Okazało się, że kiedy tylko Nicolas
wrócił do dormitorium po nieudanym treningu i doszło do niego, że znowu
wybrałam się do skrzydła szpitalnego, natychmiast poleciał na pierwsze
piętro — przemoczony, ubłocony i z rozkwaszonym nosem. Ivy była tak
rozczulona jego romantycznością, że chyba pierwszy raz porzuciła swoją oziębłość,
gdy mówiła mi o tym, a ja… Ja niestety musiałam przyznać, że również trochę się
przejęłam. I tak czułam się winna, że na niego napadłam, dlatego te wieści
wcale nie poprawiły mojego humoru. Jednak zmartwienie, dzięki któremu ostatnio
fatalnie sypiałam, skutecznie tłumiło wyrzuty sumienia.
Podczas gdy prawie wszyscy uczynili swoją
sobotę pracowitą, ucząc się i ćwicząc do przedświątecznej plagi testów, ja
spędziłam ją w Dziale Człowieka, nie myśląc o nadciągającym sprawdzianie z
obrony przed czarną magią i nietkniętym tłumaczeniu na najbliższe runy.
Przewertowałam dziesiątki ciężkich woluminów, niekompletnych podręczników,
cieniutkich broszurek i dowiedziałam się masę ciekawostek dotyczących reakcji
ludzkiego ciała na przeróżne eliksiry, znalazłam także plakat ze szkieletem
naturalnych rozmiarów, ale prawie nic o kobietach w ciąży. Mimo świadomości
mocy, jaką w czarodziejskim świecie miały tematy tabu, nie podejrzewałam, że w
hogwarckiej bibliotece mogło zabraknąć tak zwyczajnej
pozycji. Zaczynałam powoli rozważać rozmowę z profesorem Slughornem (w
zestawieniu z panią Jones i Gaby Taciturn wypadł najkorzystniej), kiedy późnym
popołudniem wpadł mi w ręce rozpadający się egzemplarz katalogu Tysiąca jeden symptomów, które nie
oznaczają, że umrzesz, chociaż nie do końca. Znużenie i ból głowy dawały
się we znaki, a żołądek żądał obiadu, ale wytrwałość opłaciła się, kiedy
przekartkowałam ilustrowany magazyn, starając się wyłapać kluczowe
słowa — gdy mignęły mi „poranne mdłości”, poczułam narastające
gorąco. Z potwornym ciężarem w brzuchu i sercem bijącym w okolicy gardła
uklękłam na podłodze i odszukałam początek artykułu.
Od kiedy torsje są nieodłącznym towarzyszem twego poranka, a kończyny
zaczynają puchnąć, pomyślisz sobie — ani chybi, trucizna. Lista
takich, po których wyzioniesz ducha po wielu tygodniach od spożycia, jest
nieskończona, ale być może niekoniecznie trafiłaś na świekrę, której zalazłaś
za skórę. Rozsądna czarownica nie wpada w popłoch, więc weź z niej przykład i
zapoznaj się z innymi sygnałami, które podsuwa ci ciało. Niektóre zapachy
wydają się wstrętne, potrawy, za którymi
przepadasz, nie przechodzą ci przez gardło, poranne mdłości stały się normą, a
wizyty w ustępie to nowy, irytujący rytuał. Wszystkie te objawy, występujące
wspólnie, ponad wszelką wątpliwość mogą świadczyć o twojej brzemienności. Puchnące
ciało i boleści w nogach rozwścieczą twoją próżność, z powodu czego
naprzemiennie z euforią mogą pojawić się ataki histerii. Kobieca przypadłość
będzie chłodnieć, aż w końcu zaniknie i wtedy możesz mieć pewność, że to stan
błogosławiony. Wizyta u dyskretnego uzdrowiciela powinna rozwiać twoje
wątpliwości.
Chyba że jesteś czarodziejem — wtedy niechybnie połknąłeś
Węgierską Pijawkę i najwcześniej za cztery tygodnie roku wydalisz kokon pełen
jaj.
Ręce miałam mokre i rozdygotane, kiedy
próbowałam przekartkować do początku; ogromne cyfry na drugiej stronie
czasopisma głosiły, że wydrukowano je w 1930 roku, ale nawet moja naiwność nie
pozwoliła wierzyć, że objawy ciąży mogły zmienić się w przeciągu czterdziestu lat.
Jeszcze raz przeczytałam notatkę, wyraźnie czując napływającą falę chłodu, a
wnętrzności ścisnęły się nieprzyjemnie — nie potrafiłam sobie
przypomnieć ostatniego krwawienia. Wygrzebałam z torby terminarz. Kartkowałam
sumiennie, a z każdym kolejnym tygodniem gula w gardle coraz bardziej się
powiększała, aż na ostatnim dniu września zobaczyłam czarną kropkę zrobioną
atramentem. Oblałam się zimnym potem, kiedy sparaliżowany ze strachu umysł
wyliczył, że było to ponad dwa miesiące temu. W ostatniej chwili powstrzymałam
się przed jęknięciem, na wszelki wypadek przyciskając obie dłonie do ust;
miałam ochotę płakać, a łzy już zebrały się pod powiekami, gdyby nie
świadomość, że w bibliotece siedziało mnóstwo uczniów, a pani Mortemore
przechadzała się między regałami.
Histeria. To bez wątpienia ta histeria.
Jak w amoku odłożyłam książki, które
powyjmowałam, wypadłam na korytarz i na drżących nogach powędrowałam do opustoszałego
dormitorium; mijając Wielką Salę, musiałam wstrzymać oddech, bo obiadowe zapachy
momentalnie mnie zemdliły. Nie było mowy o przełknięciu czegokolwiek. Mimo
wszystko umysł się oczyścił i zanim wpadłam do sypialni, już wiedziałam, co
musiałam zrobić. Potrzebowałam jedynie piątej części Eliksirów dla zaawansowanych i planu zajęć profesora Slughorna.
Podręcznik bez problemu wypożyczyłam w
bibliotece (pani Mortemore zacisnęła usta, kiedy znów zobaczyła mnie kręcącą
się po jej królestwie). Odnalezienie odpowiedniej strony zajęło mi kilka
sekund — doskonale pamiętałam eliksir kopaliny, w zeszłym roku
dostałam z niego wybitny w serduszku.
Nalewka służyła do wykrywania ciał obcych w organizmie, zazwyczaj używano jej,
aby sprawdzić, czy małe dzieci nie połknęły czegoś, czego nie powinny; kiedy
przeglądałam naprędce listę składników, spłynął na mnie absurd sytuacji.
Zachichotałam nerwowo, aby zaraz potem się skrzywić.
Histeria, histeria — śpiewało w mojej głowie.
Sproszkowane oczy chrząszcza, pijawki,
świeża waleriana, sok z nasion fruwokwiatu, krew salamandry… To wszystko mogłam
bez problemu zdobyć podczas lekcji albo na środowym kółku, ale skórę tajpana
pustynnego musiałam wykraść z gabinetu profesora Slughorna. Podobnie suszony
kwiatostan mikołajka nadmorskiego. Zatem na czas soboty i niedzieli musiałam
uzbroić się w cierpliwość i nauczyć się ignorować natarczywe myśli. Nadrabianie
zaległości i powtórki do przedświątecznych sprawdzianów w pewnym sensie w tym
pomagały, choć na widok Toma przesiadującego w bibliotece powodował
nieprzyjemne sensacje żołądkowe. Zaczęłam go unikać z własnej woli, ale ani
brat, ani Nicolas nie mieli okazji tego docenić, bo sami zakopali się w podręcznikach
i notatkach z całego semestru. Nie interesowało ich nic poza zaległymi pracami
domowymi i treningami quidditcha.
Poniedziałek miał być dniem próby.
Pojawiłam się na śniadaniu, ale niczego nie tknęłam, bo mdłości po wstaniu z
łóżka nasiliły się na tyle, że krzywiłam się na samą myśl o otwieraniu ust. Samopoczucia
nie poprawiały wyrzuty sumienia, które pojawiły się, kiedy tylko zobaczyłam
Slughorna zajadającego kiełbaski. Nigdy niczego nie ukradłam, a teraz miałam
podprowadzić z gabinetu ulubionego nauczyciela składniki, których sprowadzenie
być może kosztowało go sporo wysiłku. Spojrzałam na zaczarowany
sufit — ponury i ciemny. Z dnia na dzień czułam się coraz gorzej i
miałam wrażenie, że pogoda skrzyknęła się z pechem, aby mnie wykończyć.
Posiłek Nicolasa zakończył się
tradycyjnym beknięciem. Wstałam i ruszyłam za narzeczonym ku drzwiom, aby
odprowadzić go na dziedziniec. Kiedy zetknęłam się z pierwszą falą chłodu,
zadrżałam na myśl o wtorkowym zielarstwie, ale szybko o tym zapomniałam, bo
kątem oka zauważyłam profesora Slughorna. Sunął przez salę wejściową, błyskając
obszytą cekinami kamizelką, po czym zniknął w ciemnym przejściu do lochów. Ruszyłam
w tym samym kierunku, a serce waliło jak oszalałe, gdy próbowałam zachowywać
się naturalnie. Tak, jak podejrzewałam — grupki pierwszoroczniaków ze
Slytherinu i Gryffindoru zmierzały w kierunku klasy. Skręciłam w najbliższy
korytarz, aby odczekać na dźwięk tubalnego głosu profesora i trzaśnięcie drzwi.
Gdy kilka minut później znalazłam się pod gabinetem, ani przez chwilę się nie
zawahałam, szepcząc Alohomora. Zamek
kliknął, a nim przekroczyłam próg, pochodnie zapaliły się automatycznie.
Odwiedzałam ten pokój już tyle razy, że bez problemu znalazłam magicznie
powiększoną szafę, w której nauczyciel trzymał ingrediencje. Przez moment
niepokoiłam się, że Mistrz Eliksirów opatrzył kłódkę jakimś dodatkowym hasłem,
ale i ona opadła pod wpływem prostego zaklęcia. Miałam pełny dostęp do
nauczycielskich zapasów. Dreszcz podniecenia przebiegł mi po plecach, gdy
ujrzałam zawartość półek. Wszystko elegancko opisane i poukładane
alfabetycznie. Wykradając odmierzoną ilość skóry tajpana i garść ususzonych,
fioletowych kwiatków, co chwilę zerkałam nerwowo za siebie, ale na korytarzu
było zupełnie spokojnie. Wcisnęłam skradzione składniki do szaty, upewniłam
się, że wszystko zostało porządnie zamknięte, po czym oddaliłam się w kierunku
dormitorium. Przemknęłam przez salon jak burza i wpadłam do sypialni
szóstoklasistek, żeby pozbyć się ciążącego balastu. Choć wszystko zostało
skrzętnie ukryte w sakiewce pod materacem, prawa ręka mrowiła nieprzyjemnie. Ręka, którą dokonałam kradzieży. Dysząc
i pocąc się, uświadomiłam sobie, że nie tylko — bardzo
możliwe — byłam w ciąży, ale także stałam się złodziejką. Dzisiejsze
eliksiry okazały się większą męczarnią, niż się spodziewałam. Nie dość, że
udawanie przed Tomem wyszło komicznie i nienaturalnie, to jeszcze nie
potrafiłam spojrzeć profesorowi Slughornowi w twarz, a kiedy pod koniec lekcji
oddał nasze eseje i pochwalił mnie na forum całej klasy za pierwszorzędną
argumentację, miałam ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię. Pragnęłam jak
najszybciej opuścić klasę i na nikogo nie patrzeć. Jednak na zaszycie się w
łazience Marty musiałam jeszcze trochę poczekać, choć w myślach mieszałam już w
swoim kociołku, zabarykadowana w jednej z kabin. Kompletnie wyrzuciłam z głowy
cały wysiłek i wstrzemięźliwość od tuczących potraw — kiedy wpadłam
do Wielkiej Sali i z przyzwyczajenia opadłam na ławkę pomiędzy Nickiem i
Ezdraszem, zaczęłam pochłaniać tłuczone ziemniaki i żeberka, jakbym nie jadła
przez tydzień. Zignorowałam ostentacyjne westchnienia Sokarisa, który elegancko
trzymał swoje sztućce i kroił stek na drobne kawałeczki. Za dwie godziny
wszystko będzie jasne. Choć w żołądku przewalało mi się z nerwów, niemal
połknęłam wszystko, co nałożyłam sobie na talerz. Zostało tylko kilka kostek.
Wstając od stołu, wiedziałam, że będę musiała to wszystko z siebie wyrzucić,
ale później. Później. Gdyby nie ten paraliżujący strach, czułabym się teraz tak
błogo. Pierwszy raz od…
Co, od schadzki z Riddle’em?
Ofuknęłam się w myślach i przyspieszyłam
kroku. Po drodze nie spotkałam nikogo, nie licząc Prawie Bezgłowego Nicka i
Pringle’a, który obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem. Od kiedy cztery lata
temu Macnair dostał od niego po grzbiecie za wysmarowanie głównych schodów
kocimi kupami (jak Boga kocham, nigdy nie widziałam, żeby chłopak tak ryczał),
trzymałam się od woźnego jak najdalej, zwłaszcza że zgryźliwy czarodziej
najpierw bił, później parzył kogo. Pierwsze piętro świeciło pustkami, podobnie
łazienka. Rozejrzałam się po wszystkich kabinach, ale Marty nie było, zaszyłam
się więc w jednej z nich, podwinęłam rękawy szaty i zaczęłam oporządzać
wszystkie składniki. Wyrzuty sumienia po zaplanowanej kradzieży wyparowały wraz
z wrzuceniem ingrediencji do kociołka.
Ślęczałam nad wywarem bite trzy godziny,
zanim uznałam, że był idealny. W międzyczasie zdążyłam dostać ataku mdłości,
który z trudem opanowałam, a Marta wyłoniła się z umywalki, szlochając i pojękując,
ale minęła moją kabinę bez zaszczycenia jej spojrzeniem. Drżącą ręką sięgnęłam
po chochlę, żeby nalać trochę eliksiru do szklanki. Po zetknięciu z zimnym
szkłem zasyczał i trochę się spienił, ale konsystencja pozostała taka sama, jak
opisano ją w podręczniku — gęsta, przejrzysta, o delikatnie perłowym
zabarwieniu. Pociągnęłam nosem. Niemal bezzapachowy, zaledwie z subtelną nutką
wanilii. Patrzyłam przez moment na przezroczystą miksturę i zastanawiałam się,
czy zadziała. Powinna. Wiedziałam, że była dobra, nawet lepsza niż dobra.
Profesor Slughorn z pewnością piałby nad nią z zachwytem. Ale czy chciałam
wiedzieć, jaki będzie jej efekt? Kiedy tylko zaczęłam podejrzewać najgorsze,
musiałam wiedzieć już, natychmiast, w tamtej chwili, a teraz miałam przed sobą
cały kociołek prawdy i ogarnęły mnie wątpliwości. Tak wygodnie było się łudzić!
Już dawno osiągnęłam mistrzostwo w oszukiwaniu siebie i czułam się z tym
całkiem szczęśliwa. Naprawdę.
Naprawdę. Nie znam drugiej takiej optymistki.
Dziecko. Nigdy nawet przez myśl mi nie
przeszło, że ja miałabym urodzić dziecko. W dalekiej przyszłości
widziałam się jako żonę i matkę (właściwie nie widziałam się w żadnej innej
roli), ale ta przyszłość tak się ciągnęła, że wyglądała realnie jak historyczne
nudy snute przez profesora Binnsa. I co, gdyby eliksir pokazał, że faktycznie
kwitło we mnie życie? Życie, którego nie chcieliby ani rodzice, ani brat, ani
przyszły mąż… A ja? Życie pochodzące z tak fatalnego mezaliansu. Coś
obrzydliwego, co już zawsze miało być postrzegane jako bękart. Bękart. Wyszeptałam to i poczułam
dreszcze na samo brzmienie tego słowa. Jednak fakt stał się
faktem — cokolwiek się okaże, nie mogłam już tego cofnąć. Z tymi
gorzkimi myślami szybko wlałam sobie do ust zawartość szklanki i przełknęłam. Posmak
cukru. Wszystko zgodnie z instrukcją. Gęsta substancja rozgrzała mi żołądek,
ale zignorowałam wszystkie przyjemne odczucia i podkasałam szatę, wpatrując się
w brzuch i modląc się, aby nie…
Kurwa. Właśnie zabłysło.
Jakby biały promyczek. Stłumiony przez
skórę, ale na tyle wyraźny, by go nie przeoczyć. Narastał wraz z ciarkami na
całym ciele, aż urwał się i w jednej chwili wszystko się skończyło, ale jeszcze
przez długie minuty gapiłam się na miejsce, w którym się pojawił. Nieco poniżej
pępka.
Drugi raz tego dnia chciałam zapaść się
pod ziemię, ale tym razem z innego powodu. Chyba nawet położyłam się na zimnej
posadzce, ale niewiele z tego pamiętałam. Jedynie tyle, że szloch Marty
magicznie się zwielokrotnił — nie, po prostu obie płakałyśmy. Długo,
głośno i żałośnie, choć kiedy już się opanowałam, wydał się zbyt sztuczny.
Dramatyczny.
Przecież tego się spodziewałaś. Dlaczego ryczysz, głupia dziewucho?
Ale przecież Tom powiedział… powiedział, że o wszystkim myśli…
No i pomyślał. To nie jemu niedługo urośnie bandzioch.
Każda cząstka, każda myśl buntowała się
przeciwko temu. Histeria całkowicie mnie zaćmiła, jeszcze bardziej niż wtedy,
kiedy uderzyłam Nicka. Cała w nerwach sprzątnęłam swoje rzeczy, miotając się po
kabinie jak oszalała, a kiedy wyleciałam z łazienki, puściłam się pędem prosto
do dormitorium. Kilka razy chyba kogoś potrąciłam, przed oczami migały jedynie
jakieś zamazane kształty i barwy, ktoś wykrzyczał moje nazwisko. Kiedy jakimś
cudem przedostałam się przez tajne przejście, przedarłam się przez salon jak
przez tor przeszkód i wbiegłam do sypialni, jakbym uciekała przed samą
śmiercią. Zabarykadowałam się w łazience i zaczęłam w gniewie zdzierać z siebie
ubrania. Paliły, wżerały się w skórę i jak na złość nie chciały dać się zdjąć,
a warczenie i przeklinanie ani trochę nie pomogło. Dopiero gdy poczułam drący
się materiał, udało mi się wyswobodzić z szorstkiego uścisku szaty. Cofnęłam
się pod samą ścianę i spojrzałam w lustro, jak robiłam to dziesiątki razy
każdego dnia — łzy jeszcze nie wyschły, choć przestały już płynąć, a
ciało obrzydliwe i niedoskonałe jak zwykle. Ta sama szeroka talia, te same
maleńkie piersi, ta sama wypukłość na brzuchu — fałdka nie do
zlikwidowania. Czy to z tego powodu, że pod nią rozwijało się dziecko? Dziecko? Nie mogłam przestać powtarzać
tego słowa w myślach, aż całkowicie straciło znaczenie; poczułam się
odrealniona, wyrwana z siebie, jakby to, co się teraz działo, było jedynie
halucynacją. Nawet nie snem, a okrutną klątwą, którą ktoś na mnie rzucił, by
patrzeć, jak się miotałam. Trzęsłam się jak w gorączce, dyszałam, obmacując
podbrzusze, aż zrobiło się różowe, ale doszczętnie się zagubiłam, nie wiedząc
już, czy powinno tak wyglądać, czy nie. Nie mogłam sobie przypomnieć, jak wyglądałam
kilka miesięcy temu. Wszystko we mnie zaprzeczało, ale ostatnia cząstka
rozsądku, która uchowała się po fali paniki, odważnie przypominała: tak jest i tak będzie.
I lepiej szybko coś wymyśl, zanim wszyscy się zorientują.
Jednak powiedzenie Tomowi okazało się
znacznie trudniejsze niż zaakceptowanie swojego stanu. Słowo „ciąża” nadal nie mogło przejść mi przez myśl, więc
jak miałam wypowiedzieć je na głos? Mimo to panicznie się bałam, że mógł coś
zauważyć. Kiedy tylko mogłam, oglądałam się w lustrze, a brzuch przyciągał mój
wzrok, jakby odstawał na stopę. Zaskakująco szybko oswoiłam się z myślą, że nie
byłam już sama — bez przerwy miałam w sobie istotę, której miłość
miałam na własność. I gdyby nie strach, z którym wiązało się jej pojawienie, prawdopodobnie
nie posiadałabym się z radości.
Niemniej jednak nie potrafiłam znaleźć w
sobie siły, żeby porozmawiać z Riddle’em, choć naglące głosiki powtarzały jeden
przez drugiego, że jako współwinny całego zamieszania powinien wiedzieć. I znów
poczułam się zbyt komfortowo w bierności. Rozsiadłam się w niej wygodnie i
czekałam, aż Tom sam się domyśli. Może przyszłoby mi to łatwiej, gdyby Riddle
nie był taki inteligentny i nie oczekiwałabym, że faktycznie się zorientuje. Spędzałam
cały wolny czas w łazience Marty, obawiając się, że mogłabym na niego trafić w
bibliotece albo w dormitorium. Siadywałam albo pod umywalkami, albo w ostatniej
kabinie na klapie od sedesu i próbowałam ułożyć w głowie całą rozmowę.
Wiedziałam, że najprawdopodobniej nic nie pójdzie po mojej myśli, ale presja
czasu coraz bardziej poganiała — do ślubu zostały dwa tygodnie.
Zaczęłam odliczać. Dokładnie za dziesięć dni mieliśmy wsiąść do pociągu i
wrócić do domów na Boże Narodzenie. Niemal wszyscy poczuli świąteczną
atmosferę; podczas posiłków słyszałam strzępy rozmów o prezentach i wspaniałych
potrawach, o zagranicznych wycieczkach do rodziny. Tylko mnie tegoroczny dzień
dwudziestego piątego grudnia kojarzył się z czymś niechcianym. Parszywym.
Wsłuchiwałam się w zawodzenie Marty, od godziny wpatrywałam się w tę samą
stronę Eliksirów dla zaawansowanych i
masakrowałam paznokcie.
„Tom, przepraszam. Unikałam cię… pewnie to zauważyłeś… ale musiałam
sobie… no wiesz… wszystko poukładać… Wszystko jest w porządku, chciałam po
prostu się upewnić… t-to znaczy… po-pomyliłeś się…”.
Och, przestań się jąkać, przejrzy cię w sekundę.
Racja, tylko popatrzy w ten wszechwiedzący sposób i uniesie brwi. To
może tak? „Unikałam cię, ale chciałam być pewna. Nie wiedziałam, jak ci to
powiedzieć. Teraz wszystko się zmieni, ale może na lepsze… Wszystko zależy od
tego, jak zareagujesz”.
Żałosne. Brzmisz, jakbyś sama zrobiła sobie tego bachora.
Mam go od razu oskarżyć? „Bardzo mi przykro, że burzę twoje wiekopomne
plany, ale zostaniesz ojcem. To twoja wina, bo zwiodłeś mnie i od początku
wiedziałeś, jak to może się skończyć, a mimo to nic nie
zrobiłeś!” — tak może być? Teraz brzmię jak jędza.
Lepsza jędza od mimozy bez charakteru!
— Możesz przestać?!
To ostatnie wykrzyczałam na całą
łazienkę. Chwyciłam się za włosy i zacisnęłam powieki — pulsujący ból
w skroniach narastał i zdawał się rozsadzać głowę od środka. Przez moment
miałam wrażenie, że za chwilę pęknie mi czaszka; Marta zakończyła swoją litanię
żalów i teraz podśpiewywała:
— Zwariowała podfruwaja,
jęczy, skrzeczy, we łzach cała.
Przybył dzisiaj jeden funt,
pewno stąd ten cały bunt!
Tłusta Hortus, mała klucha,
trzeba rozmiar zwiększyć ciucha.
jęczy, skrzeczy, we łzach cała.
Przybył dzisiaj jeden funt,
pewno stąd ten cały bunt!
Tłusta Hortus, mała klucha,
trzeba rozmiar zwiększyć ciucha.
Dość. Miałam dość. Wybiegłam z łazienki i
nawet nie zwróciłam uwagi na to, że zostawiłam w kabinie połowę swoich rzeczy; ich
brak odkryłam dopiero po południu, kiedy — po wmuszonym
obiedzie — już trochę się uspokoiłam i postanowiłam naprawdę
przysiąść przed poniedziałkowym testem z eliksirów. Zero praktyki, sama
teoria — profesor Slughorn zdążył nas uprzedzić, że będzie oczekiwał
znajomości wszystkich instrukcji, których nauczyliśmy się w tym półroczu.
Wracałam do dormitorium wściekła i czerwona, bo kiedy tylko ponownie spotkałam
się z Martą, zjawa nie omieszkała przypomnieć sobie tej okropnej piosenki. Choć
prześladowały mnie poważniejsze problemy, drżałam na samą myśl, że inne duchy
lub (o zgrozo) Irytek mogły ją zasłyszeć i roznieść po całej szkole.
Po korytarzach snuli się jedynie
uczniowie z młodszych klas, dla których perspektywa SUM-ów albo owutemów była
zbyt odległa, aby mieli przejmować się nadrabianiem materiału z poprzednich
semestrów. Kierując się w stronę głównych schodów, zastanawiałam się, gdzie
mogłam się ukryć z odzyskanymi Eliksirami
dla zaawansowanych, aby nie natknąć się na Toma albo kogoś z jego grupy. I
właśnie kiedy o tym myślałam, zza winkla wyłoniła się najpierw bujna blond czupryna,
później cała reszta Rosiera i towarzyszący mu Tom. Choć ostatnimi czasy
przeżywałam katusze związane z układem pokarmowym, nie pamiętałam, bym poczuła
tak bolesny skurcz w żołądku jak w tej chwili. Chyba nawet wydałam z siebie
zduszony okrzyk i to on zwrócił uwagę chłopców.
— O! Zapadłaś się pod ziemię czy co?
— Rosier, zostaw nas na chwilę.
Zabrzmiał przeraźliwie spokojnie. Żadnego
zainteresowania, rozdrażnienia, nic. Z przerażeniem patrzyłam, jak Evan dygnął
osobliwie i oddalił się tanecznym krokiem w kierunku klasy profesora Binnsa.
Wrosłam w podłogę i mogłam jedynie walczyć, żeby nie zwymiotować ze strachu,
kiedy Riddle przysunął się bliżej, a serce, które podjechało do gardła i
dwukrotnie urosło, wcale w tym nie pomagało. Spojrzał na mnie pytająco, ale w
głowie miałam jedynie gonitwę myśli. Bałam się, że zaraz przewertuje je i
odejdzie bez słowa, dlatego natychmiast spuściłam wzrok; pamiętałam, co Riddle
mówił o kontakcie wzrokowym podczas legilimencji.
— Unikasz mnie.
— Nie unikam.
— Wczoraj nie przyszłaś na
ćwiczenia. Co jest?
Tego było zbyt wiele. Poczucie osaczenia
zbyt wielkie. Ilość stresu gromadzącego się na moich barkach zbyt
przytłaczająca. Skoczyłam w kierunku bardziej oświetlonej strony korytarza, ale
Tom powstrzymał mnie przed ucieczką i ustawił przed sobą; jego uścisk stał się
mocny i natarczywy, jakby przeczuwał, że zanosiło się na nieprzyjemne wieści.
— Powiesz mi. Wiesz, że i tak się
dowiem, a tego nie chcemy.
— Jestem w ciąży.
Wypaliłam, zanim skończył mówić. Nawet
trochę mi ulżyło. Nie miałam już nic do ukrycia, więc spojrzałam mu w oczy.
Musiałam widzieć jego reakcję, głupio się łudziłam, że w takiej chwili odsłoni
się, że maska opadnie, ale nie. Patrzył tym samym przeszywającym wzrokiem, a
napięcie między nami wzrastało wraz z uporczywym milczeniem, aż stało się
niemal fizycznie wyczuwalne. Właśnie to tak mnie przeraziło. Kompletny brak
emocji. Lodowaty spokój był wręcz złowrogi; spodziewałam się zetknięcia z jego
aurą, z rozwścieczeniem, oskarżeniami, a on tylko… wydął wargi. Twarz nawet mu
nie drgnęła, kiedy oświadczył:
— Mówiłem ci, że o wszystko
zadbałem, więc to nie moja wina.
Znów wyrwał mi się okrzyk, ale tym razem
poniósł się echem po opustoszałym korytarzu. Pierwszy raz poczułam tak rażącą
pustkę. Przez moment nawet sądziłam, że Riddle’owi drgnęły usta, że zaraz
wybuchnie śmiechem… nie, nie wybuchnie…
uśmiechnie się triumfalnie, jak to on, oznajmi, że ma przynajmniej kilka
rozwiązań… jak zwykle. Jak to on. Ale on nadal stał z rękami opuszczonymi
wzdłuż ciała — nawet nie poczułam, kiedy mnie puścił — i
milczał.
— Kim ty
jesteś? — wybełkotałam, ale tylko uśmiechnął się drwiąco.
To się nie dzieje, to kolejne wyobrażenie. Obudzę się zaraz w łazience
Marty…
Ty nie śpisz, gąseczko.
— Kim ty jesteś? Nie mogłaś się zdecydować? Cóż, w takim wypadku wybór
jest prosty.
Poczułam naglącą potrzebę potrząśnięcia
nim, wytłumaczenia mu, że to nieprawda, że oboje to wiedzieliśmy, ale nie
mogłam wydusić słowa. Otworzyłam usta. Zamknęłam je. Jeszcze raz otworzyłam,
ale nie opuścił ich żaden dźwięk. Gapiłam się na Toma i nie poznawałam go, był
zupełnie obcy. Wystarczyło, że raz się pomylił. RAZ. I jego budowana przez ponad pięć lat sztuczna osobowość
właśnie runęła na moich oczach. Chciałam go pochwycić, kiedy odchodził, ale
ręce miałam jak przyrośnięte do boków. Wiedział, że nie zareaguję. Wiedział, że
za nim nie krzyknę, że nie pobiegnę i nie urządzę mu sceny na oczach Rosiera.
Przystanął na chwilę i przez łzy
zobaczyłam, jak się odwrócił.
— Aha. Jeszcze nie zdecydowałem, czy
nie uczynić cię młodą wdówką.
Nie słowa. Nie fałsz. Nie porzucenie. To
nutka samozadowolenia w jego głosie doszczętnie rozdarła mi serce. Ocknęłam się
na kolanach, z czołem przyciśniętym do chodnika i z pałającą, mokrą twarzą, ale
bardzo spokojna na ciele. Żadnego dramatycznego trzęsienia się, żadnego
zawodzenia. Odczekałam, aż mroczki przed oczami znikną, zerwałam się na równe
nogi i wróciłam do łazienki na pierwszym piętrze. Jakby nigdy nic. Prawie
biegłam, bo czułam histerię nadchodzącą wraz ze świadomością tego, co właśnie
się zdarzyło.
Powiedz mi, jak to jest stracić przyjaciela? — naśmiewało się złośliwie.
— Nie wiem, nig-nigdy żadnego nie
miał-łam.
Słońce już dawno zaszło. Pogasiłam świece
i pochodnie, które włączyły się z chwilą otworzenia drzwi, i zaszyłam się w
kabinie. Usiadłam na zamkniętym sedesie. Czekałam. Wpatrywałam się w brudne
kafelki i czekałam. Groza powoli zstępowała, a ja żałowałam, że nie byłam w
stanie wpaść w histerię i postradać zmysłów, by nie pozostawać w świadomości
straszliwej nocy, którą musiałam przeżyć.
I pojawiło się. Pojawiło się, jak chciałam.
Musiałam przycisnąć obie dłonie do ust,
żeby nie ryknąć na całą toaletę, ale i tak dławiłam się i krztusiłam, aż
zapiekło mnie w gardle. Kiedy to wszystko się skończyło, błogosławiłam obecność
Marty — jej zawodzenie po części maskowało mój szloch, ale w trakcie
nie zważałam na nic. Chciałam, by to minęło. By potworne rozczarowanie
wypłynęło razem ze łzami, ale nic nie przynosiło ukojenia. Tom tylko zrobił
ranę. To świadomość całkowitego osamotnienia i racji — przede
wszystkim racji — Sokarisa babrały w niej, mazały świeżą krwią,
zakażały. Och, jak byłam przez ten czas durna, jak byłam zaślepiona… A oni
wszyscy od razu to dostrzegli!
Długo ci to zajęło. Nie będę cię zasmucać, ale gdybym chciała,
powiedziałabym, że jesteś nieskończenie głupia.
Tak, jestem nieskończenie głupia.
Ale nie dlatego, że dałaś się zwieść. Dlatego, że nadal głupio się
łudzisz.
Chichotało i szydziło, ale nie słyszałam
już niczego poza własnym łkaniem. Zsunęłam się na podłogę, szarpałam za włosy,
wyłamywałam palce. Nie pomogło miotanie się po kabinie. To było jak agonia.
Po wielogodzinnym maratonie spazmów
wróciłam do ciemnego dormitorium, żeby położyć się w ubraniach do łóżka i
kontemplować ból. Nie dbałam o to, czy wpadnę na jakiegoś nauczyciela i zostanę
ukarana za wałęsanie się po zamku po ciszy nocnej. Zostałam przysposobiona, by
przeżywać cierpienie w odosobnieniu i nie kłuć nim innych w oczy, dlatego nie
wydałam z siebie nawet dźwięku, gdy bezmyślnie płakałam w poduszkę. Minęła
pierwsza rozpacz. Wiedziałam, że z czasem zniknie i otępienie, lecz w tym
momencie było mi tak źle… tak niedorzecznie. Ten płacz stał się tak groteskowy,
że gdybym spojrzała w lustro, prawdopodobnie nie poznałabym własnej twarzy. Nad
ranem musiałam przysnąć z wyczerpania, bo monotonne tykanie budzików umilkło. Udało
mi się ukraść kilka chwil wolnego od snów odpoczynku.
Czwartek rozpoczęłam wczesnym rzyganiem. Już
przyzwyczaiłam się do fatalnego samopoczucia, ale i tak klęczałam przed bogiem
z porcelany i modliłam się, by już nie wymiotować. Nie przyniosło to żadnej
ulgi, zwłaszcza że nie miałam nawet czego zwracać.
— Wszystko dobrze?
Za drzwiami spotkałam się z podejrzliwym
spojrzeniem Gaby. Wyszłam tylko na chwilę, żeby zabrać świeżą szatę, ale nie
uniknęłam konfrontacji ze współlokatorką. Po nieprzespanej nocy byłam prawie
nieprzytomna, dlatego wypaliłam bez zastanowienia:
— Chyba czymś się strułam. Podczas
tego… no…
Taciturn z pretensjonalnym wyrazem
twarzy, przekrzywioną głową i skrzyżowanymi na piersiach rękami wyglądała
niemal identycznie jak swoja siostra i nawet śmieszna piżama w świnki nie
odbierała jej powagi. Zsunęła się z łóżka i również zaczęła szukać ubrań,
starając się nie robić hałasu (Dafne i Margaret nadal spały, sądząc po
miarowych oddechach dochodzących zza zaciągniętych kotar), ale wyraźnie
szykowała się do dłuższej przemowy.
— Ostatnio chyba często ci się to
zdarza — przeciągała z ironią. Nie miałam siły na tłumaczenie się, po
prostu stałam z mundurkiem w ręku i gapiłam się, jak automatycznie przewalała
rzeczy w kufrze. — Nie obrażaj się, tak tylko powiem… Kuzynka mojej mamy
ma koleżankę, która ma siostrę… ona już jest trochę starsza, skończyła Hogwart
z dziesięć lata temu, była w Hufflepuffie… I ona tak… „chorowała” przez kilka
lat, aż trafiła do Munga, bo wysiadło jej serce. Tak tylko mówię.
Łypała pewnie znad uniesionego wieka
kufra, ale reszta ciała zdradzała zakłopotanie. Nawet nie odpowiedziałam.
Zamknęłam się na powrót w łazience, zdjęłam wczorajsze ubrania i wślizgnęłam
się pod prysznic; gdyby nie świadomość, że Gaby czekała za drzwiami, stałabym i
grzała się do samego śniadania, ale prędko odbębniłam poranną toaletę. Zanim
się ubrałam, pochyliłam się chyba po raz setny w tym tygodniu, by dokładnie zbadać
brzuch. Leciutko odstawał i gdybym założyła przylegającą koszulkę,
prawdopodobnie rzucałby się w oczy, lecz Sokaris i tak zrzuciłby winę na moją
dietę. W pewnym sensie pocieszające.
Pamiętasz, jak potakiwałaś, kiedy tatulek mówił z pogardą o szlamach,
które zakochiwały się bez pamięci, a potem zostawały same z brzuchem? I
widzisz? Ty też zostałaś sama. Jesteś tak samo naiwna.
Nie byłam sama. Może dziecinna, bo dałam
się zmanipulować. Może naiwna, bo uwierzyłam, że uczucia Toma… no właśnie.
Nigdy nie mówił o żadnych uczuciach, to ja sobie ubzdurałam, że mogłam liczyć
na wzajemność. I to czyniło mnie podwójnie głupią. Ale nie sama. Właśnie tam,
pod grubym swetrem, warstwami szat i szpetnymi fałdami rozwijał się ktoś,
dzięki komu miałam już zawsze pozostać kochana. Wierzyłam — na
przekór wszystkim — że to dziewczynka. Piękna i mądra jak Riddle, ale
nie bezwzględna. I nie płocha jak jej matka. Matka. Odniesienie tego słowa do siebie nadal było tak
abstrakcyjne, że powtarzałam je w myślach tak często, aż straciło znaczenie.
Drżałam na samo wyobrażenie ujrzenia Toma
na korytarzu. Wiedziałam, że zachowa się
uprzejmie i zwyczajnie do granic możliwości, ale czy mogłam ufać sobie?
Czy nie ucieknę, gdy stanę z nim twarzą w twarz w klasie Flitwicka? A co, jeśli
profesor Binns wyczyta jego nazwisko, a ja wpadnę w histerię jak wczoraj w
łazience Marty? W perspektywie tych ponurych przepowiedni niemal ucieszyłam się
na towarzystwo Sokarisa i jego bandy. Nicolas był ordynarny jak zwykle, mlaskał
i bekał, ale słowem nie skomentował mojego fatalnego wyglądu. Rowle przywitał
się skinięciem głowy, podobnie Ezdrasz. Gaby wymieniła porozumiewawcze
spojrzenia z siostrą. Nic nie rzekłam na utyskiwanie brata, który jakimś cudem
dowiedział się, że opuściłam wczorajsze kółko. Chrzanienie o „słomianym zapale”
wleciało jednym uchem i wyleciało drugim, bo profesor Dumbledore właśnie zjawił
się przy stole Ślizgonów, żeby wszyscy, którzy pozostawali w Hogwarcie na Boże
Narodzenie, mogli wpisać się na listę. Poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku,
widząc, jak Riddle wziął od nauczyciela ogromny zwój; zaniepokoiłam się jeszcze
bardziej, gdy chłopak okazał się jedynym uczniem z naszego domu, który
postanowił spędzić Gwiazdkę w szkole. Szybko się jednak opamiętałam i wbiłam
wzrok w swój talerz.
Och, nie bądź żałosna. On cię już nie obchodzi.
Mimo wszystko nic nie mogłam poradzić na
to, że nieustannie o nim myślałam. Całkowicie przestałam się uczyć, spędzałam
wolny czas na odpoczynku, próbując przeglądać podręczniki, ale na niczym nie
mogłam się skoncentrować. Leżałam na łóżku otoczonym zasłonami, gapiłam się w
stronę z przepisem na jakiś eliksir i wyobrażałam sobie, co moglibyśmy teraz
robić, gdyby Tom zachował się jak Tom, którego znałam od pięciu lat. Z
zazdrością spoglądałam przez okno biblioteki, jak wałęsali się ogromną grupą po
białych błoniach, urządzając sobie bitwy na śnieżki i próbując wepchnąć
najgrubszego ze wszystkich Avery’ego do przerębli. Ja natomiast leniłam się nad
Eliksirami dla zaawansowanych i
bezmyślnie przewracałam kolejne strony, nawet nie próbując zapamiętać
ingrediencji czy kolejności dodawanych składników. Podczas piątkowych zajęć
profesor Slughorn zrobił nam test; to była pierwsza taka sytuacja od spotkania
na pierwszym piętrze — Tom nie
zmienił miejsca. Siedział po mojej lewej stronie, a pióro bez pośpiechu
skrobało po pergaminie. Nie pominął żadnego pytania i z pewnością dostał wybitny, ja natomiast oddałam
nauczycielowi na wpół wypełniony sprawdzian, rumieniąc się ze wstydu.
Wiedziałam, że po Świętach pozwoli mi poprawić receptury, ale nie mogłam znieść
zawodu w jego oczach, kiedy z zapałem zerknął na to, co mu wręczyłam. Miałam
ochotę się rozpłakać i przyłożyć Riddle’owi w tę piękną twarzyczkę. Wszystko
stało się w niej obmierzłe. Ładne brwi, porcelanowa skóra, kości policzkowe,
wydatne usta… Oczy. Tych nie mogłam
zdzierżyć najbardziej, nie potrafiłam w nie spojrzeć, choć nie było takiej
potrzeby, bo i tak płynnie mnie omijały, jakbym nie istniała. Pustka po
zniknięciu Toma stała się nie do zniesienia i jedynie świadomość, że niedługo
miałam zaznać stabilizacji, dawała odrobinę wytchnienia. Zdecydowałam się na
ślub i wszystko miałam już obmyślone. Kiedy spisaliśmy temat pracy domowej na
Święta i zadzwonił dzwonek, bezpardonowo wcisnęłam Riddle’owi w rękę poobrywany
świstek i wypadłam z klasy, prawie potykając się o klęczącą przy torbie
Margaret.
Nie liczyłam, że zmieni zdanie. Chciałam, by wiedział.
Śnieg pokrył błonia dopiero na dwa
tygodnie przed Gwiazdką, ale — mimo że normą stał się
dwudziestostopniowy mróz — poczułam się znacznie lepiej. Zazdrościłam
Gryfonom i Krukonom dormitoriów w wieżach. Podczas gdy oni mogli wieczorami patrzeć,
jak światło księżyca odbijało się w roziskrzonych zaspach, ja musiałam
zadowolić się widokiem mętnej, szarozielonej wody napierającej na szyby. Choć
prawdziwa zima przyniosła ze sobą chłód nie do zniesienia, zaznałam ulgi, że to
koniec jesiennej szarugi. Kiedy miałam się przyzwoicie, wychodziłam na
dziedziniec, żeby zażywać słońca. Było ostre i oślepiające, ale po mrokach lochów
tęskniłam za jasnością. Wraz z zawiadomieniem Toma poczułam, że ciężar, który
od kilku dni zalegał mi na barkach, ustąpił. Jeszcze nie pogodziłam się z tą
decyzją, ale rozsądnie postanowiłam, że nie znajdowałam się w sytuacji, w
której mogłam pozwolić sobie na rozpaczanie. Moje dziecko zostało bez ojca, a
ja nie mogłam dopuścić, żeby dorastała z piętnem bękarta na czole.
— Serwus.
— O… cześć.
Opierałam się o ścianę dziedzińca i
mrużyłam oczy, delektując się ciepłymi promieniami. Delikatne pieczenie
odsłoniętej skóry przypominało o nadchodzącym uczuleniu. Choć wiatr
niedelikatnie szargał moją pelisą, a kaptur nie trzymał się na głowie dłużej
niż kilka sekund, stałam i czekałam, aż słońce zniknie za murami. Jeszcze
kilkanaście minut i po wszystkim. Kiedy kolejny raz je zobaczę, dziecko urodzi
się chciane, a ja będę musiała nauczyć się z tym żyć.
— Co tak
sterczysz? — zagadnął Avery i również przystanął przy ścianie.
— Potrzebowałam światła. Te mroki
naszych lochów… ech, trochę mnie ostatnio przybiły.