Uwaga: rozdział zawiera wątki erotyczne i
inne sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania. xD
Sto trzy funty. No, sto dwa przecinek
osiem, ale zawyżanie wagi bardziej mnie motywowało. Przez ostatni tydzień
deszcz na dobre zagościł w tej części Szkocji i nie zapowiadało się, by w
najbliższym czasie zamierzał się wynieść. Cierpiałam, wyglądając na zewnątrz
przez okno w bibliotece albo z dziedzińca — błonia z całą pewnością
nadawały się do pływania, o bieganiu nie było mowy. Mimo to zielarstwo odbywało
się normalnie za szkołą; zawsze przed zajęciami i po nich musieliśmy suszyć
buty i skarpetki, bo trawnik rozmókł tak, że do cieplarni i z powrotem
brnęliśmy po kostki w brudnej, lodowatej wodzie. Dlatego też zawiesiłam
ćwiczenia przed zamkiem na czas nieokreślony, drżąc o każdy kęs. Posiłki w
Wielkiej Sali stały się męczarnią, absurdalnie czułam na sobie wzrok wszystkich
uczniów i nauczycieli, kiedy grzebałam w talerzu, choć nikt na mnie nie
patrzył. Miałam wrażenie, że stawałam się coraz większa, a codzienne oględziny
w łazience tylko to potwierdzały. O, na przykład tej fałdki na brzuchu jeszcze
dwa tygodnie temu nie było. I łydki też jakby pełniejsze. Waga okazała się
fałszywą przyjaciółką, bo pokazywała coś sprzecznego z odbiciem w lustrze.
Zwykle podczas długiego sam na sam ze swoimi kompleksami przypominałam sobie
noc z Tomem i dziękowałam Bogu, że niewiele wtedy kontaktowałam. Inaczej nie
pozwoliłabym mu oglądać się nago w tak niedoskonałej powłoce. Trochę ze wstydu,
trochę z zimna, które notabene stało się moim nieodłącznym towarzyszem,
gdziekolwiek bym się nie zaszyła, zaczęłam nosić grube swetry. Matka nie
puszczała mnie i Sokarisa do szkoły bez kompletu szat na każdą okazję i pogodę,
a ja pierwszy raz doceniłam tę troskę.
Nadszedł kolejny szary poniedziałek
(deszczowe niebo w Wielkiej Sali wywoływało same optymistyczne myśli, widziałam
to nie tylko na ponurych twarzach Ślizgonów), który nie różnił się niczym od
kilku poprzednich dni. Podniecenie związane z urodzinami profesora Slughorna już
dawno wyparowało (choć pojawienie się byłego Ministra Magii niebywale
uświetniło przyjęcie) i wszystko wróciło do normy. Przez te prawie dziesięć dni
brat zdążył wyśmiać moją sylwetkę już osiem razy, a Nicolasowi ręka „omsknęła
się” tylko dwukrotnie, ale z tą różnicą, że ten drugi po jakimś czasie potrafił
zdobyć się na przeprosiny. Choć przez większość czasu nie mogłam na niego
patrzeć, kiedy okazywał skruchę — prawdziwą! — nie
potrafiłam się nie rozczulić. Jakimś cudem przynosił ze sobą kwiat i zdobywał
się nawet na jakieś miłe słowa. Wiedziałam, że to zawsze trwało tylko chwilę,
ale nie mogłam zaprzeczyć ciepłu, które wtedy ogarniało moje serce. Mimo że z
niecierpliwością wyczekiwałam siedemnastych urodzin, by móc zakończyć tę
szarpaninę, absurdalnie nie mogłam się powstrzymać przed dążeniem do zyskania
aprobaty narzeczonego lub brata. Łapałam się na obmyślaniu sposobu na
przypodobanie się Rowdy’emu, choć oczami wyobraźni widziałam kres tego związku.
Kłamstwo, które wcisnęłam Tomowi podczas przyjęcia, zamieniło się w realny
plan. Pod płaszczykiem spolegliwości powoli szykowałam się do jego realizacji,
a pierwsza faza przypadła na ostatnie kółko ze Slughornem. Gdy dyskretnie
podpytałam go o najbliższą wycieczkę do Hogsmeade („Zmęczenie materiału, co,
panno Hortus? Dumbledore mówił o ostatnim weekendzie października, chociaż nie
ukrywam, że czekam już na Gwiazdkę. Pamiętam, że podczas moich pierwszych ferii
w Hogwarcie…”), mogłam przejść do fazy drugiej. Sporządziłam długi list, nad
którym spędziłam cały niedzielny wieczór. Czułam, że namówienie matki na wizytę
w wiosce nie będzie łatwe, dlatego wiadomość musiała wyjść
doskonale — nie za dużo żałości, ale i nie za mało, by uniknąć
zignorowania. Prośba wyważona, godna, a termin wycieczki wspomniany dwa razy,
podbity argumentem tęsknoty. Kiedy podpisywałam kopertę, rozpierała mnie duma.
Z fazą trzecią zaczęły się pierwsze schody, bo wymagała pomocy drugiej osoby,
lecz przekonanie Gaby do wysłania sowy okazało się niepokojąco łatwe. Podczas
przerwy między śniadaniem a zaklęciami wybrałyśmy się do sowiarni i przez
chwilę patrzyłyśmy na jedną ze szkolnych płomykówek, jak powoli walczyła z
deszczem i wiatrem, aż stała się maleńką, czarną plamką na tle szarego nieba.
— Długo tak będziesz się
miotać? — zapytała Taciturn, kiedy wracałyśmy do szkoły opatulone w
szaliki i grube swetry (ja dzisiaj założyłam dwa).
— Dowiem się, kiedy matka
odpowie — mruknęłam. Od szczękania zębami zdrętwiała mi cała
żuchwa. — Mogę liczyć na dys…?
— Na dyskrecję?
Pewnie. — Choć uśmiech nie znikał z twarzy Gaby, zdawało mi się, że
usłyszałam w jej głosie nutkę ironii. — Byle nie za długo. Nie obraź
się, ja cię bardzo lubię… ale nie chcę mieć z Nickiem na pieńku.
Podczas każdego posiłku w Wielkiej Sali
obserwowałam z gulą w gardle nadlatujące z pocztą sowy, a koleżanka odbierała
różne listy i paczuszki, ale znaczące spojrzenie posłała mi dopiero podczas
piątkowej kolacji. Do tej pory zdążyłam dostać od Bykowa dodatkową pracę domową
za tygodniowe braki w dzienniku snów, pochwałę od profesora Flitwicka za bardzo
ładne wąsy na doniczce i stosunkowo lekki cios od Nicka za rozmowę z Nottem po
ciszy nocnej. Największą kulą u nogi okazała się (jak podejrzewałam) obrona
przed czarną magią i te przeklęte zaklęcia niewerbalne, lecz nie skończyło się
na samych minusach: poza Tomem prawie wszyscy radzili sobie fatalnie, dzięki
czemu w ogóle nie odznaczałam się na tle grupy. Już prawie z ulgą powitałam
nadchodzący weekend, kiedy Gaby dała mi do zrozumienia, że mała, czarna sówka
wcale nie przyleciała z Birmingham, ale z Londynu. Do końca kolacji nic nie
przełknęłam, walcząc z delikatnymi mdłościami i ściśniętym ze zdenerwowania
gardłem. Świadomość, że w kieszeni Gaby ważyło się powodzenie mojego planu, była
nie do zniesienia. Przez te pięć dni odmowa stawała się coraz większą abstrakcją,
zaczęłam się nawet łudzić, że matka nie odpisze, co zwolniłoby mnie z
konieczności podjęcia dalszych kroków, ale list przyszedł. Spoczywał w celowo
rozerwanej kopercie i nic nie mogło zmienić jego treści.
Albo raczej decyzji Earth Hortus.
Serce tłukące się w okolicy przełyku
tylko nasiliło uczucie mdłości, ale nie dbałam o to, kiedy godzinę później w
sypialni dziewcząt Gaby miała wręczyć mi wymięty świstek pergaminu.
— Ostatni raz ci pomagam. Załatw to.
Jej stalowy wzrok ani trochę nie pasował
do gładkiej, dziecięcej buzi, przez co tym bardziej mnie zmroził. Zanim
wyciągnęłam drżącą rękę po list, wykrztusiłam ciche dziękuję. Choć przyjaźniłam się z Tomem i innymi, to Gaby była
pierwszą osobą, o której pomyślałam. Chciałam nawet ją upewnić, że miałam u
niej dług wdzięczności, lecz szybko zamknęłam usta — nie posiadałam
nic, czym mogłabym się jej odwzajemnić. Gdy w zimnych dłoniach powoli obracałam
list, siedząc bezpiecznie na swoim łóżku, zastanawiałam się, czego tak naprawdę
chciałam. Otwartej furtki do działania? Na samą myśl poczułam silny skurcz w
prawie pustym żołądku. Jedna część mnie podpowiadała, bym poszła do Toma i
błagała go o pomoc, ale druga wzbudzała gwałtowny sprzeciw.
Zrób coś sama, dziewczyno. Bezużyteczne ścierwo, potrafisz tylko
przepraszać.
— Wiem, wiem…
— Hmm?
Grzebiąca w swoim kufrze Gaby wynurzyła
się na powierzchnię (w ręce ściskała coś, co przypominało ogromne, różowe pantalony)
i spojrzała pytająco w moją stronę, ale tylko machnęłam ręką i cofnęłam się w
głąb łóżka; zdecydowanym ruchem rozłożyłam przed sobą pergamin. Powitało mnie
drobne, ale ładne matczyne pismo, na widok którego zrobiło mi się cieplej na
sercu.
Córeczko!
Jak Ci pisałam — dla Waszej dwójki to wszystko nadal jest
zbyt świeże, żebyś mogła tak pochopnie wydawać osądy! Ślub zmienia wszystko, a
kiedy pojawi się pierwsze dziecko, zobaczysz, że nie poznacie siebie nawzajem.
Tata też był przed weselem człowiekiem o trudnym charakterze, ale kiedy urodził
się Sokaris — zupełnie inny mężczyzna. Miewa ciężkie chwile, lecz na
co dzień to człowiek do rany przyłóż, sama zresztą wiesz. Mężczyźni zwyczajnie
później dojrzewają, musisz dać Nicolasowi czas. Sokaris pisał, jak się Wam
znakomicie zaczęło układać, może warto dać temu szansę? Postaram się czekać na
Ciebie pod pocztą około południa, ale gdyby coś uległo zmianie, dam Ci znać.
Niestety nie mogę Ci zbyt wiele obiecać, zaproszenia już dawno rozesłano, a my
nie możemy sobie pozwolić na skandal. To zniszczyłoby ojca, pamiętaj, że wiele
dla Ciebie poświęcił. A chyba nie chcesz go wpędzić do grobu. Proszę, dość już
tych konspiracji. Jeśli chcesz wysłać mi sowę, zrób to sama. Mieszanie
koleżanek do prywatnych spraw nie przystoi panience.
Trzymaj się ciepło!
mama
Przeczytałam to z mieszaniną szczęścia i
rozczarowania. Ucieszyłam się, że za niecały miesiąc zobaczę matkę, ale nie
mogłam uwierzyć, że znaczną część listu zapchała tym samym bełkotem, który
słyszałam regularnie przez pół roku. Mimo wszystko obietnica spotkania
przyniosła małe wytchnienie — dopóki ostatecznie się nie rozmówimy,
mogłam odroczyć przymus działania do końca października. Tkwienie w stagnacji
wywoływało we mnie pewien spokój, a zmiana przywoływała na myśl jedynie pustkę.
Pomimo zapewnień Toma nie byłam przekonana, czy zyski przeważą nad stratami.
Moje siedemnaste urodziny nie były czymś
nadzwyczajnym, choć dzięki niebywałej uprzejmości Nicka zaczęłam się nieśmiało
łudzić, że pełnoletniość mogła zapewnić mi odrobinę szacunku z jego strony. W
salonie podziękowałam bratu za życzenia i przyjęłam bardzo niezręczny pocałunek
w policzek, a później jeszcze długo rozcierałam bolące żebra po niedelikatnym
uścisku narzeczonego. Prezent, który mi ofiarował, okazał się… niezwykły. Kiedy
ujrzałam łańcuch z białego złota i wiszący na nim ogromny krucyfiks, nie mogłam
wydusić z siebie słowa; Rowdy wziął to za przejaw zachwytu, a kiedy zakładał mi
naszyjnik, piał nad jego wartością.
— Robiły to gobliny. Moja matka
wybierała. Ma gust, co nie? — mruczał, siłując się z maleńkim
zapięciem. — Powiedziałem jej, że ma być ładne i spodobać się każdej
babeczce.
Uśmiechnęłam się kwaśno, obracając w
palcach ciężką, zimną zawieszkę, ale Rowdy nie zauważył tego grymasu (jego
postękiwanie słyszałam tuż nad uchem). Była naprawdę ogromna, wielkości
zaciśniętej męskiej pięści. Po drugiej stronie krzyża spostrzegłam wygrawerowaną
łacińską sentencję, którą odczytałam z niemałym trudem przez wymyślną czcionkę.
— Deus propitius esto mihi peccatori. — Zaśmiałam się
nerwowo, choć wnętrzności nieprzyjemnie się zacisnęły. — Boże, bądź
miłościw mnie grzesznemu. Cóż, to jest bardzo… eee… bogobojne. Nie mówiłeś, że twoi rodzice są tacy… hmm… no wiesz…
Zapięcie kliknęło cichutko i Nick wytarł
spocone ręce w spodnie; opuszki palców miał zaczerwienione, a nos nadal
zmarszczony od wysiłku.
— Tylko matka, ojciec nie wierzy w
te bzdury — odparł i chwycił mocno moją dłoń. — No to ten…
jeszcze raz najlepszego i takie tam. Idziemy?
Gdy kątem oka zobaczyłam trzęsącego się
ze śmiechu Sokarisa, poczułam się jeszcze gorzej. Paradowanie po szkole z wielkim
krucyfiksem na szyi (byłam wdzięczna, że sentencja znajdowała się w
niewidocznym miejscu) okazało się lepsze od ukrywania śladów „uprzejmości”
Nicka na policzkach albo nadgarstkach, ale i tak niemal spaliłam się ze wstydu,
kiedy przechodząca obok nas Margaret Rowle pochwaliła naszyjnik i złośliwie
błysnęła prostymi, białymi zębami. Jej spojrzenie dało mi do zrozumienia, że za
moment cała grupa o wszystkim się dowie, ale nie śmiałam ukryć prezentu pod
szatą. W Wielkiej Sali obserwowałam, jak doskonale odwzorowane oblicze
Chrystusa przewracało oczami i marszczyło czoło. Nawet krople krwi spływające
po twarzy wyglądały cholernie realistycznie; patrząc na to, czułam narastający
dyskomfort. Miałam wrażenie, że w czarowaniu takich przedmiotów było coś
niewłaściwego, a siedemnastoletnia wiedźma nie powinna tego nosić. Może
siedemdziesięcioletnia i głęboko wierząca, ale nie taka, dla której Bóg
stanowił raczej część angielskiej tradycji niż realną wartość.
Sklepienie w Wielkiej Sali nie wyglądało
ani trochę lepiej od wczorajszego, dlatego nieco spóźnione sowy pryskające na
nas kropelkami wody wcale mnie nie zdziwiły. Przed Sokarisem wylądowały dwa
identyczne cętkowane puchacze z ogromnym pakunkiem. Wiedziałam, że to prezent
od rodziców i babci, bo co roku wspólnie robili dla nas na urodziny „pudła
różności”, ale nie zaprotestowałam, kiedy brat rozerwał kolorowy papier i
zapobiegawczo przejrzał zawartość. Zdążyłam się już przyzwyczaić do tych małych
kontroli.
— Oni chyba chcą, żebyś się nie
zmieściła w szatę ślubną. — Sokaris zacmokał, kręcąc karcąco
głową. — Ej, Nick, oboje się będziecie toczyć do ołtarza.
Chłopcy zaczęli się śmiać; miałam ochotę
wetknąć swoje niedojedzone jajko w rozdziawione usta Ezdrasza za ten wymuszony
grymas. Przyjęłam paczkę i drżącymi rękami uniosłam wieko; nadal byłam
zdenerwowana po uwadze brata, a widok słodyczy wcale nie poprawił mi humoru.
Pomiędzy nimi znalazłam mnóstwo biżuterii, perfum i innych kobiecych
dodatków — kolejne funty rzeczy,
których miałam pod dostatkiem. Wyciągnęłam tyle czekoladowych żab, ile
zmieściłam w obu dłoniach, wcisnęłam to Nicolasowi i zagadnęłam go:
— Możesz zabrać wszystkie, jeśli
chcesz.
Rowdy parsknął śmiechem, ale podziękował
jednym ze swoich firmowych mruknięć i zaczął napychać sobie kieszenie
słodyczami z pudła.
— To chyba do ciebie.
Wyjął ze środka rozerwaną, czerwoną kopertę
i rzucił ją na mój talerz, zajęty wybieraniem spomiędzy plątaniny świecidełek
opakowań z fasolkami wszystkich smaków Bertiego Botta. Otrzepałam pergamin z
pokruszonych skorupek i wyciągnęłam kolorową kartkę z nieco spłaszczonymi
różyczkami z brzoskwiniowej koronki. Przy każdym otwarciu leciało ciche „sto
lat” grane na inną melodię; przez chwilę bawiłam się, otwierając i zamykając
kartkę, dopóki nie zrugał mnie zirytowany Nick. Przy powolnej nucie marszu
żałobnego przeczytałam krótkie życzenia urodzinowe (poznałam eleganckie, pełne
zawijasów pismo babci Jane) i bez słowa wróciłam do zimnego jajka, ale nie
czułam już głodu. Policzki nadal piekły mnie po reprymendzie Rowdy’ego, a w
grupie dawnych znajomych panowała nienaturalna wesołość — nie mogłam
oprzeć się podejrzeniom, że niedyskretność Margaret miała z tym coś wspólnego.
*
Choć byłam pewna, że do końca niedzieli
przyjaciele chociaż złożą mi życzenia, porozmawiałam tylko krótko z Rosierem,
który (nie bacząc na czerwieniejącą twarz Nicka) bez pardonu dosiadł się do
nas, kiedy Sokaris udał się na poobiednią drzemkę. Evan podziwiał przez chwilę
krucyfiks na mojej szyi, ale opinię na jego temat zachował dla siebie. Kiedy
odszedł do swoich, jeszcze długo patrzyłam w tamtym kierunku, dopóki nie
poczułam mocnego szturchnięcia. To wtedy zadecydowałam, że takie życie nie było
możliwe. Nie na dłuższą metę, nie w
ogóle. Zamiast nadal żyć marzeniami o zmienianiu świata jak Tom i reszta, ja
nauczyłam się leczyć drobne siniaki i zadrapania, by nie musieć ukrywać się za
kurtyną włosów, a posłuszeństwo jeszcze bardziej weszło mi w
nawyk — kiedy patrzyłam wieczorami w lustro, nienawidziłam się ze
wszystkich sił.
Przebrzydły tchórz w równie szkaradnej powłoce.
O, a tu robi ci się fałdka, kiedy się pochylasz. Myślisz, że Margaret
ma taki brzuch? Jest idealnie płaski.
Pokrako!
Sto brzuszków za każdego ziemniaka. To w sumie czterysta.
Czterysta pięćdziesiąt, jeden był ogromny.
I tak nie miałam ochoty na jedzenie.
Wszystko było mdłe i niezachęcające, a ja zaczęłam się czuć permanentnie
przeziębiona i śpiąca. Miałam wrażenie, ze zanim nadejdzie wiosna, umrę z
bezczynności i braku apetytu. Oczywiście Sokarisowi nie przeszkadzało to w
szydzeniu z moich grubych kostek. Kiedy brałam prysznic, piekło mnie całe
ciało, ale potrafiłam stać pod niemal wrzącym strumieniem wody ponad godzinę,
bo tylko tam nie było mi zimno. W klasie profesora Slughorna starałam się
trzymać jak najbliżej kociołka, chociaż i tak bezustannie szczękałam zębami.
Raz nawet zajął się ogniem szeroki rękaw mojej szaty i Nott pomógł w ugaszeniu
małego pożaru doskonałym Aquamenti,
za co dostał od nauczyciela dwa punkty dla domu. Mimo wszystko z
niecierpliwością wyczekiwałam lekcji ze Slughornem i naprawdę się do nich
przykładałam. Ingrediencje musiałam mieć zawsze idealnie posiekane i
odmierzone, a Notta nie szło oduczyć robienia bałaganu — jako że
pracowaliśmy łokieć w łokieć, walające się w zasięgu moich rąk skorupki
ślimaków, pokruszona suszona jemioła i lepkie ślady po gumochłonach były
powodem wielu sprzeczek. Po jakimś czasie nie mogłam znieść nawet widoku
zaplamionego stanowiska pracy czy krzywo położonego nożyka. Potrafiłam
naskoczyć na przyjaciela, zanim zdążyłam przemyśleć sytuację, a później
przeżywałam katusze, użerając się z własnym sumieniem.
W ten poniedziałek kontynuowaliśmy nasze
antidota z piątku. Każdy wylosował jakąś prostą truciznę, miał rozpoznać ją po
zapachu i barwie (mnie przypadła mikstura na bazie arszeniku), a następnie
stworzyć odtrutkę. Z satysfakcją zauważyłam, że zabrałam się za warzenie jako
jedna z pierwszych, dzięki czemu w poniedziałek nie musiałam się śpieszyć.
Przez kilka minut obijałam się nad swoim antidotum i dyskutowałam po cichu ze
Slughornem, starając się nie wdychać cuchnących wyziewów z kociołka Notta.
— Mamy tu skupisko młodych
mistrzów — powiedział nauczyciel, patrząc po kolei na mnie, Toma i
Traversa. — Chociaż ciebie, Nott, powinniśmy zamienić z panną
Taciturn. Pokaż, coś tam ukisił… Pfu, chłopcze…! To żeś się postarał! Ale
działaj, działaj, masz jeszcze… niecałe czterdzieści minut.
Odszedł od nas, żeby zajrzeć Gaby przez
ramię i pochwalić jej eliksir, a ja (ignorując lekkie mdłości) zlitowałam się
nad Ślizgonem i zbliżyłam się, żeby spróbować uratować jego miksturę. Niestety
okazało się, że Nott wyhodował na dnie swojego kociołka coś, co przypominało
gęste błoto, a chmura ostrego, drażniącego zapachu spowiła tę część klasy, tworząc
z innymi smrodami morderczy bukiet.
— Obawiam się, że już… już nic z
tego… — Musiałam zacisnąć i potrzeć powieki, bo dym zaczynał gryźć w
oczy. Zrobiło mi się gorąco, więc odsunęłam się od źródła smrodu, ale nic to
nie dało, bo i tak zdążył wypełnić całe pomieszczenie. — Spróbuj z
dyptamem, może…
Najpierw czarne mroczki, a zaraz potem
silny wstrząs, jakby zetknięcie z twardą powierzchnią. Z podłogą. Choć była lodowata i szorstka, czułam ją jak przez gruby
materiał, podobnie czyjeś mocne ręce, które zakleszczyły się na moich ramionach
i próbowały podźwignąć, ale kolana miałam jak z waty. Byłam jak odcięta od
rzeczywistości, jak przez mgłę widziałam i słyszałam małe zamieszanie, lecz nie
mogło to do mnie dotrzeć. Serce biło szybko i nierówno, a duchota i gorąco
napierały ze wszystkich stron; dudnienie w uszach zagłuszyło wszystkie dźwięki,
jakby ktoś wyrwał mnie na moment z ciała. Ocknęłam się dopiero po ostrym,
piekącym ciosie w twarz.
— Prze…
praszam — wymamrotałam, przekonana, że to Nick.
Nagle zdałam sobie sprawę, że siedziałam
na ławce pod ścianą, a Nott nadal ściskał moje ramię. Jednak pierwszą rzeczą,
której nie mogłam pominąć, była okrągła, blada twarz profesora Slughorna.
Wytrzeszczał niezmiennie przekrwione oczy i dyszał ciężko, jakby wcześniej biegł;
zauważyłam w jego dłoni różdżkę, ale zanim zdążyłam o to zapytać, wcisnął mi w
ręce swój ulubiony kubek z reniferami. Kiedy podniosłam go do ust, poczułam ciążące
odrętwienie. Łyk zimnej wody zadrapał w gardle, ale grzecznie podziękowałam;
znów uderzyło mnie nienaturalne gorąco, tym razem spowodowane wścibskimi
spojrzeniami. Bardziej niż kiedykolwiek wcześniej chciałam, by przestali się
gapić.
— Napędziłaś nam strachu, panno
Hortus, nie ma co — odezwał się nauczyciel, kiedy i on odetchnął.
Wyprostował się z trzaskiem swojej szmaragdowozielonej kamizelki i zwrócił się
do klasy: — Zabieram pannę Hortus do skrzydła szpitalnego, wracajcie
do swoich kociołków. Tom, przypilnujesz wszystkiego. Ty to zrobisz najlepiej,
chłopcze. Kto wie, czy nie lepiej niż… ech. Nott, chłopcze, możesz już ją
puścić.
Pani Jones kolejny raz udowodniła, że nie
należy oceniać ludzi po pozorach. Ta wysuszona, przygłucha babcia z
nieśmiertelną, nadgryzioną przez mole chustką na głowie najpierw zrugała
profesora Slughorna („Powinien od razu zauważyć, to dziewczę nie jest blade,
ono jest ZIELONE!”), a później kazała mi usiąść na najbliższym łóżku. Sama
zniknęła na chwilę w swoim kantorku, trzaskając głośno drzwiami. Skrzydło
szpitalne było puste, nie licząc spasionego, cętkowanego kuguchara, który
należał do pielęgniarki. Dopóki nie wróciła, razem z nauczycielem
obserwowaliśmy bezmyślnie, jak pożerał resztki ciasta, które pani Jones
zostawiła na kredensie. Przez drogę na pierwsze piętro jakoś doszłam do siebie
i teraz czułam się całkiem dobrze, ale wiedziałam, że kobieta nie wypuści mnie,
zanim posłusznie nie przyjmę nagany i kilku słojów mikstur. Czarownica wypadła
z gabinetu, szurając kapciami bez palców; w kościstej dłoni trzymała uniesioną
różdżkę, którą kierowała lecącymi przed nią fiolkami. Jęknęłam w duchu, widząc
ogromną butlę eliksiru pieprzowego.
— Skończył mi się wzmacniający,
dobrze, że coś zostało w moim własnym kuferku — mruknęła, zezując
groźnie na Mistrza Eliksirów, a cztery flaszki łupnęły z brzękiem o blat
stolika przy moim łóżku. — Tak to jest prosić o coś młodych, koniec
końców i tak liczysz na siebie…
Bez gadania wypiłam wszystko, co
pielęgniarka mi podała, zastanawiając się, ile lat mogła mieć, skoro nazwała
Slughorna „młodym”; on z kolei zaczął ją gorąco przekonywać, zasłaniając się
(jak zwykle) brakiem czasu, ale kobieta nie dała się oczarować. Odwróciła się
do niego plecami, tym samym zwróciwszy całą swoją uwagę na mnie. Zajrzała do
gardła, zmierzyła puls, obmacała czoło i skronie, podczas gdy jej rozbiegany
wzrok wyblakłych oczu ślizgał się po mojej twarzy. Zobaczyłam drgający nad
górną wargą nerw.
— Śniadanie
jadła? — zapytała, grzebiąc energicznie w kieszeni fartucha. Miała
przepalony papierosami głos, a kiedy się zbliżyła, poczułam zapach świeżego
dymu. Pod wpływem świdrującego spojrzenia zrobiło mi się głupio, więc tylko
spuściłam głowę i pokręciłam nią. Pielęgniarka wiedziała, jak grać na wyrzutach
sumienia uczniów. — Brawo! Kolejna, która myśli, że jak nie zje, to
schudnie. Do trumny się odchudza? Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia! Jak
chce dobrze czarować, jeśli nie ma siły podnieść różdżki? Siedzi tu i czeka na
dzwonek, a potem prosto na obiad. Jasne? — Wyciągnęła w końcu wielką
chusteczkę, w którą wydmuchała hałaśliwie nos. — A Horacy nie ma
zajęć? I czekam na te wzmacniające, nie zapomniałam.
— Ależ oczywiście, będą, droga pani,
będą. — Dygnął komicznie, ale twarz Jones miała ten sam kwaśny
grymas. — Całuję rączki. A my widzimy się w Wielkiej Sali, panno
Hortus.
Pożegnał się, obrócił na pięcie i
tanecznym krokiem ruszył do wyjścia. Zostałam sam na sam z pielęgniarką, ale
czarownica nie miała czasu, żeby się mną zajmować. Pozbierała opróżnione
fiolki, butlę z eliksirem pieprzowym i zniknęła w swoim pokoju, a ja siedziałam
w skrzydle szpitalnym jeszcze przez pół godziny. Żelazna waga zachęcała głośno
z kąta, żeby z niej skorzystać, ale drzwi do gabinetu były niedomknięte. Kiedy
już poczułam się lepiej, miałam żal do opiekuna, że zrobił w klasie takie
przedstawienie; zwyczajnie zakręciło mi się w głowie, a nauczyciel wraz z
Nottem postawiłby na nogi cały Hogwart.
Nie pieprz. To miłe, że komuś nareszcie na tobie zależy.
Ty przegrany bachorze.
Zapatrzyłam się na nakrapianego
kuguchara, który tarzał się właśnie na sąsiednim łóżku, rozsiewając dookoła
sierść. Mechanicznie spojrzałam na białą poduszkę, o którą się
opierałam — zdjęłam z niej kilka długich, rudawych włosów. Ani przez
chwilę nie pomyślałam, że Sokaris zakłopota się moim losem, co więcej,
spodziewałam się anegdotki z mojej przeszłości, która miała ubarwić obiad.
Wszyscy będą się śmiać, a ja cały posiłek przesiedzę z nieszczerym uśmiechem na
ustach, udając rozbawienie. Ten typ złośliwości plasował się na samym szczycie
upokorzeń, dlatego powrót do Wielkiej Sali powodował nieprzyjemne skurcze
żołądka. Kiedy zadzwonił dzwonek obwieszczający przerwę na obiad, zsunęłam się
z łóżka i opuściłam skrzydło szpitalne, nie czekając na zezwolenie
pielęgniarki. Ze skwaszoną miną przeszłam najpierw przez poczekalnię, później
przez szeroki korytarz, na końcu którego natknęłam się na Gaby. Zwolniłam
trochę, lustrując ją wzrokiem — wyraźnie na kogoś czekała.
— Slughorn pozwolił mi po ciebie
wyjść — odpowiedziała na pytanie, którego nie zdążyłam
zadać. — Żebyś go widziała… jak się przejął.
— Niepotrzebnie, przecież nic się
nie stało, za dużo oparów.
— Fakt, Nott nasmrodzi, ale chyba
nie aż tak, żeby się przewracać. Wyglądałaś jak trup, naprawdę.
Spojrzałam na nią spode łba, ale serce
wypełniło mi przyjemne ciepło. Choć zwykle utrzymywałam między nami dystans,
teraz poczułam potrzebę uspokojenia jej. Wiedziałam, że kiedy odejdę od
Rowdy’ego, znajomość z tą dziewczyną będzie jedynym, do czego zdarzy mi się
zatęsknić. Szłyśmy wolnym tempem, jakby Gaby bała się, że znów zasłabnę, ale
trochę powietrza i eliksiry wzmacniające postawiły mnie na nogi, tylko w
kolanach wciąż czułam lekką słabość. Zdążyłyśmy idealnie, bo uczniowie dopiero
się schodzili i zajmowali miejsca przy czterech stołach domów, gawędząc
niefrasobliwie. Na podwyższeniu pod ścianą zobaczyłam profesora
Slughorna — choć był mistrzem guzdralstwa, na posiłkach zjawiał się
punktualnie — który przeciskał się między krawędzią blatu a
przyszpilonym do oparcia Bykowem. Dopiero gdy usiadł i wymościł się na krześle,
zobaczył, że go obserwowałam; puścił mi oczko i uśmiechnął się czarująco spod
rudych wąsów.
— No i jest królowa
niezgrabności! — Pełen jadu głos oznajmił, że Sokaris o wszystkim już
wiedział. Wstał z miejsca i zaczął dygać, szczerząc się
złośliwie. — To nic nowego, ale pozwól, że zapytam… znowu… jak to jest, że nie trafiłaś do
Hufflepuffu?
— Od pięciu lat zadaję sobie to samo
pytanie — mruknęłam nieprzytomnie, rozglądając się za nieobecnym
Nickiem. — Posiłki w miłym towarzystwie, ograniczenie widoku twojej
twarzy do minimum… Prawdopodobnie nareszcie jadłabym z apetytem i nie mdlałabym
na eliksirach.
Gaby, która usiadła po mojej prawej
stronie, zachichotała, jednak zrobiło mi się znacznie lepiej, gdy ujrzałam
uśmiechającą się Ivy (na czas obiadu kolczyk wrócił do jej nosa). Sokaris nie
musiał długo myśleć nad odpowiedzią, strzelał ripostami jak wprawiony
czarnoksiężnik zaklęciami.
— Ja tylko dbam o twoją prezencję,
droga siostro — oświadczył z ważną miną, jakby nie dosłyszał
poprzednich słów. — Strach pomyśleć, ile zajmowałabyś miejsca na
ławce, gdybyś nie musiała mnie oglądać.
Poczułam się szczerze dotknięta, nawet
uniosłam się nieco, ale zanim otworzyłam usta, czyjaś wielka, ciężka dłoń
opadła niedelikatnie na moje ramię. Strząsnęłam ją mechanicznie, lecz Nick
chyba tego nie zauważył, bo usiadł przy stole i przyciągnął mnie do siebie. Z
mniejszą niż zwykle cierpliwością zniosłam wilgotny, twardy pocałunek w usta,
bo kątem oka zobaczyłam barczystego Yaxleya wchodzącego do Wielkiej Sali, a za
nim resztę grupy.
— Odleciałaś na lekcji. Tak mówił
tamten. — Rowdy wskazał paluchem na miejsce bliżej stołu
nauczycielskiego; odwróciłam się (z pewnym trudem, bo ramię Nicka nadal mnie
oplatało) i zobaczyłam samotnego Notta rozglądającego się na
boki. — Ale już w porząsiu, co nie?
— T-tak — wydukałam,
zaskoczona jego niespodziewanym przejawem troski. Nawet pozwoliłam mu się
przytulić, ale tylko na moment, bo jak na komendę wszystkie półmiski wypełniły
się smakowitymi potrawami.
Nałożyłam sobie trochę ryżu i
najmniejszego klopsa, jakiego znalazłam w szklanej salaterce. Udawanie przy
takiej ilości sąsiadów, że się jadło, nie było łatwe, ale szybko nabrałam
wprawy — wystarczyło co jakiś czas dokładać coś na talerz i
podskubywać, a wtedy jedzenie zawsze wyglądało jak resztki po normalnym obiedzie.
Od kiedy moje ćwiczenia na błoniach zostały ograniczone do minimum, jeszcze
ostrożniej podchodziłam do posiłków, wszystko dokładnie przeliczając.
— W czym mogę ci
pomóc? — zapytałam, próbując ukryć narastające rozdrażnienie, ale
Taciturn gapiła się bezczelnie szeroko otwartymi oczami i z niezmiennie
promiennym uśmiechem na ustach, wyraźnie chcąc mnie sprowokować.
— Zielarstwo też chcesz olać?
— Nie zamierzam, dobrze się
czuję. — Wsunęłam do ust pierwszą łyżkę ryżu. Odruchowo chciałam go
natychmiast połknąć, ale przezwyciężyłam zagłuszany od rana głód i zaczęłam
wolno gryźć, aż ziarenka prawie rozpłynęły się na języku. — Proszę.
Celowo odwróciłam się do Nicka, który
pałaszował teraz ogromną, pieczoną nogę kurczaka, za nic mając zasady etykiety
(przód szaty miał poplamiony, a jego sztućce leżały porzucone na blacie), ale i
tak czułam na sobie rozpraszające spojrzenie koleżanki. Jedzenie w takich warunkach
było niemożliwe.
Zamierzałem skończyć ten obiad w spokoju
i po swojemu, ale rozpraszające, natrętne uwagi Gaby wszystko komplikowały.
Wciskałam w siebie każdy kęs, i choć żołądek bolał z głodu, gardło miałam
zaciśnięte, jednak Taciturn pilnowała, by na talerzu nic nie zostało. Ba,
jeszcze mi dokładała! W tamtym momencie nie potrafiłam docenić jej troski, mimo
że bardzo chciałam. Przez całe zielarstwo czułam się potwornie przepełniona i
myślałam tylko o tym, żeby wrócić do dormitorium. Wiedziałam, że profesor
Slughorn zarezerwował boisko dla naszej drużyny na piątkowy i sobotni wieczór,
Rowdy już zdążył się tym pochwalić, dlatego moja udawana choroba miała trochę
czasu, żeby się rozwinąć. Kiedy mówiłam narzeczonemu o fatalnym samopoczuciu,
nie do końca rozminęłam się z prawdą — od dwóch godzin walczyłam z
potwornymi mdłościami. Przeklinając wścibskość Gaby, zamknęłam się w łazience
(upewniwszy się, że w przystającej do niej sypialni nikogo nie było) i uklękłam
przed toaletą. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe, gdy modliłam się przed
porcelanowym bogiem; przypuszczałam, że po wszystkim nastąpi ulga, ale zamarłam
sparaliżowana strachem, a głośny gwizd w uszach niczego nie ułatwiał. Dysząc
ciężko nad przerażającą decyzją, powoli sobie uświadamiałam, że z każdą minutą
spożyty obiad coraz bardziej zaburzał moją doskonałość.
Ryż. Pół kalafiora. Cztery klopsy. Duże.
Wcisnęłam palce do samego gardła, zanim
świadomość się zbuntowała i odciągnęła moją rękę; poznałam już trzeci typ
wymiotowania i ten — typ na
siłę — okazał się ze wszystkich najbardziej bolesny i
nieprzyjemny. Męczyłam się przy toalecie długie minuty, które zlały się w nieskończoną
katorgę. Obmacywałam lodowatą deskę z taką intensywnością, jakbym miała zamiar
wgnieść cały kibel w płytki, aż zrobiła się ciepła i lepka od moich spoconych rąk.
Skończyłam, kiedy wydawało mi się, że właśnie tak dokonam żywota — zarzygana
i powykręcana na popękanych kafelkach w ślizgońskiej łazience. Natychmiast
wszystko spłukałam, ale smród pozostał. Czułam go w powietrzu, na sobie, we
własnym oddechu, od którego znów mnie zemdliło, ale nie miałam już czym
wymiotować. Odsunęłam się pod przeciwległą ścianę, byle dalej od toalety;
trzęsłam się jak w gorączce, a gardło piekło od wciskanych do niego palców. W
ustach poczułam smak krwi. Czy to możliwe, bym podrapała je obgryzionymi
paznokciami? Musiałam zdjąć gruby sweter i wierzchnią część obfitej, szkolnej
szaty, ale i tak parowałam. Przez chwilę myślałam, że spłonę. Przesiedziałam
pod rozkosznie chłodną umywalką, dopóki nie minął pierwszy szok.
Dokonałam tego.
Nie przesadzaj, przecież to tylko rzyganie. Nic wielkiego.
Światło nad lustrem miało chłodną białą
barwę, dlatego nie znalazłam żadnego usprawiedliwienia na to, co zobaczyłam.
Spoglądające na mnie odbicie patrzyło przekrwionymi, szklącymi się oczami, a
bladozielona twarz lśniła od potu — doskonałość w czystej postaci.
Kiedy czwarty raz szorowałam zęby, pocieszałam się, że pozbyłam się
wszystkiego, co czyniło mnie nieszczęśliwą. Znalazłam się o krok bliżej bycia
piękną, docenianą i kochaną. Wiedziałam, że wystarczyło się przełamać, a
kolejny raz będzie przyjemnie łatwy. Powiedziało mi to mrugające odbicie
zmęczonej, ale zadowolonej dziewczyny.
*
Umierałam cichutko w dormitorium przez
resztę piątku i do późnych godzin porannych w sobotę. Teraz mdłości
towarzyszyły mi niezmiennie w swojej lekkiej, ledwo wyczuwalnej formie, co
jakiś czas dając do zrozumienia, że były i nie zamierzały odejść. Nie
potrafiłam rozróżnić, czy to z głodu, czy znowu zaniemogłam i eliksiry pani
Jones przestały działać, ale nie miałam dość odwagi, żeby to sprawdzić. Na
szczęście po obiedzie wszystko niespodziewanie puściło i mogłam zjeść względnie
wolny od wyrzutów sumienia posiłek, upewniwszy się, że Gaby nie czaiła się w
pobliżu. Po wszystkim zaszyłam się bezpiecznie w pokoju wspólnym z dziennikiem
na kolanach i możliwie jak najbliżej kominka; zamierzałam nazmyślać tyle snów,
żeby uzupełnić braki z wróżbiarstwa, a potem przysiąść nad Demaskowaniem przyszłości, zwłaszcza że do Bożego Narodzenia
profesor Bykow zamierzał skończyć frenologię i zwieńczyć ten dział godzinnym
sprawdzianem. W salonie było dziś wyjątkowo luźno, ponieważ znaczna część
młodszych uczniów postanowiła towarzyszyć naszej drużynie podczas treningu, a
moi przyjaciele gdzieś zniknęli, więc w dormitorium siedziała tylko garstka
starszych Ślizgonów niezainteresowanych quidditchem. Kiedy skrobałam w obitym
czerwoną skórą notatniku niestworzone historyjki, Midnight kręcił się w
pobliżu, muskając końcem wysoko uniesionego ogona pufy i okrągłe stoliki;
dopiero gdy zabrałam się za zgłębianie tajników podręcznika, usadowił się na
moich kolanach. Jego ciepły ciężar na podołku wywoływał jedne z
przyjemniejszych uczuć, których w tej chwili mogłam pragnąć, a ciche mruczenie
stanowiło doskonałe tło dla powtarzanych pod nosem regułek. Budowa czaszki już
dawno wyleciała mi z głowy po ostatniej kartkówce i musiałam na nowo uczyć się
o szwach, częściach sutkowych i łuskach, ale ledwo przebrnęłam przez trzecią
stronę, której większość stanowił dokładny rysunek żuchwy, poczułam coś
znacznie cudowniejszego niż rozkoszną miękkość fotela, ciepło Midnighta czy
jego mruczenie — dotyk wypielęgnowanej, długopalczastej dłoni na
karku. Dreszcz, który przebiegł mi po plecach, bez wątpienia nie był wywołany
jej chłodem. Gdy się odwróciłam, Tom cofnął rękę i obszedł fotel, żeby zająć
miejsce na jego wysiedzianym podłokietniku; zobaczyłam przelotny uśmiech, kiedy
wzrok Riddle’a omiótł strony podręcznika.
— Źle
wyglądasz — powiedział cicho. Choć przysiadł tylko na chwilę,
Midnight natychmiast przeniósł się na jego kolana. — Usiądź dzisiaj z
nami. Obiecuję, że nie wmuszę w ciebie dziesiątej dokładki.
Zaśmiałam się pusto, ale ze smutkiem
pokręciłam głową. Natychmiast zaczęłam analizować, czy miał na myśli moją
twarz, czy ciało, którego przecież nie mógł widzieć przez obszerną szatę i
ogromny, gruby sweter z przydługimi rękawami. Szybko otrząsnęłam się z tych
automatycznych myśli, widząc badawcze spojrzenie ciemnych oczu.
— Wiesz, że nie mogę. Dostałam
trochę swobody, nie chcę tego zaprzepaścić. Sokaris znowu jakimś cudem się
dowie. On ma chyba pelerynę-niewidkę… Wysłałam do matki sekretny
list. — Uniósł brwi, ale nie wyglądał na specjalnie zaskoczonego tymi
wieściami. — Napisała, że Nick zmieni się po ślubie. Złagodnieje.