Związek z Nickiem okazał się w pewnym
sensie rozwijający — moją specjalnością stały się wszelakie zaklęcia
leczące, nauczyłam się także mówić przekonująco „czuję się dobrze”, a
wyniesiona z domu maska z delikatnym uśmiechem była doskonała na tę okazję.
Zaraz na drugi dzień po Hogsmeade przekonałam się, że Sokaris dowiedział się o
wizycie matki i wcale tego nie ukrywał. Kiedy groził, że tata się z nią
rozprawi, nawet nie drgnęła mi powieka, choć z czasem wyrzuty sumienia zaczęły
się nawarstwiać i napływały falami. Jednym razem żałowałam Earth, innym nawet
cieszyłam się, że nie tylko ja cierpiałam, jednocześnie nie mogąc nadążyć za
własnymi uczuciami.
O opuszczaniu zamku nie było już mowy,
wraz z listopadem Szkocję nawiedziły coroczne strugi lodowatego deszczu ze
śniegiem i wiatry tak silne, że miotały lecącymi sowami we wszystkie strony.
Moja motywacja do ćwiczeń na zewnątrz zapadła w sen zimowy, dlatego razem z
chęciami przeniosłam się na stałe do łazienki. Ale nie do naszej w znajomym
zaciszu dormitorium, bo po wyjściu byłam narażona na znaczące spojrzenia
Margaret i pozostałych współlokatorek. I tak uważały mnie za dziwoląga. Dlatego
o różnych porach zaszywałam się na całe godziny w jedynej toalecie, w której
mogłam liczyć wyłącznie na towarzystwo własnych myśli i jęków Marty Warren. Od
jej śmierci pół roku temu, o, tutaj, przy tej kabinie, dziewczęta nadal bały
się tu przychodzić. Przywyknięcie do złośliwie dogryzającego ducha okazało się
nie tak trudne, a z zalaną podłogą radziłam sobie za pomocą jednego zaklęcia.
Leżąc na brudnych kafelkach, kończyłam czwartą setkę brzuszków, a Marta
dopingowała obelżywie:
— Ale się spociłaś! Za chwilę
dzwonek na lekcje i nikt obok ciebie nie usiądzie.
Miałam ochotę coś jej odwarknąć, ale w
ostatniej chwili ugryzłam się w język; była łatwiejsza do zniesienia, kiedy nie
zawodziła, a mnie ostatnio wszystko wyprowadzało z równowagi. Wystarczyło
nieostrożne słowo, bym w jednej chwili — ku uciesze
Sokarisa — popłakała się jak Marta, a w następnej nie omieszkała
posprzeczać się z bratem. Przestałam dbać zarówno o niego, jak i dobre stosunki
z Rowdym, pragnąc jedynie zaszyć się w swojej samotni na pierwszym piętrze; z
czasem nawet współdzielenie jej ze złośliwym duchem przestało drażnić.
— Nie chcę być wścibska, ale to
chyba nic ci nie daje — zaszczebiotała Marta. Jej głos wcale nie
wskazywał, że nie zamierzała być namolna. — Tak mi przykro.
— A ciebie jeszcze stąd nie
wyrzucili? — syknęłam, patrząc na jej półprzezroczysto-falującą na
tle umywalki twarz.
Nie mogłam się powstrzymać, kiedy krew
uderzyła mi do głowy na dźwięk tych słów doprawionych irytująco dźwięcznym
śmiechem. Duch dziewczyny zawisł na moment w bezruchu i wytrzeszczył maleńkie
oczka przez grube, okrągłe szkła okularów.
— Nie, bo to moja łazienka! — wrzasnęła.
Śmignęła między kabinami i zniknęła w
ostatniej, zawodząc z emfazą; usłyszałam nieprzyjemny bulgot, a później dźwięk
rozpryskującej się wody — Marta
wskoczyła do sedesu. Wstałam i na drżących nogach podeszłam do jednego z
luster. Przez chwilę przyglądałam się swojemu spoconemu, zaczerwienionemu
odbiciu, czując narastające zakłopotanie. Nawet rzuciłam w eter jakieś
przeprosiny, ale wiedziałam, że to bezcelowe. Przemyłam twarz zimną wodą, a
żołądek (pusty po śniadaniu bogatym w wyrzuty sumienia) zamruczał cicho. Marta
miała rację.
Przestała się na mnie dąsać jeszcze tego
samego dnia, kiedy postanowiłam spędzić w jej łazience godzinę przed kolacją,
lecz ja wciąż niezmiennie gryzłam się z przedpołudniową uwagą. Nie potrafiłam
myśleć o niczym innym, wszędzie naokoło widziałam swoje odbicia — w
oszklonej szafce na ingrediencje, w wypolerowanych kafelkach, nawet w srebrnym
pucharku z sokiem dyniowym. Im mocniej próbowałam odwrócić uwagę od jedzenia,
tym większe katusze przeżywał mój ściśnięty żołądek. Nienawidziłam siebie za
chwile słabości podczas randomowych posiłków, kiedy to pochłaniałam wszystko,
co znalazło się w zasięgu moich rąk, a później w zaciszu toalety dawałam upust niechęci,
wyrzucając z siebie ten palący jad, by na powrót stać się czysta.
Lekcje eliksirów były tym, czego
najbardziej potrzebowałam. Z Tomem po prawej, Nottem po lewej, z miłym
uśmiechem Slughorna i ciepłem bijącym spod kociołka miałam blade wrażenie dawnej
normalności. Odkryłam, że pisemna komunikacja z przyjaciółmi podczas lekcji
dawała mi namiastkę satysfakcji, kiedy późnymi wieczorami jeszcze raz
odczytywałam błędy Teodora, żarciki Traversa czy elegancką kaligrafię Riddle’a.
Liściki od tego ostatniego dostawałam najrzadziej, ale zawsze w momentach,
kiedy spodziewałam się ich najmniej, dlatego coraz bardziej oczekiwałam, kiedy
długie, chłodne palce wsuną mi w dłoń maleńką karteczkę. Tom był w nich
taktowny i czarujący, choć jego twarz pozostawała nieporuszona, gdy wymieniałam
z nim spojrzenia pod nauczycielską kuratelą. To pewnie wtedy zaczęłam się w nim
durzyć. W ten sposób uwodził mnie, a ja pozwalałam mu na to, choć w głębi serca
wiedziałam, że nie miał czystych intencji. Ponad wszystko pragnęłam aprobaty.
Po pierwszym listopadowym kółku na
ciemnym korytarzu zastała mnie niespodzianka. Tom musiał przez cały czas
opierać się o ścianę trzymając ręce w kieszeniach — i takiego go
zastałam, gdy otworzyły się drzwi, a ciepłe światło padło na jego wyprostowaną
sylwetkę. Cierpliwie czekał, aż wszyscy znikną za rogiem, a profesor Slughorn
zamknie klasę („Och, Tom, drogi chłopcze! Już myślałem, że chciałeś do nas
wpaść!”), dopiero wtedy ośmieliłam się odezwać:
— Co ty tu robisz? Jeszcze pomyślę,
że jestem wyjątkowa…
Zaśmiałam się cicho, lecz prędko ucicham,
widząc niewzruszoną twarz Riddle’a. Powoli ruszyliśmy w kierunku dormitorium;
choć lochy składały się z licznych krętych korytarzy i przejść, po pięciu
latach nogi same prowadziły nas do celu.
— Ja jestem. Myślisz, że marnowałbym
czas na kogoś przeciętnego? — Ostatnie
słowo nieprzyjemnie zaszeleściło w jego ustach. Choć prawdziwie syczał w mojej
obecności zaledwie kilka razy, czasami zdarzało mu się przeciągać albo
akcentować niektóre sylaby. — Widziałem w Hogsmeade twoja matkę.
— Ach…
Spojrzeliśmy po sobie; kąciki ust drgnęły
lekko, ale nie uśmiechnął się, a gdy dodał, głos miał wyprany z emocji:
— Nie jest mistrzynią kamuflażu.
Potwierdziłam skinieniem głowy.
Spodziewałam się tego — skoro Sokaris zauważył pojawienie się Earth,
nie mogło to ujść także uwadze Toma. Przez moment szliśmy w milczeniu, ale
byliśmy tak blisko siebie, że czułam łokieć Riddle’a muskający moje ramię.
Ściana z ukrytym przejściem zbliżała się z każdym krokiem, a ja zaczęłam się
denerwować. Jeszcze jeden krótki korytarz, ostry zakręt… Wiedziałam, że Ślizgon
nie zjawił się pod klasą Slughorna, by sprawić mi przyjemność, ale potrafiłam
sklecić myśli i uformować z nich wytłumaczenie, że pieczołowicie przygotowywana
koncepcja okazała się mrzonką. Tłumienie głośnego oddechu nie miało sensu, bo
Tom już wszystko ze mnie wyczytał.
masz teraz plan? — zapytał;
z troską doszukałam się w tym ironii. Miałam ochotę zagryźć wargi, ukryć się za
kotarą włosów, ale czułam na sobie jego badawcze spojrzenie, więc postanowiłam
ratować resztki opanowania, które kurzyły się gdzieś na szczycie strachu.
— Nie wiem — odparłam tak
twardo, na ile pozwalała rosnąca gula w gardle. — Jedyne, co
przychodzi mi teraz na myśl… to nie zjawić się na ślubie. Nie wiem. Jestem ci
wdzięczna, ale nie możesz… nie masz takiej mocy, żeby wpłynąć na ojca, Rowdych…
— Nie zamierzam nic robić.
Zatrzymaliśmy się przed omszałą ścianą. Z
bijącym mocno sercem studiowałam przez moment jego twarz, lecz nie dostrzegłam
na niej niczego poza obojętnością. Żadnej złości, rozczarowania, zgryzoty…
Spokój w najdoskonalszej postaci, której nie powstydziłby się sam Dumbledore.
Wcisnęłam ręce do kieszeni szaty, by powstrzymać się od obgryzania paznokci,
ale nad drgającym nerwowo kolanem nie miałam już żadnej kontroli.
— Sama załatwisz tę sprawę, nie
zamierzam więcej ingerować. Nie przyszedłem rozmawiać o tym fatalnym
niepowodzeniu — podjął. — Chciałem ci coś zaproponować.
Naukę pewnej dziedziny magii… Nie jest szczególnie popularna, ale wyjątkowo
przydatna.
Na te słowa ogarnęła mnie taka ulga, że
nie mogłam powstrzymać westchnienia, a uśmiech sam wspiął się na usta.
Spodziewałam się najgorszego, nawet upokarzającej reprymendy, ale nie szansy na
kilka cennych godzin Toma, które dostałabym od niego na własność. Kiedy się
zgadzałam — nie pytając o nic, co w innej sytuacji natychmiast bym
uczyniła — ani przez chwilę nie pomyślałam, co powiem Nickowi i
bratu. Podczas tego wieczora wszystko nagle wydało się proste. Pożegnaliśmy się
w dwóch słowach, ale jeszcze z progu dormitorium patrzyłam, jak powoli znikał w
chłodnym, niebieskim półmroku; był już niemal przy schodach prowadzących do
holu, gdy za nim zawołałam.
— Dziękuję — mruknęłam
nieśmiało w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie. — Za… za
naszyjnik i… no wiesz…
Wskazałam na część twarzy, którą jeszcze
kilka dni temu pokrywał szkaradny siniec. Riddle nic nie odrzekł, skinął tylko
głową. Na ułamek sekundy chyba zacisnął lekko usta, ale poza tym jego maska
pozostała niezmiennie beznamiętna. Sekunda i już przy nim stałam. Wspięłam się
na palce i szybko pocałowałam w policzek, uprzednio zetknąwszy się z delikatną
aurą perfum i magii; powiedziała mi, że nie była to forma podziękowań, której
by sobie życzył, ale prędko odwróciłam się na pięcie i zniknęłam mu z oczu za
zasuwającą się ścianą.
*
Umówiliśmy się po kolejnym kółku. Podczas
czwartkowych run doszliśmy do wniosku, że to najdogodniejszy termin. Ja
chciałam zrobić wszystko, by usprawiedliwić przed sobą nieobecności podczas
kolacji, natomiast motywy Toma pozostawały jak zwykle nieodgadnione. Z
podejrzliwością spoglądałam na ten łagodny uśmiech, kiedy zgadzał się na
zaproponowaną godzinę, lecz byłam zbyt podekscytowana i zaniepokojona biegiem
ostatnich zdarzeń, aby wyraz jego twarzy (może nieco zbyt zadziorny niż zwykle)
zagrzał w moich myślach dłużej niż kilka chwil.
Gdy wspominałam Hogwart z poprzednich
lat, miałam wrażenie, że albo był o wiele jaśniejszy, albo ja popadłam w
nieprzemijające przygnębienie. Senność i chłód towarzyszyły mi niemal bez
przerwy, drżałam z zimna przy wstawaniu i zasypianiu, a podczas każdego posiłku
musiałam wypić dużą, gorzką kawę, która sprawiała, że moje wizyty w toalecie
stawały się znacznie częstsze. Jedynie widok uśmiechniętego, wąsatego oblicza
profesora Slughorna przywoływał obraz szkoły sprzed wakacji. Kiedy nauczyciel
krążył po klasie i zaglądał do naszych kociołków, nigdy nie drżałam o to, co
powie, kiedy zbliży się do mnie. Lekcje eliksirów stały się jedynym regularnym
źródłem afirmacji. Po dwóch godzinach krojenia, wyciskania, odmierzania, obdzierania
ze skóry i mieszania wychodziłam z lochów ze szczątkowo odbudowaną samooceną i
punktami dla domu, które ostatnio zdobywałam jedynie tam. Kółka z profesorem
Slughornem lubiłam prawie tak samo — z jednej strony tęskniłam za
obecnością Toma, z drugiej nie musiałam dzielić z nim uznania nauczyciela.
Każde spotkanie i każde miłe słowo zachowywałam głęboko w sercu i
rozpamiętywałam, kiedy uprzejmość brata dawała się zbytnio we znaki.
Dwudziestego pierwszego listopada opuściłam klasę szczególnie uskrzydlona.
— Panno Hortus, proszę chwilkę
zostać.
Choć zabrzmiał nieslughornowo i poważnie,
dla zrównoważenia zastrzygł rudymi wąsami, pod którymi musiał czaić się
uśmiech, i puścił mi oczko, zanim wrócił do biurka, żeby zamknąć w skrzyni
nasze w połowie uwarzone Felixy — przez najbliższy miesiąc miały
leżeć w całkowitej ciemności — i zapowiedzieć niespodziankę na
kolejne zajęcia. Szybko pomogłam Gaby uprzątnąć nasze stanowisko i przez kilka
minut wierciłam się na krześle, obserwując, jak wszyscy krzątali się przy swoich
kociołkach. Wiedziałam, że Tom czekał na mnie za drzwiami; oczami wyobraźni
widziałam, jak się niecierpliwił, nerwowo turlając różdżkę w dłoniach.
Ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do
twarzy pożegnałam się cicho z Taciturn i podeszłam do zawalonej rupieciami
katedry, ale profesor Slughorn uparcie grzebał przy skrzyni z naszymi
niedokończonymi eliksirami, dopóki ostatnia osoba nie znalazła się na
korytarzu. Drzwi zatrzasnęły się z nieprzyjemnym skrzypnięciem nienaoliwionych
zawiasów i w klasie zapanowała cisza. Zaczęłam wytężać pamięć, próbując
przypomnieć sobie ostatnie przewinienie, zwłaszcza że twarz nauczyciela
przybrała delikatnie poważny wyraz. Moje myśli powędrowały aż do momentu, kiedy
sama zawędrowałam pod nauczycielski gabinet, aby prosić o pomoc w usunięciu
siniaka.
A nie mówiłam? Tylko głupiec by się nie połapał, że zmyśliłaś alibi.
Tłuczek? Proszę cię! Przecież od lat nie zbliżasz się do mioteł!
— Co kilka lat biorę pod swoje
skrzydła ucznia lub uczennicę — zaczął, majstrując przy skórzanym
neseserze. — Takiego, w którym widzę potencjał. To spore wyróżnienie,
ale takiego delikwenta czeka dużo pracy, dlatego nie biorę byle kogo… a sam
talent nie wystarczy. I, jak się pewnie domyślasz, moja droga, chciałbym ci
zaproponować seminarium… oczywiście kiedy zdasz owutemy.
Jego wypowiedź — całkowicie
pozbawiona standardowej wesołkowatości — zabrzmiała tak, jakby
wygłosił ją ktoś inny. Sens słów natychmiast do mnie dotarł, lecz zamiast
poczuć się mile połechtana i wyróżniona, przerażenie urosło w gardle do
rozmiarów sporej guli i uniemożliwiło mówienie.
Zakaszlałam cicho.
— Miałabym… studiować?
Ja? — wychrypiałam.
— Jesteś pracowita, gwarantuję ci,
że po sześciu… NO, góra ośmiu latach podeszłabyś do egzaminu na Mistrza
Eliksirów — dodał, bawiąc się klamrą. — Nie musisz się
niepokoić, rodzice i przyszły małżonek z pewnością zrozumieją… w końcu to takie
wyróżnienie… Kobiety, zwłaszcza z takim potencjałem, powinny się edukować. Przemyśl
to, porozmawiaj z tatą i daj mi znać. To co, idziemy?
Ruszył w kierunku drzwi, ale ja nadal
stałam jak wryta, próbując poukładać myśli, a szalejące w piersi serce wcale
nie ułatwiało sprawy. Nauczyciel położył już rękę na klamce, kiedy do niego
doskoczyłam.
— Zaraz, panie profesorze! Przecież
ma pan lepszych… to znaczy… Dzięki Traversowi pokonaliśmy Durmstrang, a… a
Belby zdobył w zeszłym roku nagrodę…
Slughorn odwrócił się, a jego twarz
przybrała stary, szelmowski wyraz. Choć ten pierwszy o wiele bardziej pasował
do cenionego nauczyciela eliksirów, wolałam go z nieśmiertelnym uśmiechem pod
wąsem i łobuzerskim błyskiem w oku — to nie ekstrawaganckie, kolorowe
kamizelki, złote sygnety na palcach czy spotkania Klubu Ślimaka, a właśnie ten
charakterystyczny grymas potęgował zaufanie, którym wszyscy go darzyliśmy.
— Moja droga, cóż to za wyzwanie
wypromować kogoś, kto i bez mojej pomocy zawojuje światem. Zresztą co tu dużo
mówić, lubię cię, dziecko. Z moimi kontaktami w trymiga zostaniesz Mistrzem
Eliksirów. Bardzo mi się nie podoba, że przed mugolakami i kobietami zamyka się
niektóre drogi do kariery… Och, Tom, ty znowu tutaj?
— Dobry wieczór, panie
profesorze. — Łypnął na mnie przelotnie, ale Slughorn nie zauważył
podejrzliwości, która przemknęła wraz z cieniem przez jego oblicze, bo zajęty
był zamykaniem klasy. — Tak mi się wydawało, że tu pana znajdę. Przyszedłem
niechętnie wstawić się za Rosierem. Ten
tygodniowy szlaban za ostatni wieczorny dyżur… Pomówiłem z Rosierem. Jeśli
będzie trzeba, poręczę za niego.
Czarodziej przyjrzał mu się, nie kryjąc
pobłażliwego uśmiechu. Po raz kolejny byłam świadkiem doskonałego zwodzenia.
Tom czynił to po mistrzowsku, choć w tym momencie jedynie stał i patrzył
profesorowi w oczy. Żadnych magicznych sztuczek, żałosnych umizgów, Riddle
trzymał na wodzy nawet tę subtelną aurę, którą już tyle razy mnie omamił. Ze
Slughornem radził sobie wyłącznie dzięki wypracowanemu przez lata zaufaniu i
temu, co skradło serca wielu nauczycieli. Dlatego ani trochę nie zdziwiła mnie
odpowiedź, która padła po chwili:
— Rosier wie, do kogo się zwrócić!
No dobrze, dobrze, drogi chłopcze, skoro ty z nim porozmawiałeś, liczę, że
zacznie traktować swoje obowiązki poważnie. Ale niech jutro
przyjdzie — pogroził nam palcem, na którym błysnął mały
rubin — żeby sobie nie pomyślał, że wystarczy wysłać Toma i po
krzyku.
Ślizgon podziękował krótko, a nauczyciel pożegnał
się z nami, machając po królewsku ręką, i ruszył szybkim krokiem w stronę
wyjścia. Odgłosy miękkich pantofli szybko znikły na tle dudniących rur i
regularnego kapania gdzieś w głębi lochu. Różdżka w ręku chłopaka (którą
jeszcze kilka minut wcześniej musiał się bawić) zabłysła na końcu, rozpraszając
mrok. Choć pochodnie były gęsto zawieszone na obu ścianach, ich zimne, gazowe
płomienie dawały niewiele światła. Szliśmy niespiesznie zaledwie kilka minut, a
mnie skręcało z nadmiaru skrajnych emocji — od szalonego
zdenerwowania, przez ekscytację, do fatalnego rozgoryczenia. Nadal miałam w
głowie rozmowę ze Slughornem, a na widok Toma przypomniałam sobie, że do
niechcianego małżeństwa doszła propozycja nie do odrzucenia. Jakby świat
sprzysiągł się przeciwko mnie i postanowił uczynić wszystko, bym nie mogła
podążyć ścieżką, którą sobie obrałam.
A może to on dla mnie obmyślił?
Riddle zatrzymał się gwałtownie przed
jakimiś tajemniczymi drzwiami, które — jak się później
okazało — prowadziły do kolejnej nieużywanej klasy, tyle że w tej
poza zakurzoną tablicą na ścianie nie znajdował się żaden mebel. Mocniej niż na
korytarzu czuć było stęchlizną i wilgocią, a widok rozległych pajęczyn okalających
żelazne świeczniki i sufit przyprawiał o ciarki. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł
mi po plecach, kiedy olbrzymi pająk przemknął po podłodze i zniknął w szczelinie,
ratując się przed ostrym światłem różdżki. W pomieszczeniu nie zrobiło się ani
odrobinę przytulniej, kiedy Tom zapalił pochodnie, ale nie skomentowałam jego
wyboru ani słowem. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Riddle specjalnie
zdecydował się na obskurne pomieszczenie, a teraz znakomicie się bawił,
oczekując, aż zacznę narzekać.
— Technika, której chcę cię
nauczyć — zaczął — to oklumencja. Słyszałaś o tym?
Przez moment starałam się skojarzyć ten
termin, ale miałam w głowie kompletną pustkę, więc zaprzeczyłam cicho. Poczułam
się o wiele bezpieczniej, kiedy Tom schował różdżkę do wewnętrznej kieszeni i
skrzyżował ręce na piersiach, a jego aura na powrót zawirowała w komnacie. To
oznaczało, że wrócił do siebie, przestał udawać zwyczajnego chłopca i mógł bez
przeszkód onieśmielać mnie swoimi umiejętnościami. Uśmiechnął się i powiedział
coś w tym charcząco-syczącym języku, którego brzmienie za każdym razem
wywoływało nieprzyjemne ciarki.
— Mógłbyś przestać mówić…
tym…? — wyrzuciłam z siebie, walcząc ze ściśniętym gardłem.
Zaśmiał się cicho, a pomarańczowy blask
płomieni zaigrał drwiąco na jego twarzy.
— Oklumencja to czarodziejska
ochrona umysłu, która broni przed niepożądanym dostępem z
zewnątrz — rzekł. — Taka magiczna bariera, którą wznosisz,
kiedy nie chcesz, by ktoś… hmm, wpłynął na twoje myśli. Rozumiesz?
Nagle, nie wiedzieć dlaczego, parsknęłam
śmiechem, a całe zdenerwowanie zniknęło. Oczywiście. Oklumencja brzmiała
tajemniczo, a „wznoszenie magicznej bariery chroniącej myśli przed atakami z
zewnątrz” doskonale pasowało do Toma. Choć wcześniej jedynie odnosiłam
wrażenie, że wertował cudze myśli jak księgę, kiedy tylko miał na to ochotę,
teraz byłam tego niemal pewna. I z jakiegoś powodu ulżyło mi.
— Czy to znaczy, że gdybym chciała,
mogłabym czytać innym w myślach? — zapytałam z szybko bijącym sercem.
Perspektywa dostępu do cudzego świata odczuć i emocji wydawała się kusząca.
— Teoretycznie
tak — odparł, a jego brwi kpiąco powędrowały ku
górze. — Legilimencja to nie tylko „czytanie w myślach”. Dzięki niej
można głęboko kontrolować ludzkie zachowania, a poprawnie przeprowadzona jest
nie do wykrycia, ale tę sztukę o wiele trudniej opanować. Profesor Merrythought
wspominała o tym dwa lata temu.
W innej sytuacji zaczerwieniłabym się i
straciła resztkę pewności siebie, którą zyskałam na zajęciach ze Slughornem,
ale teraz słowa Toma wzbudziły we mnie dawno zapomnianą fascynację.
Czarodziejski mur wznoszony wtedy, kiedy zapragnęłam. Ochrona przed wścibskimi
spojrzeniami. Jeszcze nigdy nie pragnęłam nauczyć się czegoś tak bardzo, jak
tego. I bynajmniej nie dla dobrej oceny, a dla samego faktu władania tą
umiejętnością. Tom — najwyraźniej nieświadom tego — zaczął
powoli przechadzać się po klasie i opowiedział pokrótce, co powinnam wiedzieć
na temat oklumencji, zanim przejdziemy do praktyki. Obserwowałam go i słuchałam
z przyjemnością, bo dostrzegłam, że pomimo rzeczowego, wyważonego tonu i
nieprzesadzonej gestykulacji nauczanie sprawiało mu ogromną radość. Co jakiś
czas pytał, czy zrozumiałam, ale samo kiwnięcie głową nie wystarczało — oczekiwał
pełnej odpowiedzi. Ale ja nie chciałam zabierać głosu. Mogłam na niego patrzeć
godzinami, byle mówił o tym, co tak go zajmowało. Po raz wtóry przekonałam się,
czym tak bardzo intrygował. Nie potrzebował mamić gładkimi słówkami, by
zaskarbić sobie sympatię tych, których chciał zdobyć. Był przy tym tak
naturalny, że chyba nawet Dumbledore uwierzyłby w tę perfekcyjnie przedstawioną
inscenizację.
— Dobrze — przerwał i
przystanął, a różdżka pojawiła się w jego ręku niewiadomo skąd. — A
teraz zamknij oczy i spróbuj odeprzeć moje zaklęcie siłą umysłu.
Bez słowa wykonałam polecenie. Powieki
opadły zupełnie luźno. Nie czułam żadnego zagrożenia, choć miałam świadomość,
że za kilka sekund Tom bez trudu pokona nieistniejącą barierę, a ja przekonam
się, co to znaczy prawdziwa kontrola umysłu. Ciemność, która zapadła, miała
przyjemnie ciepłą poświatę — kiedy zniknął widok obślizgłych,
kamiennych ścian i strąków zakurzonej pajęczyny, rozluźnienie wspomniane przez
Riddle’a okazało się łatwiejsze do osiągnięcia. Różdżka mrowiła w kieszeni, ale
bez trudu opanowałam pokusę sięgnięcia po nią; w pojedynku z Tomem miałam
dokładnie takie same szanse jak w odparciu jego zaklęcia za pomocą myśli.
Spodziewałam się pierwszego uderzenia, ale on mówił dalej:
— Bez żadnej magii. Tylko ty i twoje
myśli. Twoje pragnienie odparcia mojego ataku. Jeśli chcesz osiągnąć sukces,
musisz odizolować się od emocji. Potrafisz to zrobić. Potrafisz trzymać je na
wodzy, okiełznać uczucia, które prowadzą jedynie do zguby. Żadnej słabości.
Peleryna musnęła moją łydkę. Wiedziałam,
że miał w tym swój cel, ale myślałam tylko o tym, by postąpić zgodnie z jego
słowami. Wizualizacja, o której tyle razy słyszałam od profesor Merrythought,
pierwszy raz znalazła praktyczne zastosowanie. Próbowałam ujrzeć oczami
wyobraźni siebie chłodną i beznamiętną, jaką widzieli mnie rodzice. Tego
oczekiwano w naszej sferze — powściągliwości, powściągliwości, po
stokroć powściągliwości. Od miesięcy próbowałam to zmienić, poddać się większej
spontaniczności, lecz teraz nie potrzebowałam dłużej walczyć z prawdziwą sobą.
— Legilimens — wyszeptał to tylko po to, bym usłyszała,
kiedy zaatakuje, ale ja od początku byłam na to przygotowana.
Mimo wszystko nie spodziewałam się, że
zostanę zalana falą nieskładnych, przeplatających się obrazów, wspomnień, które
całkowicie oddzielą mnie od świadomości. Poniekąd straciłam kontrolę nad
ciałem, zwyczajnie zapomniałam, że coś takiego istniało. Przez moment wydawałam
się sobie jedynie zamkniętymi oczami wciśniętymi głęboko w czaszkę. Feerie barw
wirowały coraz szybciej i szybciej, zatrzymując się na ułamek sekundy
pozwalający dostrzec urywek znajomej sceny, fragment twarzy zatrzymany jak na
mugolskiej fotografii, wyrwany z kontekstu kawałek garderoby, niepasująca do
niczego część mebla… I do tego wszystkiego narastająca kakofonia rozmów i
krzątaniny. Zanim się spostrzegłam, niesamowity pokaz ustał, a ja leżałam na
podłodze, nie czując kończyn i drżąc jak w febrze. Dopiero obrzydliwa wilgoć
podłogi przywróciła mi zmysły; zerwałam się na nogi, a kolana prawie
natychmiast zaprotestowały, ale tylko lekko się zatoczyłam.
— To trudniejsze, niż się
wydaje — przemówił głosem cichym jak trzask ognia w kominku. Oczy mu
błyszczały i oddychał głęboko, ale nie sprawiał wrażenia poruszonego tym, co
zobaczył. Wyglądał raczej na zafascynowanego, wyraźnie oczekując mojej relacji.
Ale ja potrzebowałam chwili na zebranie
myśli, które teraz przypominały wykręconą, postrzępioną ścierkę. Spodziewałam
się raczej subtelnego połaskotania umysłu, podczas którego pozostanę całkowicie
świadoma, wszak zwykle czułam się jedynie przeszywana
spojrzeniem, nigdy nie traciłam kontroli.
— Jeśli to był pokaz siły…
— Tak, to był pokaz
siły — potwierdził, uśmiechając się z satysfakcją, a jego długie
palce powędrowały do warg i zaczęły je gładzić. — Chciałem, żebyś to
poczuła. Zaklęcie to formalność, mogłem ci to zrobić samą wolą. Wyobraź sobie:
jedna myśl, by pozbawić człowieka świadomości. Spętać jego umysł i pokierować
nim tak, jak sobie tego życzysz. To lepsze niż Imperius, a do tego
niewykrywalne.
Kiedy mówił, oczy mu płonęły, choć blask
pochodni obejmował zaledwie połowę jego twarzy. Oderwał dłoń od ust i na nowo
zajął się różdżką, chodząc w tę i z powrotem wzdłuż ściany z tablicą, a ja
nadal ciężko dyszałam, uświadomiwszy sobie narastający ból w prawym kolanie.
Szatę w wielu miejscach miałam zakurzoną i wilgotną, nie mówiąc już o tym, że
przeszła zapachem stęchlizny.
— Wprawny legilimenta spenetruje
twój umysł i wpłynie na twoje decyzje tak, byś myślała, że to twoje
własne — ciągnął. — I nigdy się nie dowiesz, że to miało
miejsce.
Nie spodobało mi się to, co powiedział, a
jego uśmiech tylko spotęgował poczucie osaczenia, które pojawiło się wraz z marnym
odparciem ataku. Nie sądziłam, że uda mi się chociaż przez sekundę powstrzymać
Toma przed pokonaniem bariery, ale świadomość, że każdy w dowolnej chwili miał
dostęp moich najbardziej intymnych myśli i wspomnień, budziła przerażenie.
Oczywiście rozsądek podpowiadał, że większość osób, które chciałyby poszperać
mi w głowie, nie miały pojęcia, że istnieje coś takiego jak legilimencja — jak
ja jeszcze chwilę wcześniej — lecz w tym momencie emocje nie dawały
się przekrzyczeć.
— Czy ty to
potrafisz? — zapytałam, ale od razu domyśliłam się, co usłyszę.
Tom uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Tak — odparł, z lubością
przeciągając to słowo. — Potrafię znacznie więcej, ale dowiesz się w
swoim czasie. Spróbujemy jeszcze raz?
Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w jego
głosie zabrzmiała groźba, ale przytaknęłam. Wsiąkał w mój umysł jeszcze
czternastokrotnie i za każdym razem równie mocno, a ja za każdym razem
dochodziłam do siebie, klęcząc na brudnych kamieniach. W którymś momencie
paskudnie mnie zemdliło, lecz nie śmiałam się do tego przyznać, zwłaszcza że
Tom wyglądał na coraz bardziej podekscytowanego. Tym razem znów wyraźnie to
widziałam — jego oczy niewątpliwie płonęły czerwienią. Bez względu na
to, w której części klasy się znalazł. Zdawał się nie zauważać, że z coraz
większym trudem podnosiłam się na nogi, dyszałam, a pod koniec nie było mowy o
jakimkolwiek skupieniu, tak że w pewnym momencie chciałam go błagać, by
skończył. Przestałam odróżniać prawdziwe wspomnienia od tych urojonych, naszła
mnie nawet refleksja: czyżby Tom wplatał
pomiędzy moje myśli jakieś własne? A bawił się przy tym wyśmienicie.
Po piętnastej próbie
obrony — najkrótszej i najbardziej żałosnej — Tom nareszcie
pomógł mi wstać. Dłoń miał przyjemnie suchą i chłodną (w kontraście z moimi
wilgotnymi i gorącymi), ale kiedy spojrzałam wyżej, jego twarz gorzała
ekscytacją, a wykrzywiający ją uśmiech czynił potworną maskę. Przytknął różdżkę
do poszarzałego kołnierza, a wszystkie mokre plamy, ślady piasku i kurzu
zostały przez nią wessane. Mogłam spokojnie wrócić do pokoju wspólnego i nie
zostać posądzona o szlajanie się po kanałach w nieodpowiednim towarzystwie. Przez chwilę lustrowaliśmy się
wzrokiem (przynajmniej Tom, bo ja walczyłam, by utrzymać oczy otwarte), aż w
kącikach ust Riddle’a zaigrał uśmieszek. Jedna ręka nadal ściśle oplatała mój
nadgarstek.
— Poradziłaś sobie
fatalnie — odparł takim głosem, jakby wypowiadał najwspanialszy
komplement. — Za którymś razem myślałem, że puścisz pawia, ale
wytrwałaś. Iście ślizgońska postawa, gratuluję. Zapewne dlatego Slughorn chce
cię mieć na seminarium.
— Wyczytałeś to w moich myślach?