
— Ćwiczyłaś — skomentował
krótko, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że usłyszałam w tym nutkę uznania.
— T-tak — wychrypiałam
przez piekące gardło, starając się brzmieć wyniośle, ale głos również zadrżał.
Wstałam dopiero wtedy, gdy upewniłam się, że się nie zachwieję. — A
co, poczułeś coś… c-coś innego niż zwykle?
Dyskretnie otarłam spoconą twarz rękawem
i na wszelki wypadek przysiadłam na skraju krzesła, bo kolana wciąż miałam
niepewnie miękkie, tymczasem Tom wyszedł z kąta i przeszedł się kilka razy
wzdłuż ściany; spostrzegłam, że w jego ręku pojawiła się różdżka, którą teraz natarczywie
obracał w palcach.
— Odparłaś mój atak. Oczywiście po
całej serii obrazów, które ci pokazałem. I tych okropnych krzykach, musiałem
cię uciszyć. Nie przypuszczałem, że widok boiska może być tak traumatyczny. — Złośliwy grymas przemknął mu przez
usta. — Ale osiągnęłaś to, co chciałaś: wyrzuciłaś mnie ze swojego
umysłu. W wielkich bólach i ogromnych wysiłkach, ale…
— Och, nie chrzań już — prychnęłam,
choć nie mogłam przestać się uśmiechać. Skrzyżowałam ręce na piersiach i
zacmokałam cicho, jak on zwykł to czynić w podobnych
sytuacjach. — Ktoś tu chyba nie może pogodzić się z przegraną.
Nic na to nie odpowiedział, rzucił mi tylko
bardzo intensywne, zabarwione czerwienią spojrzenie i zaproponował jeszcze
jedną próbę. Wiedziałam, że nie miałam co liczyć na łagodne traktowanie, ale
wstałam pewnie i bojowo, zachęcona poprzednim sukcesem. Choćbym miała budzić
się na podłodze po każdym jego ataku, warto było odeprzeć go chociaż raz, by
zobaczyć tę minę — chyba naprawdę wyrażającą aprobatę.
*
Pierwsze wiosenne podrygi skończyły się
wraz z nadejściem marca, który przyniósł potężną falę deszczy. Błonia rozmokły
i nawet przejście z zamku do szklarni na zielarstwo zmusiło nas do ubierania
kaloszy; o porannym bieganiu mogłam zapomnieć, a członków domowych drużyn można
było łatwo rozpoznać, kiedy pojawiali się wieczorem w Wielkiej Sali mokrzy,
jakby wyszli spod prysznica i cali uwalani błotem. Każdy narzekał; raz czy dwa
usłyszałam, jak Nicolas wybrzydzał na ulewy, choć jeszcze nie tak dawno nazywał
mięczakiem każdego, kto skrzywił się na widok zachmurzonego nieba. Jezioro
bardzo szybko wystąpiło z brzegów i przykryło całą kamienistą plażę; miałam
wrażenie, że profesor Flitwick użył jakiegoś sprytnego zaklęcia, bo park z
wielkim dębem na czele już dawno zostałby zalany.
Pozbawiona treningów spędzałam prawie
cały wolny czas albo w pokoju wspólnym, otoczona książkami i pozaczynanymi
wypracowaniami, albo w lochu z Tomem, ćwicząc oklumencję. Okazało się, że po
tamtej nieszczęsnej projekcji trybun coś się we mnie odblokowało i nareszcie znalazłam
dziedzinę, w której czułam się naprawdę swobodnie. Znacznie lepiej niż przy
warzeniu eliksirów. Wystarczył tydzień i już nie przytomniałam, klęcząc na
odrażającej, wilgotnej podłodze, a przenoszenie się do obskurnej klasy
przestało być koniecznością; Tom atakował mnie znienacka, coraz częściej wtedy,
kiedy nie znajdował się na tyle blisko, bym mogła to przewidzieć — oczekiwał,
że nauczę się funkcjonować z zamkniętym umysłem dwadzieścia cztery godziny na
dobę, ostrzegał przed czarodziejami,
którzy potrafili używać legilimencji pomimo setek mil dzielących ich od ofiary.
Miał na myśli Dumbledore’a, za każdym razem dawał to do zrozumienia.
— Teraz jesteśmy do siebie w czymś
podobni — powiedział pewnego dnia; w salonie było wyjątkowo ciasno,
prawie wszyscy siedzieliśmy ściśnięci w fotelach, na pufach i kanapach, bo na
zewnątrz znów lało, a nikt nie zamierzał spędzać piątkowego popołudnia w
bibliotece.
— A to nie ty zawsze chcesz być
„inny od wszystkich”? — zaśmiałam się, wykonując w powietrzu gest
imitujący cudzysłów. — Chyba już coś takiego wspominałeś z… tysiąc
razy.
Zajmował fotel w kącie salonu, pod
zaczarowanym oknem wychodzącym na dno jeziora, a ja przycupnęłam na szerokim,
skórzanym podłokietniku. Rosier przyciągnął skądś największą ławę i teraz razem
z Traversem, Mulciberem, Nottem, Averym, Malfoyem i Yaxleyem grali w karty na pieniądze.
Zaczynali jak zwykle od knutów, ale domyślałam się, że rywalizacja i
podejrzanie przejrzysta, bursztynowa substancja w butelkach po kremowym piwie
szybko spowodują wzrost stawki.
— Nie w kwestii
postępu. — Jak zwykle odebrał mój żart poważnie. — Uważam,
że trzeba mieć jakiś autorytet i ambicję, by go przerosnąć. Liczę, że niedługo
i ty wykażesz się ambicją i poprosisz o lekcje legilimencji.
— I ja niby miałabym cię przerosnąć?
Tom uniósł wzrok znad oprawionego w
sztuczną skórę notesu i przeczesał wzrokiem nasze najbliższe towarzystwo, po
czym uśmiechnął się pokrętnie.
— Ona — rzucił i wskazał
podbródkiem na skuloną w fotelu naprzeciwko Bellatriks; doprowadzone do
porządku włosy i schludny makijaż tworzyły złudny obraz przykładnej uczennicy,
ale teraz, kiedy siedziała pochylona nad wielkim dziennikiem i smarowała coś
agresywnie po obu stronach, biła od niej jakaś niepokojąca
dzikość. — Spróbuj.
Poprawiłam się na podłokietniku i przez
dłuższą chwilę usiłowałam prześwidrować Black spojrzeniem, ale dziewczyna nawet
się nie poruszyła, zamknięta w swoim świecie. Riddle powtarzał, że nie
inkantacja, a kontakt wzrokowy i odpowiednie pokierowanie swoją mocą, a co za
tym idzie — świadomość jej: właśnie to prowadzi do sukcesu. Ale mnie
do tej pory jedyne, co udało się osiągnąć, to bolesne pulsowanie w skroniach.
Spojrzałam na Toma i potrząsnęłam głową.
— Szkoda — odparł, nadal
się uśmiechając. — Gdybyś widziała to, co ja…
— Mów w tej chwili!
— Cicho — syknął i w tej
samej chwili zawtórował mu głośny wybuch euforii Rosiera; wygrał ze dwa galeony
w syklach, ściągając na siebie gniew Bellatriks. — W przyszłą sobotę
zaczynamy kurs, we wtorek test obrony, piątek eliksiry… niech zgadnę,
zapomniałaś. Na nasze zajęcia proponuję czwartek zaraz po historii magii, masz
być niewyspana. Co? Chcesz się tego nauczyć? Wiedziałaś, że ze mną jest albo do
końca, albo wcale. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to poradzisz sobie i po
zarwanej nocce, tylko przestań się ze sobą pieścić.
Z początku poczułam się urażona jego
ostrym komentarzem, nawet uniosłam się lekko na podłokietniku, ale powstrzymał
mnie ton, jakim to zakończył. Pierwszy raz ktoś nie wymagał ode mnie wyłącznie
koniecznego minimum; wiedziałam, że we czwartek nieprzyjemnie odczuję ten brak
snu, ale i tak doświadczyłam bardzo przyjemnego ożywienia. Skoro Tom uważał, że
radziłam sobie nie najgorzej, a mogłam jeszcze więcej, być może w istocie tak
było.
Tak, bo Tom W ISTOCIE nie jest mistrzem manipulacji.
— Dlaczego wszystko inne idzie mi
miernie, tylko w tym robię jakieś postępy? — zapytałam niemal szeptem
i tylko w ten sposób dałam radę zamaskować drżenie głosu.
— Wyobrażam sobie — zaczął
z nutką wahania — że aby świetnie opanować tę sztukę, należy osiągnąć
pewną lekkość w oddzielaniu siebie od tego, co się przeżywa. Rozumiesz? Łatwo
przychodzi ci maskowanie prawdziwych emocji, to mam na myśli.
— A zaklęcia niewerbalne…?
— To co innego — przerwał
mi surowo. — Do tego potrzeba wyłącznie skupienia i silnej woli.
Brakuje ci jednego i drugiego i nie opanujesz tej dziedziny magii, dopóki nie
przestaniesz użalać się nad sobą. „Och, Tom, dlaczego wszystko idzie mi tak
miernie”… hmm, zaraz, słyszałem to już tak z… tysiąc razy.
Ukłuło mnie, że tak bezczelnie odwrócił
kota ogonem, ale i tak się roześmiałam. Przez kilka minut obserwowałam chłopców
przy ławie; gra pochłonęła wszystkich, łącznie z Lucjuszem. W ruch poszły już
złote monety, a Yaxley postawił nawet swój kieszonkowy zegarek. I nic
dziwnego — tego wieczora karty przyniosły mu szczęście, bo dzierżył
przed sobą największą kupkę pieniędzy i drobnych gadżetów. Dopatrzyłam się drewnianej,
rzeźbionej w mandragory papierośnicy, ogromnego, pawiego pióra ze srebrną
stalówką (zapachniało mi Averym), garści guzików z herbem Malfoyów i pękatej
bambusowej fajki. Któryś z kretynów przegrał nawet swoją różdżkę — dzięki
minie Rosiera nie musiałam już snuć żadnych podejrzeń.
Tymczasem Tom nie przerywał pisania.
— Jest jeszcze jakiś esej, o którym
nie wiem? — zagadnęłam go.
— Nie. Na wakacjach będę musiał iść
do pracy — odparł, ale nie zabrzmiał już tak wyrozumiale. Poczułam na
policzkach gorący rumieniec zakłopotania. — To lista miejsc, w
których teoretycznie mógłbym poszukać szczęścia. Najpóźniej do końca weekendu
chciałbym sporządzić i wysłać wszystkie podania.
— Sporo tego — mruknęłam,
szybko podliczywszy pozycje na otworzonej stronie. — Naprawdę chcesz
się zatrudnić na zmywaku w Świńskim Łbie? Albo u zielarza jako kurier?
Popatrzyłam mu w oczy i zrobiło mi się
niesamowicie przykro, kiedy wyobraziłam sobie Toma — tego, który
potrafił opanować nowe zaklęcie po kilku próbach, znał odpowiedź na każde
nauczycielskie pytanie, praktycznie od początku był naszym przewodnikiem i
nigdy się nie mylił — ubranego w poplamiony fartuch i snującego się ze
zmiotką w ręku każdego wieczora przed zamknięciem obskurnego baru. A widząc
jego minę i lód w oczach, poczułam się jeszcze gorzej. Żałowałam, że w ogóle
się odezwałam. U naszych stóp przy niskiej ławie rozległo się triumfalne kurwa! — Rosier odzyskał swoją
różdżkę.
— Nie chcę, ale bez dyplomu mogę liczyć
tylko na prace dorywcze. Nie zajmuj się tym, to moja sprawa — odparł
Riddle; byłam prawie pewna, że usłyszałam w tym nutkę groźby. — Chyba
nie muszę się powtarzać, że nie będę ci pobłażał. Chcesz wniknąć w jej umysł?
Naucz się koncentrować.
Albo ukradnij jej dziennik.
*
Jeszcze tego samego dnia wszyscy
najwięksi ulubieńcy profesora Slughorna zostali zaproszeni na niedzielny
podwieczorek; z niezadowoleniem odkryłam, że nie tylko Sokaris, ale i
Bellatriks dostała rulonik obwiązany fioletową wstążeczką. Nauczyciel długo
rozpływał się nad jej wspaniałą przemianą, zajadając się kruchymi ciasteczkami,
które Avery i Rosier wynieśli z kuchni. Choć nauczyciel zdawał się tego nie
zauważać, atmosfera była gęsta jak listopadowa mgła — od pamiętnego
wydarzenia w gabinecie Dippeta Sokaris unikał Riddle i Traversa jak ognia;
zwłaszcza Amadeusz odgrażał się mojemu bratu, kiedy tylko tamten pojawił się w
pobliżu, choć na szczęście jeszcze nie doszło do poważnych rękoczynów. Tom
sugestywnie milczał, ale nie musiał nic mówić. Znałam jego zdanie aż za dobrze,
a teraz pierwszy raz od kilku tygodni cała trójka znalazła się tak blisko siebie
przy jednym stole. Jednak Slughorn ani słowem nie powrócił do tamtej sytuacji i
nieustannie dowcipkował, nie mogąc doczekać się corocznych obchodów topienia
Marzanny — pogańskiego święta, które ponoć przywlókł ze wschodu ze
swojej wycieczki życia po Europie.
— Jeszcze miesiąc temu mogłabyś
posłużyć za Marzannę, moja droga! — zagrzmiał znad pucharu z winem;
napełniał go już trzeci raz.
Wszyscy ryknęli śmiechem, odwracając
głowy w kierunku Bellatriks, która, delikatnie mówiąc, nie wyglądała na
zadowoloną z tego porównania. Wyobraziłam sobie Black w bufiastej, koronkowej,
tandetnej sukience i drewnianych koralach na szyi, przywiązaną do kija od
szczotki i zawyłam jeszcze głośniej; Avery po mojej prawicy ocierał z policzków
łzy, a Nott zanosił się bezgłośnie, przyciskając ręce do brzucha.
— Tylko musiałby mi pan pożyczyć
wąsy! — zawołała, przekrzykując zamieszanie.
Bellatriks w bufiastej, koronkowej, tandetnej sukience, drewnianych
koralach na szyi i z rudymi wąsami Slughorna.
Rosier pokładał się ze śmiechu na blacie
naprzeciwko mnie, ale zobaczyłam to dopiero wtedy, kiedy udało mi się opanować.
Tymczasem nauczyciel — zadowolony z reakcji, jaką wywołał jego
żarcik — odczekał cierpliwie, aż zapanuje względny spokój. Jeszcze
raz dolał sobie wina.
— Potrafi się odgryźć! Wspaniale,
wspaniale — komentował, grzebiąc w ozdobnym pudełku. Wepchnął do ust
ostatnie ciastko, otarł wąsy zamaszystym ruchem i klasnął w dłonie. — No,
będziemy kończyć. Teraz będę miał trochę pracy, więc następne spotkanie
Ślimaków pewnie dopiero na święcie Marzanny, panie szykują wianki, panowie
wskakują w odświętne szaty… panie Wilkes, to się tyczy tylko dziewcząt, kostium
tego czerwonego cosia proszę w tym
roku zostawić w kufrze, rozumiemy się? No, to zmykać i nie spóźniać mi się na
kolację, raz, raz!
Wstając od stołu spojrzałam bez cienia
wyrzutów sumienia na swój pusty talerz; kawałek szarlotki i dwa kruche
ciasteczka — choć kuszące — spoczywały bezpiecznie na dnie
kieszeni, zawinięte w serwetkę. Ustawiłam się w ogonku do wyjścia, wypełniona
mieszaniną samozadowolenia, spokoju i ciążącej gdzieś w środku zazdrości;
Bellatriks wkradła się najpierw w łaski Toma, teraz zaczynała czarować profesora
Slughorna. I choć chłopcy nadal za nią nie przepadali, obawiałam się, że z
czasem przyzwyczają się do jej ostrych jak brzytwa komentarzy i też ją polubią,
a ja stracę pozycję jedynej dziewczyny w grupie. Takich jak Margaret przewinęło
się sporo przez nasze towarzystwo, natomiast Black była inna. Zaborcza i
bardzo, bardzo przywiązana do faktu, że w końcu miała przyjaciół. Przyjaciół,
których nie znosiła.
Dlatego uknułam plan. Wiedziałam, że
daleko mu było do podłości Mulcibera i zmyślności Traversa, ale potrzebowałam
nareszcie wykonać jakiś krok, nie stać tylko w kącie i oczekiwać, aż
zaczarowane wróżki zrobić wszystko za mnie. Nie zwlekałam z jego wykonaniem.
Opróżniłam kieszeń z ciastek i odczekałam, aż pokój wspólny opustoszeje;
członkowie Klubu Ślimaka, opchani słodyczami, nie śpieszyli się na kolację,
nadal obgadując Bellatriks i zeszłoroczne wystąpienie Wilkesa na uroczystości
topienia Marzanny, ja natomiast nie spuszczałam wzroku z Black. Byłam
zdenerwowana i podekscytowana jak podczas włamania do kantorka profesora
Slughorna, obserwując, jak kręciła się po salonie, kompletując zawartość
tobołka — pęk wyskubanych piór, jakieś pomazane świstki, książki z
biblioteki, niedomyty kociołek. Z rozdrażnieniem odkryłam, że podobnie jak ja
nie miała w zwyczaju przepakowywania torby. Jednak emocje sięgnęły zenitu, gdy
dziewczyna skierowała się w stronę drzwi prowadzących do sypialni dziewcząt.
Modliłam się, by wróciła bez torby… bez torby… bez torby… TAK, wyszła bez torby. Przemknęła beztrosko przez salon, nie
zaszczycając mnie spojrzeniem, bo rąbek szaty Toma właśnie znikał za zakrętem.
Serce tłukło mi się w gardle, kiedy
zakradałam się do sypialni z tabliczką opatrzoną napisem czwarty rok. Na wszelki wypadek zapukałam i odczekałam dłuższą
chwilę, po czym drżącą ręką przekręciłam gałkę w kształcie szczerzącej się
paszczy węża. Sypialnia czwartoklasistek różniła się od naszej tylko tym, że
stało w niej osiem łóżek, przez co musiała zostać magicznie powiększona. Poza
tym te same gobeliny z wężowymi motywami, plątanina światełek ćmiących się na
zielonkawo, szerokie, rzeźbione łóżka z czterema kolumnami, otoczone
szmaragdowymi zasłonami z grubego brokatu, dwie okazałe kolumny podtrzymujące
sufit, nawet łazienka po tej samej stronie. Zamknęłam za sobą drzwi i jeszcze
raz rozejrzałam się po wnętrzu — najwidoczniej wśród ślizgońskich
czwartoklasistek nie znalazł się odpowiednik Margaret Rowle, która pilnowałaby
porządku, bo każda pościel była zwojowana, a szafki nocne, wieka kufrów i
podłogę dookoła łóżek pokrywały pojedyncze fasolki wszystkich smaków Bertiego
Botta, opakowania po czekoladowych żabach (wypatrzyłam nawet kilka kart,
których brakowało w kolekcji Notta), pootwierane kosmetyczki, różne części
garderoby łącznie z koronkowymi, bardzo skąpymi majtkami wiszącymi na uchwycie
jednej z szuflad, do tego wysokie kolumny książek i ogromne ilości zgniecionego
w kulki pergaminu, a wszystko to przyprószone wsuwkami do włosów. Na samiuśkim
środku pokoju ktoś rozgniótł puder wraz z puderniczką i teraz kawałki pokruszonego
lusterka połyskiwały na zielono w prawie białym proszku. Na ten widok pierwszy
raz podziękowałam Bogu za Margaret.
Wyciągnęłam różdżkę. Znalezienie
zwyczajnego, oprawionego w skórę dziennika pośród stosów zwyczajnych,
oprawionych w skórę książek okazało się trudniejsze, niż myślałam, zwłaszcza że
Bellatriks z pewnością nie trzymała go na wierzchu. Wiszący na ścianie zegar
wybił dwudziestą — czas naglił.
— Accio dziennik Bellatriks — powiedziałam stanowczo,
celując różdżką w bliżej nieokreślony punkt na suficie, ale nic się nie
stało. — Accio notes Bellatriks.
Accio… kalendarz Bellatriks. Na pewno
nie Accio dziennik Bellatriks? No
dobra, nie to nie. Accio… Accio pamiętnik
Bellatriks? No nie, przecież to to samo.
Zwinięta u wezgłowia łóżka narzuta
zadrżała, a spomiędzy szmaragdowozielonych fałd wysunęła się duża, skórzana
okładka; książka przeleciała przez pokój i wylądowała w moich wyciągniętych
ramionach. Obejrzałam ją, prędko przekartkowałam i rzuciłam okiem na pierwszą
stronę, na której widniał nagłówek napisany ładną, wymyślną kaligrafią: Własność Bellatriks Druelli Black, dotykanie
i czytanie zastrzeżone pod groźbą Avady kedavry. Parsknęłam śmiechem.
— Groźnie — mruknęłam do
siebie, przyglądając się z bliska atramentowym mandalom zdobiącym przestrzeń pod
przestrogą.
Ktoś przeszedł korytarzem i z przerażenia
prawie upuściłam dziennik. Trzęsącymi się rękami wcisnęłam go do torby, w dwóch
bezdźwięcznych susach znalazłam się przy drzwiach, a kiedy kroki ucichły,
wyściubiłam nosa za próg. Jak najszybciej opuściłam sypialnię czwartoklasistek
i na wszelki wypadek zabrałam pamiętnik ze sobą, choć miałam wrażenie, że kiedy
wkroczyłam do Wielkiej Sali wraz z ostatnimi spóźnialskimi Gryfonami, wszyscy
jakimś cudem dowiedzieli się, czego się dopuściłam i teraz szeptali między
sobą: „złodziejka, złodziejka, patrzcie, złodziejka”.
A my przecież tylko go pożyczyłyśmy. Kończ to jedzenie, pokrako, jestem
ciekawa, co tam na ciebie powypisywało to czupiradło.
Usiadłam obok Avery’ego i wypełniłam talerz
jeszcze ciepłymi tostami, ale myślami siedziałam już w dormitorium dziewcząt,
umyta i w koszuli nocnej, z pamiętnikiem Bellatriks na kolanach. Z drugiej
strony bardzo chciałam zobaczyć, jak Black zareaguje na zniknięcie swojego
skarbu; czułam, że to było podłe. Podłe i potwornie infantylne, bardzo w stylu
Mulcibera i Notta. Nie miałam dla siebie żadnego usprawiedliwienia, zrobiłam to
z czystej złośliwości, choć nigdy, przenigdy nikomu bym się do tego nie
przyznała. Wiedziałam, że Tom prędzej czy później dowie się, że to ja, modliłam
się tylko, by moja tarcza ochronna powstrzymała go przed poznaniem powodów.
Kolacja okazała się męczarnią, podobnie
pół godziny w pokoju wspólnym, które musiałam przesiedzieć z Nottem i zagrać z
nim w warcaby. Ostatnią partię pozwoliłam mu wygrać, widząc zbierającą się do
wyjścia Bellatriks. Zżerała mnie ciekawość na samo wyobrażenie jej miny, ale
czułam, że nie będę potrafiła zachować powagi; uciekłam do dormitorium, zanim
Teodor zaczął ponownie ustawiać pionki. Obawiając się, że Ślizgonka opanowała
już zaklęcie przywołujące, zamknęłam się z jej pamiętnikiem w łazience, by
przez cały prysznic mieć go na oku. Po — wydawało
się — wieczności od wizyty w sypialni czwartoklasistek nareszcie
spełniłam swoją dzisiejszą fantazję: ja w łóżku z najskrytszymi myślami swojego
nowego nemezis i Midnight na poduszce
obok.
Przez kilkanaście pierwszych stron
przewijały się niemal same szkice i narzekania na wszystko i wszystkich,
głównie na matkę, datowane na sierpień i wrzesień. Dzisiaj znów gościliśmy na obiedzie babcię. Przepraszam, STARE PRUCHNO.
Najpierw podjudza matkę, a potem wywala te zezowate ślepia, kiedy matka gdera:
„jaka z ciebie kobieta, młodej damie nie przystoi taka fryzura. Przynosisz nam
wstyd, żaden porządny kawaler nie ożeni się z taką czarownicą”. Oby jej
sztuczna szczęka wpadła do szamba! Typowe nastoletnie wynurzenia,
które — w znacznie łagodniejszej wersji — były mi znane aż
za dobrze. Niechętnie zaczęłam odnajdować powody jej trudnego zachowania.
Wyobcowanie, zrujnowana samoocena, złota klatka. To musiało działać podobnie w
każdej rodzinie, którą budowano na małżeństwie z rozsądku, bo nie wierzyłam, by
moja matka zgodziła się poślubić ojca z miłości. U Black było identycznie.
To podobieństwo Bellatriks nie sprawiło,
że poczułam się lepiej; aby ochłonąć, dla odmiany skupiłam się na rysunkach.
Gładząc kota po grzbiecie, przyglądałam się atramentowym pracom i nie mogłam
wyjść z podziwu nad szczegółowo uchwyconymi twarzami, znajomymi miejscami w
Hogwarcie, jakby ktoś pomniejszył je i przeniósł w czerni i bieli do
dziennika. Myślenie, że przecież to Black, w niczym nie pomogło,
była doskonałym obserwatorem, dokładnie jak Tom, a ja nic nie mogłam na to
poradzić.
*
Od teraz pamiętnik Bellatriks towarzyszył
mi przez trzy kolejne dni. Strzegłam go jak oczka w głowie i choć z zewnątrz
nie wyróżniał się niczym szczególnym, uważałam, by zawsze dobrze go ukryć. Wraz
z kolejnymi kartkami wpisy były coraz dłuższe i dziwniejsze, coraz częściej
pojawiały się wstawki dotyczące naszej grupy, a dokładniej — Riddle’a.
Wcześniej rysowała różnych ludzi: uczniów, nauczycieli, natknęłam się nawet na
kilka autoportretów, z czasem z każdej strony łypały na mnie oblicza Tomów.
Powtykane w każde wolne od tekstu miejsce, piekielnie realistyczne. I do tego
bardzo niepokojące komentarze. Opisy zaczęły ustępować miejsca jakimiś
wyrwanymi z kontekstu zdaniami, które — jak się szybko
zorientowałam — okazały się cytatami. Nie musisz udawać fałszywej skromności, Bella, nie formujemy zakonu.
Dla nas w cenie jest śmiałość. Nie pycha, ale zdecydowanie. Będziemy cię
doceniać, jeśli sama się docenisz. Każde słowo, które Riddle musiał
wypowiedzieć do niej bezpośrednio. Dotknął
mojego ramienia i włosów. Powiedział: byłoby ci ładnie w długich włosach. Ostatnie
zdanie widniało na samym środku, otoczone wielkimi, granatowymi różami, a każda
w centralnym punkcie miała jednakową głowę Toma. Upiorne.
Na sprawdzianie z obrony przed czarną
magią nie poszło mi tak dobrze, jak na to liczyłam, tylko raz odparłam zaklęcie
Notta, który z kolei zamiast tarczy wyczarował niewerbalnie ogromną chmurę
gradową i trzeba było przerwać zajęcia, żeby ją wessać, a później uprzątnąć
klasę. Teodor usiadł z pałą do poprawy, a Riddle zdobył dziesięć punktów dla
domu za błyskawiczne usunięcie wszystkich bryłek lodu. Pod koniec
lekcji — sądząc po gniewnie drgającej brwi profesor
Merrythought — wydawało mi się, że poza kilkoma wyjątkami wszyscy
obleją, ale jakimś cudem skończyło się na dwóch okropnych i upokarzającym trollu
Notta. Kwadrans później opuściłam klasę z lekkim sercem, zadowalającym w dzienniczku i rozdziałem dziewiętnastym do
przeczytania na następną środę.
Po wróżbiarstwie ostatni raz usiadłam z
dziennikiem w zacienionym kącie pokoju wspólnego. Zamierzałam podrzucić
pamiętnik w bibliotece zaraz po kółku u Slughorna i czekać, aż ktoś podniesie
notes z biurka i zajrzy do środka. Miałam nadzieję, że szczęśliwy znalazca
napisze ogłoszenie, a Bella natknie się na nie, kiedy będę w pobliżu. Zostało
jeszcze kilkanaście stron do końca, ale nie przeczytałam nawet drugiej linijki,
bo usłyszałam markotne:
— Serwus.
W pierwszej sekundzie serce niemal mi
stanęło, w drugiej gwałtownie podskoczyło do gardła.
— Nott… to ty… — wydusiłam z ręką przyciśniętą do piersi.
— Trochę kiepsko z tą
obroną — mruknął, siadając na pufie naprzeciwko. — Byłem u
Merrythought. Mam tydzień na przygotowanie się, powiedziała, że jak znów
zasypię salę, wyśle mnie na tydzień do Pringle’a. Ty masz zadowalający, mogłabyś mnie pouczyć?
— Nie jestem w tym najlepsza. Może
poproś Toma albo Traversa… w ostateczności Margaret, ona dostała wybitny, ale osobiście odradzam. Kiedy
trafiłam do skrzydła szpitalnego, raz pożyczyła mi notatki z run, później przez
cały wieczór chciała mnie z tego odpytywać. I dopytywała, czy aby na pewno
wszystko rozczytałam.
Teodor uśmiechnął się krzywo, ale nie
wyglądał na przekonanego.
— Dobra, zapytam Toma. Co
to? — Podniósł się nieco na pufie i zmrużył oczy. — Zaraz…
czy to…? Nie. NIE.
Poczułam nieprzyjemne gorąco na
policzkach, ale Nott porwał dziennik i już siedział na podłokietniku mojego
fotela.
— Cicho, bo jeszcze ktoś
usłyszy — syknęłam, szczerze przerażona, rozglądając się w panice po
salonie. Ostatnie, czego chciałam, to Bellatriks czającej się gdzieś w mroku i
awantury, której nie omieszkałaby zrobić mi przy całym pokoju wspólnym. Ale
Teodor już kartkował pamiętnik, a dyskretne odebranie go graniczyło z
cudem. — Tak, to Złote Myśli Black, zgadłeś.
— Raczej czarne — mruknął
pod nosem. — A ona w niedzielę po kolacji wywaliła całe dormitorium
do góry nogami. Żałuj, że nie widziałaś, powyrywała nawet poduszki z kanap.
Uśmiechnęłam się cwaniacko.
— Nie znalazła, bo nie szukała pod
moim prysznicem…
— Co tam macie?
Obydwoje poderwaliśmy głowy, równie przestraszeni.
Mulciber — cuchnący papierosami i z rękami w kieszeniach — wyrósł
jak spod ziemi i teraz stał odprężony, rzucając na nas długi cień. Po drugim
małym zawale serca poczułam chęć jak najszybszego pozbycia się dziennika. Tymczasem
Nott bez żadnych obaw pomachał nim nad głową i odpowiedział:
— A na co to wygląda?
Oczy Mulcibera momentalnie rozbłysły.
— Przesuń się. — I
bezceremonialnie wepchnął się na podłokietnik po drugiej
stronie. — Pisze coś o nas?
— Ostatnio pisze tylko i wyłącznie o nas. Z okazji świąt
poświęciła nam całe dwie strony. Dawaj to. — Odebrałam Teodorowi
książeczkę i zaczęłam energicznie kartkować. Gdy dotarłam do dwudziestego
piątego grudnia, naszym oczom ukazała się imponująca tabelka ze znajomymi nazwiskami ustawionymi alfabetycznie. — Mulciber, Francis. W nosie hoduje grzyby, a to, co mu z niego wyrasta,
mógłby sobie zaplatać w warkocze. Nott, Teodor. Zaklęcie na porost pryszczy
nazwą jego imieniem. Kiedy schodzi ze schodów, ciągnie ręce po stopniach wyżej.
Hortus, Victoria. Arabka z bielactwem. Mam nadzieję, że kiedyś wystraszy się
własnego cienia, spadnie ze schodów i skręci sobie kark. Milusie. Patrzcie,
co pisze o Yaxleyu: ten to sobie smaruje
łysinę masłem. I Malfoya też nieźle obsmarowała… Wydaje mu się, że jest wielkim bankierem, a kiedy siada, nogi dyndają mu
dwie stopy nad ziemią. Popisuje się złotem jak ośmiolatek znajomością tabliczki
mnożenia.
— A Rosier? — Mulciber
wsadził nos głębiej w dziennik i zarechotał. — Wszystkie synonimy słowa „bałwan”… No, to do przewidzenia. A
Riddle?
Teodor znalazł go w tabelce i ryknął tak
głośno, że zadzwoniło mi w lewym uchu.
— Słodki, milczący, przystojny — wydusił z siebie, a łzy
podeszły mu do oczu. Chłopcy wyli tak, że po chwili zaczęło brakować im
powietrza; ja też się śmiałam, ale poczułam się bardzo dziwnie, kiedy Nott
przeczytał to głośno. Wyobraziłam sobie reakcję na widok psychodelicznych stron
całych w Tomach i jego komentarzach zapisanych słowo w słowo, dlatego
postanowiłam przejść kontrolę nad pamiętnikiem. — Riddle jest
naprawdę słodko milczący, zwłaszcza kiedy przychodzi do komentowania bieżących
wydarzeń… jest tego więcej?
Ostrożnie przewróciłam kilkanaście
kartek, uważając, by nie zatrzymać się na jednym z tych dni, kiedy obsesja
Black wypadła z orbity. Tak właściwie nie chciałam, by zobaczyli to z jeszcze
jednego powodu: miałam wrażenie, że aż tak intymnych przemyśleń nie powinno się
oglądać dla śmiechu i szyderstw. A gdyby Mulciber i Nott to przeczytali… Życie
Black w Hogwarcie skończyłoby się wraz z tym środowym wieczorem. Do kompletu
podłego towarzystwa zabrakło jeszcze Wilkesa. Nie byłam w stanie posunąć się do
takiej nikczemności.
— O, to obrzydliwe i w twoim stylu,
Mulciber. Jestem Mulciber. Uważam, że
kobiety nie powinny głosować, bo nigdy żadnej nie zaliczyłem. Jedyne, co mnie
dyma, to trolle z numerologii. — Postukałam palcem po dymku nad
szybką ilustracją rozczłonkowanego Francisa w bufiastej sukience, po czym
zgromiłam spojrzeniem tego prawdziwego i dodałam: — Z tym akurat się
zgadzam. Gdybyś zamiast ośmieszać się takimi głupotami, zaczął się uczyć,
profesor Macmillan przestałaby podawać cię jako przykład największego
rozczarowania 1973 roku.
Przez następny kwadrans świetnie się bawiliśmy,
czytając sobie kolejne opisy dni z pamiętnika. Choć teraz absolutnie wszystkie
wywoływały śmiech, wcześniej, gdy przeglądałam to w samotności, nie raz
przeszedł mnie dreszcz niepokoju. Wczoraj przed snem natknęłam się na kartkę z
piątku. Całą pokryła czerwonym atramentem, a w samym centrum Ślizgonka napisała
na czarno Hortus do gazu. Udawałam,
jak bardzo mnie to bawiło, kiedy stronę dalej odkryłam swoją podobiznę z głową
odłączoną od korpusu. Nie tylko ja popadłam w niełaskę. Margaret Rowle w oczach
Black była przemądrzałym pawianem, a Ivy Taciturn — nie wiedzieć
czemu — krowim kurwiszonem. Przypięłabym
ją za ten kolczyk łańcuchem do dachu sowiarni i liczyła, ile sów na nią narobi — pisała.
Chłopcom nie podobały się jej własne
przemyślenia na tematy, o których rozmawialiśmy po kolacji albo rano przy
czytaniu Proroka Codziennego, ale ja
znajdowałam pewną przyjemność w ich czytaniu. To był jedyny dowód na to, że
Bellatriks jednak żyła poza swoim urojonym światem i nie postradała zmysłów do
końca. Gdyby nie zraziła mnie niedorzecznymi życzeniami śmierci, pomyślałabym,
że to całkiem zdrowy rodzaj terapii.
Czarownice mają więcej praw niż mugolki. W Historii Hogwartu jest
napisane, że mamy czterech założycieli — Godryka Gryffindora, Rowenę
Ravenclaw, Helgę Hufflepuff i Salazara Slytherina. Nie Slytherina, Gryffindora i
dwie nieznane czarownice. Według autora to Ravenclaw wymyśliła nazwę szkoły, bo
miała sen. Sen! A reszta musiała się z tym liczyć. Mamy cztery równe domy, a
nie dwa najważniejsze i dwa poddomy, bo nazywają się po kobietach. W
średniowieczu liczono się z nami bardziej niż teraz i jeśli traktowanie
czarownic czystej krwi z czarodziejami czystej krwi miałoby być równoznaczne z
przeniesieniem się do średniowiecza, to ja bardzo chętnie, muszę tylko znaleźć
odpowiednio duży zmieniacz czasu.
Wypisywała w punktach, jakich działań na
rzecz kobiet chciałaby się podjąć, zanim skończy siedemnaście lat. Na ostatniej
stronie widniała znękana tabelka, która wyglądała tak, jakby Bellatriks
przeklejała ją z dziennika do dziennika. Przy kilku punktach (Napisać felieton o pogarszających się
warunkach pracy na męskich stanowiskach piastowanych przez czarownice, Źle podpowiedzieć 10 chłopakom na testach,
Pomóc 20 dziewczynom z pracą domową, Przywalić 30 chłopakom za szerzenie
krzywdzących czarownice stereotypów, Wpłacić
100 galeonów na Ligę Wiedźm Brytyjskich) postawiła już krzyżyki, ale trzy
cele główne wciąż nie zostały zrealizowane: Nie
wyjść za seksistę, Urodzić córkę,
Założyć fundację dla czarownic zmuszanych
do małżeństwa. Nie pokazałam tego chłopakom i próbowałam udawać, że to, co
przeczytałam na ostatniej stronie pamiętnika, nie zrobiło na mnie żadnego
wrażenia.
Zasiedzieliśmy się nad dziennikiem do
tego stopnia, że wypadłam z pokoju wspólnego dopiero wtedy, kiedy zegar nad
kominkiem wybił siedemnastą; na szczęście tradycji stało się zadość i nauczyciel
spóźnił się prawie kwadrans. Wyglądało na to, że biegł przez całą drogę do
klasy, bo dyszał ciężko jeszcze przy rozdawaniu naszych próbówek sprzed
tygodnia. Gaby Taciturn zgadła. Sporządzaliśmy nasze pierwsze eliksiry szczęścia,
które — jeśli przejdą test Slughorna — będziemy mogli
zatrzymać, a teraz były prawie na ukończeniu. Nauczyciel pieczołowicie odliczał
czas do końca zajęć, żeby wypuścić nas punktualnie na kolację, ale nie zależało
mi na czasie; pani Mortemore zamykała bibliotekę dopiero o dwudziestej i
liczyłam, że podrzucenie dziennika przebiegnie bez komplikacji. W marcu o tej
porze za oknami panowała ciemna noc, dlatego wszystkie pochodnie na korytarzach
już płonęły. Co chwilę mijałam grupki śpieszące na kolację i przez myśl
przemknęła mi pokusa, żeby tak po prostu porzucić dziennik na głównych
schodach; gdyby wpadł w łapy jakiejś szlamie z Gryffindoru, na Bellatriks nie
pozostawiliby suchej nitki.
Na drugim piętrze napotkałam garstkę
hałaśliwych znajomych Gaby z Ravenclawu i czarną owcę pośród nich. Sokaris snuł
się kilka kroków za nimi, wyraźnie wpatrując się we mnie błyszczącymi oczami; w
garści trzymał jakieś napoczęte zawiniątko i wielką kopertę.
— Gdzie zgubiłaś pana i resztę
piesków? — zagadnął, kiedy Krukoni się oddalili. — Matka
przysłała słodycze.
Wyciągnął z ogromnej paczki mniejsze
pudełko opakowane w szary papier i rzucił w moją stronę; złapałam je, nie
spuszczając z brata wzroku. Zatrzymaliśmy się w bezpiecznej odległości od
siebie — ja ze strachu, Sokaris zapewne z obrzydzenia. Uśmiechał się
niepokojąco, wyraźnie rozluźniony.
— Dziękuję — odparłam, ale
nie ruszyłam się z miejsca. Wystający z koperty list mówił mi, że słodycze to
tylko pretekst i dla równowagi zaraz usłyszę coś gorzkiego.
— Właśnie wracam z sowiarni,
odpisałem ojcu na list.
— Skoro potrzebujesz całego dnia,
żeby sporządzić odpowiedź… — odwarknęłam, czując, jak coś w żołądku zacisnęło
mi się w panice.
Sokaris obnażył zęby.
— Zobaczymy, czy po egzaminach też będziesz
tak szczekać. Ojciec kazał ci przekazać, że skoro jesteś taka dorosła, aby
kwestionować jego decyzje, to albo sama poszukasz sobie męża ze sfery, albo nie
będzie już łożył na twoje utrzymanie. Chcesz się uczyć, sama załatw sobie
środki na wyprawkę. Jednym słowem: wynocha do pracy. To
tyle. — Ruszył gwałtownie i ominął mnie szerokim łukiem, wyraźnie
kierując się do Wielkiej Sali na kolację. Nie zdążyłam jeszcze przeanalizować
tego, co powiedział, bo znów się zatrzymał i dodał: — Aha,
zapomniałbym. Na twoim miejscu szukałbym jakiegoś frajera już teraz, bo wstępnie
ślub z Ivy planujemy na sierpień. Mam nadzieję, że prezent od niezależnej i dorosłej siostry zwali wszystkich z nóg.
I odszedł, rechocząc podle. Zostawił mnie
z nieprzyjemną mieszaniną strachu, niepokoju, poczucia winy i tego rodzaju
zdenerwowania, które towarzyszy bardzo trudnym egzaminom. Domyślałam się, że
teraźniejsza idylla nie mogła trwać wiecznie i niebawem zmierzę się z karą za
zrujnowanie bajecznie drogiego ślubu, choć liczyłam, że czeka mnie to dopiero po
powrocie do domu. Zerknęłam na torbę, na dnie której spoczywał bezpiecznie
pamiętnik Bellatriks. Na samą myśl o moim
małżeństwie zrobiło mi się gorąco. Wieść o weselu Sokarisa wleciała jednym
uchem, wyleciała drugim, ale poczułam się fatalnie na wyobrażenie używanych
podręczników, znoszonej szaty i wstydu przy ladzie w Trzech Miotłach, kiedy by
się okazało, że do zapłacenia za piwo kremowe brakuje dwóch knutów. A zaraz
potem przypomniałam sobie kalendarz Toma i jego listę potencjalnych pracodawców
zatrudniających uczniów. Sokaris miał rację, powinnam jak najszybciej zrobić
swoją.
Wściekła i zaniepokojona minęłam zakręt i
znalazłam się na korytarzu prowadzącym do biblioteki. Chciałam od razu mieć to
za sobą i wrócić prosto do dormitorium, żeby nie oglądać parszywej gęby brata z
przyklejonym do niej triumfalnym uśmieszkiem. Nie byłam pewna, czy wtedy
dałabym radę nad sobą zapanować.
— Cholera! Uważaj, jak łazisz!
Prawie dostałam w twarz wysokimi drzwiami;
boleśnie odbiłam się od nich, a one odskoczyły i gałka uderzyła Bellatriks
prosto w czoło — świadczył o tym okrągły, szybko czerwieniejący ślad.
— Przepraszam, nie zauważyłam
cię — mruknęłam, ale Black tylko przemknęła obok mnie, mamrocząc pod
nosem dobrze znajome inwektywy. Przez sekundę miałam ochotę odpuścić i nawet
zrobiłam krok w kierunku biblioteki, ale Sokaris, ojciec, tamten list,
uderzenie… Tego było za dużo. Odwróciłam się i zawołałam: — Coś ty
powiedziała? Zatrzymaj się. Słyszysz mnie? Przestań dukać i powtórz to tak,
żebym usłyszała!
Serce biło mi jak oszalałe, kiedy
przemknęłam przez długi korytarz i szarpnęłam ją mocno za ramię; byłyśmy niemal
jednakowej postury, ale Black z łatwością się wyrwała. Gdy się odwróciła, na
twarzy pojawiła się wściekłość podkreślająca już i tak ostre rysy. Żyła
pomiędzy brwiami nabrzmiała do tego stopnia, że zbiegła się z czerwonym śladem
po gałce i zaczęła mocno pulsować.
— Powiedziałam, żebyś zaczęła patrzeć pod te krzywe
kopyta — zaczęła, podnosząc głos ze słowa na słowo — bo nie
jesteś pierdoloną księżniczką.
Innego dnia pewnie nigdy nie doszłoby to
takiej sytuacji, a jeśli nawet, puściłabym to mimo uszu, lecz nie teraz.
Nagromadzone emocje szukały ujścia, a i Bellatriks nie zamierzała się hamować,
dlatego nie miałam żadnych wyrzutów sumienia po tym, co jej odpyskowałam:
— Panuj nad językiem, nie jesteśmy u
ciebie w chlewie. Nie wiem, co sobie uroiłaś pod tą strzechą, ale sprowadzę cię
na ziemię: nie jesteś od nas lepsza. To, że Tom pozwolił ci z nami przesiadywać, nie oznacza, że jesteś jedną z
nas. Bo nie jesteś. Przestań siać zamęt, dobrze ci radzę, bo nie masz nikogo,
kto cię poprze. Możesz sobie myśleć, co ci się żywnie
podoba — podeszłam bardzo blisko i szturchnęłam ją palcem w ramię — ale
traktuj mnie lepiej, bo oberwiesz.
W środku cała się trzęsłam, a ręce miałam
lodowate i spocone, ale kiedy to z siebie wyrzuciłam, poczułam się lżejsza i
silniejsza, jakbym urosła kilka cali. Jednak nie tylko ja; Black gwałtownie
pobladła, a usta drgnęły jej jak do uśmiechu. Gniew wręcz z niej parował. Nim
się spostrzegłam, wyszarpnęła różdżkę.
— Tom sam zaproponował, żebym się do
was przyłączyła. — Natychmiast wyciągnęłam swoją, ale byłam już na celowniku
Black. — Śmiało, możemy walczyć, nie przetrwasz pięciu minut. Ale księżniczka pewnie się boi brzydkiej
różdżki Bellatriks, bo sama nie wie, do czego służy… Nie pastwię się nad takimi
ofiarami losu, ale jak chcesz, możemy zaraz pójść do Toma i przekonamy się, kto
jest mu bardziej potrzebny.
— Zgadzam się, możemy pójść do
Toma. — Mój głos drżał tak niekontrolowanie, że niemal to wyszeptałam. — Jest
taki słodki i milczący, z pewnością wysłucha, co masz do powiedzenia.
To było dziecinne i zdecydowanie poniżej
wszelkiego poziomu, ale warte miny, która pojawiła się na twarzy dziewczyny.
Spłoniła się niezdrowym rumieńcem, a w oczach rozbłysło najprawdziwsze
szaleństwo, jeszcze straszniejsze od tego, które widziałam u Nicka wtedy nad
jeziorem czy kiedykolwiek indziej. Opuściła różdżkę.
— Co… O co ci chodzi?
Nie odpowiedziałam, tylko wyszarpnęłam z
torby oprawiony w skórę pamiętnik i majtnęłam jej przed oczami. Próbowałam
uśmiechnąć się złośliwie, ale mięśnie twarzy zmieniły się w kamień; stałyśmy
przez moment naprzeciwko siebie, a atmosfera zrobiła się nie do zniesienia.
Ułamek sekundy później dziennik już leżał na podłodze kilka stóp od nas, a ja
trzymałam Bellatriks na długość wyciągniętych ramion, by uniemożliwić jej
rozczapierzonym pazurom rozoranie szyi.
— Ty kurwia wszo… teraz to ty
oberwiesz…! — ryknęła na cały korytarz.
Kopnęła mnie w goleń tak, że ugięłam się
pod ciężarem bólu; tym razem bez trudu sięgnęła mi do gardła, drugą ręką
okładając po twarzy. Uodporniona dzięki Nickowi oddałam jej na oślep, ale
trafiłam, bo usłyszałam jęk, a na kłykciach poczułam coś mokrego i ciepłego.
Zamroczona bólem i złością, prałam na oślep, sama zbierając prawie tyle samo
razów, tracąc przy tym włosy i równowagę, aż obie upadłyśmy, nie przerywając
szarpaniny. Myślałam tylko o tym, by jak najbardziej ją zranić, okaleczyć,
pozbawić tych wymuskanych, wychuchanych włosków, obić porcelanowo białą buzię i
pięknie wymalowane oczęta, choćbym sama miała skończyć z krwawą masą zamiast
twarzy. W ogonku priorytetów konsekwencje tej bójki stały teraz na samym końcu,
kiedy nareszcie obśliniona i pogryziona zepchnęłam z siebie Black i zasadziłam
jej soczystego kopniaka prosto w udo.
Niemal w tym samym czasie poczułam
pieczenie w okolicy ucha, a zaraz potem mocne szarpnięcie. Wrzasnęłam
przeraźliwie, ale posłusznie wstałam, bo ból był nie do wytrzymania; dwie stopy
dalej Bellatriks wiła się i skrzeczała, próbując okładać pięściami trzymającą
ją rękę.
— Ooo, Ślizgonki! — rozległ
się znajomy, napięty rechot. — Grzeczne panienki, tfu! Patrzcie no,
czego to się zachciewa… studiować, babrać w polityce, a teraz bójek jak jakieś
mugolskie chłopaczory, psia mać!
Pringle nie przebierał w słowach, choć w
obecnej sytuacji był najlepszą osobą, która mogła natknąć się na naszą
szarpaninę. Dziękowałam Bogu, że najprawdopodobniej skończy się tylko na porządnym
laniu; woźny nie zwykł skarżyć się dyrektorowi na występkach uczniów, sam wymierzał
sprawiedliwość. Dopiero po chwili obraz wyostrzył mi się i mogłam ocenić
sytuację: pamiętnik wciąż leżał porzucony pod ścianę, obie różdżki potoczyły
się po podłodze aż do schodów, a Pringle wręcz kipiał z wściekłości. Nieogolona
szczęka drżała mu kompulsywnie, zaczerwienione oczy pijaka wyłaziły z orbit,
kiedy łypał to na mnie, to na Bellatriks. Bardzo chciałam, żeby tamta przestała
się już wyrywać.
— Uspokój się,
gówniaro! — syknął ochryple i potrząsnął nią, aż
jęknęła. — Jeśli lanie wam takie miłe, po kolacji zapraszam do mojego
kantorka. Black i kto? — Zerknął na plakietkę przypiętą do mojej
szaty. — Hortus. A teraz do lochów… obie, wynocha tam, gdzie wasze
miejsce… poszły!
Popchnął nas tak mocno, że prawie się przewróciłam;
w biegu pozbierałyśmy różdżki i torby, Bellatriks porwała z ziemi pamiętnik i obie,
wciąż dysząc jak po przebiegnięciu maratonu, ruszyłyśmy w stronę sali
wejściowej. Za naszymi plecami woźny nadal złorzeczył posępnie na rozpieszczone
małolaty. Kiedy emocje opadły, natychmiast poczułam efekt bójki. Cała twarz
pulsowała mi boleśnie, podobnie cebulki włosów i lewa łydka; kolana pewnie
zdarłam przy upadku, kłykcie miałam poranione, a ucho, za które złapał mnie
Pringle, chyba naderwane, przynajmniej dokładnie tak paliło, lecz obawiałam się
sprawdzić. Zerknęłam na Black — ona zapewne czuła się podobnie,
przynajmniej na taką wyglądała. Przez całą drogę nie odzywałyśmy się do siebie,
ale co jakiś czas zerkałyśmy na siebie, odwracając wzrok za każdym razem, kiedy
spojrzałyśmy w tym samym momencie. Jej włosy sterczały we wszystkie strony (sporą
część miałam na swoim mundurku), rękaw szaty wisiał żałośnie, do połowy
naderwany, a zakrwawiony nos sterczał pod dziwnym kątem. Gdy mijałyśmy Wielką
Salę, żadnej nie przyszło na myśl, żeby wstąpić na końcówkę kolacji; nie
patrząc w kierunku otworzonych na oścież drzwi, natychmiast skręciłyśmy ku
lochom. Wilgotne, chłodne powietrze przyjemnie owionęło mi obolałą twarz.
— Mimbulus mimbletonia — powiedziałyśmy jednocześnie, kiedy
zatrzymałyśmy się przed tajnym przejściem.
~*~
Już wy dobrze wiecie, co tu było
wcześniej. Postanowiłam to zniknąć raz na zawsze, ale pomyślałam sobie, że
zostawię część tej sceny, zmienię ją tylko na trochę mniej dziecinną. No i
pewnie wszyscy się ucieszą, że nareszcie ubyło angstu, rozbiłam też trochę
fabułę, dlatego jest trochę krócej i raczej przejściowo,
ponieważ według poprzedniej wersji niedługo mamy czerwiec, a
tutaj — naciągnięty w wielkich bólach — marzec. Dedykacja
dla Zuzy. :*
~Claudia
OdpowiedzUsuń16 lipca 2009 o 10:35
Dobra, pewnie mnie zjadą, za to co teraz powiem, ale nie mam zamiaru cię okłamywać. Nie podobała mi się notka, a w sumie to tylko końcówka. Chodzi o to, że choćbym nie wiem jak Tom był zszokowany i otępiały to i tak jest bardo potężny. Ok, rozumiem, że nie zdążył zareagować na pierwsze uderzenie, ale na drugie każdy facet będzie przygotoway, nie tylko Tom. Poza tym nie wierzę, że bezkarnie pozwolił by rzuciła w niego ciastkiem wiedząc po co je w ogóle przywołała. Czasami piszesz o nim w podobny sposób jak Rowling, że silny, nieczuły, utalentowany i już zna dobrze Czarną Magię itp a potem robisz z niego jakiegoś podrywacza. Wybierz jedną wersję, bo czasami się gubię. Tylko nie myśl, że cię obrażam albo coś w tym stylu, bo sama wiesz, jak bardzo lubię twoje opowiadania. PS o ile się nie mylę pisze się „Bellatriks”.
16 lipca 2009 o 10:46
UsuńI druga osoba już się czepia… czytałaś notkę numer 14? Nie, nie czytałaś, bo jej jeszcze nie opublikowałąm. Ale ją napisałam. W niej wyjaśnię, czemu Tom jest podrywaczem, czemu pozwolił się uderzyć Victorii i oberwał ciastem po twarzy. Jak przeczytasz następny rozdział, pewnie zmienisz zdanie co tdo tego odcinka xD I wiesz, czasem lepiej od razu nie wystawiać opinii, jeśli nie znasz reszty wydarzeń xD Co do tego „błędu”, to można pisać albo przez „x” albo przez „ks”. Bellatrix brzmi tak… angielsko… xD
~Claudia
Usuń16 lipca 2009 o 23:38
Niestety nie czytałam notki nr 14. a to dlatego, że jej jeszcze nie opublikowałaś, a więc nie mogę jej ocenić. Nie wiem co w niej będzie, bo przecież nie siedzę w twojej głowie. Komentowałam tą która się dziś ukazała. I nie mogę opierać się na notce o której nic nie wiem. A może miałam czekać, aż się ukaże następny rozdział by skomentować ten? A potem czekać na 15. żeby skomentować 14.? Może mnie zawstydzi i będę musiała odwołaś to co napisałam wcześniej, ale prawdę mówiąc wątpię. Bo (nie obraź się, ale to jest prawda) w każdym swoim opowiadaniu strasznie „zmiękczasz” Voldemorta, więc nie widzę powodu by tu miałobyć inaczej.
17 lipca 2009 o 09:10
UsuńZmiękczam. Bo Rowling z niego wariata zrobiła, tak jak z Bellatrix. Voldka lubię, Bellę też, ale przecież kim bym była, jakbym nie zmieniłą nieco ich charakterów? To już lepiej wcale nie pisać opowiadania o Riddle’u, skoro ma pozostać tym bezdusznym psychopatą xD
~Cam.
Usuń16 lipca 2009 o 23:38
Frozenka, ale jak Claudia miała przeczytać rozdział nr 14, skoro go jeszcze nie ma? Wyraziła swoją opinię, nie mając pojęcia dalszych wydarzeń. Szczera opinia.Rozdział mi się podobał, chociaż dziwi mnie postawa Victorii. Raz zakochana na zabój w Tomie, rzuca rodzinę i tak dalej, chwilę później – zła i już nienawidzi Riddle’a. Ich uczucia są zmienne, jak rękawiczki. Za szybka miłość. Trochę Voldemort wydaje się otoczony przez kobiety, dając sobą lekko pomiatać, ale to tylko osobiste spostrzeżenia. Jednakże ogólnie jest git, spodziewałam się, że się trochę pobiją, ale cóż. xp Czekam na rozdział 14, gdzie zapewne zrozumiem kilka rzeczy, o których w tym momencie nie mogę postawić symbolicznego krzyżyka.
17 lipca 2009 o 09:13
UsuńNie oczekuję od nikogo, że mi będzie czytać w myślach, och, przepraszam, teraz by się Snape odezwał… żeby mi kontrolował umysł. I ja sama też miałabym dużo do powiedzenia, bo mam tam wspomnienia niewatre publikacji w internecie. Mniejsza o to. I dobra, mówcie sobie jak chcecie na ten rozdział, to wasza opinia przecież. I nic na to nie poradzę, jak myślicie xD Tak, w następnym rozdziale się wszystko wyjaśni i nie będziecie robić z igłów widłów xD
~Angelica13
OdpowiedzUsuń16 lipca 2009 o 21:38
Superaśna nota!! Przeczytałam wszystkie części Twojego opowiadania po kilka razy i ciągle nie mam dość!
17 lipca 2009 o 09:15
UsuńJeśli masz za dużo czasu, to przeczytaj Siostrzenicę Czarnego Pana. Wątpię, czy będziesz chciała czytać to kilka razy xD
~Angelica13
OdpowiedzUsuń16 lipca 2009 o 21:41
a tak na marginesie: DRUGA!!
17 lipca 2009 o 09:15
UsuńGratuluję xD
~Olka
OdpowiedzUsuń16 lipca 2009 o 22:59
Fajny rozdział.Ale Tom oberwał……nawet ciastem w twarz dostał.Czekam na następną notkę.Pozdrawiam.
17 lipca 2009 o 09:06
UsuńW następnym oberwie cegłą. A może go oszczędzę? xD
~Ciuzio
OdpowiedzUsuń17 lipca 2009 o 03:25
Ale super blog fajnie go prowadzisz, zobacz co ostatnio znalazłem w sieci http://www.smsek.info
17 lipca 2009 o 09:07
UsuńFajne xD Dowcipy jakieś? xD
~Lotnik(a)
OdpowiedzUsuń17 lipca 2009 o 12:01
Wszystko pięknie napisane, widać, że masz talent. Rozdział napisany świetnie, treść też ok ;)Pozdrawiam ;*** [sluga-czarnego-pana]
17 lipca 2009 o 12:59
UsuńDziękuję xD
~Victorie
OdpowiedzUsuń17 lipca 2009 o 22:29
Wow, nieźle. Myślałam, że Tom jednak wróci do Violet, ale jak widać się myliłam. Ale spoko :)) Ale tj to było w pierwszym komentarzu trochę mnie końcówka zmyliła. Czy Tom nie jest na tyle silny, żeby zatrzymać atak Vi? Pozdrawiam :*
18 lipca 2009 o 08:07
UsuńWłaśnie o to chodziło xD Miała zmylić, abym mogła wszystko wyjaśnić w następnym rozdziale xD
~Zuza
OdpowiedzUsuń18 lipca 2009 o 02:14
Um. Dziękuję ;** A o notka jak zwyke świetna. *wyszczerz* To ciasto wygrało jeszcze jak o tym myślę śmieje się ;D
18 lipca 2009 o 08:08
UsuńTak, jeszcze Tomowi brakuje wielkiego, czerwonego nosa i wielkich butów xD
~Zuza
Usuń18 lipca 2009 o 15:07
Ha ha ! Doobre ^ Moge to sobie wyobrazić.. Idzie tutaj tak Tom z ciastem na ryju, wielkie buty i czerwony nochal..;D Jeszcze tylko zachowanie Klauna i byłby w sam raz. ;]
18 lipca 2009 o 19:26
UsuńTak, właśnie xD I kwiatuszek z wodą, plus poduszka pierdziuszka xD
~Zuza
Usuń18 lipca 2009 o 20:50
Ii tee włoski kręcone ;D najlepiej do niego by pasowały czerwone *wyszczerz*
18 lipca 2009 o 21:49
UsuńAlbo zielone xD Pasowałyby mu do domu xD
~Zuza
Usuń19 lipca 2009 o 02:30
Też. ;D Aaa i jeszcze czapeczka z daszkiem do tych włosków ^ Ii rajstopki takie jak miała Pippi xD
19 lipca 2009 o 11:26
UsuńJa opcjonuję jeszcze na różową pelerynę xD
~Zuza
Usuń19 lipca 2009 o 22:11
Heh ! xdd Ii zielone ogrodniczki na krótkich spodenkach *wyszczerz*
20 lipca 2009 o 08:29
UsuńI czerwone gumiaki xD
~Zuza
Usuń20 lipca 2009 o 16:13
Jeszcze makijaż xD Taki ostry ! Ah ! ;D
~1945
OdpowiedzUsuń18 lipca 2009 o 17:04
I tu też Avada Kedavra.
18 lipca 2009 o 19:28
UsuńPowiesz, o co chodzi?
~1945
Usuń18 lipca 2009 o 23:46
Nie mam nic więcej do dodania
19 lipca 2009 o 11:26
UsuńNo ale co znaczy wg Ciebie to „avada kedavra”? Po co mi to napisałeś/aś
~1945
Usuń19 lipca 2009 o 23:47
Avada kedavra to zaklęcie uśmiercające. Wyraziłam, co czułam, czytając o Tomie, jakiego przedstawiasz.
20 lipca 2009 o 08:27
UsuńWiem, co znaczy Avada Kedavra. No i co, chcesz go uśmiercić? A kto Ci się nie podoba na Siostrzenicy?
~Anastazjaa . ;P
OdpowiedzUsuń19 lipca 2009 o 21:59
Frozenko! Twoje opowiadanie jest po prostu cudowne! ;DA ta notka bardzo mnie zaciekawiła i ciekawie się skończyła. ;Pjestem bardzo ciekawa co będzie dalej.. Dodaj nową notkę, proszę! :P dodasz? ;-** pozdrawiam. ;))
20 lipca 2009 o 08:33
UsuńDodam xD Dzisiaj się postaram xD
Hej czemu nie ma rozdziału? Kiedy będzie można go przeczytać?
OdpowiedzUsuńJak przeskocze z 12 do następnego, który jest dostępny (czyli dwudziestego któregoś) to dużo stracę? XD Bo jestem w transie czytania
UsuńJak przeskoczysz do tych starych rozdziałów, to raczej dużo stracisz. Czasu. XD Tamto to gunwo, próbuję poprawiać na bieżąco.
UsuńJej co moje oczy widzą xD jak to zobaczyłam to aż przetarłam oczy ze zdumienia
OdpowiedzUsuńPowiem szczerze, że sama również szokłam. XD
UsuńPrzeczytałam wczoraj, ale wygodniej mi komentować na laptopie niż na telefonie ^^
OdpowiedzUsuńMoje pierwsze wrażenie - TAK, nareszcie Victoria przestaje być mimozą i trzęsidupą, nie jąka się co drugie słowo i ogólnie nie jest chodzącą żałością. Niesamowicie mi się podobało to, jak natarła na Toma, który w tej wersji jest zdecydowanie większym dupkiem (i świetnie). Oczywiście, że wszyscy pamiętamy, co było wcześniej XD, ale tak, tutaj wygląda to o wiele dojrzalej i ogólnie lepiej, szczególnie mocno podobało mi się to "tchórzu". Po scenie w komórce z miotłami i przemyśleniach Toma o biednym kociątku przyniosło mi to dużo satysfakcji. Poza tym nie mogę nie wspomnieć, że i Bella jest tutaj zwycięzcą, chociaż nie jestem jeszcze z całą pewnością w stanie stwierdzić, czy budzi ona moją sympatię, czy nie. Gratuluję jednak zdolności do wymyślania barwnych wyzwisk, niektóre mnie na kilka sekund zatkały! XD No cudownie, cudownie, lubię tę bardziej wojowniczą Victorię; w końcu da się uwierzyć, że z tego się kiedyś wykluje wariatka Dżahmes.
Co do następnego rozdziału, to pisz co Ci będzie lepiej i wygodniej; ja osobiście będę identycznie szczęśliwa z 14 jak i 104 i serio nie ma co się tam obwiniać, że się pisze przede wszystkim te pierwsze, no bo serio, Frozen, piszesz początek bloga praktycznie od nowa, zarówno postacie, jak i wydarzenia są całkowicie inne i dojrzalsze, nic dziwnego, że nie możesz się zebrać do kontynuacji, gdy pierwsze rozdziały nadal częściowo rozgrzebane.
Pozdrawiam cieplutko i życzę weny!
PS: Naprawdę różnica w miesiącach jest tak znacząca? :O. Nie zauważyłam tego wcześniej.
PS1: I dlaczego uznałam, że ten Nott malujący paznokcie w Proroku był tylko metaforą? XD
Niemniej jednak spuściła wpierdol. Najpierw Tomowi, potem Belli. :/ Mało uprzejmie, Pringle już ją przywróci do pionu. Jak jej przetrzepie tyłek miotłą...
UsuńWydaje mi się, że Bellę można lubić. W zależności od tego, co się ceni w bohaterze, ale jest inteligentna i ma do siebie dystans, ma charakterek. Przynajmniej ja ją lubię. Mam wrażenie, że gdyby faktycznie świat czarodziejów w kanonie był taki, jak ja go kreuję (czyli nie do końca sprawiedliwy w stosunku do kobiet), to Bellatriks nie próbowałaby zmieniać siebie jak Victoria, aby dostosować się do niego, a zmieniałaby świat, żeby jego dostosować do siebie. Tym bardziej, że jeszcze nie zwariowała. XD
Yup, różnica w miesiącach jest ważna, bo dopasowuję bieg fabuły nie tylko do ilości rozdziałów, ale i do treści komentarzy. XD Trochę słabo, kiedy ludzie pod rozdziałem odnoszą się np. do wesela Sokarisa w sierpniu, a tekst dotyczy czerwcowych egzaminów albo w drugą stronę - jest już Boże Narodzenie. Zdaję sobie sprawę, że nikt poza mną nie zwróci na to uwagi, ale czułabym się z tym fatalnie. XD
Metaforą czego? XD
Oj tam, z Bellą nie zaprzeczę, ale Toma to praktycznie nie drasnęła, zresztą jemu się przynajmniej należało, nie tak jak w przypadku Belli, która miała pełne prawo się wściekać po tym, jak Victoria ukradła jej dziennik :D Osobiście też lubię buntownicze postacie i pewnie dlatego mój stosunek do Belli jest jak na razie pasywny, bo w pewnym stopniu mi imponuje, ale jednak zdążyłam też przywiązać się do części postaci, którymi ona pogardza, więc to pewnie coś w ten deseń.
UsuńOjej. No w sumie z jednej strony to zrozumiałe, ale z drugiej to już chyba nieuniknione, że komentarze sprzed paru lat będą się nieco rozjeżdżać z nowymi postami, nawet jeśli będzie zgadzać się chronologia.
Metaforą lania wody oczywiście XD Którego ja tu w sumie nie zauważyłam, ale może po prostu lubię takie bardziej szczegółowe wnikanie w zwyczajne aspekty życia postaci.
Trochę się obawiam, że jeśli za bardzo oleję to, co pisałam dawniej, to pomiędzy tekstami, które muszę pisać od nowa, a tekstami jedynie do poprawienia zrobi się nagle albo bardzo wielka dziura, albo zabraknie mi kilku miesięcy. Do tego jeszcze przede mną masa pisania i wymyślania nowych wydarzeń, ale powinnam myśleć o tym już teraz, żeby znów nie obudzić się z ręką w nocniku. XD
UsuńTamten szablon rzeczywiście był nieco ciemny, lecz ten, choć niezaprzeczalnie elegancki na komputerze, w wersji mobilnej wygląda jak glitch, a obrazki wchodzą pod tekst i czynią go nieczytelnym xd
OdpowiedzUsuńA w takiej wersji normalnej? Tzn. nie w wersji na komputer. U mnie jest zwyczajny biały.
UsuńTo znaczy ja właśnie mam normalną mobilną i obrazy nachodzą pod tekst. W wersji komputerowej jest dobrze xd
UsuńPochłonęłam te 13 rozdziałów niemal na raz, nie znam wcześniejszej wersji bo bloga odkryłam przez grupę na FB, ale niesamowicie mi się podoba. I mimo że Victoria początkowo strasznie mnie irytowała, ciągle tylko myślałam żeby wzięła się za siebie i przestała być taka niemotą to opowiadanie całkiem mnie pocjnoneło. Świetnie budujesz relacje między bohaterami, podoba mi się ukazanie całej świty Riddla jako grupy normalnych nastolatków a nie sekty z czystością krwi wypisana na czole. Czekam na następny 😉
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło to czytać. :D Poprzednia wersja pisana w gimnazjum była... no, delikatnie mówiąc - dramatyczna, stąd tylko trzynaście poprawionych rozdziałów. Zwyczajnie piszę je od nowa. Yup, Victoria jest potworną mimozą, do tego strasznie zmanierowana (jak to czystokrwiści w tamtych czasach), wyobrażam sobie, jak musi czuć się osoba, która czyta jej wynurzenia pisane w narracji pierwszoosobowej, ja jako autorka mam jej angstu po dziurki w nosie, ale Tom powoli wyprowadza ją na prostą. XD
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńWracam sobie po półrocznej przerwie na bloga mając nadzieję na MASĘ nowych rozdziałów, a tu jeden... Ale za to jaki :D Masz niesamowity talent pisania opowieści, które czyta się jednym tchem. Dużo chęci życzę i bez marudzenia czekam na więcej :)
OdpowiedzUsuńDomyślam się, że zawaliłam na całej linii, ale mam na to wytłumaczenie w postaci osobistych problemów, po których tak naprawdę dopiero teraz zaczynam się zbierać i wracać do życia (jakiekolwiek jakościowo by ono nie było). W nagrodę za cierpliwość bodajże po tygodniu albo półtorej od trzynastki jutro publikuję rozdział czternasty. XD
UsuńOd wczoraj zwlekam z komentarzem.
OdpowiedzUsuńHortus zazdrosna wiedzma! Jakby jeszcze dawala Riddle'owi to byloby podstawne, ale tak? Jak szczeniara xD do tego zlodziejka. Nabija sie z chlopakami z mysli Black, choc nie zdaje sobie sprawy, ze gdyby oni wszyscy poznali jej mysli, jej emocje jakie ukrywa dawno by i ją obśmiali, czy sie obrazili.
Tom bierze co chce i kiedy chce, a ona zazdrosna akurat o kogos, na kogo on nie leci fizycznie, a interesuje go jej moc i chec podazenia za nim, tak jak mu sie marzy.
Zagranie pod biblioteka bylo okrutnie nie czyste. Victoria zaczyna byc coraz bardziej sliska! No prosze, prosze. I szkoda,ze nie Drops znalazl te dwie bijace sie na szpony xD Choc mam nafzieje, iz wozny tez je dobrze przemieli ;)