Kiedy dwie godziny później schodziłam z
trybun, było mi tak niedobrze, że tylko się modliłam, aby nie zwymiotować,
zanim znajdę się na dole. Nikt po mnie nie wyszedł, więc musiałam posuwać się
stopień po stopniu, uważając, żeby nie patrzeć ponad barierkę, której kurczowo
się trzymałam, jednocześnie próbując sobie nie wyobrażać, jak puszczam pawia
pod nogi. Gdy moje stopy dotknęły trawy, żołądek miałam w gardle, a pod szatą
byłam spocona jak mysz. Słońce już powoli zachodziło, tak że zobaczyłam tylko
siedem czarnych sylwetek zmierzających przez trawnik w stronę szatni. Ich
rozmowy niosły się echem po boisku, ale były zbyt rozmyte, żebym mogła coś z
tego zrozumieć. Mdłości powoli ustępowały, lecz w gardle wciąż miałam wielką
gulę; kręciłam się przez chwilę pod trybunami, zastanawiając się, czy wracać do
szkoły. Zanim jednak podjęłam decyzję, wystraszył mnie Worple, który wypadł zza
drewnianej ściany, dysząc straszliwie, jakby Nicolas kazał mu biegać dookoła
boiska. Przez chwilę byłam nawet w stanie w to uwierzyć.
— Gdzie ty
byłeś? — zapytałam cicho, starając się opanować drżenie całego ciała.
— Byłem… byłem w
szopie — wyrzucił z siebie na wydechu i podparł się jedną ręką o
ścianę trybun, a drugą chwycił się za bok. — No wiesz… miotły.
Twarz miał bladą, a mokre włosy
przykleiły mu się do czoła; były tak rzadkie, że wyglądały, jakby dziecko
narysowało je kredką na skórze. Odczekałam wspaniałomyślnie, aż chłopak złapie
oddech, po czym bez słowa oboje ruszyliśmy przez trawnik; Ezdrasz sapał i
charkał przez całą drogę do zamku, gdzie w końcu się rozstaliśmy, bo
oświadczyłam, że powinnam już iść na dodatkowe zajęcia z eliksirów. Chyba mi
nie uwierzył, ale tym razem go nie oszukałam. Rozstaliśmy się pod tajnym
przejściem i poszłam dalej, gdzie znajdował się gabinet Slughorna. Był
niewielki i nisko sklepiony, więc wszystkie kółka i większe spotkania Klubu
Ślimaka odbywały się w dużej, nieużywanej klasie znajdującej się tuż obok.
Okazało się, że znów przyszłam pierwsza, ale słyszałam stłumiony dźwięk
gramofonu, co oznaczało, że profesor Slughorn znajdował się za drzwiami. Usiałam
więc pod ścianą i zaczęłam grzebać w torbie, którą wzięłam ze sobą na trening drużyny — bardzo
nie chciałam wracać po wszystkim do dormitorium, bo wiedziałam, że natknę się
na kogoś znajomego i będę musiała znosić te spojrzenia. Cholera. Zapomniałam o kociołku, ale oczywiście obniosłam po
Hogwarcie i błoniach dziennik ze snami, który znowu mieliśmy prowadzić na
wróżbiarstwo.
W lochach było zimno i wilgotno, a
brzęczenie gramofonu dochodzące zza drzwi gabinetu wtopiło się w ciszę; co
jakiś czas słychać było tylko kapiącą gdzieś w oddali wodę. Nigdy nie byłam aż
tak ambitna, żeby uczyć się czegoś na zaś,
ale z braku zajęcia zaczęłam wypełniać dziennik z wróżbiarstwa — w
trzeciej klasie Nott sprzedał mi patent na wymyślanie snów, co było o wiele
łatwiejsze i szybsze od spisywania tych prawdziwych, zwłaszcza że ja naprawdę
rzadko śniłam. Udało mi się zapisać zaledwie jedną stroną, bo usłyszałam
odgłosy rozmów, a chwilę później z ciemności wyłoniła się grupka uczennic.
Wydawało mi się, że były tam same dziewczyny, lecz poznałam tego ciemnoskórego
chłopaka, który towarzyszył Gaby przed zaklęciami, a później pojawiła się także
trójka młodszych uczniów, których widziałam na kółku pierwszy raz. Slughorn
musiał dopiero ich zwerbować, bo trzymali się na uboczu i wyglądali na trochę
zdenerwowanych. Natychmiast wstałam i schowałam wszystko do torby, ale
nauczyciel przyszedł dopiero po kilku minutach. Wyłonił się ze swojego gabinetu
z entuzjazmem wymalowanym na twarzy, przywitał się z każdym z osobna, otworzył
drzwi i cofnął się, żeby nas przepuścić.
— Przepraszam za spóźnienie, moi
drodzy, takie tam… nauczycielskie sprawki — powiedział i zaśmiał się
do siebie, a przez klasę przeszedł cichy pomruk.
Każdy chciał mieć za sobą spotkanie
organizacyjne i iść już na kolację, nie wyłączając Slughorna, który nawet nie
usiadł przy biurku, tylko czekał przy tablicy, aż wszyscy zajmą swoje miejsca.
Klasa była duża, ale zawalona staroświeckimi, wiktoriańskimi meblami, które nie
nadawały się już do użytku; rupiecie zostały zepchnięte do kąta pomieszczenia,
ale to i tak wyglądało na zagracone. Nauczyciel szybko zrobił listę uczniów (na
koniec dopisał spóźnioną Gaby Taciturn, która w ostatniej chwili wpadła do sali),
po czym przeszliśmy do ustalania terminu odpowiadającego wszystkim. I profesor
Slughorn został zalany litanią szlabanów, spotkań, prób i innych kółek, aż w
końcu po prawie półgodzinnej dyskusji udało się nam ustalić środę i godzinę
siedemnastą. Mnie odpowiadał każdy dzień, więc prawie wcale się nie odzywałam,
po raz kolejny przytłoczona swoją beznadziejnością. Każdy coś robił. Każdy
czymś się interesował. A to treningi quidditcha, to Mała Organizacja Szachowa,
to Klub Gargulkowy, to kółko pojedynkowe… Ja natomiast siedziałam w dormitorium
i nadrabiałam zaległości.
— No to co, skoro wszystkim
odpowiada środa…
— Panie profesorze, mnie nie będzie
w przyszłym tygodniu, mam szlaban u Bykowa — przerwała mu Gloria
Jones z czwartej klasy, machając nad głową dwoma palcami.
— U profesora Bykowa, panno Jones — poprawił
ją. — Dobrze, pewnie i tak dopiero zaczniemy… Coś jeszcze? Ktoś
jeszcze nie może za tydzień? No, to zmykajcie, zdążymy jeszcze na kolację…
Wszyscy stłoczyliśmy się przy drzwiach,
bo każdy chciał wyjść pierwszy, a nauczyciel zabrał się za gaszenie lamp, które
w odróżnieniu od pochodni wiszących w lochach płonęły zwyczajnym, pomarańczowym
ogniem, a nie tym zimnym i gazowym. Slughorn nie znosił mroku i wszystkiego, co
ponure, na każdym kroku dając nam to do zrozumienia — chyba nigdy nie
chodził w czarnej szacie, za to prawie zawsze widywałam go ubranego w kolorowe
spodnie i bogato zdobione kamizelki z aksamitu lub brokatu.
W Wielkiej Sali nie było już prawie
nikogo, pozostali tylko ci, którzy albo się spóźnili, albo lubili sobie więcej
podjeść. Weszliśmy dużą grupą, ale szybko rozdzieliliśmy się między cztery
stoły; usiadłyśmy z Gaby obok siebie, choć od kółka nie zamieniłyśmy ze sobą
ani słowa. Byłam rozdarta, bo nadal jej nie ufałam, ale cieszyłam się na
jakiekolwiek towarzystwo.
— Jak pierwszy
trening? — odezwała się.
— Hmm?
— Trening quidditcha. Dzisiaj był
pierwszy, prawda?
— Ach… Dobrze. Chyba dobrze.
Zrobiło mi się gorąco i zapiekły mnie
policzki. Spodziewałam się, że taka gaduła jak Gaby natychmiast będzie chciała
podzielić się ze mną jakimiś nowinkami, interesowało ją raczej mówienie, w słuchaniu nie była zbyt
dobra, ale teraz pytała mnie… Mnie. Jak
gdybym mogła powiedzieć jej coś, o czym nie wiedziała. Od kiedy zaczął się ten
semestr, nieustannie miałam wrażenie, że byłam ostatnią osobą, która może się o
czymś dowiedzieć. Jakby ktoś wcisnął mnie za grubą szybę.
— Chyba? — zdziwiła się i
pochłonęła kanapkę w dwóch dużych kęsach.
— Mam lęk wysokości, nie lubię
patrzeć na miotły — odparłam i chyba pierwszy raz naprawdę się
uśmiechnęłam. — Zwłaszcza kiedy są w powietrzu.
Gaby roześmiała się głośno, nie zwracając
uwagi na nienaturalną ciszę, która panowała o tej porze w Wielkiej Sali, a ja
poczułam się trochę urażona, ponieważ nie uważałam swojego lęku za coś
śmiesznego, ale dziewczyna szybko wyjaśniła mi swój wybuch:
— Przepraszam… To dlatego nie
chodzisz na mecze! W sumie… zwykle jest nudno, tylko czasami zdarzają się
jakieś… yyy… upadki. W tamtym roku Carrow wybiła Nickowi zęba, wiedziałaś o
tym?
Znów zaczęła się śmiać, ale ja nie
widziałam w tym nic zabawnego. Pani Pomfrey pewnie odczarowała mu zęba z
powrotem, a godzinę później nikt już o tym nie pamiętał, bo trzeba było oblać
mecz — wynik nigdy nie miał znaczenia, bo każdy mecz kończył się
małym przyjęciem w naszym dormitorium, chociaż w zeszłym roku mieliśmy wiele
okazji do świętowania zwycięstwa, ponieważ nasza drużyna kolejny raz zdobyła Puchar
Quidditcha. Niestety nie przełożyło się to na punkty dla domu, bo Krukoni ostatecznie
i tak okazali się lepsi.
Przez resztę kolacji podawała mi
przykłady wypadków, o których słyszała albo których była świadkiem, a ja
udawałam, jak bardzo mnie to bawiło, choć wolałam, żeby zmieniła temat. Kiedy
skończyłam jeść, z niezadowoleniem stwierdziłam, że Gaby też zjadła i
postanowiła pójść ze mną do pokoju wspólnego; nie chciałam już jej słuchać, ale
nie miałam pojęcia, jak to zwerbalizować. Skończyło się na tym, że razem
zeszłyśmy do lochów i przeszłyśmy przez tajne przejście, a ja miałam nadzieję,
że spotka w salonie dużo bardziej godne towarzystwo.
— A ty nie masz żadnych
lęków? — zapytałam nieśmiało, kiedy przechodziłyśmy obok płaskorzeźby
z kościotrupami.
— Ależ mam! — zawołała,
uśmiechając się promiennie, nieadekwatnie do poruszonego
tematu. — Brzydzi mnie krew, bebechy… Zawsze na eliksirach ktoś musi
mi pokroić szczura czy żabę…
— I możesz tak spokojnie oglądać
mecze? Skoro są takie brutalne…
Ale nie było mi dane poznać motywów Gaby,
bo faktycznie zobaczyła swoje koleżanki (wszystkie były młodsze od niej),
pomachała do nich i natychmiast wystrzeliła w ich stronę. Choć zmęczyło mnie
jej towarzystwo, zrobiło mi się przykro, że nawet się ze mną nie pożegnała.
Przygaszona i zrezygnowana powlekłam się do dormitorium, a przynajmniej taki
miałam zamiar, bo drogę zagrodził mi Nicolas. Wyglądał na spokojnego, chociaż
nie spodobał mi się ten uśmiech, z którym mnie przywitał.
— Nie przyszłaś na kolację, Worple mówił,
że włóczysz się po lochach — powiedział cicho, ale usłyszałam w jego
głosie nutkę groźby. Delikatnie chwycił mnie za ramię i pociągnął w kierunku
wejścia do sypialni chłopców. — Myślisz, że pozwolę się oszukiwać?
Weszliśmy na korytarz, który był identyczny
jak ten, który prowadził do pokojów dziewcząt. Choć słychać było przytłumione
rozmowy dochodzące zza zamkniętych drzwi, nas nikt nie mógł
podsłuchać — Rowdy pierwszy raz tak doskonale nad sobą panował.
— Przecież już wybrałaś…
— Wybrałam — przytaknęłam,
spuściwszy głowę. — Byłam na kolacji, dopiero wróciłam…
— A wcześniej? Nott? Rosier? Riddle?
Kto?
Przestraszyłam się spokoju, z jakim to
powiedział. Choć ściskał mnie za ramię zdecydowanie zbyt mocno, nie trząsł się
już, nie rzucał, nie wywracał oczami. Teraz bardziej niż zwykle przypominał
ojca, który bardzo rzadko krzyczał, ale to stoickie opanowanie wystarczało,
żeby odebrać mi mowę. Co dziwniejsze, już przestałam się obawiać, że Nick mnie
uderzy, ale nie zmieniło to mojego strachu. Zaczęłam się bać, że wymyśli coś
gorszego, a groźby Hortusa się spełnią i któregoś dnia naprawdę pojawi się w
Hogwarcie, żeby zabrać mnie do domu.
— Nikt, byłam na kółku… u prof-fesora
Slughorna. — Przełknęłam ślinę. — Naprawdę. Możesz zapytać
Gaby Taciturn…
Nick milczał przez chwilę, a twarz mu
stężała. Czekałam na jego komentarz jak na wyrok. Pierwszy raz powiedziałam
prawdę, ale bałam się bardziej niż wtedy, kiedy kłamałam.
— No
dobra — mruknął. — Ale to sprawdzę. Uważaj sobie…
Pogroził grubym palcem (znów przypominając
ojca) i wrócił do salonu, pozostawiając mnie samą na korytarzu. Kiedy i ja
wyszłam do pokoju wspólnego, płonąc na twarzy jak piwonia, miałam wrażenie, że
wszyscy na mnie patrzyli, a w dormitorium zapadło całkowite milczenie, choć jak
przez grubą szybę słyszałam typowe wieczorne rozmowy, śmiechy i formułki
ćwiczonych zaklęć. Miałam ochotę się rozpłakać — Bóg jeden wiedział,
co mogli sobie pomyśleć Ślizgoni, kiedy zobaczyli mnie opuszczającą sypialnię
chłopców tuż za Nicolasem. Poszłam prosto do dormitorium dziewcząt, prawie się
chwiejąc na odrętwiałych nogach; w środku nie spotkałam nikogo i dopiero wtedy
mogłam odetchnąć. Spojrzałam na swoje dłonie: były sine z zimna, z
poobgryzanymi paznokciami — musiałam to zrobić podczas oglądania
treningu, chociaż matka starała się oduczyć mnie tego nawyku, bijąc po rękach.
Przycisnęłam je do rozgrzanych policzków, a chłód przyniósł chwilową ulgę.
W łazience nie było już śladu po porannym
bałaganie, który zrobiła Gaby. Wszystkie ręczniki wisiały równiutko na żelaznych
kołkach przy prysznicu, lustro lśniło czystością, a przybory toaletowe, które
Taciturn zostawiła na umywalce, zniknęły. Na wszelki wypadek zamknęłam drzwi na
haczyk i powoli rozebrałam się do naga, czując na całym ciele gęsią skórkę;
chwilę później wskoczyłam pod ciepły strumień wody i stałam tak przez dobre pół
godziny, które mogłam bez poczucia winy zmarnować na ponowne analizowanie
ostatniej sytuacji. Choć faktycznie podjęłam już decyzję — tak, wyjdę za Nicolasa — nie
mogłam znaleźć w niej niczego, co uczyniłoby mnie prawdziwie szczęśliwą.
Wmawianie sobie, jak dobrze czułam się ze swoją dojrzałością, przyniosło
jednorazową ulgę, o której już dawno zdążyłam zapomnieć. Prawie czułam, jak coś
pod skórą wiło się i skręcało, chcąc wydrzeć się na zewnątrz za każdym razem,
kiedy myślałam o grudniu — bo wtedy miałam zostać panią Rowdy, a
myślałam o tym prawie cały czas. Nie potrafiłam przyjąć, że do końca szkoły
zostało mi jeszcze tak dużo czasu, a ja już miałam mieć męża, choć jeszcze
niedawno bawiłam się lalkami z naszym domowym skrzatem. Próbowałam sobie
wyobrazić obrączkę na moim palcu i to, co miała
symbolizować — miłość, wierność i uczciwość; woda lała mi się na
głowę, a ja stałam zgarbiona i powtarzałam w kółko: Victoria Regina Rowdy, Victoria Regina Rowdy, Victoria Regina Rowdy…
To brzmiało obco, bo chciałam, aby tak było. Postanowiłam, że skoro już
pogodziłam się ze swoją powinnością, znajdę w Nicku jakieś cechy, za które
można go polubić, wszak każdy musi mieć jakąś zaletę.
Wyszłam spod prysznica wygrzana i z
wielką motywacją do działania, a zimno, które wcześniej wywoływało nieprzyjemne
dreszcze, tym razem przyjemnie kontrastowało z gorącem. Jednak kiedy zaczęłam
się wycierać, spostrzegłam, że chyba przesadziłam z temperaturą, bo skóra w
wielu miejscach była mocno zaczerwieniona. Przetarłam dłonią zaparowane
lusterko i cofnęłam się pod samą ścianę, żeby widzieć więcej niż twarz i szyję.
Istotnie, zauważyłam kilka plam na dekolcie, brzuchu i na barkach, po których
spływało najwięcej wody, ale w oczy rzuciło mi się coś znacznie
gorszego — ja sama. Chyba faktycznie musiało coś być w słowach
Sokarisa, bo choć twarz miałam szczupłą, a piersi małe, talia była szeroka, a nogi
otłuszczone; pomacałam brzuch — niby czułam kości biodrowe, ale skóra wydawała się taka miękka,
jakby… gąbczasta. Odwróciłam się
tyłem do lusterka i pochyliłam się, żeby zbadać uda: dostrzegłam, że były
pofałdowane i trochę szorstkie w dotyku. Mimo że świetnie znałam budowę swego
ciała, dopiero teraz dostrzegłam, jak była nieidealna. Nie miałam nawet
dwudziestu lat, a już zaczynałam przypominać starszą panią. Daleko mi było do
matki, którą zawsze obserwowałam z ogromnym zachwytem — wysoka,
bardzo zgrabna, o pięknych, kościstych ramionach, które ojciec bardzo często
kazał jej zasłaniać, z długą szyją ozdabianą kolią lub opaską z
diamentami — zawsze, gdy nastąpiła ku temu okazja — i choć
nie była klasyczną, bladolicą pięknością, jej lekko egzotyczna uroda miała
licznych wielbicieli. Nawet delikatnie zrośnięte brwi stanowiły doskonałą oprawę
dla czystych, zielonych oczu — jedynego atutu, który po niej
odziedziczyłam.
Zdążywszy już dawno wyschnąć, ubrałam się
w długą koszulę nocną, opatuliłam dodatkowo grubym szlafrokiem i opuściłam
łazienkę, a światło samo zgasło, kiedy zamknęłam drzwi. Siedząc samotnie na
łóżku, długo czesałam włosy i zastanawiałam się, co począć w związku ze swoim
odkryciem. Mogłam jak zwykle nie zrobić nic i po prostu unikać luster albo dla
odmiany poczynić jakieś kroki, aby nareszcie utrzeć nosa Sokarisowi i wyglądać
lepiej, w końcu tego ode mnie wymagano. Chyba… chyba nie miałam żadnych atutów
poza spolegliwością, ale to nie wystarczało, bo gdyby było inaczej, pewnie mogłabym
liczyć na lepszego męża.
Wieczorem byłam podekscytowana i pełna
optymizmu, lecz kiedy o piątej trzydzieści poderwałam się z łóżka na irytujący
dźwięk budzika, okazało się, że ze wczorajszych motywacji niewiele zostało.
Szybko wyłączyłam głośne dzwonienie, żeby nie obudzić koleżanek, i padłam z
powrotem na poduszki, czując piasek pod powiekami i ciążącą senność. Miałam
ochotę odwrócić się na drugi bok i odpuścić, ale coś natarczywego szturchało
mnie w nowonarodzoną ambicję, zrzędząc, że podczas śniadania będę tego żałować.
Wiedziałam, że za moment zasnę, więc z trudem usiadłam na materacu, rozsunęłam
ciężkie kotary i wysunęłam się z łóżka, drżąc z zimna i mrugając intensywnie,
żeby pozbyć się tego okropnego pieczenia w oczach. Odpuściłam sobie poranną
toaletę, umyłam tylko zęby, aby pozbyć się tego porannego oddechu, przebrałam
się w jakieś cieplejsze mugolskie ubrania, które wydawały mi się odpowiednie,
po czym cichutko wyślizgnęłam się z sypialni. Na korytarzu i w
salonie — w przeciwieństwie do naszego dormitorium — było
całkiem ciemno, więc musiałam świecić różdżką, żeby się nie potknąć, choć i tak
dwa razy utknęłam na pufie, której ktoś nie odłożył na miejsce. W lochach
paliły się pochodnie, lecz ich gazowe, niebieskie płomyki dawały mało światła,
a świadomość, że nikt jeszcze nie kręcił się po korytarzach (może poza jakimś
duchem) sprawiała, że cierpła mi skóra; cały czas miałam wrażenie, że ktoś
obserwował mnie z mroku. Prawie biegiem wspięłam się po wąskich schodach i
wpadłam do holu. Tutaj też panowała ciemność, bo do wschodu słońca pozostała
jeszcze grubo ponad godzina, ale przestronność tego pomieszczenia nie budziła
już takiego lęku jak ciasne, nisko sklepione lochy; śmielej przeszłam przez
salę, mając nadzieję, że na zewnątrz będzie chociaż odrobinę jaśniej. Naparłam
na wysokie, dębowe drzwi, ale ani drgnęły, spróbowałam też
zaklęcia — nic. Przeklęłam w myślach i kopnęłam kilka razy w metal,
którym obito drewno, ale niczego nie wskórałam, jedynie stłukłam sobie duży
palec u nogi. Wpadłam w jeszcze większą złość, lecz nie śmiałam zwerbalizować
tego, co w chwili gniewu przyszło mi do głowy. Usiadłam pod grubą, zmurszałą
framugą, podciągnęłam kolana pod brodę i czekałam. Wielki zegar nad schodami
wskazywał godzinę piątą czterdzieści pięć. Tom czasami wymykał się z Traversem
i innymi na błonia, kiedy była już cisza nocna, ale ja nigdy im nie towarzyszyłam
i jakoś nie pomyślałam, żeby zapytać, jak albo którędy opuszczali szkołę. Drzwi
najprawdopodobniej zamykały się w okolicy dwudziestej pierwszej, kiedy wszyscy
uczniowie powinni siedzieć w swoich dormitoriach, ale kiedy się otwierały? Może
o jakiejś pełnej godzinie? Postanowiłam poczekać do szóstej, w końcu kosztowało
mnie to jeszcze kilka minut siedzenia pod ścianą, a już dawno odechciało mi się
spać, więc najwyżej wrócę do nicnierobienia troszkę później.
Nie pożałowałam. Pokrążyłam trochę pod kamienną
ścianą, spróbowałam jeszcze rzucić zaklęcie na drzwi, a kiedy wybiła godzina
szósta, wraz z ostatnim cichym uderzeniem zegara zamek kliknął mechanicznie i
drewno ustąpiło. Uderzył mnie w twarz chłody, nocny podmuch powietrza. Choć
wrzesień wciąż był ciepły i słoneczny, poczułam mocny zapach mrozu i prawie
natychmiast zadrżałam. Zacisnęłam zęby i pobiegłam na błonia, żeby zrobić
rozgrzewkę.
Tak naprawdę nigdy nie uprawiałam sportu
i bardzo szybko odkryłam, że moja kondycja była fatalna, lecz okazało się, że
niska temperatura prawie natychmiast przestała mi przeszkadzać. Pobiegłam nad
jezioro, co chwilę przystając i maszerując, bo kłuło mnie w boku, a gardło
piekło żywym ogniem, ale wytrwałam prawie do wschodu słońca. Co jakiś czas
ocierałam twarz rękawami szerokiego, wełnianego swetra, ale i tak lało się ze
mnie strumieniami, a włosy przyklejały się do mokrego czoła i policzków.
Żałowałam, że ich nie spięłam. Mimo wszystko poranek okazał się nie tak zimny,
a błonia nie tak mroczne, ponieważ gwiazdy bledły, a niebo nad wodą szybko
przeszło z fioletu w delikatny róż, więc nie żałowałam, że pokonałam lenistwo. Co
więcej, byłam z siebie naprawdę dumna — pierwszy raz od długiego
czasu. Zmęczona i zlana potem, ale jednocześnie bardzo szczęśliwa wróciłam do
szkoły, ostatni raz zerkając na małą, czerwoną plamkę wznoszącą się powoli nad
horyzontem. Teraz już powoli i bez szaleństw wspięłam się na niewielkie
wzniesienie, minęłam drzewo, pod którym starsi uczniowie spędzali wolny czas,
kiedy zaczynało robić się cieplej, i już ruszyłabym w stronę drzwi (nie
przypominałam sobie, abym zostawiła je uchylone), gdyby nie niska, okrągła
postać, która mnie wystraszyła. Prawie poczułam serce w gardle, ale prędko się
zorientowałam, że niedaleko wejścia natknęłam się na profesora Slughorna.
— Dzień dobry! — zawołałam
na tyle donośnym głosem, na ile pozwalał mi ból gardła.
Nauczyciel wzdrygnął się, a z ręki
wyleciało mu coś małego i szarego, upadło na starą trawę i zostało zdeptane
przez skórzane kozaki profesora. Kiedy podeszłam bliżej, od razu poczułam
zapach fajki — nie mogłam pomylić tego smrodu z żadnym innym,
ponieważ mój ojciec nagminnie kurzył to świństwo. Nie pamiętałam go bez cygara
w zębach.
— Och… dzień dobry, panno Hortus…
czekałem tu na… — wyjąkał, zerkając w stronę drzwi wejściowych, a ja
uśmiechnęłam się na tyle szeroko, na ile pozwalała mi skostniała z zimna twarz. — A
co ty tu robisz o tej porze? Na brodę Merlina, dziecko, jeszcze nie ma ósmej!
Ruszyliśmy powoli w stronę wejścia.
— Chciałam trochę pobiegać, wie pan…
chciałabym trochę…
— Tylko mi nie mów, że się
odchudzasz. — Popatrzył na mnie srogo i pogroził
palcem. — Bo teraz wszystkie dziewczęta tylko o tym, że za dużo tu,
za dużo tam… A ty nie masz z czego chudnąć, gdyby to ode mnie zależało, to bym
cię nawet trochę podkarmił.
Znowu się uśmiechnęłam, nie za bardzo
wiedząc, co na to odpowiedzieć. Wzruszyłam więc ramionami i mruknęłam pod
nosem:
— Niee, troszeczkę… tak dla zdrowia.
— To dobrze. Wiesz, jak sprawdzić,
czy masz problem z nadwagą? Wychylasz się i patrzysz, czy widzisz
stopy. — Zerknął znad swego wielkiego brzucha i zachichotał, aż
zatrzęsły mu się wąsy. — No cóż, chyba mam za krótką szyję!
Wybuchnął śmiechem, aż echo wyłapało to z
progu i rozniosło po całym holu; ja też pozwoliłam sobie na chichot, ale
zdecydowanie cichszy i o wiele dyskretniejszy. Zakryłam usta ręką, podczas gdy
profesor rżał na całe gardło, aż znaleźliśmy się w sali wejściowej. Nauczyciel
zaklaskał kilkakrotnie, rozcierając przy tym zmarznięte ręce i oświadczył, że
pewnie spotkamy się na śniadaniu, a ja pożegnałam się z nim lekkim skłonieniem
głowy i skierowałam swe kroki do lochów. Kiedy słońce przenikało przez
strzeliste, wypełnione witrażami okna w holu, a z Wielkiej Sali dobiegały
pierwsze przytłumione odgłosy rozmów, nie czułam już tego nieprzyjemnego
dreszczu na plecach — śmiało zeszłam na dół i udałam się do
dormitorium Ślizgonów. Była niedziela, więc w salonie nie spotkałam jeszcze
nikogo, choć domyślałam się, że za chwilę się to zmieni; wpadłam cicho do
sypialni dla szóstoklasistek, modląc się, aby wszystkie dziewczęta jeszcze
spały. Nie wiedziałam, jak miałabym się wytłumaczyć z mojej wczesnej pobudki,
mugolskich ciuchów i spoconej, zaczerwienionej twarzy, ale nie musiałam tego
robić, bo wszystkie trzy łóżka niezmiennie otaczały zasłony, a pogrążony w
zielonkawym półmroku pokój wypełniały trzy regularne oddechy. Zabrałam szkolną
szatę i wślizgnęłam się do łazienki. Nie bez trudu zdjęłam z siebie ciasne,
sztruksowe spodnie i resztę mugolskich ubrań, które porzuciłam bezładnie
niedaleko toalety, po czym weszłam pod prysznic. Uczucie ciepłej wody na ciele
po takim wysiłku było niesamowicie przyjemne; oparłam się plecami o chłodną
ścianę i przymknęłam oczy. Ból w nogach i pośladkach powoli narastał, a ja
zdałam sobie sprawę, że chyba trochę przesadziłam podczas pierwszego
biegania — wiedziałam, że jutro będzie dziesięć razy gorzej. Niestety
nie mogłam zbyt długo cieszyć się z porannego prysznica, ponieważ chwilę
później usłyszałam, jak Margaret zaczęła się dobijać, więc musiałam się
pospieszyć. Zwolniłam jej łazienkę jakieś dziesięć minut później, ale
dziewczyna i tak nie omieszkała trzasnąć drzwiami w ramach zademonstrowania
wściekłości.
Ciuchy, w których biegałam, pozostawiłam
w koszu na pranie, więc nie musiałam paradować z nimi przez całą sypialnię;
dobrze zrobiłam, ponieważ Gaby już wstała (zza jedynych zaciągniętych kotar
nadal dobiegało ciche chrapanie Dafne). Zastałam blondynkę grzebiącą w kufrze,
mruknęła tylko ciche cześć, jakby
była czymś zirytowana.
Zanim udałam się na śniadanie,
postanowiłam ostatni raz zawalczyć o swoją wolność. Usiadłam na łóżku i
zaczęłam pisać list do matki. Choć domyślałam się, że najprawdopodobniej nic z
tego nie wyjdzie, przynajmniej będę miała pewność, że zrobiłam wszystko, co
mogłam. Zastanawiałam się, jak ująć myśli. Błagać? Przedstawić jakieś
racjonalne argumenty? Zbuntować się? Gryzłam na przemian pióro i paznokcie,
pisząc i kreśląc po kartce, aż wszystkie moje współlokatorki zdążyły wstać,
odprawić poranne rytuały i pójść na śniadanie, ale w końcu udało mi się
sporządzić odpowiedni list. Przepisałam go na czysty pergamin i przygotowałam
do wysłania, teraz wystarczyło tylko pójść do sowiarni; postanowiłam to zrobić
przed śniadaniem, bo coś nieprzyjemnie mi podpowiadało, że po wejściu do
Wielkiej Sali będę skazana na towarzystwo Sokarisa. Schowałam więc kopertę do
kieszeni i prędko przeszłam najpierw przez dormitorium Ślizgonów, potem przez
lochy i hol, starając się patrzeć cały czas przed siebie. W sali wejściowej na
głównych schodach minęłam się z kilkoma młodszymi uczniami, dlatego bardzo się
wystraszyłam, kiedy usłyszałam za plecami jakiś donośny, męski głos, który nie
mógł należeć do żadnego z trzecioklasistów:
— Victoria, a ty gdzie?
Odwróciłam się powoli, wcisnąwszy spocone
dłonie do kieszeni szaty. Na najniższym stopniu stał Nicolas i wpatrywał się we
mnie uważnie tymi malutkimi oczkami. Automatycznie trochę się cofnęłam, żeby
zwiększyć dystans, choć chłopak nie wyglądał ani na rozeźlonego, ani
zniecierpliwionego.
— A… list wysłać — mruknęłam,
uśmiechając się krzywo. Wyciągnęłam na wszelki wypadek kopertę, żeby mu
pokazać. — Do mamy.
— To ja… ten… pójdę z tobą, co nie?
Skinęłam głową i poczekałam u szczytu
schodów, aż mnie dogoni. Byłam trochę zaskoczona jego słowami, bo Rowdy chyba
bardzo chciał zabrzmieć męsko, ale stracił całą pewność siebie. Już od dawna
przypuszczałam, że jego śmiałość zależała w dużej mierze od tego, ilu kumpli mu
towarzyszyło, choć nie spędziliśmy sam na sam ani jednej chwili, bym mogła to
ocenić. Teraz zaś miałam ku temu okazję, jak i do tego, aby spróbować znaleźć w
nim coś dobrego.
Sowiarnia znajdowała się na szczycie
Zachodniej Wieży, gdzie zapuszczałam się bardzo rzadko z prostego
powodu — było sakramencko wysoko, zimno, a w oknach nie zamontowano
szyb, aby ptaki mogły swobodnie wlatywać i wylatywać. Choć Nick przez całą
drogę ani raz się do mnie nie odezwał (dzięki czemu okazał się całkiem do
zniesienia), naprawdę doceniłam jego obecność, kiedy znaleźliśmy się w połowie
wąskich, mocno krętych schodów. Choć w kamiennych ścianach znajdowały się okna,
przez które widziałam coraz bardziej oddalającą się ziemię, nie poprosiłam go o
pomoc; wystarczyło, że po prostu był. Szedł tuż za mną, słyszałam głośne
szuranie jego trzewików, ale trzymał wystarczający dystans, by mnie nie
dotknąć. Kiedy znaleźliśmy się w sowiarni, dysząc i sapiąc (ja starałam się
robić to bezgłośnie), przystąpiłam do wyboru ptaka. Szkolne sowy miały na
nogach cieniutkie, srebrne obrączki z maleńkim „H”, żeby nie pomylić ich z
tymi, które miały właścicieli.
— Czemu nie weźmiesz
tej? — zapytał Rowdy i wskazał paluchem na ogromnego
puchacza. — To jest sowa Sokarisa, co nie?
— Tak, ale nie chcę, żeby wiedział,
że ją wzięłam. — Uznałam, że najlepiej będzie postawić na szczerość.
Wybrałam ładnego, białego ptaka o okrągłych, czarnych oczach i wywabiłam go z
gniazda na pokrytą zaschniętymi odchodami barierkę. — Nie chce, żebym
korespondowała z mamą, bo myśli, że nadajemy na ojca. A ty często piszesz do
domu?
Kątem oka zauważyłam, że Nick tylko wzruszył
ramionami i zaczął się przechadzać, uważając, żeby nie poślizgnąć się na świeżych
kupach. Ja tymczasem kończyłam przywiązywać kopertę do łuskowatej nóżki sowy.
Atmosfera, nie wiedzieć czemu, gęstniała z minuty na minutę, więc tylko
rzuciłam przelotne spojrzenie za odlatującą płomykówką i szybko skierowałam się
ku wyjściu, jednak Rowdy zagrodził mi drogę.
— Czekaj no — mruknął, a
twarz dziwnie mu stężała. — Ty się boisz wysokości, co nie?
Kiwnęłam głową, pełna podziwu, że w końcu
to zauważył; wypełnił mnie niepokój, kiedy tak przez chwilę staliśmy i nie
odzywaliśmy się do siebie. Zachowanie Nicka było co najmniej dziwne, przez co
zaczęłam rzucać dyskretne, tęskne spojrzenia w kierunku wyjścia, ale nie
śmiałam się ruszyć. W końcu chłopak chwycił koślawo rękaw mojej szaty, mówiąc,
że skoro tak, to chciałby mi coś pokazać. Pozwoliłam się poprowadzić do
kolejnej klatki schodowej, na której było już tak ciasno i stromo, że musiałam
trzymać się barierki; sama świadomość, że znalazłam się chyba wyżej niż dotychczas,
spowodowała zawroty głowy. Nick otworzył grube, nieheblowane drzwi, a sekundę
później znaleźliśmy się na blankach. Kiedy zobaczyłam po lewej stronie jezioro,
myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi; cofnęłam się automatycznie o krok, ale
Rowdy mocno trzymał mnie za rękę.
— Tak mi przyszło do głowy… że jak
pobędziesz w wysokim, ale ładnym miejscu, to ci przejdzie — dodał.
W uszach mi szumiało, więc przez chwilę
miałam wrażenie, że się przesłyszałam, ale Nicolas uśmiechnął się krzywo, jakby
nigdy wcześniej tego nie robił. Nie miałam pojęcia, co na to odpowiedzieć, ba,
co o tym pomyśleć. Niezręczność
między nami prysła; zrozumiałam, że wynikała z jego niezdecydowania.
Odwzajemniłam uśmiech, choć równie kwaśno i niepewnie, bo owe… imponujące widoki wciąż mroziły mi krew
w żyłach. Gdybym nie miała lęku wysokości, faktycznie mogłabym przyznać, że
było pięknie. Pozwoliłam podprowadzić się bliżej zmurszałych zębów, choć
chwiałam się, jakbym szła po linie, ale Ślizgon cierpliwie dostosował swój krok
do mojego. Zaskakująco mocno wiało, tak że szata i włosy tańczyły, jak im się
podobało, ale był to chłodny i pachnący wiatr, a słońce grzało prawie jak w
lecie, pięknie oświetlając błonia, które widać było z tej wysokości jak na
dłoni.
Nick przez chwilę kiwał się na stopach,
po czym mruknął, starając się opanować jąkanie:
— Wtedy… w dormitorium… tego… nie
chciałem cię… no wiesz… Przepraszam.
Kiedy na niego spojrzałam, wpatrywał się
w dal, ale jego oczy zaszły mgłą, cały się też spiął, a ja nie miałam pojęcia,
jak powinnam się zachować. Dzisiejszy Nicolas w niczym nie przypominał tego,
którego znałam. W starą skórę wstąpił jakiś inny duch! Milczeliśmy przez długą
chwilę, spoglądając na wschodzące słońce i powoli tonące w jego promieniach
błonia (ja starałam się patrzeć jak najdalej, bo kiedy zerkałam w dół, robiło
mi się niedobrze), próbując przeanalizować zaistniałą sytuację. To było trudne
nie tylko dla niego, dla mnie też, bo właśnie wysłałam do matki list, w którym
skarżyłam się przede wszystkim na grubiaństwo Nicka — po tym, co
wyznał, zaczynałam tego żałować.
— Dobrze — wykrztusiłam w
końcu. — To… macie dzisiaj trening? Czy będziesz się uczył?
Nie miałam pojęcia, o czym z nim
rozmawiać, ale on wydał się tak samo skrępowany.
— Chyba uczył, Slughorn dał mi O. Z eseju, co nie? Nie jest ci zimno?
— Trochę…
Dużo śmielej niż wcześnie chwycił moje
dłonie i zamknął w swoich, a ja poczułam się tak, jakby oblazły mnie mrówki;
nie miałam pojęcia, w co wbić wzrok. Czułam na sobie spojrzenie Nicka, chociaż
starałam się patrzeć wszędzie, tylko nie na niego. Sytuacja stała się cholernie
krępująca, aczkolwiek trochę zmiękłam, kiedy uświadomiłam sobie, ile go to
musiało kosztować.
— Ale masz lodowate
ręce — mruknął; poczułam gulę w gardle. — Idziemy na
śniadanie?
Nie odpowiedziałam, ale chętnie wróciłam
do sowiarni, a potem schodami z powrotem do szkoły, rada, że chłopak w końcu
mnie puścił. Przez całą drogę do Wielkiej Sali nie mogłam przestać o tym
myśleć: tamten dotyk nie był nieprzyjemny, ale w samym Rowdym tkwiło coś, co
mnie od niego odrzucało, chociaż przecież musiał przemyśleć swoje postępowanie,
skoro wysilił się na przeprosiny. To zabrzmiało tak szczerze, jak właściwie
mogłabym sobie wyobrazić jakąś jego skruchę, gdyby wcześniej pomyślała, że to
możliwe. Domyślałam się, że przy kolegach znowu powróci ten gruboskórny Nick,
który będzie głuchy na docinki Sokarisa i nie zrobi nic, kiedy jego kumple
zaczną mnie podszczypywać. Jednak — pojawiła się taka myśl, która ukazała nadchodzące wesele w jaśniejszym
świetle — może wtedy, kiedy zostanę jego żoną, nauczy się mnie
szanować zawsze, a nie tylko w chwili spokoju?
Kiedy zeszliśmy na dół, na korytarzach i
w holu spotkaliśmy o wiele więcej ludzi; na zegarze nad głównymi schodami
powoli dochodziła dziewiąta. Oboje weszliśmy do Wielkiej Sali i powędrowaliśmy
w stronę stołu Ślizgonów, przy którym kątem oka dostrzegłam wszystkich z
gromadki Toma — siedzieli w tym samym miejscu, co zwykle, więc nie
sposób było ich przeoczyć — ale nie śmiałam nawet na nich spojrzeć,
bo potwornie się bałam, że zniszczę to, co powoli zaczęło się budować. Z
ciężkim sercem usiadłam na ławie obok Ezdrasza, a Nick wcisnął się między mnie
i Gaby, która nie wyglądała na zachwyconą tym faktem, ale tylko przewróciła
oczami. Dopiero kiedy poczułam zapach jedzenia, zdałam sobie sprawę, jak byłam
głodna, lecz cały czas miałam w pamięci to, jak cudowną lekkość dawał pusty
żołądek. Ostatecznie skusiłam się na kanapkę z serem. Kolejnym zaskoczeniem
tego ranka był Nick, który uprzejmie i bez słowa dolał mi herbaty — nie
mogłam nie obdarzyć go za to uśmiechem, tym razem znacznie prawdziwszym niż
wcześniej na blankach. Jednak najbardziej zadowolony z tego wszystkiego wydawał
się Sokaris. Przez resztę śniadania nie powiedział o mnie ani słowa, a ogólnie
rzecz biorąc, zachowywał się tak, jakbym nie istniała, flirtował tylko z Ivy i
kilka razy niewinnie obśmiał Ezdrasza, a na koniec pozwolił mi iść do
biblioteki. Wstając, ucieszyłam się, że nareszcie zaskarbiłam sobie zaufanie
brata, ale nie zdążyłam nawet dojść do progu, kiedy usłyszałam sapanie
Nicolasa. Nie wystraszyłam się, lecz już trochę przytłaczała mnie jego
obecność, niezręczne milczenie, a nawet silenie się na uprzejmość.
— I tak miałem iść do biblioteki, co
nie?
W tej chwili uświadomiłam sobie, że tak
już będzie zawsze.
Dotarliśmy do biblioteki dopiero po
dobrym kwadransie; choć znajdowała się na piątym piętrze, ruchome schody
zacięły się pomiędzy trzecim a czwartym i za nic nie chciały nas wypuścić, więc
razem z jakąś dziewczynką z pierwszej albo drugiej klasy musiałyśmy je prosić,
żeby się poruszyły. Nick tylko stał i przypatrywał się nam z dłońmi wciśniętymi
w kieszenie, a żyła na jego skroni pęczniała, ale na szczęście schodom przeszły
humory i mogliśmy iść dalej. Na korytarzu nie natknęliśmy się nikogo więcej,
choć w bibliotece spotkaliśmy całkiem sporo osób. Zdecydowaną większość
stanowili uczniowie z piątych klas, czemu nie mogłam się dziwić — w
zeszłym roku sama byłam na ich miejscu i już od września pilnie przygotowywałam
się do SUM-ów. Przeszliśmy z Rowdym przez główny korytarz (przywitałam się
cicho z panią Mortemore, Nick przeszedł obok jej kontuaru bez słowa) i
zajęliśmy jeden z wolnych stolików przy uchylonym oknie. Do środka napływało
delikatnie chłodne powietrze, przynosząc ze sobą zapach suchych liści. Tak
naprawdę nie chciałam ani się uczyć, ani pisać wypracowania, raczej miałam
nadzieję poćwiczyć zaklęcia niewerbalne na najbliższą obronę przed czarną
magią, podczas której mieliśmy zacząć ich używać; natomiast Rowdy mruknął coś
niezrozumiałego, odłożył torbę i zniknął między jakimiś regałami, czego nie
zdążyłam już zarejestrować.
Ustawiłam przed sobą drewniany piórnik i
zaczęłam wypowiadać w myślach Wingardium
Leviosa, ale ten ani drgnął. Nicolas zdążył wrócić, rozłożyć się po drugiej
części stolika z przyniesionymi książkami i zacząć kreślić piórem po kartce, a
ja nadal usiłowałam lewitować piórnik, zaciskając zęby, aby oprzeć się pokusie
wypowiedzenia formułki na głos. Nic nie mogło mnie tu rozproszyć — w
bibliotece słychać było tylko skrobanie po pergaminie, szelest przewracanych
kartek i stłumione przez regały kroki. Cieszyłam się, że mogłam spędzić
niedzielne przedpołudnie w innym miejscu niż moja sypialnia czy salon
Ślizgonów, bo w najbliższym czasie mogłam liczyć jedynie na taką rozrywkę przeplataną
cotygodniowymi kółkami z profesorem Slughornem. On też wymagał od nas używania
zaklęć niewerbalnych, kiedy to tylko było konieczne, aby wyrobić w nas, jak
mawiał, przydatny na późniejszych lekcjach nawyk.
Siedzenie i wpatrywanie się w nieruchomy
piórnik powoli zaczynało nudzić. Udało mi się go w końcu lewitować, lecz
musiałam przyznać przed samą sobą — wypowiedziałam formułkę szeptem. Byłam
załamana, do tego jakiś dzieciak musiał mnie obserwować, bo co jakiś czas
czułam na karku nieprzyjemny dreszcz.
— Jak nic nie robisz, możesz to
odnieść na miejsce — mruknął Nick, zatrzasnął książkę i wcisnął mi ją
w ręce. — Jakiś… ech, powyrywał z dziesięć stron, idź do Działu
Sztuczek i przynieś mi taką samą.
Nawet nie podniósł głowy znad pracy
domowej, tylko zawzięcie pisał, najwyraźniej nie chcąc zgubić myśli. Zapełnił
już prawie stopę pergaminu, ale stawiał ogromne litery, więc wydawało mi się,
że w ten sposób nie oszuka profesora Flitwicka.
Zabrałam książkę i posłusznie udałam się
do Działu Sztuczek, który znajdował się tuż przy kontuarze pani Mortemore, ale
bibliotekarka nawet nie podniosła oczu znad gazety, kiedy zaczęłam szperać
między książkami. Sto sposobów na perukę
dla ptaka — zostało jeszcze cztery egzemplarze, a Nick musiał
wybrać akurat ten z wyrwanymi stronami (no tak, tamten miał najporządniejszą
okładkę, prawie żadnego zagięcia). Sięgnęłam po jeden z nich i na wszelki
wypadek przejrzałam, czy nie miał jakichś ubytków. Nagle czyjaś silna ręka
chwyciła mnie i wciągnęła za kolejny regał, gdzie nie mogły dotrzeć spojrzenia
Rowdy’ego i pani Mortemore. Wydałam z siebie zduszony okrzyk, ale szybko się
opanowałam, kiedy zobaczyłam przed sobą wysoką postać Toma. Był sam, a w dłoni
trzymał jakieś opasłe tomisko ze złuszczającą się okładką (wyglądała jak
oprawiona w wężową skórę), które — tak mi się
wydawało — zabrał z Działu Ksiąg Zakazanych. Jako prefekt i wybitny
uczeń miał lepszy dostęp do niedozwolonych książek, z którymi bardzo często go
widywałam.
— Przepraszam — wyrwało mi
się, a ładnie wyprofilowane brwi Ślizgona powędrowały ku górze.
— Za co? — zapytał, ale
nie odpowiedziałam i odwróciłam wzrok od jego przenikliwego spojrzenia, więc
dodał: — Teraz jesteś jego popychadłem, co? Odnosisz, przynosisz
książki… a ja wiem, co zrobił.
Nachylił się, żeby zajrzeć mi w oczy i
dotknął smukłą, ciepłą dłonią mojego policzka; westchnienie ugrzęzło mi gdzieś
w gardle, a wszystkie starania o przyzwyczajenie się do Nicka i jego specyfiki
zaczęły ulatywać jak powietrze przez dziurę w balonie. Wiedziałam, że jeśli
jeszcze chwilę tak postoimy, znowu ulegnę, a później będę przez to cierpieć,
jednak nie odnalazłam w sobie dość siły, żeby się wyrwać z tego delikatnego
uścisku.
— Przeprosił — wyszeptałam,
z trudem panując nad drżeniem głosu. — Nic nie rozumiesz… nie mogę…
— Ależ możesz — przerwał
mi i odsunął się na normalną odległość, choć nadal niezmiennie czułam te
oszałamiające iskierki, które od niego biły. — Tylko odstąp od
własnej słabości. Nie chcesz się przekonać, ale tak się stanie. Te przeprosiny
nic nie znaczą, bo on znów cię uderzy. To może się skończyć, jeśli tylko
poprosisz…
Urwał, a jego brwi znowu drgnęły
znacząco. W tym momencie stał się dla mnie jedynie twarzą — bladą,
spokojną, bez śladu niepotrzebnego grymasu, z patrzącymi przekonująco oczami i
pełnymi wargami, które nigdy nie drżały w zdenerwowaniu. To piękne oblicze,
zwykle tak plastyczne i pełne emocji, które akurat pasowały do sytuacji, tym
razem stało się maską z kamienia. Przez chwilę wydawało mi się, że faktycznie
ulegnę, pójdę za nim, nawet wychyliłam się tak, jakbym już chciała zrobić krok…
ale słabość, ta słabość, którą wmawiał mi
Riddle, zwyciężyła.
Pomyślałam o tym, co stało się w sowiarni i na blankach…
Odwróciłam się na pięcie i uciekłam w
bezpieczne miejsce w polu widzenia Nicka, czując łzy nabiegające do oczu. Serce
biło mi tak, jakbym pobiegła do dormitorium Ślizgonów i z powrotem; chyba
jeszcze raz powtórzyłam jakieś przeprosiny, ale byłam zbyt roztrzęsiona, żeby
to sobie przypomnieć. Drżącymi rękami położyłam książkę na stoliku (chyba
trochę zbyt głośno, niż zamierzałam) i usiadłam, żeby grzebać w torbie za czymś
niewiadomym, by tylko zająć czymś dłonie. Chciałam myśleć, że spotkanie Toma
było tylko snem.
~*~
Wiem, że długo mnie nie było, ale nauki
mam w cholerę. Z nieba spadły mi też dwa dodatkowe blogi, a „Wiedźmin” tak
kusząco spogląda z pulpitu… Sami rozumiecie, uległam i zagrałam. Następny
odcinek powinien się pojawić jeszcze w tym tygodniu. Pozdrowionko. xD
~xXx_krwawa_xXx
OdpowiedzUsuń9 grudnia 2008 o 17:45
pierwsza? ? nota super…..mam nadzieję, że w końcu zerwiesz z z tym debilem :D ciekawe gdzie pójdą ?
17 grudnia 2008 o 22:11
UsuńTaa, Victoria powinna zerwać z Nickiem, dziwie się, że tak długo się z nim męczy, a ma przecież pod nosem taki łatwy cel jak Tomuś xD
Brillen
OdpowiedzUsuń9 grudnia 2008 o 18:11
Mmm xD Sexy xD Końcówka była taka jaką uwielbiam njabardziej xD tylko troszeczkę nie w tym momencie co trzeba skończyłaś xD Mam nadzieje że szybciutko dasz nam kolejny rozdział i nie będe musiała długo czekać bo tego nei zniose xD świetny rozdział :) Całuje <3
17 grudnia 2008 o 22:12
UsuńEhhh, nie wiem, jak szybko dam nowy rozdział… Będę go musiała jakoś napisać, a ja miłosnych scen NIENAWIDZĘ, po prostu lepiej mi się opisuje morderstwa… ah, ta tryskająca krew… wybacz, zapędziłam się xD
~Vivienne.
OdpowiedzUsuń9 grudnia 2008 o 18:58
Jeejj, Twój Tom jest zupełnie inny niż mój xd z ‚mojego’ nikt się nie nabija xd wszyscy się boją ;p Rozdział boski, ja chcę, żeby było gorąco! Chcę, chcę! ^ [i chciałabym, jeśli znajdziesz czas, żebyś przeczytała Laurę (historia-laury-sobieskiej) lub love (riddle-black), bo chciałabym poznać Twoją opinię, bo piszesz wspaniale!] Całuję ;*
17 grudnia 2008 o 22:15
UsuńSpoooko xD Nazwisko Laury łudząco mi przypomina pewnego władcę Polski xDD Nom, może będzie gorąco, a może Tom wszystko przerwie? Nie może sobie przecież pozwalać na coś takiego… ma zostać władcą świata i żadna baba mu w tym nie przeszkodzi… przynajmniej w jego mniemaniu xD
~Olka
OdpowiedzUsuń9 grudnia 2008 o 18:58
Super rozdział.Viktoria postanowiła nie spełniać woli swoich rodziców.(podziwiam ją).Czekam na ciąg dalszy.Pozdrawiam.
17 grudnia 2008 o 22:16
UsuńEh, a kto teraz spełnia wolę rodziców? xD
~Cam.
OdpowiedzUsuń9 grudnia 2008 o 19:49
Niezły rozdział:) Dobrze, że Victoria zaczęła sprzeciwiać się wszystkim :P Nie spodziewałam się po jej bracie, że ją uderzy… :) Szkoda trochę:)) Pozdrawiam – twoja kochana Cam. xD [nie mogłam się opanować]
17 grudnia 2008 o 22:17
UsuńA więc, moja kochana Cam [ja też nie mogłam xD], dobrze, że brat ją uderzył, bo Victoria ma teraz powód, żeby nie spełnić jego woli xD Jak ją matka zapyta: „Dlaczego nie jesteś już z Nickiem?! Szanse na majątek przepadły!” to ona odpowie: „Sokaris mnie uderzył i mam prawo się mu odgryźć” xD Sprytne? xD
~April
OdpowiedzUsuń10 grudnia 2008 o 11:36
Ciekawe jaka będzie teraz ta zła pani Victoria… Tą uległą średnio lubiłam, mam więc nadzieję, że teraz wreszcie pokaże pazurki. Widzę również, że w końcu się bardziej zbliżyła do Toma. No jestem bardzo ciekawa, co tam będzie dalej…
17 grudnia 2008 o 22:19
UsuńHuehuehue, niektórzy już pewnie wiedzą, co będzie, ale ja jak zwykle jestem nieprzewidywalna xDD
~Isilria
OdpowiedzUsuń10 grudnia 2008 o 15:32
Ciekawe jaka będzie nowa Victoria? Może zrobić się naprawdę „goraco” kiedy tylko wystawi pazurki i pokaże kim jest. No ale rodzine to ma – nie ma co. Prawdę mówiąc nie spodziewałam się ze braciszek ją uderzy, chociaż Nick zachował sie jak „bohater” Prawie. Vicky nigdy nie pasowała do kogoś potulnego. Jestem ciekawa jak potoczą się losy z Tomem. Postrachem szkoły to on nie jest – a szkoda. No zobaczymy… Całuski ;-*
17 grudnia 2008 o 22:21
UsuńNie jest postrachem szkoły, bo to miejsce już zajęła paczka Nicka xD Ale czy ja coś wspominałam, że ludzie się go nie boją? Heh, jeszcze jeden rozdział i wszystko się wyjaśni xDD
~Gonia
OdpowiedzUsuń10 grudnia 2008 o 17:39
Hello :) No ładnie, ładnie ci wyszło :P wiem, że zawsze to piszę, ale co ja na to poradzę, że piszesz ładnie? :P czekam na nexta – dramione-draco-i-hermione
17 grudnia 2008 o 22:22
UsuńxD Nom, ja też na to nic nie poradzę xD
~Princess of blood
OdpowiedzUsuń10 grudnia 2008 o 15:47
Świetna notka ;)Nie mogę doczekać się następnego rozdziału Pozdrawiam
17 grudnia 2008 o 22:21
UsuńSpoko, ja też pozdrawiam xD
~AdriAnnkA
OdpowiedzUsuń11 grudnia 2008 o 20:03
aj no faknie fajnie;) robi się ciekawie;Pten jej brat to jaki i ten chłopak jej takie dwa pedłay;/;/ super nociaa;**
17 grudnia 2008 o 22:23
UsuńHehehe, takie dwa n00bki i hipokryci xD
~Ms.Riddle
OdpowiedzUsuń11 grudnia 2008 o 20:10
Ładnie Ci wyszedł ten rozdział:) Ja bym takich rodziców wydziedziczyła ;d;p hahah Ciesze sie,ze moi rodzice nie mieszaja sie w moje zycie ;) ciekawa jestem, co to bedzie dalej:)))) nadia-riddle-love ;_))
17 grudnia 2008 o 22:24
UsuńNie zapominajmy, że to czasy przed Huncwotami [co prawda, James i ci inni już żyją na świecie, nie mogę przecież tak postarzać Victorii] xD A dawniej niestety rodzice wybierali męża córkom xD
~Isi
OdpowiedzUsuń13 grudnia 2008 o 15:20
zapraszam na http://historia-corki-czarnego-pana.blog.onet.pl Pojawił się nowy rozdział.PS. Świetny szablonik
~Motylek
OdpowiedzUsuń13 grudnia 2008 o 20:14
Śliczny szablon:* Jak będę pisac historię o Tomie, wiem kogo o szablon poproszę….xD
17 grudnia 2008 o 22:27
Usuńa kiedy będziesz pisać? xD
~Gonia
OdpowiedzUsuń14 grudnia 2008 o 12:36
Podoba mi się szablon, no i czekam na next-a :) pozdrawiam – dramione-draco-i-hermione
17 grudnia 2008 o 22:28
UsuńNom, trochę się namęczyłam nad nim, pomimo, że nie jest zbyt zawalony pierdołami… Nie lubię, jak jest za dużo na nagłówku rupieci xD
~Elizabeth Malfoy
OdpowiedzUsuń14 grudnia 2008 o 17:30
WoW! Przepraszam, że dopiero teraz komentuję, ale wcześniej czytałam innego bloga, zakończonego, i nie miałam czasu uporać się z Twoim. Ogólnie, bardzo mi się podobają twoje pomysły. Nie chodzi mi oczywiście tylko o ten, ale również o siostrzenicę. Ale to już szczegół. Jeszcze tylko Selene Snape, i koniec…
17 grudnia 2008 o 22:30
UsuńNom, jak masz zamiar przeczytać „siostrzenicą” do końca, to uzbrój się w cierpliwość, bo mam zamiar napisać jeszcze ponad 100 odcinków xD
~House
OdpowiedzUsuń19 grudnia 2008 o 18:41
„Gorąco ” xD
19 grudnia 2008 o 19:47
UsuńNom xD A jak ! xD
~Is.
OdpowiedzUsuń21 grudnia 2008 o 19:47
Nowy rozdział na http://historia-corki-czarnego-pana.blog.onet.pl zapraszam!
~Palm i Isilria.
OdpowiedzUsuń21 grudnia 2008 o 20:37
Kolejny wytwór naszej wyobraźni w postaci drugiego, cudnego rozdziału już jest. xd Zaaajrzyj na [tylko-kilka-slow], a będziesz zbawiony!. ; * Z góry dzięęękujemy.
~http://bezczelnosc-to-moje-drogie-imie.blog.onet.pl/
OdpowiedzUsuń25 grudnia 2008 o 15:32
Świetne opowiadanie.Czekam na następną notkę.Mam małą prośbę mogłabyś mnie poinformować w komętarzach?Powodzenia
30 grudnia 2008 o 22:45
UsuńDzięki i oki, poinformuję xD
~http://bezczelnosc-to-moje-drugie-imie.blog.onet.pl/
OdpowiedzUsuń26 grudnia 2008 o 12:27
Chodzi mi o każdą nową notkę.Z góry dzięki.A błod poparawiłam:)
30 grudnia 2008 o 22:45
UsuńA, to świetnie xD
~http://bezczelnosc-to-moje-drugie-imie.blog.onet.pl
OdpowiedzUsuń27 grudnia 2008 o 00:40
Ja również zapraszam Cię do przeczytania mojego drugiego bloga. http://vivian-jak-to-bylo.blog.onet.pl/
~Aviar
OdpowiedzUsuń28 marca 2009 o 11:12
Hehe… ja tam bym się nie przejmowała rodzicami którzy cenią swój portfel bardziej niż mnie…
18 kwietnia 2009 o 15:11
UsuńJa też nie, to nawet lepiej by było dla mnie, bo by nie truli, że oceny są złe xD
Elo gazelo, jestem :D
OdpowiedzUsuńDobra, to najpierw to, co miałam do powiedzenia odnośnie Twoich odpowiedzi i moich poprzednich komentarzy:
1. Tak, ja wiem, że Rowling pisała o tym czerwonym błysku w oczach Riddle'a, może ja się nieprecyzyjnie wyraziłam, chodziło mi tylko o to, że reakcja Victorii była dziwaczna :) Ale, btw, skąd takie imię? To ma jakieś znaczenie, czy po prostu Ci się podobało?
2. Nie, Rosier nie jest wkurzający, jest bardzo dobrą postacią :D Tak jak mówię, to tylko ja, to tylko taki love-hate, bo bardzo przyjemnie mi się go czyta, bo jest dla mnie absolutnie wiarygodny, a z drugiej strony drażni mnie, że czytając o nim czuję się jakbym czytała swoje własne opko XD To tylko moje fanaberie, nic z nim nie jest nie tak, zapewniam :D
3. Jasne, że Victoria mająca swoje zdanie i oceniająca koleżankę jest okej. To jest okej tak długo, jak zamierzałaś tym kreować wizerunek troszkę wyniosłej dziewczyny, a napisałaś, że tak właśnie było, zatem to jest okej. ja się po prostu bałam, że to niedopatrzenie jakiejś głpotki sprzed lat :D A i owszem, jest to jakaś rysa na jej dość przyjemnym ogólnym wizerunku, ale kurczę - przecież o to chodzi, żeby nie być idealnym. W takiej sytuacji to w ogóle odszczekuję co powiedziałam :D
A teraz rozdziały 3 i 4. Już nie pamiętam co się gdzie działo, ale uwagi mam tylko dwie :D
Po pierwsze, trochę dziwnie, że używasz - i to parę razy - odniesień do "Pana Boga" zamiast "Merlina". I jakby okej, to może kwestia subiektywna, moi bliźniacy (Norwegowie) wzywają sobie Odyna zamiast Merlina, ale podkreśliłaś wyraźnie, że Victoria (jakbym kiedyś napisała o niej Veronica, to mnie zabij, strasznie mi się mylą te dwa imiona w Prawdziwym Życiu) nie jest szczególnie wierząca, to tym bardziej pytam czemu nie Merlin? Pan Bóg jest po prostu trochę niefandomowy, abstrahując już całkowicie od podejścia postaci do religii jakiejkolwiek.
Druga rzecz, ale tu może znów moje niedopatrzenie, bo ja sobie poczytuję tak, że 4 akapity opka, 5 stron notatek XD Ale ja nie wiem, czy Ty nie określiłaś wyraźnie momentu kiedy Victoria się zdecydowała na to, że jednak ślub z Nickiem weźmie? Bo miałam trochę WTF, przyznam się, że to padło tak z dupy, ale tak jak mówię, ponieważ nie czytam tego turbouważnie, to może to jest po prostu jakieś niedopatrzenie z mojej strony.
No i z moich uwag to tyle, te dwa rozdziały są naprawdę wyraźnie lepsze od poprzednich :D No i trochę też zmieniło postać rzeczy jak się dopatrzyłam tego roku XDDDDDDDDDDD A, jeszcze odnośnie tamtych komentarzy - mnie ogólnie nie boli dupa o szarpanie kanonu, szczerze to ja moimi bliźniakami robię przecież to samo,a i posunę się o krok dalej, że ja to nawet piszę daleko posuniętą alternatywę. Będę krzyczeć tylko, jak coś będzie logicznie zgrzytało, bo okej - jeśli jesteś świadoma nietrzymania się kanonu i jest to celowe, to to również absolutnie zmienia moje spojrzenie, bo jak tak ma być, to tak ma być, i to jest absolutnie okej :D
Nie powiedziałam wcześniej, ale Sokaris to piękne imię. Natomiast zauważyłam, że masz tendencję to wciskania postaciom nieangielsko brzmiących imion (Ejakmutambyło....?) - i też sie zastanawiam dlaczego? Tak po prostu, bo Ci się podobały (mnie też się podobają!)? Czy może ma to jakieś znaczenie?
Nick jest śmieciem i wciąż go nienawidzę, ale jest bardzo wielowarstwowym śmieciem, naprawdę, jest wiarygodny w tej swojej niby-poprawie i naprawdę uważam, że jest dobrze napisany. Natomiast przyszli (a moe już obecni?) śmierciożercy bardzo mi się podobają. Osiągnęłaś to, co i ja bardzo chciałam osiągnąć u siebie, mianowicie to, że są bardzo ludzcy i da się ich lubić. przez większość czasu. I w ten sposób przechodzimy do kwiatka tych rozdziałów, czyli mugolaczki obłażącej ze skóry na twarzy. JEZU MAM TAK WIELE PYTAŃ. Po pierwsze, totalnie nie spodziewałam się takiego gore'a. Serio, w ogóle totalnie się na taki srogi syf nie zapowiadało. I mówię o tym w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu, myślałam że to będzie po prostu sympatyczne opko, a tu proszę - jestem miło zaskoczona, bo ja bardzo lubię Pottera w wersji brutalniejszej, bo wiadomo, że oryginał był pisany dla dzieci i w Prawdziwym Życiu to by nie było tak delikatne jak w książkach. Bardzo mnie cieszy, że trafiłam na takie opowiadanie.
UsuńZnów teraz uderzę w Victorię, ale podobnie jak w kwestii moich poprzednich uwag - tak długo, jak to jest zabieg służący kreacji postaci, to to jest okej. Zdziwiło mnie to, co pomyślała. Że też chętnie zobaczyłaby mugolaczkę obłażącą ze skóry. W sensie, to jest obrzydliwe, okrutne i nieakceptowalne i tak jak totalnie widzę tamtych dwóch narwańców, którzy się tym jarają, tak Victoria do tej pory po prostu nie sprawiała wrażenia okrutnej. W sensie, nie poświęciła ani jednej myśli pogardzie do mugolaków, nie wykazała ani jednej skłonności tego rodzaju, nic, zero, null, żadnego sygnału, że takie okrucieństwo mogłoby w niej siedzieć. I teraz, jeśli po prostu jest w niej coś złego, to okej, ale w takiej sytuacji powinna moim zdaniem choć raz wcześniej o tym pomyśleć, chociaż pomyśleć z pogardą o jakiejś mijanej na korytarzu szlamie. Bo tak, to jedziesz z naprawdę grubej rury, ale totalnie z dupy i ja jestem bardzo zaskoczona. I didn't see that comming, i to jest okej, ale też wydaje mi się dziwne. Albo widzę jeszcze drugą opcję, że ona nie jest okrutna, a ma wyprany mózg i nauczono ją, że szlamy to nieludzie i wrogowie ludzkości. Ale tu właściwie ta sama kwestia, nie pojawiło się wcześniej nic, co by to sugerowało, poza sanym faktem zadawania się z Riddlem i spółką. Coś mi tu deczko nie pyka, bo kreacja Victorii do tej pory po prostu przeczy takiemu podejściu. Ale jakby sam fakt jak najbardziej mi sie podoba i kupuję :D
Natomiast jeszcze jedna moja uwaga - podetknął tej lasce jakiś eliksir. Okej. Natomiast z takiego czegoś byłby niesamowity burdel, a nikt z nich się nawet nie zainteresował, czy ktokolwiek cokolwiek podejrzewa, nie padło żadne stwierdzenie na temat tego, co z faktu tego zdarzenia wynika. Rozumiesz, co chcę powiedzieć? To było bardzo grube, to było totalne przestępstwo i to by nie przeszło bez echa, a tu tylko o tym wspomniałaś i nara.
Riddle jest totalnie super. Naprawdę. Zawsze widziałam go takim własnie śmieciem, super oddajesz tę jego wyniosłość i wyższość, a przy tym totalny dystans, jaki zachowuje. Naprawdę totalnie go kupuję. A, i jeszcze sama Vistoria jako takie płochliwe uległe dziewczątko z potrzebą zadowalania śmieci, którzy ją upokarzają i kontrolują - nie będę się uzewnętrzniać, ale przeszłam kiedyś coś podobnego i chcę tylko powiedzieć, że moim zdaniem piszesz ją bardzo bardzo wiarygodnie pod tym względem, naprawdę z wyczuciem i ani razu nie pomyślałam sobie "WTF?". Naprawdę jej zachowanie, choć przykre, jest zrozumiałe i przekonujące.
No, ogólnie uważam, że im dalej w las tym dużo lepiej i już jestem pewna że przeczytam wszystko :D Jutro może nie przyjdę, bo nie dość, że mam egzamin, to wracam i pracowicie kuję na piątkowy, ale na weekendzie z pewnością się pojawię :D A może przyjdę jeszcze dzisiaj, mam trochę wolnego, ale zobaczę jak mi się będzie pisało swoje :D
Pozdrawiam!
1. Bohaterka mojego pierwszego autorskiego opka (jeszcze z podstawówki) dostała tak na imię, więc i tę OC-kę tak ochrzciłam. XD Nie lubię dziwaczyć z imionami.
Usuń2. Jeśli podobają ci się takie postacie, to polecam ci wszystkie książki, których narratorem jest Lestat (Anne Rice - "Kroniki wampirów", w pierwszej części opowiada Louis, a on jest mega nudziarzem, ale już druga - "Wywiad z wampirem" - prowadzona jest przez Lestata), ubawisz się. :D
3. Nope, w tych rozdziałach nie ma możliwości czegoś nie dopatrzeć, bo piszę je od nowa. Wszyściutko od początku, pisząc plan ramowy, oczywiście uwzględniam fakty z pierwszej wersji, ale nie ma możliwości, żeby wpadły jakieś niepoprawione przemyślenia z gimbazy. XD
Później będzie to bardziej widoczne, ale do opka wprowadziłam wiarę. Nie jako tradycję (jak u Rowling), ale normalnie jako religię. Czarodzieje nie wyznają Merlina (zawsze wydawało mi się to absurdalne, aczkolwiek chyba to wpływ fanfików, bo w HP Jo nigdy nie napisała, że czarodzieje wierzą w Merlina, a to "na Merlina", "o Merlinie" było chyba takim powiedzonkiem jak "o psia kość", "o cholera"; możemy wywnioskować, że kwestia wiary jest u nich tak neutralna, że nikt nie zwraca uwagi na to, kto w co wierzy), a normalnie jak mugole wyznają to, co już istnieje. Rzecz dzieje się w Wielkiej Brytanii, więc jest rozdzielenie na katolików i protestantów, akurat Victoria (i ogólnie Hortusowie, będzie o tym wspomniane w rozdziale ze świętami) pochodzi z rodziny katolickiej. Domyślam się, że nie każdemu może podobać się takie "urealnienie" świata HP, ale brakowało mi tego w serii, więc wprowadziłam, tym bardziej, że niezwykle irytuje mnie robienie z mugoli idiotów innego gatunku, jak to zrobiła Rowling; wydaje mi się, że taka łączące te dwie grupy wiara może fajnie pokazać, że czarodzieje i mugole to tacy sami ludzie, ale ci pierwsi mają po prostu pewien talent, którego nie mają ci drudzy.
Victoria nie zdecydowała, że wyjdzie za Nicka, Nick też nie zdecydował. Zdecydowali za nich rodzice (albo raczej ojcowie), jak to było w tamtych czasach (patrz: Bellatriks i Rudolf).
Sokaris jest egipskim strażnikiem bramy do zaświatów, nie jest to przypadkowe, ale nie będę spoilerować. :) Ja tak naprawdę po prostu spolszczam imiona. Nie będę poprawiała tego, co natworzyłam wcześniej (bo teoretycznie powinnam mieć Wiktorię, nie Victorię, Grzegorza, nie Jerry'ego), ale jeśli chodzi o kanon, nigdy nie pisałam "Lucius", "Bartemius", używałam takich imion, jakie były w tłumaczeniu. A jako że w tłumaczeniu był Lucjusz i Korneliusz, ale Harry nadal był Harrym, a George George’em… XD Co do tych dziwnych imion, to na bohaterów drugo czy trzecioplanowych podobają mi się dziwniejsze imiona, bo łatwiej zapamiętać taką postać. Może nie zapamiętasz, że Ezdrasz to Ezdrasz, ale już kojarzysz, że to ten typek z tym dziwnym imieniem, które ci się myli. No i w świecie czarodziejów nietypowe imiona były na porządku dziennym. Meropa, Marvolo, Albus, Minerwa, Severus… Skoro Rowling buduje na tym klimat, to fajnie to pociągnąć. No i oczywiście pomijając fakt, że w potterowskim fanfiku wolę pisać o Ezdraszu i Albusie niż o Jacku i Bobie, aczkolwiek jeśli wybieram imię dla głównej bohaterki, jakoś już tak mi się wkręciło (pewnie przez hejt na wszystkie Merysujki, które zawsze muszą nazywać się „z łacińska” i na tle Kasiek i Anek lansować się swoim wyjątkowym imieniem), że jeśli rodzina nie jest jakoś zafiksowana na punkcie imion (patrz: rodzina Blacków i ich obsesja na punkcie ciał niebieskich), to prędzej nazwę główną bohaterkę typowo niż nietypowo.
Wydaje mi się, że taki brak tolerancji do mugoli wynika z faktu, że po prostu została w ten sposób wychowana. W kanonie widzimy, że bardzo wielu czarodziejów, którzy na co dzień są w porządku (chociażby tacy Weasleyowie czy Stan z Błędnego Rycerza), mimo wszystko gardzą mugolami. Nie gardzą nimi w sposób, w jaki robią to ci „źli” przedstawiciele rodów czystej krwi, ale jednak mają wpojone, że mugole są ludźmi drugiej kategorii. Victoria jest – według kanonu – tą złą przedstawicielką i nawet w momencie, kiedy nie jest się człowiekiem okrutnym, powiedzenie o kimś, że z przyjemnością obejrzałoby się mugola obdartego ze skóry, jest albo samym gadaniem, no bo przecież jest się w takim towarzystwie, albo nieprzemyślanym wypowiedzeniem automatycznych myśli, które wynikają z kwestii wychowania. Np. ateiści wychowywani w katolickich rodzinach często prezentują pewne zachowania wynikające z tego wychowania, ponieważ weszły im one w krew. Wydaje mi się, że gdyby Victoria naprawdę miała okazję przyczynić się do obdzierania kogoś ze skóry, stchórzyłaby prędzej niż osoba, która otwarcie mówi, że brzydzi się czymś takim. Dokładnie tak, jak piszesz. Może nie jest to kwestia wypranego mózgu (jeszcze), ale chociażby samego faktu, że bez przerwy słyszysz, jak ojciec, jego towarzystwo i twoi szkolni przyjaciele bez przerwy cisną po szlamach; no i może nie są to prawdziwe lata Riddle’a, ale wciąż nie lata Harry’ego – w tych czasach czarodzieje z mugolskich rodzin nadal byli dyskryminowani, podobnie zresztą jak kobiety (ale o tym będzie w późniejszych rozdziałach).
UsuńCo do eliksiru, to wypadło mi totalnie z głowy, o czym piszesz – czy ja miałam jakiś wielki napad na mugolaczkę, o którym nie pamiętam? No i wróciłam do tej scenki, przeczytałam ją od nowa i nie za bardzo dostrzegam, co mogłoby sugerować, że Mulciber zrobił jej jakąś potworną krzywdę. Gdyby to miało być coś mega ważnego (jak pobicie albo spetryfikowanie ucznia), możesz być pewna, że bym to rozwinęła, ale nie ma tam nic, co sugeruje, że dziewczynie odpadła twarz, po prostu poparzyła sobie buźkę, bo chciała posmarować się czymś na pryszcze, Mulciber dodał jakiegoś specyfiku, który trochę poparzył jej twarz, ale w Hogwarcie takie sytuacje (nie mówię o celowym robieniu krzywdy, choć to też) miały miejsce dość często. Np. Harry rzucający zaklęcia w HP6 na Filcha czy Ślizgonów, nos, który odpada pryszczatej uczennicy, bo próbowała pozbyć się trądziku… Już pomijając Snape’a, który był notorycznie dręczony na oczach uczniów, a nikt nic z tym nie zrobił. Nie każda niewłaściwa sytuacja w szkole jest wyjaśniana. Nie mówię, że to dobrze, ale tak jest; grupa Toma została przedstawiona w kanonie jako taka, która często dopuszczała się jakichś drobnych występków, ale nikt ich raczej na tym nie przyłapał, takie scenki jak ta, o której piszesz, mają być potwierdzeniem słów Rowling.
Na egzaminie życzę powodzonka – jako osoba, która już od dawna wszystko ma pozaliczane, mogę sobie tylko przypominać, jak się nie chce siadać do nauki na trzy dni przed lipcem. XD
No nie było fajnie siadać do nauki, a tylko dodam, żeby podkreślić jak nie było fajnie, to w tym tygodniu miałam 3 egzaminy, w tym w poniedziałek, we własne urodziny XDDDDDDDDDD ale już tu nie spamię, powiedziałam wszystko gdzieś tam pod któryms nastepnym (JEZU JESTEM TAKM ZIEMNIAKIEM JUŻ NIE WIEM KTÓRY TO BYŁ XD)
UsuńO raju i dobrnelam do końca w między czasie bawiąc się, karmiąc i usypiajac malucha, a i zrobić pranie i napalic w piecu, co by było ciepło w kaloryferach.
OdpowiedzUsuńOdcinek tak samo jak poprzednie na wysokim szczeblu. (Moim zdaniem) Masa opisów, tylko ubolewam nad brakiem dialogów, bo ich tu prawie nie ma w tym długim tekście. Gubią się, choć ta ściana tekstu i tak nie jest toporna do przebrniecia. Aż zastanawiam się jak Ty tego dokonujesz! Szacuneczek.
Nicolas wiec postanowił udobruchać swoją przyszłą (jeszcze) żonę. Trzeba przyznać, że zrobił to po mistrzowsku. Przeprosił, pokazał coś "miłego" choć strasznego. Nie wypytywał o list, w którym był oczerniony, albo nie... To źle określenie! W którym był przedstawiony jako nieczuły potwór - i słusznie. Jednak swoim zachowaniem w sowiarni i na śniadaniu zaskarbił sobie Victorię bo w końcu nie poszła za głosem Toma, a wróciła do chłopa bijącego kobiety.
Naprawdę Marvolo czekał na prośbę koleżanki by coś uczynić arystokracie? Nie zamierzał sam z siebie niczego czynić? Może właśnie o to chodzi, by ślizgonka wreszcie wypiscila nabranej wody w usta i zaczęła myśleć o sobie. Głównie o sobie, a nie jak do tej pory o innych. By żyło się lepiej tym ciulom co ją otaczają, a w zamian ktoś splunie jej w twarz, a ta uparcie będzie powtarzać, że to tylko deszcz.
Nie jestem tak mocno (co ja pisze, cienias ze mnie) w temacie, ale czy Nott ma tak samo na imię jak jego później syn? Wiem, że są debile na świecie co synów swych nazywają swoim imieniem dodając juniora, ale o juniorze nic nie wiem w sprawie Teodora. BTW, moja siostra nawet myslala by swego pierworodnego zjuniorowac co musialam jej wypukac z głowy! (Wtedy mieszkała we Włoszech, gdy wyniosła się na wyspy krolowej na szczescie nie wpadła juz na ten pomysł).
IDE spać, choć mam ochotę juz na kolejny odcinek! Piszesz obłędnie po prostu. Muszę sobie wciupac w linki Twoje opo by w razie co ktoś ode mnie także tu zajrzal i pokochał te dzieło.( jeśli już tam zajrzy, w sesje do mnie)
Pozdrawiam z 9% baterii ;)